Szedł w kombinezonie, z hełmem pod pachą. Chyba wszyscy mieszkańcy strzelistej wieży, która była ich domem od czterech pokoleń, wyszli tworząc szpaler wzdłuż drogi, którą kroczył. Ten rytuał powtarzał się każdego tygodnia. Nienawidził go coraz bardziej. Tak jak świata za olbrzymią śluzą, w której miał zaraz stanąć. Tuż przed nią zatrzymało go trzech nestorów. Nie byli to najstarsi mieszkańcy bazy jak nakazywał obyczaj, ale najbardziej rozumni z jeszcze żyjących. Zaczynało się najgorsze…
– Obyś dostrzegł żółtą tarczę na wschodzie – powiedział pierwszy.
– Która zwiastuje wielką radość – dodał kolejny.
– Wyzwolenie z mroku, który ogarnął ziemię – kontynuował trzeci.
– Bądź błogosławiony strażniku poranka – zakończyli wszyscy trzej wyciągając ręce, by wspólnie nałożyć hełm.
Kiedy poczuł ich dotyk zaczęło mu się zbierać na mdłości. Czego oni tam szukają, czego ciągle chcą? I po co? Na zewnątrz była tylko szarość, pył, wiatr i mróz. Nic więcej. I nigdy już nie będzie. Żeby przestać o tym myśleć sprawdził wszystkie systemy kosmicznego skafandra. Kolejne kontrolki zaświeciły się na zielono wskazując pełen zapas tlenu i energii. Na zewnątrz będzie przebywać najwyżej pięć godzin, zbierając próbki i poszukując słońca. Jednak bez tej osłony na pokrytej grubą warstwą pyłu planecie, w atmosferze ubogiej w tlen, przeżyłby najwyżej kilka minut.
Wszedł przez pierwsze wrota śluzy, które z lekkim sykiem zamknęły się za nim. Gdy robił to pierwszy raz odwracał się i machał do stojących za wielką szybą ludzi. Tych, co wierzyli w słońce. On już dawno przestał rozumieć sens tych cotygodniowych wypraw na zewnątrz. To tylko rytuał, pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia. Rytuał dla którego co tydzień ktoś, najczęściej on sam, ryzykował życie wychodząc na zewnątrz.
Przeszedł dalej. Kolejna brama zamknęła się za nim. Tym razem były to grube metalowe wrota, pokryte ołowiem. Znalazł się pomiędzy parą identycznych ruchomych ścian oddzielających jego dom od reszty świata. Od ciemnej, zimnej szarości. Od wszędobylskiego pyłu. Stanął przy pulpicie kontrolnym, który miał jedynie dwa przyciski. Odetchnął głęboko. Osiemdziesiąty drugi raz w życiu wcisnął zieloną kontrolkę. Podłoga lekko zadrżała gdy wielkie drzwi otworzyły się przed nim. Ujrzał bezkresna szarość.
Zdalnie sterowane buldożery wykonały swoje zadanie i przygotowały mu wyjście. Przekraczał granicę między dwoma światami. Z tyłu zostawiał bezpieczną przestrzeń ogrzewaną ciepłem atomowego stosu ukrytego w podziemiach. Na zewnątrz panowała wieczna zima i królował pył. Cztery pokolenia temu grunt w tym miejscu znajdował się ponad pięćdziesiąt metrów niżej. Jednak wtedy świat zapłonął.
Najpierw w planetę uderzył meteoryt. Odebrał światło i nakłonił ludzi do budowy habitatów – bezpiecznych ekosystemów wymyślonych na potrzeby wypraw kosmicznych. Oczywiście miało się tam znaleźć miejsce przede wszystkim dla najpotrzebniejszych osób, znalazło dla najważniejszych i najbogatszych. Później okazało się, że ta apokalipsa to zbyt mało. Ludzie zafundowali sobie kolejną walcząc o pozostałe na planecie zasoby. Szare od pyłu niebo przecięły smugi międzykontynentalnych rakiet. I wtedy planeta znowu zapłonęła. Zima miała trwać dwa lub trzy lata. Trwać będzie chyba zawsze.
Zrobił krok do przodu. Twardy beton pod nogami skończył się. Przed nim był tylko pył. Gruba w tym miejscu na kilkadziesiąt metrów warstwa pyłu. Budowniczowie schronów pewnie tego nie przewidzieli, ale miasta wyłapywały najwięcej gnanego wiatrem pyłu, zatrzymując go w gigantycznych wydmach. Mieli szczęście ponieważ ich baza wystawała nadal wysoko ponad poziom sypkiego gruntu. Jednak większość budynków miasta zniknęła lub pozostawiła po sobie jedynie wystające z miałkiej warstwy osadów kikuty. Pewnie głęboko pod nimi zaczyna ona już twardnieć tworząc nieprzepuszczalną warstwę odcinającą ich od dawnego świata. Muł i pył przemieniły się w mułowiec – skałę rozgraniczającą światy.
Pierwsze kroki na pyle były zawsze trudne. Do tego radosny świergot licznika Geigera-Müllera wdzierał się do środka jego głowy wzmagając nienawiść do mrocznej szarości. Choć dziś było jakby trochę jaśniej. Spojrzał w górę. Tam miało się pojawić słońce – poranek nowej ery, gdy będą mogli znowu żyć na zewnątrz. Poranek, którego on miał szukać, którego szczerze nienawidził.
Nacisnął przycisk rejestratora.
– Widoczność od piętnastu do trzydziestu metrów. Wiatr około dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Temperatura dwanaście stopni poniżej zera. Wilgotność nieoznaczalna. – Zrobił chwilę przerwy.
– Słońca nie widać – zakończył ironicznym tonem.
Po stu metrach w szarości i pyle, który miał pod sobą i wokół siebie po raz pierwszy zdjął plecak i ustawił na podłożu małą radiolatarnię. Nić Ariadny. Tylko tak mógł odnaleźć drogę do domu, do swojego świata. Będzie tak robił co każde sto metrów. Przy okazji Nić kontrolowała czy wypełniał swoje zadanie. Miał spędzić w szarym pyle około czterech godzin. W tym czasie powinien przejść co najmniej kilka kilometrów wokół bazy.
Po godzinie miał już dosyć, ciało zaczęło odczuwać zmęczenie. Chodził po miałkich wydmach, szarpany podmuchami wiatru, zsuwając się co kawałek. Zdawało mu się, że wszędobylski pył przedarł się przez filtry kombinezonu. Zaschło mu w ustach. Miał dość.
I znowu włączył rejestrator.
– Szaro, szaro i szaro. To pieprzone szare piekło. – W głosie miał wściekłość pomieszaną z rezygnacją.
Wyłączył urządzenie i ruszył trawersem olbrzymiej wydmy, która przechodziła nad dachem jakiegoś budynku. Przez chwilę poczuł pod nogami pewniejszy grunt. Do grzbietu miał jedynie kilka metrów. Ustawił kolejną radiolatarnię i ruszył wyżej. Gdy spojrzał w dół zobaczył czerwony błysk. Najpierw pomyślał, że to złudzenie, ale po pięciu sekundach błysk powtórzył się. I po kolejnych. Ruszył w jego stronę. Rozsądek nakazywał ostrożność, ale prawie biegł. O mało się przy tym nie stoczył. Tam muszą być ludzie, inni ludzie.
Gdy dotarł do źródła światła nikogo jednak nie było. Po kilku chwilach dostrzegł wyłaniającą się z szarej zamieci postać. Tak – człowiek. Obcy uniósł rękę w geście powitania. Podszedł spokojnie. Pokazywał na migi, że chce go gdzieś zaprowadzić. Strażnik ruszył więc za nim.
Po chwili dotarli do niewielkiego, hermetycznego namiotu, który stał kilkanaście metrów dalej. W szarości kulisty kształt był niemalże niewidoczny. Aby do niego wejść musiał przeciskać się niemalże po kolanach. W środku obcy ściągnął hełm pokazując, że i jego gość może rozhermetyzować kombinezon.
– Nie musisz się martwić – powiedział z ekscytacją – mamy tu system filtrów i ogrzewanie. Spokojnie możemy w nim mieszkać przez kilka dni. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że w końcu znalazłem jakiś habitat. Wiedzieliśmy, że gdzieś tu musicie być. Tu budowano najwięcej baz zaraz po katastrofie. Tylko nie wiedzieliśmy jak was znaleźć.
– Wychodzimy na zewnątrz raz w tygodniu…
– No i całe szczęście. Słuchaj musisz mnie zaprowadzić do waszych. Pył ustępuje. Cztery miesiące temu po raz pierwszy dostrzeżono słońce. Niecałe trzy tysiące kilometrów stąd. W bazie na górze Ararat. Zaraz pokażę tobie zdjęcia – kontynuował takim tonem jakby miał przekazać najradośniejszą wiadomość życia – popatrz tutaj. – I wskazał na kilka fotografii przyklejonych do ściany namiotu. Przedstawiały kulisty, żółtawy kształt wydobywający się z szarości. Na ten widok serce gościa zabiło mocniej. Znowu poczuł mdłości. I ten ciężar jakby cały świat postanowił zawalić się na niego.
– Prawda, że inspirujące… – kontynuował – w tym tempie za dwa lub trzy lata będziemy próbować pierwszej wegetacji roślin. Kurczę… zbieramy wszystkich ocalałych. Jak się cieszę, że i was znaleźliśmy. Tu u was według naszych ustaleń słońce pojawi się gdzieś za pięćdziesiąt lat.
– Mnie już wtedy nie będzie.
– No właśnie. Zobacz jakie masz szczęście. Pokaż mi na mapie gdzie was szukać, to sprowadzimy grupę transportową. Tu pewnie warstwa pyłu ma co najmniej czterdzieści metrów.
– Pięćdziesiąt dwa – odparł przez ściśnięte gardło.
– No właśnie więc to trochę potrwa – mówił odwracając się plecami do niego – Warszawa, prawda? Mamy tu gdzieś plany miast.
Gdy pochylił się nad jedną z toreb rozległ się cichy szczęk odciąganego kurka. Strzał był jeden, lecz zabójczo skuteczny. Pistolet miał teoretycznie bronić strażnika poranka przed ewentualnym niebezpieczeństwem. Wszyscy wiedzieli do czego jednak najczęściej służył. W wypadku awarii skafandra lub zagubienia się w terenie pechowiec miał szansę skrócić swoje cierpienia.
– Przykro mi przyjacielu, ale nie zniszczysz mojego życia – powiedział jakby martwe ciało u jego stóp mogło go usłyszeć.
Założył hełm. Wszystkie diody zaświeciły na zielono. Wyciągnął nóż. Sprawnie rozciął namiot. Wytoczył z niego ciało i pchnął w pył. Nie zamierzał nic zakopywać. W kilka godzin zniknie pod cienką warstwą przerzucanych przez wiatr drobin. Nikt nie znajdzie nawet śladu. Wracając przewrócił jeszcze błyskające światło. Ten jeden raz niech szary pył będzie jego sprzymierzeńcem.
W drodze powrotnej niewiele myślał, choć szarość już go tak nie drażniła. Zaraz dotrze do domu. I pewnie na jakiś czas nie będzie wychodzić na zewnątrz. Dowódcy wystraszą się, że popadł w depresję i zaczął bawić się bronią. Co kilka miesięcy tracili jakiegoś strażnika – to była cena jaką słońce kazało sobie płacić za powrót. Jednak nie wracało – nie miało wracać. Stanął przed bramą bazy. Przed wejściem do swojego świata. Spojrzał w górę. Kiedyś ten budynek górował nad milionowym miastem. Dziś był jedynie nikłym jego śladem. I niemalże nikt nie pamiętał jego nazwy. Kiedyś przez przypadek wyczytał ją zapisaną na tabliczce w którymś z korytarzy. Pałac… Pałac Kultury i Nauki, zapadło mu w pamięć. Dla niego to jednak dom. I nikt tego nie zmieni.