- Opowiadanie: mstepniewski - Słońce nocnego nieba cytadela

Słońce nocnego nieba cytadela

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy II

Oceny

Słońce nocnego nieba cytadela

Nie pamiętałem, jak znalazłem się w tym miejscu. Pamiętałem pewne rzeczy ze świata zewnętrznego. Samochody, teatry, świeże pomarańcze na straganach. Pamiętałem Londyn i Los Angeles. Pamiętałem Paryż i to, że nigdy w nim nie byłem.

Nie pamiętałem, zdaję się, siebie.

 

Dom, w którym działy się opisywane sytuacje, był wysoce niedzisiejszy. Podłogi wyłożone drewnem, żyrandole o barokowych kształtach, ze starymi żarówkami, ściany w kolorze brzoskwini. Meble też drewniane, z zupełnie obcej, choć nieodległej epoki. Prawdziwa lemoniada w butelce z ciemnego szkła, na niej wyblakła etykietka.

Przy barze podawała mi ją łysa dziewczyna, której początkowo wcale nie wziąłem za dziewczynę. Mówiła szybko, niemalże niezrozumiale. Pytała czy widziałem film o facecie grającym na plastikowym flecie, a ja nie miałem pojęcia o co chodzi. Wychodziłem więc zagubiony z baru do holu. Po lewej główne drzwi budynku, po prawej przejście do dużej sali. Na wprost schody na piętro. Nigdy tam nie wszedłem, choć w zasadzie nic nie stało na przeszkodzie. Nie wiedziałem jednak, co oprócz palarni mogłoby się tam znajdować, a ja przecież wtedy nie paliłem. Czasem przychodziła mi do głowy myśl, że na piętrze są sypialnie. Ja jednak nie sypiałem.

Przechodziłem więc obok schodów, do pomieszczenia mieszczącego kilka stolików, zwieńczonego korytarzem. W korytarzu znajdowały się toalety i szatnia, a także pilnujący jej młodzieniec w spodniach z szelkami i włosami błyszczącymi od pomady, poznaczonymi śladami grzebienia. Siadałem z moją lemoniadą przy jednym ze stolików i czekałem, nie wiedząc zbytnio na co. Wpadałem w trudny do nazwania stan, kojarzący się jednak z mimowolnym tkwieniem w niezdrowym śnie, z którego zdajemy sobie sprawę jedynie w momentach zbyt krótkich, by pozwoliły na jakąś decyzję.

Wynurzamy się na chwilę, by zaraz znów utonąć.

 

Z czasem goście tego miejsca zaczynali się zagęszczać, jakby ich ilość się zwiększała, choć to przecież absurdalne, nikt nigdy nie wchodził ani nie wychodził. Uaktywniali się pracownicy domu, bez wyjątku wyglądający zupełnie niezwykle. Wyłaniali się z kuchni, mieszczącej się w pobliżu wspominanych stolików. W ogólnym wymiarze zdawali się oni odpowiadać za pewne fundamentalne potrzeby budynku, ale nie sprawiali wrażenia bardziej świadomych natury sytuacji niż inni. Zresztą, nie sądzę by ktokolwiek w ogóle zastanawiał się nad nią w tym sensie. Ja również tego nie robiłem, po prostu dążyłem nieustannie ku jakiejś nadziei, która odpowiedziałaby na poczucie pustki.

 

Opuszczałem mój stolik gdy gromadziła się kolejka do szatni, nie lubiłem gdy ktoś nade mną stał. Zahaczając czasem o bar, udawałem się do głównej sali. Po prawej stronie od wejścia znajdowała się niewielka scena, po lewej dodatkowe stoły. Ściana na wprost, zawierająca w sobie uroczą wnękę z kanapami, w dużej mierze składała się z ogromnych okien. Za nimi widniał wiecznie pogrążony w ciemności ogród. Szacownych rozmiarów, ale pusty. Były tam również wysokie budynki, przesłaniające widok na cokolwiek co było dalej. Ich okna zazwyczaj pozostawały ciemne, jak cała reszta dającego się dostrzec zewnętrza, ale od czasu do czasu można było ujrzeć palące się w którymś z nich wątłe światło.

Coraz więcej osób docierało do sali. Dziwni to byli ludzie. Część z nich wyglądała normalnie, po ubiorze i zachowaniu łatwo było ich ocenić. Jednakże część była inna, choć właściwie ciężko powiedzieć dlaczego. Czasem widywałem na przykład parę dziewcząt w krótkich, czarnych sukienkach. Jedna z nich miała długie, jasne włosy, druga krótkie, ciemne. Pierwsza dyskretny makijaż, druga czerwone usta. Zupełnie nieprawdopodobną zdawała się być myśl, że takie dziewczęta miałyby założyć buty na obcasie. Prędzej ich oczy zapłonęłyby upiornym błękitem. Podobał mi się sposób w jaki obserwowały otoczenie. Takich ludzi, niezwykłych nie wiadomo dlaczego, było tam więcej. Nieswojo się wśród nich czułem, ale nie w sensie jakiegoś zagrożenia. Nie przeszkadzało mi nawet zbytnio, gdy ktoś zaczynał zachowywać się zbyt głośno.

W każdym razie sala zapełniała się, światła przygasały, to znaczy ktoś je musiał przygaszać, i rozchodził się szczypiący skórę zapach kadzideł. Rozpoczynały się występy. Bywały one zupełnie różne. Czasem muzycy korzystali ze swoich instrumentów w sposób, którego można było się po nich spodziewać. Pojawiał się spokojny pan z gitarą i brodą, zdarzały się krzyki do szybkiej muzyki. Czasem jednak do ściśniętego, nie widzącego właściwie co się dzieje na niskiej scenie tłumu, dobiegał hałas zupełnie nie kojarzący się z tym o czym myślimy, gdy myślimy o muzyce. Wszyscy słuchali jednak w skupieniu, często okazując również entuzjazm, jakby nie wiedzieli czemu właściwie coś miałoby się im nie podobać tylko dlatego, że nie jest przyjemne. Istotnie, i ja nie mógłbym określić tych doświadczeń mianem negatywnych.

Niezależnie od formy występów, a były one najprzeróżniejsze, artyści zdawali się tworzyć zamkniętą grupę. Nie chcę jednak sugerować, że my, jako publiczność, byliśmy przez nich w jakiś sposób wykorzystywani. Czasem odnosiłem wrażenie, że istniejemy dla nich, a czasem wręcz przeciwne, że oni dla nas. Nic nie świadczyło o tym, by byli choć odrobinę mniej zagubieni, po prostu radzili sobie z tym nieco inaczej.

Po niektórych występach następował czas na tańce, dom wypełniał się ciężkim, jednostajnym rytmem. W tych rytuałach nie brałem udziału, ale przyglądałem się im z największą przyjemnością. Intensyfikowała się zarówno obcość, jaką czułem wobec zgromadzonych, jak i moja tą odmiennością fascynacja.

 

Siedziałem przy moim stoliku, popijając od czasu do czasu pomarańczową lemoniadę, kiedy przysiadła się do mnie ubrana na czarno dziewczyna. Miała piękne włosy i bardzo ładnie pachniała. Z rękawów swetra wypływały na dłonie tatuaże. Odłożyła na stolik elegancki kapelusz, założyła nogę na nogę i zaczęła delikatnie kiwać głową w rytm dobiegającej z daleka muzyki.

Po chwili zapytała mnie, czy sądzę, że jesteśmy tu uwięzieni na zawsze. Odparłem, że tak. Patrzyliśmy przez chwilę na siebie, słuchając wszechobecnego szumu rozmów. Przetarłem zmęczone od dymu oczy i uśmiechnąłem się do niej smutno. Dopiłem lemoniadę, wstałem z krzesła i ruszyłem korytarzem. Na jego końcu sięgnąłem do kieszeni po numerek i podałem go koledze w szelkach.

 

Tuż obok mnie otworzyły się drzwi. Gdy wyszedłem na niewielki dziedziniec, ogarnął mnie przyjemny chłód nocy. Z zewnątrz dom był biały. Światło z okien rozświetlało podwórze, wyłaniając z cienia pojedyncze stoliki i krzesła, od dawna chyba nieużywane. Kolumny podpierały eleganckie tarasy, ale nikogo na nich nie było. Główne drzwi wywoływały identyczne jak wewnątrz wrażenie niewzruszenia.

Przeszedłem przez furtkę w ogrodzeniu okalającym dom i zatrzymałem się na chodniku. Ulica tonęła w ciemnościach i ciszy. Po przeciwnej stronie ulicy stały ogromne, stare budynki, otoczone roślinnością i strzeżone przez solidne bramy i ogrodzenia. W jednym z okien widać było światło. Po mojej stronie ujrzałem mnogość kanciastych, niskich bloków i górujący nad nimi hotel. Jego przeszklone, eleganckie drzwi były szeroko rozwarte, ale nie dało się dostrzec wnętrza holu. W dole ulicy, znajdowało się wielkie skrzyżowanie, część latarni tliła się tam słabo. Ktoś przebiegał przez jedną z przecznic.

Wcisnąłem dłonie w kieszenie, głowę w ramiona, i ruszyłem w przeciwnym kierunku, pod górę, ku czerwonej łunie i centrum wszechświata.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Nie wiem, czy dobrze interpretuję, ale dla mnie to pięknie opisana wizja życia po śmierci (czyśćca?) – bohater jest bierny, nostalgiczny i czuje pustkę, błąka się bez celu, uwięziony w miejscu bez logicznych reguł. Z wyjątkiem paru drobnych stylistycznych zgrzytów opisami bardzo umiejętnie budujesz nastrój. Szkoda, że to właśnie tylko taki opis miejsca i nastroju.

To nie jest całość a raczej wstęp do czegoś więcej. Przyjemnie się czyta, choć zaznaczam, że nie należę do czytelników, którym przeszkadzają powtórzenia lub brak przecinków.​

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

Hmmm. Do mnie nie przemówiło.

Wolałabym jakąś fabułę i bohatera, który do czegoś dąży, a nie siedzi przy stoliku i patrzy.

Babska logika rządzi!

Opuszczałem mój stolik gdy gromadziła się kolejka do szatni, nie lubiłem gdy ktoś nade mną stał.

Z interpunkcją generalnie tak sobie. Tutaj brakuje przecinków przed gdy.

szczypiący skórę zapach

Zapach, który szczypie skórę… Chyba nie rozumiem, co miałeś na myśli. Może to już poezja.

 

Dość trudny dla mnie tekst, niemal każde zdanie musiałem interpretować: zastanawiałem się m.in., czy wydarzenia mają miejsce po wielokroć, czy bohater je tak tylko opisuje, a jest to w istocie tylko jedna scena. W gruncie rzeczy po wszystkim nadal nie wiem, chyba musiałbym wykonać drugie podejście.

Miałem też wrażenie, że choć język ma pewien obiecujący charakter, to muszę z nim stale walczyć, by zrozumieć, w dodatku opowieść ma dziwny rytm, a zdania niepotrzebnie wylewają się na boki, zamiast kończyć w odpowiednim miejscu. Myślę, że sporo by tu było jeszcze do oszlifowania.

A treść… cóż, za mało jej, jak na mój gust. Tak krótkie scenki przeważnie mnie rozczarowują i tu nie było inaczej. Doceniam atmosferę, bo taką lubię, ale to trochę za mało.

Sceny zbliżone do sennych wizji, jednakowoż mało fantastyczne. Mam wrażenie, że Autor usiłuje przekazać czytelnikowi treść znaną tylko sobie. Wszystko, co przeczytałam – od tytułu począwszy, a na ostatniej kropce skończywszy – jest dla mnie niezrozumiałe.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@axwoksal

dla mnie to pięknie opisana wizja życia po śmierci (czyśćca?)

 Ja wolę tak dosłownie nie wiedzieć, psuje mi to, zresztą po śmierci jest nic, nie lemoniada. Jednakowoż to miejsce istnieje naprawdę, choć patio raczej nie bywa wyludnione, i mogłoby im być, wiesz, przykro, że czyściec jakiś.

 

@fleurdelacour

To nie jest całość a raczej wstęp do czegoś więcej.

Nope.

 

@Finkla

Wolałabym jakąś fabułę i bohatera, który do czegoś dąży, a nie siedzi przy stoliku i patrzy.

Ja też, do kitu, że tak się nic nie dzieje.

 

@varg

Zapach, który szczypie skórę… Chyba nie rozumiem, co miałeś na myśli.

Też nie rozumiałem, ale potem poszedłem na koncert Synów i te kadzidła tak szczypały zapachem, że aż zrozumiałem.

 

Miałem też wrażenie, że choć język ma pewien obiecujący charakter, to muszę z nim stale walczyć, by zrozumieć, w dodatku opowieść ma dziwny rytm, a zdania niepotrzebnie wylewają się na boki, zamiast kończyć w odpowiednim miejscu.

Najmilsza rzecz, aż mi się ciepło zrobiło w środku.

 

@regulatorzy

Wszystko, co przeczytałam – od tytułu począwszy, a na ostatniej kropce skończywszy – jest dla nie niezrozumiałe.

W przypadku, um, prac kreatywnych, kompulsywna potrzeba rozumienia wydaje mnie się równie podejrzana jak założenie, że autor cokolwiek usiłuje i jak ufanie słowom w ogóle. Jednakże pragnę przypomnieć, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o Novalisa. Albo o Keatsa. Ale tym razem raczej o Novalisa. :)

Sympatyczny opis, niewiele jednak z niego wynika. Gdybyśmy znali wcześniejsze jakies losy bohatera i opowiedziałby nam o dalszych miałoby to ręce i nogi. A tak pozostaje ulotny klimat miejsca i to, że bohater (który przytakuje na pytanie czy są tam uwięzieni na zawsze) po prostu to miejsce opuszcza, w kierunku, który nic nam nie mówi.

 

Pozdrawiam ;)

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Jest w tym interesujący klimat jak ze snu. I w sumie tyle, czyli trochę mało. Dość dziwny tekst, trudno go ocenić w pełni pozytywnie. Warsztatowo nieźle.

Bardzo podobał mi się język i styl, natomiast przekaz nie jest jasny i to już podoba mi się mniej. Nawet nie chodzi o dowolność interpretacji.

Raczej o to, że tak naprawdę sens opowiadania znasz chyba tylko Ty, Autorze, czytelnika pozostawiając w zawieszeniu. A to nie pozwala na osiągnięcie pełnej satysfakcji (jejku, jak to zabrzmiało :P).

 

P.S.

Z rękawów swetra wypływały na dłonie tatuaże.

– piękne zdanie :) 

@Iluzja

Raczej o to, że tak naprawdę sens opowiadania znasz chyba tylko Ty, Autorze, czytelnika pozostawiając w zawieszeniu. A to nie pozwala na osiągnięcie pełnej satysfakcji

 

Brzmi całkiem jak ja, więc może wbrew pierwszemu wrażeniu, trochę się jednak zrozumieliśmy, to miłe.

Ale skąd się bierze to preferowanie rzeczy satysfakcjonujących, albo, swoją autostradą, przekonanie o istnieniu sensu – nie wiem.

Mnie się podobało.

Czytało mi się całkiem nieźle.

W ogóle nie przeszkadzał mi brak akcji. To jest po prostu taki klimatyczny tekst, w którym nie musi się wiele dziać, żeby było interesująco.

Fajne :)

 

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka