- Opowiadanie: Muflon - Diabeł, Poręcz i Praga, cz.1

Diabeł, Poręcz i Praga, cz.1

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Diabeł, Poręcz i Praga, cz.1

Szła sobie tym chodnikiem, przemykając niepostrzeżenie i szybko, tak by nikt jej nie zauważył. Wtapiała się w niego, jego szarość była jej szarością. Myślała że nikt jej nie widzi. One zawsze tak myślą.

Myliła się. Ja ją widziałem. Obserwowałem od dłuższego czasu. Byłem cierpliwy. Zawsze jestem cierpliwy.

Minęła tamte drzewo, skręciła, szła teraz wzdłuż krawężnika. Chyba zaczęła coś przeczuwać, aż czuć było jej niepokój.

Strach.

Oblizuję wargi, przeciągam się leniwie. Ale cały czas patrzę. I widzę gdzie pójdzie. Idzie teraz szybciej, niemal biegnie. Robię krok w jej kierunku. Nie może mi uciec. 

Ciągle mnie nie widzi. Już czas.

Atakuję.

Wyskakuję nagle, rzucam się na nią, przesłaniam jej cały świat nie może patrzeć strach panika zęby przebijam jej 

Skórę wbijam ponownie w brzuch atakuje ona ona boi się próbuje uciec ja się śmieje

Śmieje!

Kocham to robić naprawdę

Ucieka krwawi boli piszczy puszczam ją podrywa się resztkami sił ucieka daleko jak może jak może

I wtedy znowu się rzucam wyrywam jej jelita krew barwi trawę moje zęby całe czerwone na moim języku smak mięsa ona piszczy ja wygrywam ja zawsze wygrywam ja będę wygrywał zawsze bawię się bawię

Lubię się bawić.

Tylko raz zabawa wyrwała mi się spod kontroli.

Pierwszy raz spotkałem diabła w niedzielę. Tłum ludzi wychodził z kościoła, szedł do sklepu. Jednym z nich był diabeł. Poznałem go po niedopasowanym garniturze w prążki, zmęczonej twarzy i rzadkich włosach o nieokreślonej barwie. Przechodząc zatrzymał się nagle i spojrzał prosto na mnie.

Poczułem od razu ten zmęczony wzrok na mojej skórze. Obejrzałem się na niego, z pogardą, tak by nie tracić klasy. I przegrałem.

Musiałem się odwrócić. Nie wytrzymałem spojrzenia świdrującego z mocą promieni słońca, czerwonych oczu w których mieszkał chaos.

Zrobiłem krok do przodu. Zachowajmy pozycje, nie ustępujmy terenu. Diabeł się uśmiechnął, pokazując kły za cienkimi wargami. Też pokazałem mu swoje, były znacznie bardziej okazałe a na dodatek jeszcze gdzieś ukryły się kawałki mięsa. 

Diabeł pogrzebał chwilę po kieszeni marynarki, wyciągnął z niej kawałki rozbitego szkła. Parę przełknął, parę rzucił na ziemię. 

Patrzę podejrzliwie. On wyciąga rękę. Każe mi przyjść. Krzyczę na niego, ale podchodzę nonszalancko. Myślałem że rzuci we mnie kamieniem, że kopnie, ale nie. On stał i czekał. Ominąłem jakimś cudem szkło leżące na ziemi, udało mi się nie wdepnąć w porozwalane okruchy. On stał w miejscu, stał bez dźwięku i zapachu. Nie należał tutaj, nie było go i nie miała prawa go być. Tutaj, na mojej ukochanej Pradze.  

Rzuciłem się na niego, chciałem go złapać, przebić, podrzeć mu spodnie, pogryźć nogi, rozedrzeć buty. Widział co robię, myślę że widział w zwolnionym tempie. W końcu był diabłem. Ale stał bez ruchu. I wylądowałem na trawie, tuż  za nim, przeturlałem się po ziemi. Zniknął. Uciekł mi. Otrzepałem się, pobiegłem dalej. Mogłem udawać, że nic takiego nie było, że w ogóle nie widziałem diabła. Ale wiedziałem że byłaby to nieprawda. Że Diabeł jest na Pradze i to we śnie.

Była to złota, ale szarzejąca jesień, pełna chmur i deszczu. Nigdy nie lubiłem tej pory roku, przejmującego chłodu na dworze i wilgonego powietrza. Nie można tam się budzić, muszę tam tylko gonić we śnie za ofiarami. Musiałem szukać kaloryferów, piecy, rur, wszystkich źródeł ciepła. Tam mogłem się budzić z daleka od deszczu i jesiennego zimna. I chodzić po prawdziwym świecie, w którym nie musiałem i nie mogłem nikogo zabijać. 

Kilka ulic, linie tramwajowe, Dworzec Wileński, stacja metra, cerkiew, nowe bloki i stare śmierdzące kamienice – to był cały świat, miejsce które ukochałem całym sobą. Kilometr kwadratowy na którym nikt nie miał nade mną władzy. Który należał do mnie a ja należałem do niego. 

To nie było całe Miasto, to nie był nawet jego mały kawałek. Ba, wiedziałem nawet że nie jest to cała Praga. Ale znałem tu każdy zakamarek, każdy śmietnik i studzienkę kanalizacyjną. Wiedziałem o każdej śmierci i życiu tutaj, o każdym mrowisku, gnieździe ptaków i szczurów i na jawie i we śnie. 

Na jawie Praga była znacznie lepszym miejscem, a na pewno mniej brudnym. Brud tylko nam się śnił. Brud był koszmarem pijaków, marą kibiców, potworem który ścigał okienne babcie z chustami na głowach. 

Praga nie śmierdziała, smród został w nozdrzach rzygających po nocach studentów, uwiązł im w gardłach.

Pijacy są zawsze u mnie w pogardzie. Ci ładni, ci brzydcy, ci z szalikami Legii, ci w garniturach, ci w dresach, wszyscy, wszyscy na jawie są tylko marnymi cieniemi niezdolnymi do niczego. Tylko snują się po ulicach Pragi nie wiedząc po co i dokąd idą. W końcu i tak wszyscy wsiadają do jednego tramwaju. Tramwaj nie jest już żółto-czerwony, wulgarne napisy i obsceniczne rysunki pokryły całą jego powierzchnię, tworząc zabazgranego, czarnego niemal potworka, ohydną maszynę kierowaną przez pejsatego Żyda z czerwonymi oczami. Pędzi między fabrykami owadów po rozpadających się torach, zatrzymując się z piskiem na kolejnych przystankach. Wtedy wychodzi dwóch karków, pakuje wszystkich zastanych do środka, niech się tłoczą jak ryby w puszce i jedziemy dalej. Zawsze omijam ten tramwaj szerokim łukiem, kiedy raz zwyciężyła we mnie ciekawość ledwo co przed nim umknąłem. Chcieli mnie zawieźć tam gdzie zawozi się ich wszystkich – do Lodowego Pałacu. Nie wiem gdzie on jest, pewnie gdzieś daleko w Mieście. Nie chcę opuszczać Pragi, ktoś musi jej pilnować przed Ptakami. 

Owszem, parę razy zrobiłem sobie urlop. Raz poszedłem na Targówek, pomiędzy ogromne bloki, włóczyłem się daleko, daleko, popłynąłem długą rzeką ulicy Radzymińskiej aż do tabliczki, gdzie biały napis „Warszawa” przekreślony był czerwoną kreską. Zawróciłem wtedy przerażony. Jeśli istnieje świat który nie jest miastem, to nie chce go znać, nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Obawiam się, że może być lepszy od tego, że może być mi tam lepiej, że będę chciał zostawić wszystko co kocham i szukać wciąż miejsc i miejsc, które będę musiał poznawać od nowa. A życie jest za krótkie by dobrze poznać choć jedno, chociaż ten jeden kilometr kwadratowy. A świat jest wielki, o wiele większy niż mogę przypuszczać. 

Kiedyś dotarłem też nad rzekę, nawet wszedłem do niej jedną nogą. Była zimna i mokra, cofnąłem się więc szybko. 

Rzeka był szeroka i głęboka, za bardzo by dało się ją w ten sposób przekroczyć. A na dodatek miała Prąd. Płynęła gdzieś daleko, najpewniej poza Miasto, w dalekie krainy, których nie chcę znać. Porwałaby mnie i zabrała i płynąłbym bardzo, bardzo długo aż za horyzont, gdzie nigdy nie ma Słońca. Na rzece są mosty, jest ich dużo, są niemal obok siebie. Ale nigdy nie odważyłem się na żaden wejść. I nigdy nie odważę, rzeka jest zła, niebezpiecznie jest przez nią przechodzić. A nikt nie może mi powiedzieć co jest po drugiej stronie. Widziałem bloki, wieże kościołów, wielkie szklane budynki, których szczyty kąpały się w chmurach. Aż bałem się myśleć co jest tam na jawie. Uciekłem wtedy jak najszybciej, nie chcąc się budzić. Niebezpiecznie jest budzić się w takich miejscach.

Nie zamierzam się tam ponownie udawać, zwłaszcza kiedy na mojej kochanej Pradze chodzi bezkarnie diabeł. Na razie jeden. Być może będzie ich więcej. Być może cała Druga Strona jest przez nie opanowana. Może jestem ostatnim bastionem w Mieście. Oblężonym ze wszystkich stron. 

Może ta kamienica będzie moją twierdzą. Przynajmniej było w niej ciepło. I mieszkała w niej Dobra Kobieta, która zapewniała mi jedzenie. Jest ich kilka, tą lubię szczególnie. Może dlatego że jej jedzenie jest dobre i nie robi tego dla wszystkich, tylko dla wybranych. Niektóre miejsca są aż pełne od darmozjadów, którzy żerują na naiwności starszych ludzi. Ja się zawsze odwdzięczałem, a przynajmniej starałem. Zabijałem intruzów, czasem nawet pośpiewałem. Lubiła to, mówiła do mnie jakieś pełne czułości bzdury. Trzeba to było znieść.

Tamtej nocy, a była to długa noc późnego października obudziłem się tam, szczycie schodów, udało się wejść na dach, Tam Gdzie Widać Gwiazdy.  Z tego miejsca widziałem niemal całą Pragę, ba, niemal całe Miasto, a nikt nie widział mnie. Na szczęście nie padało, nie cierpię jak pada. Było zimno, ale znalazłem ciepłe miejsce. 

Lodowy Sopel  był dziś większy, ktoś musiał Zamarznąć wczoraj. Ludzie Zamarzają i będą to robili zawsze, ale nigdy nie potrafiłem się pozbyć niepokoju na taki widok. Zbiegłem szybko po schodach, tak jak przypuszczałem przy drzwiach stali Wartownicy. Obaj barczyści, dwuipółmetrowi, w pełnych zbrojach płytowych. 

-Kim jesteś? – Powiedzieli – Wracaj spać.

-To mój teren – odparłem

-Każdy tak mówi.

-Odpuście sobie ten cyrk, panowie.  Za każdym razem przez to przechodzimy. Chyba że pamięć wam wyczyszczono. Mam to co chcecie – powiedziałem.

-Przełaź – powiedział jeden z nich.

Nie kazałem sobie powtarzać, przeszedłem między nimi najprędzej jak potrafiłem, wybiegłem na oszroniony chodnik.

-Nie tak prędko, przyjacielu – powiedział jeden, przytrzymując mnie za skórę. Krzyknąłem, odepchnąłem go machając ręką. No trudno, nie udało się. Sypnąłem mu opakowanie gałki muszkatołowej. Wiem że na nią liczył.

 -Tylko mnie pilnujcie – rzuciłem na odchodne. Nie zamierzałem zasypiać w najmniej spodziewanym momencie. 

Pobiegłem więc ulicą. Była pusta, jechały po niej tylko jakieś zagubione sanie zaprzężone w psy. Uśmiechnąłem się mimowolnie. Parszywe kundle, przynajmniej robią to co powinny. Udałem się do kościoła. Tamtejszy ksiądz tylko na mnie czekał. Szczerze powiedziawszy to nigdy za bardzo nie lubiłem tego człowieka, ale znał się na niektórych sprawach jak mało kto. 

Jego sutanna wyglądała na bardziej obudzoną niż on sam, cienie na niej tańczyły w nieparzystych rytmach, guziki świeciły matowym światłem cennych klejnotów. Sam kapłan prezentował się raczej mizernie – był chorobliwie chudy, z łysiną na głowie i krostami na twarzy.

-Na Pradze jest diabeł – powiedziałem bez zbędnych wstępów. Obaj ich nie lubiliśmy. 

-Jesteś pewien? – zapytał.

-Jak Boga kochasz – odparłem – chciał mnie nakarmić szkłem.

-Mam nadzieję że nie skorzystałeś.

-Skądże.

-No cóż, tu nas nie znajdzie. To poświęcony budynek – powiedział z pewnością.

-Nie obchodzi mnie twój budynek i dobrze o tym wiesz. Chcę się go pozbyć z moich ulic.

-Nie pozbędziesz się go – mówi diabeł i zrzuca sutannę księdza. Patrzy na mnie tymi samymi czerwonymi oczami. Uciekam. Wybiegam przez drzwi i topię się w ulicy.

On jest przede mną, teraz to ja jestem ofiarą a on drapieżnikiem.

Nie lubię być ofiarą. Rzucam się na niego i gryzę, drapię, szarpię, wbijam pazury w oczy. On nie krwawi, tylko płacze, płacze nade mną i nad moimi dziećmi. Dziećmi, które gdzieś porzuciłem pod jakąś kratą, razem z ich matką. Znalazła gdzieś miejsce, poradziły sobie. To moje dzieci, nie mogą być głupie. Może polują na Ptaki, może nawet przeszły na Drugą Stroną Rzeki. Chyba że Zamarzły. Chyba że je porwałeś, Diable i zjadłeś na obiad.

Diabeł płacze i śmieje się jednocześnie. Jest na ulicy, jest w kościele, jest w każdym oknie każdego bloku, prowadzi każdy samochód, przechodzi na ulicy nieskończenie wiele razy, Praga jest jego, zanurzona w grzechu, zamarzająca z każdą minutą. Wyrwałem mu oczy, ćmy siadają w jego pustych oczodołach, przynoszą tam upadłe z drzew liście. Po chwili staje się drzewem, wypuszcza gałęzie, a ja drapię korę, tępię na niej za ostre palce. Stoję w jesiennym lesie, dookoła pełno drzew. Wszystkie diabelskie. Mają zatrute owoce. Wbiegam, wspinam się na samą górę, zerkam przez łysiejącą żółto-czerwoną czuprynę brzozy, patrzę z góry. I diabeł znów zmienił postać. Teraz jest rudą wiewiórką, co skacze dookoła mnie na gałęziach. Rzucam się na niego i spadam z drzewa.

Drzewo urosło, teraz lecę i lecę, patrzę na krajobrazy, widzę przez chwilę całe Miasto, ba, widzę nawet inne Miasta gdzieś na horyzoncie. Nie widzę tylko końca Rzeki, ani z jednej ani z drugiej strony. Dokąd ona pędzi? Z czym i po co?

Skończyłem rozmyślać kiedy wylądowałem w ogromnej stercie liści zgrabionych z wszystkich drzew. Wpadłem w nią, zagłębiłem się w żółto-czerwony, brązowiejący kosmos owadów. Płynąłem w nim ku górze, ale się nie kończył. Gdzieś przewinęła się ogromna, kilkumetrowa gąsienica, wielkie dżdżownice, paszcza kreta jak tunel czasoprzestrzenny. Tutaj diabeł mnie nie znajdzie, pomyślałem z lekką ulgą. Przynajmniej on. Jestem niewidoczny w tym miejscu, nikt mnie nie…

Znalazł mnie. Zaczął mnie gryźć, nawet go nie widziałem, czułem tylko zęby na mojej szyi. Odtrącałem go i odpychałem jak umiałem, ale nie mogłem się już nawet ruszyć, coś mnie unieruchamiało. 

Myślałem, że to już mój koniec. Że niewidzialny diabeł odgryzie mi głowę, a resztę ciała przyrządzi w swoich kotłach na kolacje. Że muchy będą obojętnie patrzeć na moją śmierć, a ostatnim co zobaczę będą gnijące liście.

Uratowała mnie zima, przyszła nagle i niespodziewanie. Liście znikają, rozkładają się, ich miejsce zajmuje śnieg, teraz toniemy w zaspach, na niewidzialnym diable osadza się szron, odsłaniając jego nieeuklidesowy kształt, nie dające się ogarnąć wzrokiem kolejne koła i spirale zębów i macek, którymi mnie obejmował. Skaczę po nich, on próbuje się przepoczwarzać, zmienia kształt, śnieg sięga coraz wyżej, pada z nieba, wynurza się z ziemi, skaczę na dach jakiejś kamienicy patrzę na gwiazdy nie widzę ich wszystkie wszystkie zamarzły.

Diabeł jest teraz psem, jest wilkiem, jego oczy świecą czernią na bieli. Kąsamy się gryziemy. Jest silniejszy. Ale ja jestem szybszy. Skaczę po lodowych czubkach gór, wyżej i wyżej. On za mną. Lód kruszy się nam pod stopami, jego kawałki lecą lecą w dół. A my w górę. W górę i górę aż sięgnęliśmy słońca.

I wtedy przyszła wiosna. Przyszła ze stopnieniem śniegu, znów polecieliśmy w dół, słońce pozostało wciąż niezdobyte, teraz jest daleko od nas. Pod śniegiem jest gówno. Cała warstwa odchodów, diabeł wpada w nią i ląduje aż po szyję, przestaje być psem, w końcu jest demonem z piekła rodem, wielkim skrzydlatym stworem pełnym ognia. Stworem topiącym się w gnoju. Nie zamierzam mu pomagać, chwytam się z całych sił jakiejś ściany, chwytam się i kurczliwe trzymam. Nie mogę puścić bo utopię się we własnych odchodach, zostanę ściekiem i wyląduje do oczyszczenia, skąd wypuszczą mnie nagiego, bez chęci mordu i gwałtu. Dookoła śpiewają ptaki. Ściana koło mnie porasta mchem, drzewa zaczynają wypuszczać korzenie. Świat obraca się o dziewięćdziesiąt stopni, teraz to bok jest górą.  Łapie równowagę, wspinam się, nie – idę zwyczajnie po czymś co przed chwilą było ścianą, teraz jest chodnikiem ze szklanymi dziurami okien. Ptaki siadają na mnie, zaczynają mnie dziobać. Znowu jestem ofiarą. Nawóz wylewa się na mnie i dookoła, krzyczę z bólu i brudu którym właśnie się stałem. Ogień piekielny trawi świeżo wyrosły las, pali mech, zabija wszystko co ożyło. Topi jedno z okien, wpadamy w nie, na odkurzony właśnie dywan, na przygotowany na niedzielę rosół. Demon zmienia się z powrotem w człowieka w starym garniturze, zjada zupę w całości, kłóci się z żoną, krzyczy na dzieci. Ja próbuję znowu zasnąć na kaloryferze, ale świat znowu się obraca, wszystko leci i kręci się w szalonym tańcu pór roku – teraz nadchodzi lato. Diabeł rzuca mi piaskiem w oczy. Piasek wpada i ja widzę słońce, które wypala mi mózg, unieruchamia kończyny, odbiera chęć do życia i każe szukać wody, wody za wszelką cenę. Woda jest wszędzie, ale nie mogę do niej wejść. Boli mnie i parzy jeszcze bardziej niż słońce. Płonę, płonę i palę się do cholery. Niech ktoś mi pomoże!

Ktoś mi pomaga, oblewa wodą. Krztuszę się nią i dławię, rzygam nią na wszystkie strony, ale nie ma smaku. 

Kręcimy się, kręcimy.

Dmucham na diabła, jest tak chudy, że powinien się rozlecieć jak domek z kart. Zdmuchnąłem mu garnitur, teraz stoi przede mną nagi, z chudą klatką piersiową i żałośnie małym członkiem. Dmucham dalej, on chwieje się, rozsypuje, kawałki jego ciała odlatują.

Już cieszę się ze zwycięstwa. Już próbuje uruchomić wiatraki, zepchnąć na niego cały wiatr który wieje między budynkami, patrzeć jak jego głowa wiruje na wietrze.

Ale to nie jest takie łatwe, diabeł wydłuża ręce i nogi, zanurza je w ziemii, łączy się z nią, zaczyna obrastać asfaltem i szkłem. Zamienia się w posąg, tylko jego głowa zachowuje przez chwilę ludzki wygląd. Ona też po chwili kamienieje, tylko włosy zostają nienaruszone, ale i je po chwili zrywa wiatr.

I diabeł próbuje zrobić to samo ze mną. Pcha we mnie beton, stara się mnie przymocować do podłoża. Nie mogę na to pozwolić, nie mogę stać się jednym z ziemią, skacze do góry, ale betonowe macki łapią mnie, kładą na rozgrzanym asfalcie, ale nie mogę przecież skakać bez końca, ulica parzy mnie, wyję z bólu, czuję jak sztywnieją mi kości.

I nie zauważyłem nawet kiedy świat znowu się obrócił i wróciła do niego jesień. Wiedziałem jedno. Że nie mam teraz szans w walce z diabłem. Uciekłem i zasnąłem znowu.

Wybiegłem z tej kamienicy, zmokłem od niespodziewanego deszczu. Nie mam teraz szans wygrać z diabłem. Nie, kiedy nie mogę nikomu ufać. Miasto śpi teraz razem ze mną, tylko przez ulicę przechodzą pijaczkowie i żądne krwi typy w dresach. Ktoś nawet krzyczy na mnie, patrzę na niego przez chwilę, po czym biegnę dalej. Nie warto tracić czasu.

Wbiegam na tramwajową pętlę, wiedziałem że ją tam spotkam.

Nie pamiętałem jak ma na imię. Nie wiem czy w ogóle je miała. Ludzie rzadko zwracali się do niej inaczej niż „spierdalaj kurwo”.

Jedna z moich marcowych kochanek. Chyba nawet urodziła mi kiedyś dzieci.

Prychnęła na mnie.

-Diabeł jest na Pradze – powiedziałem. Nie miałem czasu na bzdury. 

-Wiem – odparła.

-I nic z tym nie robisz?

-To mój diabeł. Jest całkiem przyjazny.

-Karmi cię szkłem i cukrem.

-Lubię je.

I spojrzałem w jej oczy. Były chore. Powieki zarastały rakiem. Jeszcze trochę i będzie całkiem ślepa.

-Jebana ćpunka.

-Zazdrościsz, prawda?

-Czego niby mam zazdrościć? – spytałem zdziwiony.

-Mojego własnego diabła.

-I co, może jeszcze dał ci dom?

-Tak – odparła. To mnie zaskoczyło. Z tego co wiedziałem, to nigdy nie miała domu. Urodzona i wychowana na ulicy, kilkukrotnie przejechana przez pijanych kierowców, maltretowana przez dzieci, karmiona gównem i gwoździami przez sadystyczne staruszki. 

-Ty i dom? – chciałem powiedzieć to takim tonem by być możliwie okrutnym, ale chyba zdziwienie wzięło górę.

-Tak, cała kamienica. Tylko moja. Ma schody i drewnianą poręcz, na której mogę spać. I cała jest moja. 

-Dziwka.

-Ale za to w jakim burdelu – powiedziała i odbiegła. Rzuciłem się odruchowo za nią ale nie było sensu jej gonić.

Zarastały jej powieki, twarz była brudna, oczy bardziej kaprawe niż zwykle, nikt by jej nie zaczepił na ulicy. Nawet ja bym jej teraz nie zgwałcił.

A diabeł dał jej dom. Cały dom ze schodami i poręczą.

Muszę go zobaczyć. Ale na jawie. Niebezpiecznie tam zapuszczać się we śnie.

Nie miałem żadnych sprzymierzeńców. Wszyscy pouciekali albo się sprzedali. Albo w ogóle przestali przejmować się światem jawy, zagłębiając się w głupie i nic nieznaczące intrygi i politykę snu. Budzeni wyglądali jak śpiący, tylko leżeli i obserwowali tą nudną rzeczywistość w której trzeba gwałcić i mordować.

A ci wyżsi…

Nienawidziłem ich i gardziłem nimi, ale chyba pozostawali jedyną deską ratunku.

Szaleńcy, dzieci, artyści i pijacy.

Ksiądz odpadał, po tym co ostatnio zobaczyłem. Więcej nie chcę z nim rozmawiać. Nie chcę go widzieć. Chcę go pogryźć, podrapać, rozszarpać na kawałeczki.

Do domu Filipa wszedłem przez balkon. Nigdy nie sprawiał problemów, otwierał mi drzwi kiedy słyszał drapanie, dawał jedzenie i nawet coś mówił. Chociaż na jawie był znacznie ciekawszy niż we śnie. 

We śnie nic ze sobą nie reprezentował. Śmierdziało od niego. Ćpał. Nie mył się. Praktycznie nie wychodził z domu. Miał mnóstwo kaszy i makaronu w szafkach, żywił się niemal wyłącznie nimi. Mieszkał w ciasnej klitce, śmierdzącej dymem i stęchlizną. Na podłodze, na grubej warstwie kurzu walały się włosy, puste butelki, kawałki suchego makaronu, aż nieprzyjemnie się po niej chodziło.

-Na Pradze jest diabeł – powiedziałem

-Na szczęście jest też anioł – odparł tamten. 

Zaśnij, zaśnij, proszę zaśnij. Może się obudzisz. 

Nie zasypiał. Poza tym ja wciąż byłem we śnie. Bałem się budzić, póki nie znajdę sprzymierzeńców. Sam diabła nie pokonam. A Filip nie wydawał się zbyt zainteresowany problemem

-Jestem aniołem, wiesz – powiedział – Patrz, mam skrzydła.

Rozpędził się, chcąc wyskoczyć przez okno, ale uderzył w twardą szybę.

-To diabeł – powiedział, pocierając świeżo wyrosły guz na głowie.

-Pierdol się – odparłem, straciwszy cierpliwość. Wystarczyło powiedzieć o diable śpiącemu, może kiedy się ocknie, przypomni sobie o tym.

Następnego domu nigdy nie lubiłem. Było to mieszkanie na samej górze jakieś zatęchłej kamienicy. Wchodzenie tam było niezmiernie męczące, nie mówiąc już o schodzeniu. Na schodach nikt chyba nigdy nie zamiatał, za to często ktoś się przewracał i leżał przez cały dzień, wydzielając z siebie ciężki odór złego alkoholu. Na szczęście tym razem było pusto, ale i tak wysiłek potrzebny by pokonać całą tą drogę był niewspółmierny do efektów.

Owszem, było jedzenie, ale jakieś gówno z puszki a nie normalne mięso. 

W mieszkaniu śmierdziało wódką i farbami. W kątach stały sztalugi, walały się pędzle. Na podłodze rozlana była czerwona plama, nie wiem czy przypadkiem czy w jakimś niezrozumiałym artystycznym celu. 

Przeleciałem wzrokiem po obrazach. Były coraz gorsze w ostatnich dniach. Albo ona zaczęła znowu, jak to się mówi, eksperymentować. Dostała kompleksów po spotkaniu z tamtym? Pieniędzy zabrakło? Czy przeciwnie, akurat je miała, więc mogła sobie pozwolić na jakąś ekstrawagancję?

Pewne było tyle, że leżała teraz na zakurzonej kanapie i spała, mimo godziny czternastej na zegarze. Śmierdziało od niej wódką. 

Podszedłem do niej i przezwyciężając niechęć otarłem się jej o twarz. Po chwili otworzyła swoje wielkie brązowe oczy, pomrugała chwilę by ropa odkleiła się od powiek. Uśmiechnęła się z pijackim zmęczeniem, podrapała mnie pod szyją.

Drapnąłem ją po ręce. Podniosła się na kanapie, rozejrzała się nieprzytomnie po pokoju. Chyba wytrzeźwiała już na tyle by kontaktować. Wstała, mrucząc coś pod nosem, poszła do kuchni, wyjęła jakąś puszkę z lodówki, zaczęła ją wyżerać łyżką, zagryzając jakimś starym chlebem. Coś mówiła, ale nigdy jej nie rozumiałem.

Wskoczyłem na stół. Plasnęła mi łyżką trochę pod nos. Nie smakowało mi za bardzo, ale byłem głodny. Wylizałem wszystko.

-Diabeł jest na Pradze – powiedziałem.

-Wiem – odparła – spałam z nim.

Prychnąłem. Spojrzałem na jej rzadkie brązowe włosy, zepsutą cerę i nieprane ubranie.

 -Para się znalazła. Jak on wygląda? Kim on jest?

-Nudziło mi się.

-Tobie zawsze się nudzi. I przymierasz głodem raz na jakiś czas. Może czas znaleźć jakąś pracę. Albo chociaż to ASP skończyć.

-Zamknij się. 

-Nie zamknę się, póki będziemy tolerowali diabła na moich ulicach.

-Dlaczego mamy tolerować ciebie, jebany szkodniku, a jego nie?

-Bo to diabeł – odparłem – karmi nas szkłem i maluje kamienicę spermą.

-A ty co robisz? Wylegujesz się na słońcu i pasożytujesz na ludziach.

-Zawsze cię miałem za budzącą się.

-Nie bądź śmieszny. Nie ma snów po wódce. 

-Więc pij dalej. Poczekajmy tylko aż wylądujesz w Lodowym Pałacu. Chyba że już tam wylądowałaś. Nie mi to wiedzieć. Jestem przecież tylko nędznym szkodnikiem, co nie – wysyczałem z pogardą. Podrapałem ją jeszcze po twarzy na odchodne i wybiegłem najszybciej jak mogłem, klnąc na czym świat stoi. Wyglądało na to że mogę liczyć tylko na jedną osobę.

Dorwałem ją kiedy wracała ze szkoły. Tego dnia spadł pierwszy jesienny śnieg, przykrywając chodnik cienką białą warstwą.  Było trochę mniej szaro. Ale tylko trochę.

W sumie to nie wiedziałem czy Marta jest jeszcze dzieckiem czy już szaleńcem. Na pewno w stanie przejściowym, niewiele mogło ją uratować przed takim losem. Ale to dobrze. Ktoś przecież musi się budzić w tym co ludzie nazywają snem. A ciężko być równie obudzonym w obu tych stanach.

Marta miała czternaście lat – wiek w którym ludzie już niby myślą, ale nie są zdolni do używania swojego rozumu w pełni a ich świadomość jest całkiem ograniczona. Mają też tendencję do bezrozumnego buntu przeciwko nie wiadomo czemu. To głupie dzieje się to tak wcześnie, bo kiedy w pełni dorastają są już pogodzeni ze światem i nic w nim już nie chcą zmieniać, a na pewno nie siebie. Ale nie ja ten świat projektowałem. Ten kto to zrobił i tak odwalił niezłą robotę, więc nie mnie z tym dyskutować. 

Szła tego dnia ulicą jak zwykle ze słuchawkami na uszach. Gadała coś do siebie. Jakieś nic nie znaczące bzdury. Nie wiem nawet gdzie się patrzyła, po prawie mnie nie zauważyła. A to sztuka, jeśli się na kogoś tak gapię.

Podeszła do mnie w końcu, kiedy wskoczyłem na jakiś parapet obok niej. Podrapała mnie za uchem, zaczęła coś nawijać o nauczycielce od biologii. Nie za bardzo jej słuchałem.

Marta miała śliczną twarz, zielone oczy i brązowe loczki. Nawet ja potrafiłem to docenić. Już się nie może odgonić od pryszczatych adoratorów, a co dopiero będzie za kilka lat? Na szczęście żaden nie wytrzyma z nią długo. Jest – będzie na to za bardzo rąbnięta. Chyba że będzie miała wyjątkowe szczęście i znajdzie drugiego takiego. I stworzą okropnie patologiczny, ale chyba szczęśliwy związek. Ale do tego jeszcze daleko. Na razie stoi na ulicy i głaszcze nieznanego jej kota.  

-Diabeł jest na Pradze – powtarzam po raz kolejny.  Już straciłem rachubę który. Od wczoraj chodzę wszędzie gdzie się da. I powtarzam, powtarzam uparcie, że mój dom został zaatakowany przez siły z piekła rodem. I wszyscy mają to gdzieś, a nawet są z tego zadowoleni. Ale nie dziewczynka.

-Ten z ogonem i kopytami? – pyta.

-Nie, ten w niedopasowanym garniturze. Ten który gapi się na ciebie wieczorem kiedy się rozbierasz. Ten który wciska ci cukierki i pokazuje małe kotki. Ten który nie pozwala ci zapalić świateł w nocy. Karmi cię rozgotowanymi kartoflami. Każe chodzić do szkoły. Ma monety w oczach, bo myśli że w ten sposób przekupi Charona by raz popłynął w drugą stronę.

-Kim jest Charon?

-Powinnaś to wiedzieć – mówię lekko zdziwiony – w szkole was niczego nie uczą?

-Uczyli nas dzisiaj funkcji liniowej.

Tego akurat ja nie umiem. Jakoś nigdy matematyka nie była mi potrzebna w życiu. Nie wiem kto wymyślił liczby. Przecież nie ma czegoś takiego. A co dopiero opieranie na tym całego życia. Nigdy nie zrozumiem ludzi, pomyślałem po raz kolejny.

-Musisz pokonać diabła – mówię do niej. Zgadza się przytakując nieśmiało głową. Nawet nie pyta się jak. Nie musi wiedzieć.

I  wszystko byłoby w porządku gdyby nie ta suka, moja była kochanka. Dostała dom. Ma kominek, ma schody, ma tę wygodną poręcz na której może leżeć. Zazdrościłem jej. Ale nie mogłem nic zrobić. Nie będę dogadywał się z diabłem. Nigdy.

Nie mogłem liczyć na więcej sprzymierzeńców. Oto kto stanie do walki z diabłem – ja i czternastoletnia dziewczynka.

To będzie tej nocy, nie było innej możliwości. 

Poszedłem spać w tym samym miejscu, na dachu kamienicy. Wartownicy do tej pory naćpani byli gałką muszkatołową, przepuścili mnie bez pytania. Po ulicy walały się ptasie pióra. Było ich mnóstwo, większość białych piór mew i gołębi, czasem czarne pióro wrony. Spadały z nieba powoli, układały się w dywan pod moimi stopami. Było miękko, a im dalej brnąłem tym głębsza była ich warstwa.

I wiedziałem, że muszę być cholernie ostrożny, pomiędzy puchem czają się okruchy rozbitego szkła. Szkło jest czerwone jak krew która leci z moich stóp. A w jego lustrze odbija się cały świat czarnych kwiatów. Ich płatki to krucze pióra, a pośrodku żółty zbiór słupków i pręcików błyszczy się i świeci jak słońce. Nie da się na nie patrzeć.

Diabeł podchodzi, zrywa cały bukiet kwiatów. Wręcza go dziewczynce. 

Marta na jawie wygląda inaczej. Jej oczy to dwa wielkie brązowe księżyce podróżujące dookoła słońca jej loków, sięgających ziemi i układających za nią i przed nią dywan i wodospad. Idzie w białej sukience w całym swoim czternastoletnim nienachalnym pięknie.

Chwyta kwiat za węża łodygi, pieści przez chwilę jego błyszczące łuski. Wąż wije się w rozkoszy, jak wił się w ogrodzie Eden, kiedy spał i śnił tęczę. Śpiewa w pradawnym usypiającym rytmie.

Ja niemal zasypiam pomiędzy tym wszystkim. Przykładam sobie okruch lodu do czołu by nie zmorzył mnie sen.

Lód topi się, kropla spływa po mojej skroni. Nie cierpię tego uczucia.

Diabeł patrzy na dziewczynkę wyczekująco.

Ona chwyta kwiat. Odrywa pierwszy płatek. Wyzwolony ptak odlatuje ku błękitowi nocy. Gwiazdy już się cieszą na jego przybycie. Trzeba uformować nowe gwiazdozbiory, stare już się znudziły. Nie ma jeszcze wielkiego symbolu fallicznego na niebie, aż dziwne że nikt na to nie wpadł w tej dzikiej epoce, kiedy można było jeszcze przestawiać planetami do woli.

Ale ja chcę kota. To głupie że nie ma go na niebie.

Wąż jest.

Wąż na ziemi krzyczy z bólu. Niewiasta miażdży mu głowę. Odrywa kolejne płatki z kwiatu. Chce je szybko policzyć ale nie daje rady. Nie wiem czy jest ich siedem czy osiem. Czy nie odrastają jak głowy Hydry czy nie układają się w kolejne i kolejne ciągi Fibonacciego. Mówiłem już że nie znam się na liczbach. 

Odrywa i odrywa.

Kocha. Nie kocha. Kocha. Nie kocha.

Wąż umiera.

Kocha. Nie kocha. Kocha. Nie kocha.

Ptaki zjadają martwego węża, zakładamy tu kolejne miasto, będziemy znów składać ofiary ku czci słońca, niech wróci zza chmur, niech wróci do Miasta, napełni go promieniami i roztopi sople, roztopi budowle z lodu i piaskowca, pokruszy mdłe światło zaparowanych latarni. 

Kocha. Nie kocha. Kocha. Nie kocha.

Chcę uciec, chcę zostać, chcę wejść między nogi tej dziewczynki, otrzeć się o jej łydkę, popatrzeć na nią błagalnie, niech mnie pogłaszcze, niech da mi coś do przekąszenia.

I chcę podejść do diabła. Zjeść szkło które mi daje. 

Walczę z obiema myślami. Nie śpię. Nie muszę jeść, nie muszę doznawać przyjemności, jestem wolny. Ale tylko dopóki sam tego chcę.

Kocha. Nie kocha. Kocha. Nie kocha.

Kocha.

Kocha.

Diabeł ją kocha – mówi ostatni płatek zwiędłego kwiatu. Diabeł ją kocha – śpiewa chór kawek i wron. Dyryguje nim podstarzały Francuz z czupryną kręconych włosów. Jego pałka jest długa i czasem się wije. Nie mam zamiaru dowiadywać się czym jest. 

Przeskakuję po parapetach, chodnikach, pękniętych płytach, krawężnikach, biegam w kółko. Szukam. Sam nie wiem czego. Panikuję. Nie wiem co robić. Nie wiem co jej powiedzieć. Gdzie iść. Co zrobić.

Diabeł podchodzi do niej, kładzie jej dłoń na czoło. Wodzi po nim jednym palcem w najwyższym skupieniu.

I dopiero teraz widzę martwą artystkę gdzieś w rogu kamienicy. Otruła się farbami. Z oczu sterczą jej dwa pędzle. A cała jama ustna wypełniona jest lepistą mazią we wszystkich kolorach. Farba cieknie jej z ust, płynie po rękach, spływa z bezwładnych palców.

Obok leży Filip, pocięty nożem ogromną ilość razy. Przypomina starą deskę do krojenia. Tylko trochę więcej na nim krwi

A zaraz dołączy do nich Marta. Diabeł będzie ją kochał. A diabły kochają wyłącznie śmiertelnie.

Jej ciało legnie obok tych dwóch, a potem trójca dopełni się w czwórce i ja również zginę, rozszarpany przez śmierć dookoła. A diabeł zmieni się w kota i to on będzie teraz dzielił i rządził na Stalowej i Inżynierskiej. 

Diabeł pochyla się nad dziewczynką. Ta wyrwała wszystkie płatki, została jej tylko główka pręcików. 

Dziewczynka trzyma w dłoni słońce.

Oddaj mi je, mówi diabeł, to ja jestem słońcem a ty księżycem. Ja będę dniem a ty będziesz nocą. Ja będę Yin, a ty Yang, ja będę jeden a ty dwa i razem będziemy trzy i dopełnimy się w czwórce w tym kwadracie a on jest czarnobiały z plamką na twarzy i zginie bądź ze mną bądź ze mną zanurz się we mnie bądź mną mną mną!

Wodzi palcem po jej czole.

Nakreślił tam okrąg

 Jest czerwony i krwawi.

Marta patrzy na niego z uwielbieniem.

To koniec, myślę, to koniec, wszystko stracone dla mnie.

Diabeł pochyla się nad nią, gładzi po brązowych włosach, zostawiając na nich ślady krwi. Wodzi palcem po jej szyi.  Ona zrzuca białą sukienkę, ukazując gładkie, idealne  ciało. Może wygląda starzej. Może inaczej. Diabła to nie obchodzi. Całuje ją, ona jego. Przegrałem, myślę.

Ale się mylę.

Ona obejmuje go coraz mocniej, on zaczyna tracić kontrolę. Patrzę jak jej ręce się wydłużają, ciało zarasta chityną. Zamienia się w modliszkę. I już nie wypuści diabła z rąk. Jej oczy powiększają się i multiplikują, jej usta zwężają się, język zamienia w długą ssawkę.

Odgryza mu głowę. Żuje ją przez chwilę. Reszta ciała odpada.

Jeden problem mam z głowy. Mam drugi na głowie. I to chyba znacznie większy.

Koniec

Komentarze

Jeśli to tylko część, wypadałoby oznaczyć jako “fragment”.

Babska logika rządzi!

Nie wiem, co sądzić na temat tego opowiadania. Z jednej strony nie mogę powiedzieć, żeby było jakoś okropnie, bo przeczytałam i to nawet bez przykrości. Z drugiej strony bardzo dużo błędów i powtórzeń. W sumie, to lekki infantylizm myśli/ opisywanych wydarzeń można by usprawiedliwić formą bohatera, więc podsumowując – naprawdę nie wiem ;)

 

Szła sobie tym chodnikiem, przemykając niepostrzeżenie i szybko, tak by nikt jej nie zauważył. Wtapiała się w niego, jego szarość była jej szarością. Myślała że nikt jej nie widzi. One zawsze tak myślą.

Te powtórzenia są celowe?

 

 

Wyskakuję nagle, rzucam się na nią, przesłaniam jej cały świat nie może patrzeć strach panika zęby przebijam jej 

Skórę wbijam ponownie w brzuch atakuje ona ona boi się próbuje uciec ja się śmieje

Śmieje!

Kocham to robić naprawdę

Ucieka krwawi boli piszczy puszczam ją podrywa się resztkami sił ucieka daleko jak może jak może

I wtedy znowu się rzucam wyrywam jej jelita krew barwi trawę moje zęby całe czerwone na moim języku smak mięsa ona piszczy ja wygrywam ja zawsze wygrywam ja będę wygrywał zawsze bawię się bawię

Rozumiem, że ten fragment miał tak wyglądać, ale mimo wszystko… ciężko się to czyta w takiej formie.

 

Pierwszy raz spotkałem diabła w niedzielę. Tłum ludzi wychodził z kościoła, szedł do sklepu. Jednym z nich był diabeł.

Zgrabnie można ominąć to powtórzenie.

 

 

zmęczonej twarzy i rzadkich włosach o nieokreślonej barwie. Przechodząc zatrzymał się nagle i spojrzał prosto na mnie.

Poczułem od razu ten zmęczony wzrok na mojej skórze.

 

 

Też pokazałem mu swoje, były znacznie bardziej okazałe a na dodatek jeszcze gdzieś ukryły się kawałki mięsa. 

Diabeł pogrzebał chwilę po kieszeni marynarki, wyciągnął z niej kawałki rozbitego szkła

Nie można tam się budzić, muszę tam tylko gonić we śnie za ofiarami. Musiałem szukać kaloryferów, piecy, rur, wszystkich źródeł ciepła

Jakaś dziwaczna konstrukcja, a poza tym powtórzenie. Zdanie czy dwa dalej znowu jest musiałem i mogłem.

 

Wiedziałem o każdej śmierci i życiu tutaj, o każdym mrowisku, gnieździe ptaków i szczurów [+,]i na jawie i we śnie.

W tym kontekście bardziej pasowałoby chyba o narodzinach, ale, oczywiście, to tylko sugestie.

 

 

Jego sutanna wyglądała na bardziej obudzoną niż on sam, cienie na niej tańczyły w nieparzystych rytmach

Nie mam pojęcia jak cienie mogłyby tańczyć w nieparzystych rytmach, ale cóż… to może tylko mierna wiedza o muzyce.

 

 

ćmy siadają w jego pustych oczodołach, przynoszą tam upadłe z drzew liście

Opadłe?

 

Po chwili staje się drzewem, wypuszcza gałęzie, a ja drapię korę, tępię na niej za ostre palce.

Raczej pazury.

 

Skaczę po nich, on próbuje się przepoczwarzać, zmienia kształt, śnieg sięga coraz wyżej, pada z nieba, wynurza się z ziemi, skaczę na dach jakiejś kamienicy patrzę na gwiazdy nie widzę ich[+,] wszystkie [+,]wszystkie zamarzły.

Z jednej strony rozumiem, że fragment miał być poetycki, ale z drugiej strony… śnieg nie wynurza się z ziemi.

 

Diabeł jest teraz psem, jest wilkiem, jego oczy świecą czernią na bieli.

Świecą czernią na bieli?

 

Nie zamierzam mu pomagać, chwytam się z całych sił jakiejś ściany, chwytam się i kurczliwe trzymam.

Skąd ta ściana? Ale w sumie wszystko się pojawia, za chwilę znika… lepiej nie będę już wnikać. I literówka.

 

Nie mogę puścić bo utopię się we własnych odchodach, zostanę ściekiem i wyląduje do oczyszczenia, skąd wypuszczą mnie nagiego, bez chęci mordu i gwałtu.

Wylądować można na albo w. Wnioskując po dalszej części, chodziło Tobie o czyściec?

 

Pewne było tyle, że leżała teraz na zakurzonej kanapie i spała, mimo godziny czternastej na zegarze.

Przed chwilą był u Filipa, w kamienicy obok i trwała noc.

 

Ten kto to zrobił i tak odwalił niezłą robotę, więc nie mnie z tym dyskutować. 

Skoro to ktoś, to z nim, chyba, że chciał dyskutować z tą robotą.

 

 

 

 

 

 

 

 

Przeczytałam niecałą połowę. Strumień świadomości narratora mnie męczył, szczególnie tam, gdzie robił się bełkotliwy. Nie znam Warszawy, a Pragi to już w ogóle, więc i to mnie nie nęci.

Sporo różnych usterek.

Minęła tamte drzewo,

Tamto drzewo albo tamte drzewa.

Chyba zaczęła coś przeczuwać, aż czuć było jej niepokój.

Powtórzenie.

I widzę gdzie pójdzie.

Dokąd.

Jest ich kilka, tą lubię szczególnie.

Tę.

Babska logika rządzi!

Zgodzę się z przedmówczyniami. Bohater może i kocha Pragę, ale jest jej więźniem. Znam to uczucie, bo mieszkam w Wołominie, miasto bardzo podobne do Pragi. Komuną u mnie wieje, że aż strach, nudy, że aż strach, ale kocham tą mieścinkę przez sentyment. Co do opowiadania to kolosalna ilość błędów tak w oczy razi, że ciężko się czyta. Tak trochę przytłaczająco.

Minimalizm i skurwysyństwo zachodzi wtedy, gdy dostajesz zupę w płaskim talerzu.

Przeczytałam, zaintrygowana miejscem, które dobrze znam no i niestety, ale się rozczarowałam. Ta “Praga” wygląda jakbyś, Autorze, nigdy tam nie był tylko wziął sobie gugle maps i odhaczał 'stacja metra, jakieś bloki, jakieś kamienice, jakieś tramwaje’ plus stereotyp jaka ta Praga brudna i zUa. Akurat okolice Wileńskiego po tym, jak dotarło tu metro są ślicznie odpicowane. Za to nie ma tam nowych bloków, dopiero za szpitalem Praskim.

Bohater machnął sobie wycieczkę do węzła Marki (niezły kawałek drogi), ale stał nad brzegiem rzeki i nie zauważył mostu Śląsko-Dąbrowskiego, którym mógł sobie przejść na drugi brzeg nie włażąc do rzeki? No i z prawego brzegu Wisły nie widać żadnych bloków po lewobrzeżnej stronie.

Opowiadanie niestety jest nudne. Bohater z jego monologiem męczący, czytałam tylko dla Pragi, jakby rzecz była o miejscu, którego nie znam, to rzuciłabym po paru zdaniach. Ani nie wiem, czemu bohaterowi ten diabeł przeszkadza, ani co robi złego ani po co chce się go pozbyć.

Jeśli dobrze zrozumiałam, narratorem jest Kot. Podejrzewam, że jego rewir nawiedza koci diabeł, a to się Kotu nie podoba.

Opowiadanie jest napisane w tak przedziwny sposób, że postanowiłam nie wskazywać żadnych błędów i usterek, albowiem nie mam pewności, Muflonie, czy pisałeś je z pełną świadomością, czy może nieco ograniczoną.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Komentarz Reg trochę mi rozjaśnił, ale dalej niestety nie łapię tego, kim jest diabeł ani o co chodzi ze szkłem :(

Tego, Bello, niestety, nie powiem. Jeszcze nie byłam Kotem i też zachodzę w głowę, co Muflon miał nadzieję opowiedzieć… :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Kot? Eeee, w którymś momencie machał ręką i sypnął opakowanie gałki. Za obróżką je trzymał?

Babska logika rządzi!

Na mój rozum, Kot.

Może Muflon choć trochę rozjaśni mrok niezrozumienia…

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Może kotołak… ;-)

Babska logika rządzi!

Byłoby super, gdybyś dokonał autokorekty przed wrzuceniem tekstu. My tego za ciebie nie zrobimy. Mogę tylko wskazać przykłady wpadek, bo jest ich zbyt wiele. Ten bełkotek, gdy bohater atakuje ofiarę, przestałby być bełkotkiem, gdybyś po prostu napisał ten fragment z dbałością o interpunkcję.

 

Myślała(+,) że nikt jej nie widzi.

 

I widzę(+,) gdzie pójdzie.

 

Wyskakuję nagle, rzucam się na nią, przesłaniam jej cały świat(+.) nie może patrzeć sStrach(+,) panika(+,) zęby(+.) pPrzebijam jej Sskórę(+,) wbijam ponownie w brzuch(+,) atakujeę… 

 

Obejrzałem się na niego, z pogardą

 

Nie wytrzymałem spojrzenia świdrującego z mocą promieni słońca, czerwonych oczu w których mieszkał chaos. ← Nie wytrzymałem świdrującego spojrzenia czerwonych oczu, w których mieszkał chaos.

 

były znacznie bardziej okazałe(+,) a na dodatek jeszcze gdzieś ukryły się kawałki mięsa. 

 

Myślałem(+,) że rzuci we mnie kamieniem

 

stał bez dźwięku i zapachu. ← ?????????? Nie można stać z zapachem i dźwiękiem

 

Nie należał tutaj, nie było go i nie miała prawa go być. ← paskudna wpadka

 

stare(+,) śmierdzące kamienice ← określenia równorzędne

 

wiedziałem że ją tam spotkam. ← jaki masz problem z że?

 

We śnie nic ze sobą nie reprezentował. ← można coś sobą reprezentować

 

W dialogach brak spacji pomiędzy znakiem a wypowiedzią.

 

skacze do góry, ale betonowe macki łapią mnie – gubisz ogonki

 

Nie wiem nawet gdzie się patrzyła, po prawie mnie nie zauważyła. ← literówka jakich wiele

 

Moc wpadek utrudniała zrozumienie, co chciałeś powiedzieć. W fabule jest potencjał, to ciekawy punkt widzenia (koci?), ale tekst musi zostać dopracowany pod względem logicznym, technicznym, stylistycznym, warsztatowym. Jest masa niejasności, które pewnie dla ciebie są oczywiste, lecz nie pozwoliłeś ich pojąć odbiorcy (szkło, modliszka, diabeł…). Strumień świadomości bohatera nuży. W obecnej formie opowiadanie jest dla mnie nie do przyjęcia, ale poprawione i uzupełnione przeczytałabym ponownie.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Mnie się ten surrealizm podoba.

Pomysł jest ciekawy, popracuj nad wykonaniem: interpunkcja, powtórzenia, zapis tego fragmentu:

Wyskakuję nagle, rzucam się na nią, przesłaniam jej cały świat nie może patrzeć strach panika zęby przebijam jej 

Skórę wbijam ponownie w brzuch atakuje ona ona boi się próbuje uciec ja się śmieje

Śmieje!

Kocham to robić naprawdę

Ucieka krwawi boli piszczy puszczam ją podrywa się resztkami sił ucieka daleko jak może jak może

I wtedy znowu się rzucam wyrywam jej jelita krew barwi trawę moje zęby całe czerwone na moim języku smak mięsa ona piszczy ja wygrywam ja zawsze wygrywam ja będę wygrywał zawsze bawię się bawię 

Jakoś bym to jeszcze rozbiła, bo źle się czyta.

W ogóle mam wrażenie, że sam początek jest… słabszy/gorzej mi się czytało, nie wiem.

Tak jak Reg – widzę w narratorze kota. I mnie to pasuje: i do diabła, i do snu, i całej tej magii. To się wszystko łączy, jest spójne.

Autorze – treść jest intrygująca, dopieść formę i będzie świetnie.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka