- Opowiadanie: aarrttvvrr - Faktyczne Perfekcyjne Zabójstwo

Faktyczne Perfekcyjne Zabójstwo

Tagi.

Plus warto wspomnieć, że to ma jasny koniec i początek. Po ostatnim słowie opowiadania nic już nie nastąpi.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Faktyczne Perfekcyjne Zabójstwo

Zimna stal zamraża te sekundy, w trakcie których ktoś ją prawdziwie używa. Można usłyszeć, jak drży poza czasem, chętna do dźgnięć. Jest ascetą, który po tygodniach cierpienia znajduje źródło wody. Jego oczy nie mogą uwierzyć, ale ciało wpada do krystalicznego płynu i pije. Każdą komórką, każdym włosem i skórą rozkoszuje się smakiem ocalenia.

Lśniący czystością nóż wpłynął w czerwień, rozcinając żyłki i tłuszcz. To wielki kawał metalu, taki, który z drobnymi modyfikacjami mógłby uchodzić za maczetę. Człowiek mógłby dzierżyć go w dżungli, rozrywając lniany i krzewy, nie krojąc sobie steka.

W dwustu gramach krwistego mięsa, tuż obok noża, pojawia się widelec. Mały, do deserów. Jeszcze kilka godzin wcześniej wyrywał porcje kremu i czekolady, teraz wchodził na nie swoje, dzikie tereny. Nóż docisnął się do talerza, zaskrzypiało,. Widelczyk podniósł krwawiący kąsek, zadrżał w oczekiwaniu, kiwając wołowiną na swych drobnych zębach. Potem przeniósł mięso do ust pana i upadł na podłogę.

– Fantastyczne! – ktoś krzyknął, a sztuciec odbijał się od marmurowych płyt.

 

– …tak więc, moim zdaniem, musimy, ee, musimy razem…

– Źle się do tego zabieracie.

Słuchając od grubo ponad półgodziny gadania czterech pijanych maklerów, całkowicie trzeźwy Cendis Temen pomyślał, że chyba ma dla nich poradę.

– Co proszę?

– Źle się do tego zabieracie – powtórz Temen, drapiąc się po karku. To był jeden z ciemniejszych barów w mieście, człowiek z trudem widział to, co właściwie pije. Ale nagle skupiony, prawie wściekły wzrok zdezorientowanego człowieka z promilami… to Cendis dostrzegłby wszędzie.

– Co, eeh, masz na myśli?!

Temen przeczesał włosy dłonią. Przypatrzył się czwórce maklerów siedzących przy ladzie, tuż obok niego. Ubrali garnitury do nienajczystszego baru, z nie najbogatszą klientelą. Wyciągali grube banknoty z ciężkich portfelów, żądając najdroższych butelek. Zapach ich perfum walczył ze smrodem mrocznego pomieszczenia, przyjemna woń róż biła się z potem reszty pijących. Rozmawiali głównie o zaskakujących skokach i upadkach akcji na giełdzie lub o najnowszych ofertach pracy w odległych krajach, traktowanych jak wyjazdy wakacyjne. Mieli pucołowate twarze, nie wyglądali na mistrzów sztuk walki, ani na policjantów w cywilu.

– Co, jeśli mogę wiedzieć, tu robicie? – spytał Cendis z uśmiechem. – Co banda drogich, porcelanowych chłopców tu robi?

Jeśli chwilę wcześniej oczy maklerów balansowały na granicy gniewu, teraz z pewnością ją przekroczyły.

– Chcesz walczyć?! – warknął najwyższy z grupy.

– Właśnie, chcesz się bić, cwelu?! – rzucił kolejny, czerwieniejąc na twarzy. Brakowało mu tylko kilku sytych obiadów do bycia szerszym niż wysokim.

– Nigdy w życiu – zaśmiał się Temen. – A co, wy chcecie? Słuchaj…

– Nie! – splunął do pustej szklanki rudy brodacz z łysą głową, maksymalnie trzydziestoletni. – To ty słuchaj! Nie będziesz nas tu obrażał, a potem…

– Puf! – przerwał Cendis.

Nagle uderzył trzy razy pięścią w ladę, mocno. Roześmiał się, nucąc mantrę do rytmu trzaskania brudnej deski.

– Dobra, przepraszam – szepnął kojąco. Podniósł dłonie w obronnym geście, z knykci ściekała mu krew. – Wybacz, mój błąd. Widzę, że nie jesteście typowymi maklerami, bo nimi jesteście, co nie?

– Ta – rzekł po krótkiej ciszy Wysoki. Reszta wciąż myślała nad słowami Temena.

– No, świetnie! – kontynuował Cendis. – Słuchałem waszej rozmowy, była całkiem ciekawa. Podobno ktoś was wystawił, tak? Miały być truskawki, a jest szpinak, hehe? Miało być złoto, a jest gówno?

– Ta – rzekł Rudy.

– Trochę czekałem, żeby się tego dowiedzieć. Przyszliście wkurzeni, popiliście smutki i znów gadaliście o giełdzie. Czekałem obok was strasznie, strasznie, strasznie długo, aż znów poruszycie temat, ee, waszego wystawienia, tak?

– Yhm – zacisnął zęby czwarty z maklerów, wygładzając nerwowo długie włosy przypominające siano.

– No i zaczęliście mówić o tym gościu. Miał się z wami spotkać, a was porzucił. Tak? Trochę jak grupka przyjaciół trochę przypadkowo, a trochę celowo porzuca kolesia, którego obecność i tak z trudem tolerują. Tak?  

– Chyba – znów potwierdził Siano.

– Myślę, że to przeznaczenie! Ja też jestem tu trochę przypadkowo, a trochę celowo. Pomogę wam dojechać tego typa, co obrzucił was błotem. Na giełdzie trzeba mieć szacunek, jak wszędzie indziej. Muszą was szanować, tak?

– Tak – powiedział Wysoki mrużąc brwi.

– I czasem trzeba szacunku nauczyć, prawda? Nie odpowiadaj. Mówiliście, żeby urządzić go w pracy. Przygotować intrygę. Pracować, aż go skończycie. Ale to nie to, przyjaciele. To będzie trwać za długo, za długo, za długo. Zabieracie się za steka z widelcem do deserów i nożem wielkim jak topór. Rozumiecie? Dobrze. Zrobimy to inaczej, koledzy. Znajdziemy go i załatwimy to jak mężczyźni, dobra? Szacunku trzeba nauczyć, prawda?

– Ta! – sapnął wciągając powietrze Gruby. – Ta!

– Bez szacunku, nie mamy nic. I to nie jest śmieszne, już nie będzie wyśmiewania, tak?

– Tak! – krzyknął Wysoki. – Ta, panowie! To jak w… W serialach kryminalnych. Z morderstwem. Dobrze mówi, tak mi ojciec zawsze…

– Właśnie! – przerwał Cendis. Wytarł szkarłatne krople na pięściach o szyję, pozostawiając niewyraźne smugi. – Właśnie. Trzeba iść!

Maklerzy popatrzyli po sobie. Pierwszy skinął głową Wysoki. Równocześnie, z werwą i determinacją zeszli z wysokich krzeseł przy ladzie. Gruby szybko wypił napoje kolegów. Cendis ruszył do wyjścia, czując na karku oddechy prawie tak pijanych, jak wkurzonych towarzyszy. Uśmiechnął się do odprowadzających go wzrokami innych klientów baru, którym właśnie skradł zwierzynę.

Wyszli spod ziemi, betonowymi schodami na zewnątrz, w chłodną, ekscytującą noc.

Światło lamp, bilbordów i samochodów zastępowało miastu gwiazdy, których i tak, na pochmurnym, jesiennym niebie trudno było się doszukiwać. Tylko mała tarcza księżyca lśniła srebrem, w jakiś dziwny, zwierzęcy sposób napełniając energią wszystkich pod nią.

Ale ich ciasna, mroczna ulica nie miała nawet tego. Srebrny Glob chwilowo znalazł sobie dogodne legowisko z szarych obłoków, które go okryły. Bez niego, reklam, aut ani lśniących słupów, ulica świeciła tylko pustkami. Przynajmniej dopóki Cendis nie wezwał na nią taksówkę. Ta wciągnęła ich w karuzelę korków, klaksonów i gwałtownych zakrętów, prosto pod ogromny wieżowiec z czarnego szkła.

Budynek stał czujny i wielki jak Kolos z Rodos. Jego podświetlony czerwonymi neonami basen na dachu płonął jak pochodnia i trzeszczał agresywną muzyką.  

– Dobra – rzekł Cendis. – Skoro stoimy, to spokój teraz.

– Ej, pamiętacie, co mówiłem o serialach kryminalnych? Dziadek tak mówił. Kicz i morderstwo, hehe. Chłam i śmierć. Żałość i zabójstwo.

– Spokój teraz – warknął Cendis. Specjaliści od giełdy nabrali prześmiewczych wdechów i wydechów. Siedzieli z tyłu, w czwórkę z trudem mieszcząc się na obdartej kanapie. Temen wygodniej rozsiadł się u boku kierowcy. – Szefie, masz wodę?

– Oczywista sprawa – uśmiechnął się taksówkarz. W szybkich ruchach nachylił się, z mocą otworzył schowek przed torsem Cendisa i wyciągnął dwulitrową butelkę.

– Dzięki, podstawisz? – Kierowca posłusznie odkręcił korek i rzucił nim za siebie. W twarz dostał Gruby, ale prawdopodobnie nawet tego nie poczuł. Temen włożył dłonie do kieszeni swoich czarnych dresów i po krótkich poszukiwaniach odnalazł przezroczystą, zapieczętowaną pomarańczową błoną fiolkę z błękitnym proszkiem. – Ustaw prosto.

Taksówkarz przekręcił butelkę o kilka stopni, Cendis zębami rozdarł taśmę i ostrożnie przesypał niebieskie drobiny do wody. Kierowca okrężnymi ruchami nadgarstka wymieszał substancje.

– Fajnie – ocenił Temen, wypijając prawie dwie trzecie płynu. Resztę podał maklerom. – Fajnie.

Milczeli. Nikt oprócz kierowcy nie był pewien, czy cisza trwała półgodziny, czy trzydzieści sekund. Po bliżej nieokreślonym czasie przerwał ją Gruby, skarżąc się na ból oka. Po krótkiej sprzeczce przyjął obowiązek pozbycia się butelki i wyszedł na powietrze. Wrócił po kwadransie.

– Dobra – zaśmiał się Cendis. Z niepokojącymi, szeroko rozwartymi oczami wpatrywał się w pasażerów. – Dobra, dobrze. Okej. Jesteśmy komplet. To tutaj? Tutaj siedzi wasz, nasz, wróg?

– Nie – odrzekł szybko Wysoki i ziewnął kilka razy.

– No, wybacz, nie – uśmiechnął się Gruby, rozpłaszczając policzek o kolano. – Wybacz, ale chciałem zobaczyć nasz budynek, wiesz, przed… eee… atakiem? Dlatego podałem ten adres. Heh. Wybacz?

– Dobra, gdzie teraz? – zachichotał Temen. Jego zaciśnięte na fotelu knykcie pobielały. – Halo?

 – Ja-sne – powiedział Rudy, wygładzając swą ognistą brodę. – Szefie. – Stuknął kierowcę w ramię. – Wiesz gdzie jest pałacyk pani Watt Nuct?

– Jest takie imię? – zdziwił się Wysoki.

– Tam mieliśmy iść, mózgu

– A, fakt

– Oczywista sprawa! – rozradował się kierowca, wyrzucając samochód z powrotem na drogę. Kilku przechodniów z trudem odskoczyło, a kilka samochodów nie szczędziło trąbienia. – Pałacyk pani Nuct. Jedziemy.

Cendis odetchnął. Powoli zaczął odczuwać efekty zmodyfikowanej wody.

– Jestem strumieniem – powiedział do siebie. – Rzeką i płynę do oceanu, morza, lub by…

Otworzył okno swoich drzwi i wychylił głowę jak pies. Język szamotał mu się z wiatrem, wyrzucił ślinę na przejeżdżające obok auta. Cendis zaryczał ze śmiechu.

– Proszę cofnąć głowę! – zawołał kierowca. – Mamy klimatyzacje!

Temen posłusznie rozłożył się na siedzeniu i zamknął okno.

– Ta, mamy klimatyzacje – kontynuował taksówkarz. – Wiesz, mam ochotę pogadać. Mamy klimatyzacje, ee, klimatyzacje jak, ee, system podtrzymywania życia, mówię ci. Byłem w Afryce, tam to faktycznie jest jak system podtrzymywania życia. Jak w filmach z kosmitami. System podtrzymywania życia…

Cendis wlepił oczy w szybę.

– Filmy z kosmitami – szepnął.

Jego rozszerzone źrenice spojrzały na ulicę, na przelatujące obiekty. Migotające lakierem i światłami samochody zmieniały się w komety, ocierając się o taksówkę jak o statek kosmiczny. Motory pędziły jak odłamki rozbitych satelitów, z rud wydechowym spluwając resztkami przyrządów. Bezgwiezdna czerń nieba i nieskalany heban asfaltu stał się kosmosem. Ludzie na pasach i chodnikach znikali w błysku jak spadające gwiazdy. Omijane wieżowce były twierdzami obcych ras, kamienice i ich sklepy portami i koloniami.

Oto on, Cendis Temen, wyruszał na wyprawę po gwiezdny pył Jowisza, ogromnego bilbordu z jakimś pomarańczowobiałym produktem spożywczym. Zakręcili w spokojniejszą aleję i jej jesienne, rudozłote drzewa zapłonęły, stając się dziesiątkami kopii Słońca. Następna zmiana otoczenia i znów zaczęli wymijać meteory, siekające pustkę jak katowskie ostrza. Cendis westchnął, gdy jednej skale zabrakło zaledwie kilku centymetrów, by rozbić skorupę jego statku.

– Co za debil! – oburzył się pilot. – No co za gbur i gówniarz! Widzieliście go?

– No co za chuj! Szef ma rację! – potwierdził Rudy, Gruby, Wysoki lub Siano.

– Co za życie – pomyślał Cendis, czując, jak wirujący świat pokonuje jego mury rozumu. Kosmos i wszystko w nim stało się mrowiem wojowników, tysiącem sztandarów nadciągających zewsząd armii. Wszystko ogarnął cień.

Cendis Temen zorientował się, że bada wzrokiem kolegów w aucie.

– Halo, przyjacielu? – zapytał któryś z maklerów, machając mu przed oczami dłonią. Wyjątkowo tłuste palce wibrowały.

– Ej, Gruby, masz dwanaście palców – zachichotał Cendis.

– Gruby? – Z daleka dobiegł śmiech. – On cię nazwał Gruby, haha! Trafnie!

– Zamknij się, Johny!

– Gruby, no po prostu perfekcyjnie! Hah!

– Ciekawe jak ciebie nazywa, Johny.

– Pewnie przystojny, albo silny.

– Albo rudy, zgol tą brodę!

– Koniec tego – warknął Temen. Wyszedł z taksówki i stanął przed ładnym, trzypiętrowym i marmurowym pałacykiem. Z kilkoma zmianami mógłby uchodzić za kościół. Po pierwsze należałoby się pozbyć dziesiątków pijanych gości z jego małego ogródka.

– To jest to miejsce – powiedział tonem kapłana Wysoki. – Oto jest to miejsce.

Cendis rozejrzał się. Maklerzy stali już za nim, podciągając rękawy garniturów. Ich oczy groźnie łypały, szukając luki w płocie kolczastym. Ten mur czarnych ostrzy, mimo pokazywania wiele z bogactwa domu, którego chronił, skutecznie również odstraszał perspektywą wykrwawienia się na chodniku. Z resztą bardzo ładnym, ceglanym chodniku, ze sztuczną trawą po bokach.

– Dobra, nie jest dobrze – zachichotał nerwowo Rudy, tracąc wcześniejszą siłę i odwagę. – Dobra, ee, nie jest dobrze. Wracamy chłopaki?

– Co ty?! Żartujesz sobie? – zdziwił się Wysoki, patrząc krytycznie na łysego przyjaciela.

– No, serio. Ja bym wracał.

– Ja też – przyznał się Gruby.

– Ryj – nagle odezwał się Siano, zaciskając zęby i pięści. – Ryj. Idziemy. I tyle.

– Ale stary, serio, to nie… – zaczął Rudy pochylając głowę.

Cendis podszedł do metalowych drzwi, nacisnął klamkę i wszedł na tereny pałacyku pani Watt Nuct.

– Jest impreza, panowie – rzucił za siebie. – Wrota stoją otworem.

Ogródek nie był największy, ciasno okalał marmurowy dom, ale zdołał pomieścić wszystkich uczestników zabawy. Było dość jasno, dało się rozpoznać twarze, sylwetki, a nawet ubiory. Zadbały o to przywiązane do drutów płotu lampy, roznoszące białą poświatę. Temen w sekundę spostrzegł pewną siebie i otoczoną grupką wielbicieli kobietę w średnim wieku, w ślubnej sukni bez welonu i z burzą czarnych loków.

– To ta organizatorka, tak?

– Ta, pani Nuct.

– Zapłaciliście taksówkarzowi?

– Ta

– Dobra, idźcie poszukać tego swojego wroga.

Cendis machnął na podążających za nim maklerów i samotnie wkroczył w największą ciżbę gości. W drogich sukniach i garniturach pili z drewnianych, ciężkich kufli najróżniejsze rodzaje alkoholu. Na złote bransoletki i srebrne zegarki spadały krople zarówno piwa, jak i wódki, wina czy szampana. Ktoś bez wstydu sikał na jeden z nielicznych krzaków. Ktoś inny leżał tuż przy kolcach drutu, sycząc co pewien czas, gdy sen przerywały mu bolesne ukłucia. Temen nachylił się nad nim, oglądając pociętą lnianą koszulę i białe spodnie, w kilku miejscach sączące krew.

– Co za jazda – pomyślał. Z szarmanckim uśmiechem podszedł do pani Watt Nuct.

– Masz rannego, moja droga – powiedział.

– Oh, naprawdę? – zdziwiła się Nuct, skupiając zielone oczy na przybyszu. Zamyśliła się przez chwilę i dodała: – Dobra, idźcie już. Chcę tu pogadać.

Jakimś cudem najbliższe kilkanaście osób się ulotniło, pozostawiając za sobą luksusowe, wolne miejsce na jasnozielonym trawniku. Cendis odetchnął z ulgą, pani Watt się powstrzymała. Popatrzyli na siebie, długo.

– Ładnie?

– Ładnie – potwierdził Temen. – Dobrze, że się urządziłaś.

– Dzięki – Nuct dźwięcznie się roześmiała, popijając z kufla czerwone wino. – Nie jest to takie trudne, będąc, heh, nami…

– Nie, nie jest.

Znów milczeli.

– To powiesz mi, dlaczego tu jesteś? – spytała pani Watt.

– Dużo medytowałem.

– To dobre dla ducha – pochwaliła Nuct. Jej wesoły głos kontrastował z coraz niższymi i smętniejszymi tonami Cendisa.

– Dobre, tak, pewnie tak. Ale to były inne medytacje. Jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

Organizatorka imprezy odwzajemniła uśmiech przechodzącemu obok gościu.

– Witam pana Marisa!- zawołała.

– Witam i panią! – odkrzyknął przybysz i utonął w reszcie bawiących się.

– Pan Maris – pokiwał głową Temen. – To jakiś prezenter, co nie? Czy pogodynka?

Uśmiech znikł z twarzy Nuct, jej szczęka zesztywniała.

– Czego chcesz?

– Wiesz, myślałem, że stworzymy drużynę – rzekł Cendis wpatrując się w punkt w przestrzeni. – Drużynę. Prawdziwą drużynę. Ujrzałem ciebie i pomyślałem, że mamy ambicje. Że mieliśmy ambicje. W czasach, gdy to jeszcze coś znaczyło. A ty wymieniłaś naszą… naszą armię na pieprzonego Marisa z telewizorka. Czy ty jesteś normalna? Powiedz mi, proszę, czy ty jesteś normalna?

– To ty zachowujesz się jak potłuczony! – syknęła Watt. – Przychodzisz do mnie, do mojego domu i straszysz. Myślisz, że możesz coś takiego robić? Jasno powiedziałam, że nie interesują mnie wasze… ambicje. Żeby nie powiedzieć, tfu, obrzydliwe, ohydne pomysły wypaczonych egoistów!

– Uspokój się – powiedział bez drgnięcia powieki Temen. Spojrzeli sobie w oczy. – Uwierzyłaś w bzdury, które naopowiadali ci starzy i zniedołężniali panowie starego świata. Starego porządku. Ich przytłacza niemożność zmiany, ciebie przytłacza ich zepsuta normalność. Ja jestem egoistą? My? Marnujesz talent w tym bagnie. Oni cierpią przez ciebie, rozumiesz? Przez twój brak akcji.

– Zauważyłeś te kufle? – bez mrugnięcia okiem zmieniła temat Nuct.

– Tak – uśmiechnął się Cendis. – Ciekawe.

– To taka moja zabawa, rozumiesz? Żebym nigdy nie zapomniała, że to wszystko… – urwała Watt.

– Kpina? – podpowiedział Temen.  

– Tak. Podobnie jak te moje imię. Watt Nuct.

– Adekwatne.

– Przestań!

Oboje się roześmiali.

– Wiesz, po co tu jestem? – spytał Cendis.

– Nie – odpowiedziała nadal chichocząc Nuct.

– Dużo medytowałem, pamiętasz?

Znów spoważnieli.

– Tak

– Dużo medytowałem. Bardzo. I dziś, nasłuchując miasta, odnalazłem, nie uwierzysz, czterech maklerów, którzy mieli pójść, razem, na imprezę u pani, oto zwieńczenie, wisienka na torcie, u pani ciebie.

– Ciekawe

– A i owszem. Już wiedziałem, co robić. Przybyłem tutaj.

– Chodź ze mną, nie róbmy tego tutaj.

Weszli do pałacyku przez wielkie, hebanowe drzwi. Strzegły ich dwa gargulce z szarego kamienia, łypiące na wszystko i wszystkich czarnymi oczami. Cendis stuknął jednego palcem.

Dotarli do wielkiego pokoju z marmurową podłogą i jasnym drewnem na ścianach i suficie. Było w nim ciepło i jasno, choć nie dało się odszukać żadnych kaloryferów ani lamp. Temen poczuł się jak na ulicach Rzymu, czekając na jedzenie pod gorącym słońcem.

– Byliśmy kiedyś we Włoszech, pamiętasz? – zapytał stając na środku pustego pomieszczenia.

– Tak, w Rzymie – Nuct uśmiechnęła się do wspomnień i zniknęła w ciemnym korytarzu. Wróciła z potężnym kawałkiem steka na porcelanowym talerzu. – Lubisz takie mięso, prawda?

– Znasz mnie najlepiej – pochwalił Cendis przejmując danie.

– Będzie latał

– Aha

Temen upuścił talerz i ten zawisł w powietrzu, półtora metra nad podłogą. Z korytarza nadleciały sztućce. Widelczyk do deserów i wielki nóż do mięsa. 

– Powiedz, jak ci smakuje

Cendis odciął nieproporcjonalnymi narzędziami mały kawałek steka. Spróbował. Widelec upadł na marmurową podłogę.

– Fantastyczne! – krzyknął. – Ale mam małe déjà vu.

– Tak?

– Żebyś wiedziała – uśmiechnął się Temen. – Mów, czy mam rację. Te kufle? Na ogródku? W rękach tych gówniarzy? To ma mi przypomnieć o tym wielkim spotkaniu, gdy, ee, niech sobie przypomnę… Pomożesz?

– Gdy mówiliśmy o szacunku

– Tak, o szacunku. O szacunku do cudzej, hmm, decyzji? Tak, decyzji. Mówiłem ci to, żebyś pojęła, jak ważny jest dla mnie ten projekt. Nasz projekt. Żebyś mnie nie oceniała na jakiejś dziwnej podstawie. Rozumiesz?

 

– Na jakiej podstawie? – zapytała pani Watt Nuct marszcząc brwi. Ogródek z dziesiątkami gości nagle zdał się jeszcze bardziej ciasny niż wcześniej. Ktoś pchnął Cendisa w bark, za pewne przypadkiem. Ktoś inny spojrzał na niego krytycznie, oceniając czarne dresy i hawajską koszulę. To był ten sam tłok, co w pierwszych chwilach, w trakcie których Temen ujrzał organizatorkę. Nie weszli do pałacyku, wciąż stali na ogrodzie. Śmiechy i krzyki przybrały na głośności.

– Co?

– Coś mówiłeś, czy nie? – Nuct skrzywiła twarz. Potem odwróciła się i zniknęła wśród garniturów i sukni.

 

Stek i talerzy upadły na marmurową podłogę, z plaśnięciem i trzaskiem. Cendis w jednym skoku był przy Watt Nuct, wbił wielki nóż w jej szyję. Tryskająca krew tętnicza smakowała jak mięso sprzed kilku chwil.

 

– Co? – powtórzył Cendis, rozglądając się z niepokojem.

Nagle kilka męskich głosów ryknęło, a kilka zapiszczało rozpaczliwie. Maklerzy skoczyli na pana Marisa i zaczęli rozkwaszać jego twarz o jasnozieloną trawę.

Temen wyszedł z imprezy. Taksówka czekała.

– Szefie

– No, co Cendis? – spytał kierowca z pewnym siebie uśmiechem. – Jak było?

– Śmiesznie. Miałem wizję kiczu i morderstwa.

– Ta?

– No. Jakiś losowy, niezwykle dziwny dialog i zabójstwo.

– Wkręcił ci to ten, ee, jeden z pasażerów?

– Ta. Akurat gadał o tym w najgorszym momencie. Dobra. Następnym razem.

– To wracamy.

– Ta. Wracamy.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Tytuł zapowiada kryminał, a dostajemy wizje naćpanych facetów. Poziom absurdu mnie przerósł. OK, pod koniec są jakieś aluzje do wyjaśnienia sytuacji, ale w końcu niczego konkretnego się nie dowiedziałam.

Człowiek mógłby dzierżyć go w dżungli, rozrywając lniany i krzewy, nie krojąc sobie steka.

Literówka, nawet śmieszna.

Ubrali garnitury do nienajczystszego baru, z nie najbogatszą klientelą.

Ubrań się nie ubiera. Nie z przymiotnikami w stopniu (naj)wyższym piszemy rozdzielnie.

– Tak – powiedział Wysoki mrużąc brwi.

Interesująca mina. Btw – brak przecinka.

Babska logika rządzi!

Zdanie otwierające opowiadanie wypada blado. Jeśli chcesz wciągnąć czytelnika, dopieść chociaż ten pierwszy akapit, wtedy istnieje większa szansa że dotrwa do końca. Inna sprawa, że z czystej przyzwoitości wypadałoby wyglancować całe opowiadanie ;).

Do tego tytuł. Jest odstraszający. Zastanów się, dlaczego. No, nie pomagasz sobie w naganianiu czytelników.

 

“Zimna stal zamraża te sekundy, w trakcie których ktoś prawdziwie używa.” – jej. Dodatkowo, jak by wyglądało “nieprawdziwe używanie zimnej stali”?

 

“Człowiek mógłby dzierżyć go w dżungli, rozrywając lniany i krzewy, nie krojąc sobie steka.” – hue ;). Poza literówką jest w tym zdaniu spora nieporadność. Na pewno przed “nie” dodałbym “a”.

 

“Nóż docisnął się do talerza, zaskrzypiało,. Widelczyk” :(. Autorze, dlaczego? To mogło zniknąć bardzo łatwo, po jednym przeczytaniu tekstu.

 

“półgodziny” :(

 

“– Źle się do tego zabieracie – powtórz Temen, drapiąc się po karku.”

 

Nie przemogę się. Musisz powalczyć Autorze z lenistwem. Myślę, że warto, bo opis pierwszej sceny jest ładnie przewrotny (nawet jeśli jest to przewrotność odrobinę wymuszona). Na tę jednak chwilę, zbyt dużo usterek na zbyt małej powierzchni – i to z kategorii takich, po których czytelnik czuje się zlekceważony.

 

Powodzenia przy następnych tekstach!

Osobliwe to, w dodatku źle napisane. Mnogość błędów bardzo utrudnia lekturę.

Parafrazując jedno z ostatnich zdań, tak podsumowałabym przeczytane opowiadanie: Jakiś lo­so­wy, nie­zwy­kle dziw­ny tekst i za­bój­stwo.

Nie wiem, co miałeś nadzieję opowiedzieć. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie, nie i jeszcze raz nie. Ilość błędów uniemożliwia lekturę. Kroić stek, a nie steka! Ten tekst to kompletny bałagan!

Bełkotliwa jest Twoja opowieść i niestety już na wstępie miałem dość pseudonarkotycznych wizji.

F.S

Co to jest faktyczne zabójstwo? Może być zabójstwo niefaktyczne? Chyba chodziło ci o to, że ono jest FAKTYCZNIE perfekcyjne? W każdym razie, już tytuł zawiera konsternujący błąd/znak zapytania.

 

Zimna stal zamraża te sekundy, w trakcie których ktoś ją prawdziwie używa. Można usłyszeć, jak drży poza czasem, chętna do dźgnięć. Jest ascetą, który po tygodniach cierpienia znajduje źródło wody. Jego oczy nie mogą uwierzyć, ale ciało wpada do krystalicznego płynu i pije. ← pomieszanie podmiotów, bez ostrzeżenia zmieniasz podmiot ze stali na niewiadomego bohatera.

 

zaskrzypiało,. ← eee? Przecinek z kropką, naprawdę?

 

a sztuciec odbijał się od marmurowych płyt.  ← to ile razy on się odbijał? Miał jakieś sprężyny?

 

Bardzo mętne dialogi, awantura nie wiadomo z czego, kompletnie nie wiadomo, o co chodzi. Początek zachęca, takie hannibalowe to opowiadanie o sztućcach, mięsie i krwi, a potem robi się bezwładnie i bardzo niepoprawnie.

 

Trochę jak grupka przyjaciół trochę przypadkowo, a trochę celowo porzuca kolesia, którego obecność i tak z trudem tolerują. ← straszne zdanie! Nieustanne powtórzenia i brak stosownej interpunkcji

 

Jeszcze parę losowych kwiatuszków:

 

Migotające lakierem i światłami samochody ← migotające? Co to za słowo? I jak lakier “migota”?

 

– Pan Maris(+.) – Temen pokiwał głową Temen.

 

za pewne przypadkiem ← zapewne chodziło ci o słowo “zapewne”

 

Stek i talerzy upadły na marmurową podłogę

 

– Będzie latał

– Aha ← rozumiem, że kopki są dla słabych? ;)

 

Niestety, zgadzam się z poprzednikami, tego nie sposób czytać.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Nowa Fantastyka