- Opowiadanie: worekkosci - Ślina

Ślina

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

gary_joiner

Oceny

Ślina

 

1

 

Filipa Domańskiego poznałem pierwszego dnia po wprowadzeniu się do nowego mieszkania, czyli jakieś siedemnaście lat temu. Razem z Weroniką i naszą dwuletnią córką Karoliną wynieśliśmy się z mieszczącego się na przedmieściach Lublina domu rodziców żony do dwupokojowego mieszkania w centrum tej stolicy Polski wschodniej. W tym samym czasie, jak się domyślam, z odległej o siedem tysięcy lat świetlnych planety 0111 wystartował w kierunku Ziemi statek kosmiczny zbudowany przez cywilizację kosmitów o nazwie 7. Siedem. Nazywam ich siedem ze względu na wzrost, który na tej planecie, w zależności od genów, wynosił siedem milimetrów, siedem metrów lub siedem kilometrów. Dość zróżnicowana kultura.

Podczas zamieszania towarzyszącego przeprowadzce wcięło mi gdzieś śrubokręt; prawdopodobnie zostawiłem go u teściów. Potrzebowałem takiego z gwiazdkową końcówką. Od dziecka byłem przyzwyczajony, żeby korzystać z gościnności sąsiadów, jakie więc było moje zdziwienie, gdy po raz pierwszy spotkałem Filipa. Mieszkanie państwa Domańskich sąsiadowało z naszym. Energicznie zapukałem i po chwili złożonej z szurania i postękiwania, usłyszałem dźwięk przekręcanego w zamku klucza. Już zaczynałem oswajać się z myślą, że przyjdzie mi sąsiadować z sędziwym staruszkiem, gdy za lekko uchylonymi drzwiami ukazał mi się chudy mężczyzny w okolicach czterdziestki o wyrazie twarzy człowieka, który dla rozrywki odgryza głowy kurczakom.

– Dzień dobry, nazywam się Piotr Banach i jestem pana nowym sąsiadem… Czy pożyczyłby mi pan śrubokręt z gwiazdkową końcówką? – Wyrecytowałem wcześniej przygotowaną frazę. W mojej wyobraźni następną sceną miało być serdeczne powitanie, kurtuazyjne zaoferowanie pomocy w taszczeniu mebli, którą bym z ociąganiem przyjął, oraz wieczorne picie wódki.

– Już dawno przestałem używać śrubokrętów – oświadczył Filip Domański.

– A czym je pan zastąpił? – Bąknąłem zdrętwiały ze zdumienia.

– Siłą woli! – Wykrzyknął i zatrzasnął mi drzwi przed nosem.

Gdy wróciłem do mieszkania, poskarżyłem się żonie.

– Jak on mógł mi tak powiedzieć?

– To twoja wina – odparła Weronika. – Wkurzasz ludzi.

 

2

 

Zrozumienie zachowania Filipa zajęło mi kilka lat, gdy w końcu połączyło nas coś w rodzaju niechętnej przyjaźni. Filip Domański uważał, że nikt nie może być w pełni odpowiedzialny za swoje działanie. Wolna wola? Wolne żarty! Jak wyznał mi pewnego dnia, pierwszy raz przyszło mu to do głowy, gdy dwadzieścia lat temu niechcący spuścił się w drogach rodnych Moniki, inicjując dziewięciomiesięczny proces konstruowania się jego syna Pawła, przez co wypadało mu się w końcu ożenić. Kluczowe w tym wydarzeniu i zarazem istotne dla zrozumienia programu, zgodnie z którym działał umysł Filipa, są dwa stwierdzenia: niechcący oraz wypadało. Cokolwiek bowiem działo się w jego życiu, odbywało się w sposób nieunikniony. Każda sytuacja stawała się najlepszą z możliwych, dzięki temu, że nie posiadała innej alternatywy. Filip po cichu musiał śmiać się z każdego, kto w wolnych chwilach gdybał, co by było gdyby, zamiast oddać się fali wypadków. Filip nie protestował, gdy matka zeswatała go z ciężarną Moniką. Wiedział, że jest kosmiczną marionetką, więc łapał w żagle każdy przypadkowy podmuch, który kierował go na wody nieznane, ale jedyne, jakich powinien był doświadczyć.

– Jesteś podatny na manipulacje. – Oświadczyła mu Monika po pięciu latach małżeństwa, gdy kupił zestaw podejrzanie pachnących perfum od podejrzanie wyglądającego domokrążcy.

– Facet miał talent do sprzedaży, kochanie. To było nieuniknione. – Odparł, ospale pałaszując śniadanie. Fakt, że nie odesłano go jeszcze do zakładu dla psychicznie chorych zawdzięczał przede wszystkim swojej małżonce, która każdą jego absurdalną wypowiedź odbierała jako przejaw specyficznego poczucia humoru. Monika może nie była zbyt inteligenta, ale potrafiła poznać się na żartach Filipa.

– Masz specyficzne poczucie humoru – Mówiła. – I za to cię kocham.

– To nieuniknione, to nieuniknione – Powtarzał jak mantrę.

– Ty wredziolu wredny! Jesteś niemożliwy!

Filip odkrył, że owa nieuniknioność, towarzysząca mu na każdym kroku niczym spoiwo łączące przestrzeń z czasem, jest czymś, co wypada czcić. Chcąc nie chcąc, stał się więc osobą religijną. Konserwatywny racjonalizm deterministyczno-fatalistyczny, jak mówił o swoich poglądach ludziom, którzy o nie pytali lub nie, kazał mu nabijać się z każdej innej formy religijności. Tak wypadało się również zachowywać w środowisku wojujących ateistów, w którym się obracał.

– Homer! Homer! – Zawołał kiedyś swojego psa, a jego okrzykom odpowiedziało energiczne stukanie psich pazurów o panele podłogowe. – Homer, jeść? Jeść? Pewnie byś coś zjadł, co?

Pies odpowiedział zamaszystym merdaniem ogona. Z otworzonego w szerokim uśmiechu pyska ściekała na podłogę strużka śliny.

– Tylko mi nie mów, że znowu będziesz to robił. Jesteś wredny. I niesmaczny. – Protestowała żona Filipa.

– Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy! – Powiedział uroczystym tonem i poczęstował psa kawałkiem kiełbasy, jak hostią.

Monika, wbrew sobie, parsknęła śmiechem.

 

3

 

Filip wraz z żoną prowadzili mały sklepik spożywczy, który utrzymywał się przede wszystkim ze sprzedaży tanich win miejscowym menelom oraz papierosów. Filip był lubiany przez grupkę osiedlowych pijaczków z kilku powodów. Po pierwsze nie odstawał od nich fizjonomicznie, przypominając z twarzy rdzewiejący zaciek na starym zlewie, po drugie łączyła ich niechęć do Kościoła Katolickiego i wszelkich innych form religijności, a po trzecie, podobnie jak oni, miał skłonność do snucia nieprawdopodobnych historii.

Ulubionym tematem rozmów miejscowych pijaczków był na przykład dzielnicowy Pstrąg, z którego wciąż stroili sobie żarty. Filip Domański potrafił sprawić, że wszyscy pękali ze śmiechu nawet opowieścią o tym, że dzielnicowy Pstrąg kupił sobie spodnie przez Internet.

Filozofia życiowa Filipa w zestawieniu z agresywną ekspansją międzynarodowych koncernów już dawno skazałaby sklep na bankructwo. Filipowi, odkąd urodził się jego syn, było wszystko jedno, w którą stronę toczą się wypadki. Z tego powodu zrezygnował na przykład z jazdy samochodem. Dla większości osób to, czy ktoś patrzy na jezdnię czy nie, stanowi istotną różnicę podczas siedzenia za kierownicą w pędzącym aucie. Filipowi było to obojętne.

Interes zawdzięczał więc swoje trwanie wyłącznie żonie Filipa. Monika może nie była osobą zbyt inteligentną, ale potrafiła prowadzić sklep spożywczy. Strategią na prowadzenie własnej działalności gospodarczej w niekorzystnym towarzystwie supermarketów, przy jednoczesnym utrzymaniu cen na stałym poziomie, była specjalizacja, na którą składały się oprócz taniego wina i papierosów, produkty kupowane jednorazowo, takie jak mleko, chleb czy paczka chipów, oraz coś, co Monika nazywała „domową atmosferą”. Monika może nie była zbyt inteligenta, ale potrafiła zapewnić ludziom domową atmosferę.

 

4

 

Statek kosmiczny z planety 0111 pędził w kierunku Ziemi z misją skontaktowania się z nowo odkrytą cywilizacją. Nie chodziło jednak o ludzi. Nikt w całym kosmosie nie wróżył im odegrania znaczącej roli w dziejach wszechświata. Przedstawiciele 7, którzy zostali wysłani w tą fascynującą misję, a ze względów ekonomicznych byli wyselekcjonowani spośród siedmiomilimetrowych astronautów, więc ich statek nie był większy od ziemskiego pudełka po butach, mieli spotkać się z mikroskopijną cywilizacją mieszkającą na Ziemi, tuż pod mieszkaniem Filipa Domańskiego. Nikt na Ziemi nie wiedział, że mieszkają wśród nich inteligentne formy życia, które chociaż mikroskopijnych rozmiarów, były na o wiele wyższym poziomie rozwoju. Nie chodzi o to, że ci mali ziemianie ukryli się ze strachu przed ich gigantycznymi sąsiadami. Ci ostatni byli dla nich po prostu śmieszni i przelotni.

 

5

 

Miałem okazję lepiej poznać Filipa dopiero jakieś pół roku po wprowadzeniu się do nowego mieszkania. Połączył nas przypadek w postaci spotkania w autobusie. Mając w pamięci, jak potraktował mnie ostatnim razem, nie garnąłem się zbytnio do pogawędki. Wzrok wlepiłem w widok za oknem. Był środek lata. Spoceni mężczyźni i czerwone na twarzach kobiety śpieszyli na drugą zmianę, a popołudniowe słońce rozpuszczało asfalt, na którym buty na obcasie zostawiały ślady w kształcie małych podkówek.

Gdy autobus zatrzymał się na przystanku, dostrzegłem młodą kobietę, pędzącą, by na niego zdążyć. Po chwili, zziajana, stanęła przed drzwiami i wbiła w spocony tłum rozgorączkowane oczy.

– Przepraszam bardzo! – Zwróciła się do wszystkich, wodząc spojrzeniem po twarzach, by skupić uwagę na mężczyźnie w średnim wieku, który okazał jej jako pierwszy zainteresowanie. Był to właśnie Filip. Kobieta w pośpiechu nie zwróciła uwagi ani na jego niechlujny ubiór, pasujący do bezdomnego ani na przykry zapach, który wyciskał jego sąsiadom łzy z oczu.

– Przepraszam pana, czy dojadę tym autobusem do dworca PKS?

– Tak. – Odparł Filip. Kobieta podziękowała i wspięła się po schodkach do środka; za nią z sykiem zamknęły się drzwi i autobus ruszył.

– Nie! Nie! – Krzyknęła nagle pulchna staruszka zrywając się ze swojego miejsca dla niepełnosprawnych. – To jedzie inną trasą!

– Słucham?

– Pan pani źle powiedział. Dziesiątka nie jedzie na dworzec!

– Naprawdę? – Zaaferował się Filip. Po chwili drgnął i klepnął się otwartą dłonią w spocone czoło. – Faktycznie! Przepraszam, pomyliłem się!

Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Ten arogancki gbur ją przeprosił! Dopiero po latach okazało się, że była to wyrachowana maskarada – od kogoś, kto wyglądał jak Filip, w mniemaniu programu, zgodnie z którym działał jego umysł, oczekiwano takiego właśnie zachowania.

– To co mam teraz zrobić? – Zmartwiła się kobieta i spojrzała na umykające za oknem budynki.

– Pani się nie przejmuje. Może pani wysiąść na następnym przystanku i stamtąd pojechać na PKS jakimkolwiek trolejbusem! – Krzyczała staruszka znad pękatych siatek, którymi obstawiła się jakby dla utrzymania równowagi.

– Ach tak? Dziękuję za pomoc.

– Niech pani nie kasuje. Szkoda biletu. – Wtrącił Filip, spostrzegając, że kobieta wyciąga portfel. – To tylko jeden przystanek.

W tamtym momencie pomyślałem, że śnię, gdy na twarzy Filipa wyświetlił się wyraz zakłopotania, a jego zachowanie zdradziło nieporadne pragnienie zadośćuczynienia za niefortunną radę. Co za aktor!

– No tak. Bo widzi pan, ja nie jestem z Lublina, przyjechałam do siostry…

– A skąd pani jest?

– Z Puław.

– To nie tak znowu daleko…

– Tak, ale tam mam pracę i jakoś nie mam okazji zbyt często przyjeżdżać do Lublina…

– Rozumiem, zdarza się i tak.

Przez kilka kolejnych sekund słychać było tylko miarowy pomruk pracującego silnika. Filip, co również było niepodobne do jego codziennej obojętności, nurkował spojrzeniem w kierunku głębokiego dekoltu nowo poznanej pasażerki, a gdy tamta odwróciła się do niego tyłem, pod pozorem zmiany pozycji na wygodniejszą, skupił się na lustrowaniu jej zaczerwienionych od słońca pleców. Wyglądała na dwadzieścia kilka lat i niewątpliwie była bardzo atrakcyjną kobietą.

– Mam na imię Filip. – Powiedział do jej pleców, ale tamta nic nie odpowiedziała, więc już zbierał się by powtórzyć wstęp do prezentacji, gdy dostrzegł zbliżający się przystanek.

Z jego ust wyrwało się krótkie westchnienie.

Autobus stanął, a w rozsuniętych metalowych drzwiach ukazał się wąsaty mężczyzna w jaskrawej kamizelce, który kończył właśnie przypinać do klapy służbową legitymację. Mężczyzna uśmiechnął się bez emocji i mruknął podniesionym głosem:

– Proszę przygotować bilety do kontroli!

Mogę się tylko domyślać, co wydarzyło się później w autobusie, bo po tym jak pokazałem kanarowi skasowany bilet, wyminąłem go i wysiadłem na przystanek. To samo zrobił Filip; wysiadając, nie obejrzał się nawet na tarapaty, w jakie wpakował tamtą młodą kobietę.

Mimo wszystko, postanowiłem jednak do niego zagadać.

– Dzień dobry, pamięta mnie pan, jestem pańskim sąsiadem spod czwórki?

– Owszem. To nieuniknione

– Niezręczna sytuacja, co? Z tymi kanarami?

– Wcale nie. Powiem panu, co jest niezręczną sytuacją… – Filip zawiesił głos, by po chwili podjąć urwany wątek:

– Niezręczne jest peklowanie niemowlaków w beczkach. – Oświadczył i odmaszerował dziarskim krokiem w kierunku południowo-wschodnim.

 

6

 

Siedmiomilimetrowy inżynier P, którego zadaniem było dbanie o to, żeby nic się nie popsuło w statku wielkości pudełka po butach podczas lotu na Ziemię, w wolnym czasie oddawał się dwóm zajęciom: konstruowaniem urządzenia do teleportacji oraz długim rozmowom z poznaną w sieci babeczką. W ostatnim czasie zarzucił jednak pomysł przenoszenia żywych istot na odległość, gdyż natknął się na nieprzezwyciężalny filozoficzny problem: jak sprawić by rozbita w chmurę atomów osoba, skondensowała się nie tyle w stan poprzedni, co było akurat proste, ale by po skupieniu się materii we właściwym porządku, osoba pozostała wciąż ze sobą tożsama. Czy po teleportacji mamy do czynienia z tą samą istotą, czy tylko z jej klonem? – Zadawał sobie wciąż to pytanie, dopóki się nie zmęczył tym czczym filozofowaniem i zamiast tego skupił na poznanej w sieci dziewczynie. Ale i tutaj spotkało go srogie rozczarowanie. W trakcie rozmowy wyszło bowiem na jaw, że jest ona C0011 – miała siedem kilometrów wzrostu! Inżynier P nie potrafił sobie wyobrazić, w jaki sposób mógłby układać życie z kobietą milion razy większą od niego.

 

7

 

Tydzień temu, w Wigilię świat Bożego Narodzenia, około godziny dziewiątej rano, gdy statek kosmiczny po siedemnastu latach podróży w końcu znalazł się na orbicie okołoziemskiej, rozległo się pukanie do drzwi mojego mieszkania. W kuchni krzątała się żona z dziewiętnastoletnią już córką, szykując tradycyjne wigilijne potrawy, więc to ja poszedłem otworzyć. Na klatce stał niski okularnik z okazałą kolekcją pryszczy – Paweł, syn Filipa. Poprosił mnie, abym na chwilę do nich zaszedł. Zgodziłem się.

– Ma pan skarpetki nie do pary. – Zauważył Paweł, idąc za mną korytarzem. Chłopak był miłośnikiem kryminałów. Wydawało mu się, że za każdym szczegółem musi kryć się jakaś mroczna i krwawa historia.

W przedpokoju mieszkania państwa Domańskich przywitała mnie Monika oraz ich rozpieszczony labrador – Homer.

–  Wesołych świąt! – Powiedziała, całując mnie w policzek. Nad drzwiami wisiała gałązka jemioły.

– Zdrowia, szczęścia i słodyczy… – Odparłem mechanicznie zaskoczony taką wylewnością ciepłych uczuć.

– Wie pan, w wigilię jest taki zwyczaj, że to mężczyzna musi pierwszy wejść do mieszkania.

– Ach tak… – Bąknąłem. Trochę mnie zdenerwowało to bycie wykorzystanym do przesądnego rytuału. Jak już mówiłem, Monika nie była zbyt inteligenta – była osobą zabobonną.

Rozejrzałem się za Filipem. Zza wejścia do dużego pokoju dostrzegłem jego blade łydki. Siedział na kanapie i oglądał w telewizji Bebe, świnka z klasą.

– Hej, Filip! Wesołych świąt! – Krzyknąłem w jego kierunku.

– Święta to ślinienie się na dźwięk dzwonka – Usłyszałem w odpowiedzi.

Gdy wróciłem do siebie, opowiedziałem o wszystkim żonie.

– Filip wraz z menelami z jego sklepu zakłożyli klub wojujących ateistów-ewolucjonistów spod budki z piwem, a Monika w najlepsze miesza chrześcijaństwo z pogaństwem. Uwierzyłabyś w coś takiego?

Weronika przestała na chwilę mieszać bigos z grzybami, spojrzała na mnie i odpadła spokojnym tonem:.

– Czy ty naprawdę nie masz większych problemów? – Moja żona to nie w ciemię bita kobieta, ale jest strasznie złośliwa.

 

8

 

Pewnego dnia, podczas partii szachów, Filip zapytał mnie czy słyszałem kiedyś o psach Pawłowa. Oczywiście wiedziałem o tym co nieco ze studiów, ale ciekawy wymysłów sąsiada odparłem, że nie. Filip wyjaśnił, że ponad sto lat temu, rosyjski psycholog Iwan Pawłow badał psy pod kątem odruchów warunkowych i bezwarunkowych.

– Gdy pies zobaczy żarcie, zaczyna się ślinić. To odruch bezwarunkowy. – Powiedział i utkwił we mnie spojrzenie swoich szarych oczu.

– A odruchy warunkowe? – Zapytałem, kombinując w myślach jak uniknąć nieuchronnej porażki.

– Pawłow był tak genialny, że postanowił nieco urozmaicić psom posiłek. Za każdym razem, gdy podawał im żarcie, dzwonił dzwonkiem. Po kilku dniach psy zaczynały się ślinić na sam dźwięk tego cholernego dzwonka! To były właśnie odruchy warunkowe.

– I czym się tu ekscytować? – Powiedziałem i przesunąłem skoczka.

– Nie rozumiesz? – Obruszył się. – Całe ludzkie życie jest takim właśnie ślinieniem się na dźwięk dzwonka! – Wykrzyknął silnie przy tym gestykulując, po czym chwycił w palce swojego hetmana i przestawił go dwa pola dalej.

– Szach-mat. – Oświadczył triumfalnie i machnął dłonią rozrzucając figury po stole.

 

9

 

W statku kosmicznym wielkości pudełka po butach, dryfującym leniwie na orbicie okołoziemskiej, ogłoszono stan pełnej gotowości. Dzięki zaawansowanej technologii, którą dysponowali siedmiomilimetrowi przedstawiciele cywilizacji 7, zlokalizowanie mieszkania państwa Domańskich nie stanowiło większego problemu. Przygotowano lądownik i wytypowano inżyniera P, jako odpowiedzialnego za nawiązanie pierwszego kontaktu z obcą cywilizacją. Inżynier P umył zęby i ubrał lśniący skafander kosmiczny. Zabrał ze sobą również roboczą konstrukcję swojego urządzenia do teleportacji. Miał zamiar pochwalić się swoim wynalazkiem oraz dowiedzieć się, w jaki sposób ci mali mieszkańcy Ziemi radzą sobie z różnymi problemami natury filozoficznej, takimi jak na przykład klonowanie lub miłość.

Lądownik z inżynierem P na pokładzie bez problemu przebił się przez atmosferę ziemską i łagodnym lotem opadającym wkrótce znalazł się nad wschodnią Polską. Zbliżała się północ, więc miasto pogrążone było w zimowych ciemnościach. System nawigacyjny nakierował stateczek wielkości naparstka na czteropiętrowy blok mieszkalny, gdzie na parterze mieszkał Filip Domański wraz z rodziną. Inżynier P widział w jednym oknie refleksy kolorowych światełek, którymi przystrojone było martwe drzewko z gatunku Picea abies, czyli świerk pospolity.

Komputer pokładowy szybko zlokalizował otwór, przez który statek mógł dostać się do mieszkania – była to przestrzeń utworzona przez uchylone okno w kuchni. Inżynier P wcisnął kilka przycisków i lądownik, manewrując między zasłonkami, bezszelestnie wleciał do pomieszczenia, pozostawiając za sobą mały obłoczek szarego dymu. Po chwili, niedostrzeżony przez nikogo, przeleciał przez kuchnię i przedpokój, po czym wylądował na środku puszystego dywanu w salonie, tuż obok rozświetlonego drzewka, i rozpoczął nadawanie sygnału powitalnego.

 

10

 

Warto odnotować, że na planecie 0111, z której pochodził inżynier P, w związku z ewidentną różnicą wzrostu wśród przedstawicieli tej samej cywilizacji, dawno temu ustalono kartę praw, gwarantującą pokojowe współistnienie poszczególnych ras. Z biegiem czasu kartę praw spontanicznie zastąpiono wzajemną życzliwością i wrażliwością, dzięki czemu nikt nie musiał się obawiać, iż jego dom zostanie zmieciony z powodu przypadkowej zabawy grupki siedmiokilometrowych smarkaczy. Było to nie do pomyślenia.

Na Ziemi natomiast, jak często mawiał Filip, gdyby nie groźba więzienia lub ognia piekielnego, ludzie kradliby i gwałcili na potęgę. Domański obwiniał za taki stan rzeczy złudzenie, które dzielili ze sobą wszyscy ludzie oprócz niego, a które kazało im wierzyć w to, iż człowiek posiada wolną wolę. Filip wiedział, że jest inaczej, ale na pytanie, dlaczego tak jest, mógł odpowiedzieć tylko tyle, że jest to nieuniknione.

Zdaniem Filipa większość pytań o przyczynę jakiegoś stanu rzeczy była stawiana przez idiotów.

– Dlaczego świat istnieje, dlaczego to mi się przydarzyło, dlaczego ja? – Pytał Filip, przedrzeźniając tych dociekliwców. – Ludzie nie potrafią pojąć, że to wszystko jest nieuniknione! Nieuniknione! Świadomość tego wpędziłaby ich niechybnie w obłęd!

Filip nie wiedział więc, dlaczego świat działa w sposób nieunikniony, ale myśl, że tak właśnie jest, sprawiała, że ogarniał go błogi spokój.

Tymczasem inżynier P wciąż nadawał sygnał powitalny. Mówił w nim, że przybył na miejsce, że nie ma złych zamiarów oraz że chętnie by coś przekąsił. Z nudów uruchomił przyrządy badawcze i zaczął skanować rodzinę Domańskich, czyli Filipa, Monikę oraz Pawła, i wprowadzał informacje o nich do pokładowego komputera. Z danych wyświetlających się na monitorze wynikało, że wszyscy zbierają się do wyjścia z domu.

Monika, jak co roku, wyciągała Filipa i Pawła na pasterkę.

W pewnym momencie na pulpicie w lądowniku zapaliła się czerwona lampka, która świadczyła o tym, że mikroskopijni ziemianie odebrali wiadomość i są gotowi do rozmowy.

 

11

 

Gdy Filip wraz z żoną i synem wrócili do mieszkania, stanęli jak wryci. Po domu, jak gdyby nigdy nic, spacerowały duplikaty ich samych. Monika w pierwszym odruchu, zamiast przerażenia, odczuła zakłopotanie na widok jej sobowtórki, która ewidentnie się garbiła. Tylko Filip nie okazał zdziwienia. Homer, ich rozpieszczony labrador, jako jedyny w pojedynczym egzemplarzu, przybiegł zobaczyć kto przyszedł. Gdy ujrzał podwojonych Domańskich, ogarnęło go nagłe zmęczenie i szybko położył się spać. Nie rozumiał, że to on był sprawcą całego zamieszania.

Okazało się, że kiedy inżynier P w najlepsze gawędził z mikroskopijnymi ziemianami, których co prawda nie widział, ale dzięki czułym słuchawkom mógł doskonale słyszeć, do lądownika podszedł Homer. W chwili, gdy mikroskopijni ziemianie wyjawili inżynierowi P, że tak naprawdę są jedynymi inteligentnymi mieszkańcami Ziemi, gdyż ludzie to tylko maszyny, kontrolowane dla rozrywki przez ich mikroskopijne pociechy w ramach zajęć szkolnych, Homer uznał lądownik za świetną zabawkę. Chwycił go zębami zgniatając niechcący cienkie poszycie, które zmiażdżyło w środku biednego inżyniera P, uszkodziło pokładowy komputer i uruchomiło teleporter. Urządzenie, korzystając z informacji zawartych w bazie danych, w przedśmiertnym odruchu wysłało wiązkę energii replikując w mieszkaniu państwa Domańskich.

Sklonowani Domańscy, jak gdyby nigdy nic, wybierali się na pasterkę.

 

12

 

Zdublowani Domańscy powoli przyzwyczajają się do nowej sytuacji. Filip gra w szachy sam ze sobą, natomiast ja muszę od czasu do czasu rozdzielać obu Pawłów, którzy nie wiedzieć czemu pałają do siebie szczerą nienawiścią i ciągle się tłuką.

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

“Razem z Weroniką i naszą dwuletnią córką Karoliną wynieśliśmy się z mieszczącego się na przedmieściach Lublina domu rodziców żony do dwupokojowego mieszkania w centrum tej stolicy Polski wschodniej.” – bardzo dużo informacji w jednym zdaniu, które przez to brzmi jak ich wyliczanka (no, jakby narrator na jednym tchu to wszystko wypowiadał, co czyta się nieprzyjemnie).

 

“0111 wystartował w kierunku Ziemi statek kosmiczny zbudowany przez cywilizację kosmitów o nazwie 7. Siedem. Nazywam ich siedem” – strasznie dużo tych siódemek tutaj. Najpierw binarnie, potem dziesiętnie, potem słownie, potem znowu słownie. Po pierwsze – jeśli planeta została tak nazwana, to w takim razie nie dlatego, że bohater ich tak nazywa, co sugeruje wypowiedź “Nazywam ich siedem, bo”. Zmieniłbym na coś w stylu “Cywilizację kosmitów określono mianem Siedem, ponieważ…”. Jest to mało plastyczne, ale zachowuje więcej logiki, unika powtórzenia i niepotrzebnego w moim odczuciu zapisu formy dziesiętnej. Po drugie – całość nabiera tutaj znamion drobnego absurdu, przez co inaczej będę dalej czytał tekst. Mam nadzieję, że taki miałeś zamiar i tak chciałbyś aby opowiadanie było czytane. Po trzecie – symbolika siódemki jest bardzo ograniczona kulturowo. Szkoda, że tak często i gęsto wybiera się właśnie ten kod, chociaż rozumiem chęć trafienia do czytelnika po możliwie prostej linii.

 

Jest chyba problem z zapisem dialogów. Powinieneś Autorze zajrzeć do odpowiednich poradników.

 

“Jak wyznał mi pewnego dnia, pierwszy raz przyszło mu to do głowy, gdy dwadzieścia lat temu niechcący spuścił się w drogach rodnych Moniki, inicjując dziewięciomiesięczny proces konstruowania się jego syna Pawła, przez co wypadało mu się w końcu ożenić.” – uhm, okej. Pomijam wydźwięk zdania, który jest paskudny i zniechęca, a jednocześnie nie stanowi spójnej całości z ogółem narracji. Zwrócę tylko uwagę, że zdanie ponownie jest nadmiernie przydługie.

 

Pada stwierdzenie, że Filip siłą rzeczy stał się osobą bardzo religijną. A w następnym zdaniu już pojawia się sprzeczność. Przesada.

 

Scena z psem… okej. Poprzeczka absurdu została jeszcze bardziej podniesiona. Teraz już jestem pewien, że jeśli jakieś przesłanie w tekście jest, to do mnie nie trafi. Bo źle wyważyłeś składniki. Ozdobiłeś całość humorem skrajnym i nadmierną dawką cynizmu, przez co przestaje się odbierać tekst poważnie. Nie jest to dla mnie dobre spoiwo do karmienia czytelnika filozofią.

 

“– Owszem. To nieuniknione” – zabrakło kropki na końcu zdania.

 

“Siedmiomilimetrowy inżynier P, którego zadaniem było dbanie o to, żeby nic się nie popsuło w statku wielkości pudełka po butach podczas lotu na Ziemię, w wolnym czasie oddawał się dwóm zajęciom: konstruowaniem urządzenia do teleportacji oraz długim rozmowom z poznaną w sieci babeczką.” – znów, zdanie potworek, które przez swoją długość brzmi tragicznie. Dodatkowo, powtarza w sposób niesprytny informacje. Tak jakbyś bał się, że czytelnik zapomni co się działo dwie sceny wcześniej. Już przecież wiemy, że lecą na ziemię.

 

“Urządzenie, korzystając z informacji zawartych w bazie danych, w przedśmiertnym odruchu wysłało wiązkę energii replikując w mieszkaniu państwa Domańskich.” – aha. Po co komu logika, kiedy wszystko można wytłumaczyć absurdem.

 

“– Czy ty naprawdę nie masz większych problemów? – Moja żona to nie w ciemię bita kobieta, ale jest strasznie złośliwa.” – dokładnie tym zdaniem podsumowałbym opowiadanie. Nie w sensie, że w stosunku do autora. W sensie, że przez całe opowiadanie byłem karmiony scenkami kompletnie wyrwanymi z kontekstu i nic nie wnoszącymi do opowiadania. Inna sprawa, że gdyby zapytano mnie o linię fabularną opowiadania, miałbym problem. Właśnie dlatego, że jest tutaj mnóstwo niepotrzebnych myśli i scen. A i nawiązania do tytułu nie rozumiem, może brakuje mi jakiegoś klucza.

 

Masz autorze jakiś warsztat, może jeszcze niespecjalnie przekonujący, może jeszcze niespecjalnie brzmiący i miejscami bez wyczucia, ale mimo wszystko, nie najgorszy. Inna sprawa, że prowadzona narracja zdaje się nadmiernie cyniczna i poniekąd arogancka w budowanym absurdzie, co przebrzmiewało już w pierwszym Twoim tekście, który tutaj czytałem. Przez to właśnie, chociaż postaci temat-ciągnące masz dwie, to w obydwu przebrzmiewa ten sam cynik. Za delikatna jest linia między nimi (chociaż na początku opowiadania było jeszcze ok).

W mojej opinii, masz złe podejście do konstruowania opowiadań. Piszesz nie po to, żeby zawrzeć jakąś historię, ale żeby wepchać do niej jak najwięcej myśli. A one niestety, na dodatek, nie są specjalnie odkrywcze. Kto nie zna eksperymentu Pawłowa? Po co wspominać o dylematach klonowania mimochodem i ledwo nawiązać do tego w końcówce? Po co tyle tutaj tego wszystkiego? Czy sama “nieuniknioność” połączona z końcowym wyjaśnieniem (które padło tak beznamiętnie, że aż mnie poskręcało z niezadowolenia – tyle budowania historii, po to żeby końcowy wniosek wyłożyć tak perfidnie) nie była wystarczająco mocnym nośnikiem dla historii.

Masz z kolei wyobraźnię, ze względu na którą wpadłem tutaj po wizycie w tekście poprzednim. To duży plus. Szkoda, że jest źle wykorzystywana. Inna sprawa, że to wszystko moja opinia i musisz poczekać na kogoś, kto być może zauważy głębię przekazu, bo posiada jakiś klucz do tekstu. Jeśli jednak takowy klucz nie istnieje, to całość przypomina zlepek historyjek pisanych przez znudzonego na wykładzie studenta filozofii, który co chwila podchwytywał co ciekawszy według niego, dosłyszany temat, uznając że koniecznie musi o tym napisać.

 

No to poleciałem, jak Siódemki na Ziemię. Ponownie powtarzam, że w mojej opinii subiektywizmu jest tyle, co słowików na niebie (no, może niekoniecznie tutaj i niekoniecznie o tej porze roku). Trzymaj się.

 

I powodzenia przy następnych tekstach!

@MałySłowik – dzięki za dwa, szczegółowe komentarze. Podoba mi się Twój styl krytyki – ciągłe pilnowanie, żeby autor się nie obraził. Nie obrażam się :) Podziwiam ludzi, którym się chce czytać (najczęściej słabe) teksty w sieci (najwidoczniej tylko powiększam ten zbiór słabizny). Tytuł nawiązuje – oczywiście – do śliniących się psów Pawłowa, ale pewnie masz rację, że tekst wydaje się dość niestrawny. Pamiętam, że pisałem go jakieś 7 lat temu i planowałem osiągnąć coś w-stylu-Vonneguta. Nie chciałem zbyt dużo zmieniać, żeby nie stracić wrażenia, które miałem kiedyś, że faktycznie udało mi się uzyskać jakieś podobieństwo, nawet jeśli to tylko karykatura.

Wiesz, ja tutaj tak asekurancko do nowych podchodzę. Można powiedzieć, taktownie opierdalam (nietaktownie mówiąc) :P. Niestety nie powiem, jak to wypada na tle Vonneguta, bo kojarzę go raczej z ekranizacji niż słowa pisanego. Ciekawe, chyba będę musiał nadrobić.

 

Jest okejka. Miałem wątpliwości czy, powiedzmy że vonnegutowski, styl snucia opowieści ma prawo bytu w krótkich literackich formach, ale roztrzygnąłem je na korzyść “Śliny”. Przerost formy nad treścią był dość uciążliwy, ale koniec końców wszystko się tak ładnie i absurdlanie zazębiło, satsyfakcjonująco puentując historię, że trudy przedzierania się przez zbędne słowa zostały mi wynagrodzone.

Minus za brak ilustracji dziury w zadku.

na emeryturze

Faktycznie, jest tu coś ze stylu Vonneguta. Ale narażasz się na porównania, a w przypadku znanego pisarza zwykle nie wypadają one korzystnie. Vonnegut oprócz swoich rwanych historyjek poruszał jeszcze ciekawe tematy – ważniejsze lub mniej znane niż psy Pawłowa – a to choroba genetyczna, a to bezsens wojny… OK, pewne rzeczy łatwiej zrobić w powieści niż w opowiadaniu. Ale sam zacząłeś. ;-)

Warsztatowo – nie jest źle, ale całkiem dobrze też nie. Robisz błędy w zapisie dialogów, czasami jakieś literówki.

Przedstawiciele 7, którzy zostali wysłani w tą fascynującą misję,

Tę misję.

Nie chodzi o to, że ci mali ziemianie ukryli się

W tym znaczeniu Ziemianie dużą.

ubrał lśniący skafander kosmiczny.

Ubrań się nie ubiera. Popraw, zanim tu wpadnie Regulatorzy, bo kary za ten błąd nakłada straszne. ;-)

Babska logika rządzi!

Aha, jeszcze o jednym zapomniałam – wydaje mi się, że Homer żyje podejrzanie długo.

Babska logika rządzi!

Monika może nie była zbyt inteligenta – literówka

O dialogach już wiesz.

Jak wyznał mi pewnego dnia, pierwszy raz przyszło mu to do głowy, gdy dwadzieścia lat temu niechcący spuścił się w drogach rodnych Moniki, inicjując dziewięciomiesięczny proces konstruowania się jego syna Pawła, przez co wypadało mu się w końcu ożenić.

Wspomnę tylko, że na to akurat zdanie zwróciłem uwagę pozytywnie. Taki schizofreniczny w wybiciu poza schemat opis, że aż fajny.

Nie miałem skojarzeń z Vonnegutem w trakcie czytania, choć ja go akurat uwielbiam (sic!) za dystans do narracji i samych czytelników, czego tu mało (lecz jest!), ale rzeczywiście, ten absurd jakby trochę…

Nie jest to nadzwyczajny tekst, ale w zasadzie mi się spodobał. Ma sporo grzeszków, kilka zostało już wskazanych przez Słowika – choćby to niezdecydowanie, o czym opowiadanie ma właściwie być – ale napisane jest sprawnie i z obiecującą lekkością.

5-.

Przykro mi, Workukości, Ślina także nie przekonała mnie do Twojej twórczości. Nie tracę jednak nadziei, że kiedyś przyjdzie dzień, w którym nastąpi przełom i będę mogła powiedzieć, że lektura Twojego opowiadania była przyjemnością.

 

– Dzień dobry, na­zy­wam się Piotr Ba­nach i je­stem pana nowym są­sia­dem… Czy po­ży­czył­by mi pan śru­bo­kręt z gwiazd­ko­wą koń­ców­ką? – Wy­re­cy­to­wa­łem wcze­śniej przy­go­to­wa­ną frazę. – –Czy po­ży­czył­by mi pan śru­bo­kręt z gwiazd­ko­wą koń­ców­ką? – wy­re­cy­to­wa­łem wcze­śniej przy­go­to­wa­ną frazę.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Może przyda się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

po dru­gie łą­czy­ła ich nie­chęć do Ko­ścio­ła Ka­to­lic­kie­go… – …po dru­gie łą­czy­ła ich nie­chęć do Ko­ścio­ła ka­to­lic­kie­go

 

ale po­tra­fi­ła pro­wa­dzić sklep spo­żyw­czy. Stra­te­gią na pro­wa­dze­nie wła­snej dzia­łal­no­ści go­spo­dar­czej… – Czy to celowe powtórzenie.

 

pro­duk­ty ku­po­wa­ne jed­no­ra­zo­wo, takie jak mleko, chleb czy pacz­ka chi­pów… – Literówka.

 

zo­sta­li wy­sła­ni w  fa­scy­nu­ją­cą misję… – …zo­sta­li wy­sła­ni w  fa­scy­nu­ją­cą misję

 

Po­wie­dział do jej ple­ców, ale tamta nic nie od­po­wie­dzia­ła… – Nie brzmi to najlepiej.

 

Filip wraz z me­ne­la­mi z jego skle­pu za­kło­ży­li klub… – Literówka.

 

In­ży­nier P umył zęby i ubrał lśnią­cy ska­fan­der ko­smicz­ny. – W co ubrał skafander???

Ubrań się nie ubiera!!! Ubranie, także skafander można włożyć, założyć, przywdziać, ubrać się lub odziać weń, wystroić, ale nigdy, przenigdy nie można skafandra ubrać!!!

Za ubieranie ubrań grozi sroga kara – trzy godziny klęczenia na grochu, w kącie, twarzą zwróconą ku ścianie i z rękami w górze!

 

Mo­ni­ka w pierw­szym od­ru­chu, za­miast prze­ra­że­nia, od­czu­ła za­kło­po­ta­nie na widok jej so­bo­wtór­ki… – …od­czu­ła za­kło­po­ta­nie na widok swojej so­bo­wtór­ki

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No nie wiem, nie czytało się najgorzej, niektóre pomysły całkiem niezłe (zwłaszcza obca cywilizacja), fabularnie mnie jednak nie przekonało, a postać Filipa dość denerwująca.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka