- Opowiadanie: mirekson11 - O tym, jak kosmita przerwał mi obiad i umówił na spotkanie z Hemingwayem

O tym, jak kosmita przerwał mi obiad i umówił na spotkanie z Hemingwayem

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

O tym, jak kosmita przerwał mi obiad i umówił na spotkanie z Hemingwayem

To miał być wyjątkowy dzień. Dla pisarza, według mnie, każda sobota powinna być dniem wyśnionym, czyli takim, w którym, po pierwsze nikt nie będzie mu przeszkadzał, po drugie, jako że pisarz jest półbogiem, odrzuca wszelkie działanie nie zgodne z jego wolą, czyli, na przykład owego dnia nie ma słów; muszę, powinienem, należy, słowem artysta robi co dusza zapragnie.

A tego dnia wielki pisarz, czyli Ja, stwierdziłem, że wstanę o siódmej dwadzieścia trzy, do ósmej wyrobię się z toaletą i śniadaniem, a od ósmej do jedenastej będę pisał z dwiema przerwami na zapalenie skręta. Natomiast od jedenastej do trzynastej będę czytał. Momentem szczytowym dnia miał być wspólny posiłek z ukochaną, z moim Aniołkiem, z Mon Cheri. Obiad według planu miał być o czternastej dwadzieścia.

Do czternastej dwadzieścia pięć wszystko przebiegło wedle mojej przenajświętszej woli.

– Kochanie – odezwał się do mnie mój wspaniały Króliczek.

Nagle wyrwałem się z zamyślenia i odstawiłem na bok myślową próbę oceny „Komu Bije Dzwon” Hemingwaya.

– Co się dzieje? – spytałem, odkładając widelec na talerz.

– Dzwonek. Nie słyszałeś? Ktoś pukał do drzwi i dzwonił. Pójdziesz sprawdzić?

– Ktoś dzwonił? – Uniosłem brwi, zdumiony, bowiem prawie każdy na osiedlu wie, że w soboty nie przerywa się posiłku Mirosławowi Zapale. Musiałem to sprawdzić, więc zerwałem się z krzesła i otworzyłem drzwi.

Czy spodziewałem się kogoś konkretnego? W sobotę nie spodziewam się nikogo, poza autorami moich ulubionych książek. Na pewno nie oczekiwałem wizyty kosmity.

Przede mną stał zwykły kosmita Jan – jeden z dwustu trzydziestu marsjańskich kontrolerów i dyplomantów, których celem ziemskiej misji jest zjednanie sobie ludzi, przejęcie nad nimi pełnej kontroli i deportacja na marsjańską wyspę, jako pracowników – od dwóch lat Czerwona Planeta zmagała się z nasilającym bezrobociem. Jan miał spojrzenie hipnotyzujące, bardzo szczere, zresztą, jak każdy kłamliwy kosmita. Ze złuszczonej głowy wyrastały dwa rogi, wyglądające niczym antenki satelitarne z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Ciało miał pokryte pastelowo zielonymi łuskami, nos jak trąba słonia, a usta jak bieżnik od opony.

– Czego chcesz? – spytałem najspokojniej jak tylko mogłem. Stwierdziłem, że jeśli tylko dowiem się w jakim celu przyszedł – na pewno nie w pokojowym nastawieniu – to z czystością sumienia zamknę mu drzwi przed nosem, a wcześniej powiem, że jest skończonym idiotą i głęboko, z serca polecę mu operację płci, zmianę osobowości, przeszczep mózgu, lub, z wielkim poważaniem, powiem mu, żeby spierdalał.

– Wracaj do swoich… – zacząłem, ale mi przerwał, wymachując obrzydliwymi łapami.

– Z całym szacunkiem dla pana, przyszedłem w dobrym celu. Chcę poprawić panu życie i…

 – Słyszałeś, co powiedziałem? W radio mówili, że na Babińskiego są wolne łóżka. Dla zielonych też. Od stycznia możecie się u nas leczyć. Nie wystarczy wam tyle? – Przepraszam, pan mnie nie rozumie – odchrząknął tak samo obleśnie jak każdy nieszanujący się Marsjanin.

– Masz minutę. Obiad stygnie – rzuciłem twardo.

– A więc, został pan wylosowany. Wiemy, że próbuje pan zaistnieć na rynku wydawniczym i, że pisze pan od sześciu lat, i że pisze pan dobrze, bardzo dobrze. Chcemy panu pomóc i, uprzedzam od razu, nie oczekujemy nic w zamian. O! Warto mieć to na uwadze…

– Mów dalej – ponagliłem. W brzuchu zaczęło mi burczeć, a Mon Cheri czekała z niecierpliwością.  

– Ma pan ustawione spotkanie z Hemingwayem – rzekł dumnie z emfazą. – Cieszy się pan?

Zielony tyle emocji wkładał w tę rozmowę, że nawet najbardziej nieufny człowiek jadłby mu z ręki – typowy, dobrze przygotowany do służby Marsjanin.

– Jesteś naprawdę dobrym funkcjonariuszem – rzekłem, chichocząc pod nosem. – Hemingway, he! Też mi sobie! Nonsens…

– Już na pana czeka – dodał Marsjanin.

– Kto? – zaśmiałem się. Nagle ta rozmowa z jakichś dziwnych przyczyn zaczęła mnie fascynować.

– Jak to kto? Ernest! Czeka na Basztowej, przy Globusie.

Westchnąłem z bezsilności.

– Ernest nie żyje od stu dwudziestu lat – bąknąłem – a tak w ogóle, dlaczego on? Skąd wiesz, że go cenię. Czyżby…? – spojrzałem na niego, szukając potwierdzenia moich najgorszych obaw.

– Tak – potwierdził bez emocji – to, co u was mówią, jest prawdą. Na Marsie posiadamy aparaturę umożliwiającą kontrolowanie każdego ziemskiego obywatela. Wiemy co robicie, o której godzinie, co czytacie, wiemy jakie filmy kochacie i za kogo jesteście w stanie oddać życie. Wiemy o was wszystko, prawie wszystko.

– Aha. – Zamurowało mnie.

– A więc, na pewno potrzebujesz dowodów. Proszę. – Z czarnej torby leżącej na ziemi wyjął jakieś czarno białe zdjęcie.

– To on? – spytałem.

– Tak. To zdjęcie zrobili Ernestowi w tysiąc dziewięćset trzydziestym – potwierdził przybysz.

– Przed wojną domową… – zadumałem się na chwilkę. Autentyk, stwierdziłem.

– Dokładnie.

Zaciekawiony, drążyłem dalej.

– Masz coś jeszcze?

Zielony schylił się i z torby wyjął plik papierów.

Czyżby to…  

– Tak – potwierdził – to rękopis „Pożegnanie z bronią”.

Nie muszę opisywać jak wielką euforię przeżywa pisarz, trzymający w dłoniach serce mistrza po fachu, mało tego, serce geniusza, jednego z najwybitniejszych talentów wszystkich czasów. Poczułem, że do oczu napływa mi łezka. Znałem się na fałszowaniu dokumentów i na oryginałach. Te papiery naprawdę pochodziły sprzed ponad stu lat.

Oddałem rękopis kosmicie i z całych sił chwyciłem go za ramiona.

– Ile mi zostało? – spytałem.

Próbował mnie uspokoić.

– Zdąży pan, nie ma problemu – powiedział – Ernest ma czekać do godziny. Proszę iść za mną – schyliwszy się, wziął torbę do łapy i rzucił mi wyczekujące spojrzenie.

Zniknąłem za drzwiami na pięćdziesiąt długich sekund, by oznajmić prawdę ukochanej i zapewnić, że wrócę do kilku godzin. Przeprosiłem ją z całego serca, po czym trzasnąłem drzwiami i razem z Marsjaninem popędziłem na Krakowiaka, by jak najszybciej spojrzeć w oczy Ernestowi Hemingwayowi, twórcy wielkich dzieł, geniuszowi.

Tramwaj jechał całą wieczność. To były najdłuższe dwadzieścia trzy minuty mojego życia. Byłem tak podekscytowany i, oczywiście zestresowany, że zapomniałem założyć zimową kurtkę – na dworze minus dwa stopie, a ja byłem w koszuli flanelowej i bez majtek (mały, nieistotny szczegół).

Pilot automatyczny odezwał się wreszcie:

– Przystanek Miodowa.

Wyskoczyłem na chodnik i rozpocząłem nerwowe szukanie znajomej twarzy. Zastanawiałem się jak bardzo postarzał się przez te sto dwadzieścia lat i czy w ogóle się postarzał – niewiele wiedziałem o marsjańskich technologiach, ale zdążyłem zasłyszeć, że zieloni dysponują ponoć aparaturą do hibernacji i zamrażania całych tkanek, cząsteczek, do zamrażania ludzi! Cóż, zobaczymy, czy to prawda.

Nie żałowałem tej lekkiej zmiany planów. Ustawiłem sobie w głowie, że tego dnia, jak i każdego innego miałem wolne – od pięciu miesięcy byłem bezrobotny – tak więc kilka godzin poza planem nie wtrąci mnie do piekła i nie spowoduje biegunki. Poza tym, jadąc w tramwaju, kosmita obiecał mi, że jeśli Hemingwaya nie będzie na Miodowej, wynagrodzi mi stratę godziny, a rekompensatą będzie skrzynka Tyskiego i dwa cebularze z sosem czosnkowym.

A wracając do historii…

– Tam jest! – krzyknął idący za mną kosmita.

– Gdzie? – Nie panowałem już nad ruchami. Czułem, że tracę kontrolę nad ciałem i na pewno muszę wyglądać nieco zabawnie.

– Spokojnie, człowieku – rzekł stonowanym głosem Jan – o, tam! widzisz? Po drugiej stronie, o! Przy tym wielkim napisie.

Jest! Był! Ktoś… stał. To on? Ale… to on, Boże!!!

Faktycznie, Ernie nie postarzał się nic a nic. Wyglądał identycznie jak ten korespondent wojenny ze zdjęcia z trzydziestego szóstego. Mój kochany Boże!

Podał mi dłoń.

– Witaj, Mirosławie – powiedział sztywno, lecz dostrzegłem na jego twarzy błysk uśmiechu, a w oczach, tak jak się spodziewałem tlił się ogień.

Bałem się, że jeśli podam mu dłoń, poczuje, że jest spocona, bardzo spocona, i że w duchu będzie ze mnie kpił, ze mnie i z mojej słabości.

Wyprostowałem się więc dumnie, odchrząknąłem i mocno uścisnąłem mu dłoń.

– Jak się pan miewa, panie Erneście? – spytałem i w jednej chwili poczułem, że oblewa mnie fala bezgranicznego wstydu. Boże, co za idiota ze mnie, karciłem się. Jak się pan miewa panie Erneście? – jak mogłem powiedzieć coś tak idiotycznego, jak, do cholerny jasnej, jak?

Hemingway zapewnił mnie, że u niego wszystko w porządku, poza owsikami i stawami, które ostatnio dawały mu w dupę i w kość.

– Pisze pan bardzo dobre teksty – oznajmił mi z szacunkiem w głosie, po czym ciągnął dalej nadzwyczaj urzędowym tonem, który za nic nie pasował do stylu, w jakim pisał swoje największe dzieła. Cóż, pomyślałem, ludzie się zmieniają. On, jako człowiek też miał do tego prawo. – Obserwuję pana od sześciu lat. Wreszcie stwierdziłem, że wyciągnę pana z bagna, czyli z bezrobocia i zaoferuję bardzo dobrą posadę, która umożliwi panu zarobienie pieniędzy i całkowitą niezależność, a koniec końców, w niedalekiej przyszłości zapewni nadmiar gotówki, który będzie skutkiem wyśmienitej sprzedaży pana dzieł.

– Czego? Słucham… – zatkało mnie. Musiałem głęboko odetchnąć. Trwało to chwilkę.

– Mówi pan, że wie… że ja– znaczy się, że ja kiedyś na pewno będę miał dużo– znaczy się bardzo dużo pieniędzy? Wie– wie pan to?

– Tak, wiem – potwierdził.

– Skąd pan to wie?

– Na Marsie wiemy bardzo dużo. Przepraszam, ale nie mogę wyjawić panu wielu tajemnic, bo, jak każdy nieśmiertelny jestem objęty bezterminową umową o zachowanie tajemnicy wagi międzyplanetarnej. Cóż, sam pan rozumie.

– Tak, jasne. Oczywiście, że rozumiem. Samo życie – potwierdziłem uśmiechając się jak skończony idiota.

– A więc – ciągnąłem, zniecierpliwiony – mogę wiedzieć, co to za praca?

Ernest uśmiechnął się, rzucił stojącemu obok kosmicie dziwne, podejrzane spojrzenie, po czym odwrócił się i wskazał mi dłonią napis nad drzwiami przy Miodowej 265/a1.

– Wie pan coś o tej firmie? – spytał, lecz barwa jego głosu uległa lekkiej zmianie. Z niepojętych dla mnie powodów, pozwolił sobie na typową dlań nonszalancję. Kiedy ujrzał na mej twarzy wyraz zagubienia, ciągnął dalej – tak przypuszczałem. Rozumiem, że nigdy nie marzył pan o pracy sprzedawcy cebularzy, ale, powiem panu z głębi serca, to wspaniała, rozwojowa praca. I właśnie, kurwa mać, w takiej pracy pana widzę, o!

Świetnie! Ucieszyłem się, że wreszcie mówi jak normalny Ernest Hemingway, a nie jak kretyn od polisy ubezpieczeniowej, ale, po radości ogarnęło mnie głębokie rozczarowanie. Ja –ja jako sprzedawca cebularzy? Kpi ze mnie, czy co? Naprawdę uważa, że to praca na poziomie?

W jednej chwili pomyślałem, że postradałem rozum, albo… jest nadzieja, stwierdziłem. Na pewno to sen. Tak, zaraz powinienem się obudzić.

To nie był sen, a przypomniała mi o tym ptasia kupa, która wylądowała na moim ramieniu.

Widziałem, że Ernie próbuje powstrzymać śmiech, kosmita też. Nie udało im się.

– Hej! – wybuchnąłem – jeśli myślisz, że jestem idiotą, to pomyliłeś adres? Tak naprawdę, to– to gówno o mnie wiesz! Nudzi wam się na tej debilnej planecie i macie dosyć oglądania starych seriali więc stwierdziliście, że skoczycie na Ziemię i zrobicie sobie jaja z porządnego człowieka, o! Tak właśnie myślę. I ty – wskazałem palcem kosmitę – i ty – Ernest przestał się śmiać – jesteście wariatami i zaraz dzwonię na Babińskiego… a, zresztą. Idźcie w cholerę! – Machnąłem ręką i popędziłem w stronę przystanku, z którego co osiem minut odjeżdża Krakowiak na ulicę Dauna.

Pfu! Wyplułem na chodnik mix flegmy i śliny, które, jak stwierdziłem, były opłakanym skutkiem rozczarowania i wściekłości.

– Idioci! Kurwa, a ten Hemingway! Boże… jak tylko przyjadę do domu, wypieprzę przez okno te wszystkie durne teksty, pod którymi podpisał się ten wariat i… – ciągnąłem ten monolog nie zważając na ludzi obok, patrzących na mnie jak na skończonego łosia. Aż tu nagle…

– Zaczekaj! – to chyba do mnie, pojąłem i odwróciwszy się, ujrzałem…

Boże, co ja ujrzałem! To oni.

Załamałem ręce.

– Czego chcecie? – spytałem kompletnie zrezygnowany.

Odezwał się Ernest.

– Chcę, żebyś przez trzydzieści dwa dni pracował w Raju Cebularzy, a potem… cóż, przeznaczenie chce żebyś później przez trzy miesiące sprzedawał kromki z czosnkiem w Pajacyku, a potem, dokładnie za cztery i pół miesiąca dostaniesz wiadomość mailową, w której redaktor kupi od ciebie ostatni tekst i zaprosi na spotkanie.

Nie wiem czemu, ale tym razem mu uwierzyłem. Był nadzwyczaj wiarygodny.

– Poważnie? – uniosłem brwi.  

Przytaknął.

– Poważnie.

– A więc… – zacząłem, ale nie skończyłem.

– A więc jutro idziesz do roboty – dokończył za mnie – masz na piątą trzydzieści. Kończysz o czternastej. A teraz – nerwowo spojrzał na zegarek, potem na przyjaciela kosmitę Jana – my musimy lecieć, bo spóźnimy się na pociąg. Trzymaj się!

– Zaraz, zaraz! – próbowałem ich zatrzymać, bo już ruszyli w stronę Długiej.

– Kurwa, do cholery, jaki pociąg?! – wrzasnąłem.

mych oczu raz na zawsze. Zupełnie jakby się rozpłynął.

A teraz prawda o tym, kto tak naprawdę nakłonił mnie do pracy w Raju Cebularzy:

– Moi mili, to nie był Hemingway. To mojej babie brakowało na bukiet róż, więc mnie wysłała do roboty.  

 

 

 

Koniec

Komentarze

Trochę trąci Toporem :D

Hemingway cierpiący na owsiki rozłożył mnie na łopatki :))

Niestety, mnie nie rozśmieszyło. Zrobiło się raczej gorzko i przykro, że większość z nas musi gdzieś sprzedawać cebularze, żeby zwyczajnie przeżyć.

A tu, gdzie gwiazdki, czegoś zabrakło:

– Kurwa, do cholery, jaki pociąg?! – wrzasnąłem.

***mych oczu raz na zawsze.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

nie zgodne z jego wolą

niezgodne?

 

artysta robi[+,] co dusza zapragnie

 

dyplomant to taki żarcik?

 

– Słyszałeś, co powiedziałem? W radio mówili, że na Babińskiego są wolne łóżka. Dla zielonych też. Od stycznia możecie się u nas leczyć. Nie wystarczy wam tyle? – Przepraszam, pan mnie nie rozumie – odchrząknął tak samo obleśnie jak każdy nieszanujący się Marsjanin.

wypadałoby rozbić zapis dialogu

 

Hej! – wybuchnąłem – jeśli myślisz, że jestem idiotą, to pomyliłeś adres?

Czy tam na pewno pasuje znak zapytania?

 

– Kurwa, do cholery, jaki pociąg?! – wrzasnąłem.

mych oczu raz na zawsze. Zupełnie jakby się rozpłynął.

Ale urwał.

 

Obawiam się, że mam jak Bemik : >. Ani mnie nie rozśmieszyło, ani nie zachwyciło. Nie jestem całkiem przekonany, co do interpunkcji, nie zdziwię się jeśli czujniejsze oko wychwyci w tym aspekcie więcej niż moje. 

 

Natomiast to zdanie bardzo mi się spodobało:

Bałem się, że jeśli podam mu dłoń, poczuje, że jest spocona, bardzo spocona, i że w duchu będzie ze mnie kpił, ze mnie i z mojej słabości.

Są tu i wielkie emocje i proza życia i międzyludzkie relacje. Więcej takich zdań i będziesz tworzył prawdziwe literackie perły, Mireksonie! 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Chyba nie zrozumiałam, bo zupełnie nie pojmuję sensu spotkania bohatera z Hemingwayem, w dodatku w towarzystwie kosmity. Czy to miał być zapowiadany absurd? Humoru w ogóle nie dostrzegłam.

Mam nadzieję, że  cebularze nie staną się charakterystycznym motywem Twoich opowiadań.

 

Nagle wy­rwa­łem się z za­my­śle­nia i od­sta­wi­łem na bok my­ślo­wą próbę… – Czy to celowe powtórzenie.

 

od­sta­wi­łem na bok my­ślo­wą próbę oceny „Komu Bije Dzwon” He­min­gwaya. – …od­sta­wi­łem na bok my­ślo­wą próbę oceny „Komu bije dzwon” He­min­gwaya.

 

to z czy­sto­ścią su­mie­nia za­mknę mu drzwi przed nosem… – …to z czy­stym su­mie­niem za­mknę mu drzwi przed nosem

 

Skąd wiesz, że go cenię. – Zamiast kropki powinien być pytajnik.

 

Czyż­by…? – spoj­rza­łem na niego… – Czyż­by…? – Spoj­rza­łem na niego…

 

Z czar­nej torby le­żą­cej na ziemi wyjął ja­kieś czar­no białe zdję­cie. – Powtórzenie.

Może wystarczy: Z torby le­żą­cej na ziemi wyjął ja­kieś czar­no-białe zdję­cie.

 

– Tak – po­twier­dził – to rę­ko­pis „Po­że­gna­nie z bro­nią”.– Tak – po­twier­dził – to rę­ko­pis „Po­że­gna­nia z bro­nią”.

 

Po­czu­łem, że do oczu na­pły­wa mi łezka. – Jedna łezka do obu oczu?

 

Er­nest ma cze­kać do go­dzi­ny. – Do której godziny?

Raczej: …Er­nest ma cze­kać go­dzi­nę.

 

i za­pew­nić, że wrócę do kilku go­dzin. – …i za­pew­nić, że wrócę za kilka go­dzin.

 

Poza tym, jadąc w tram­wa­ju… – Poza tym, jadąc tram­wa­jem

 

że ja– zna­czy się, że ja kie­dyś na pewno będę miał dużo– zna­czy się bar­dzo dużo pie­nię­dzy? Wie– wie pan to? – Brak spacji przed półpauzami.

 

Tak na­praw­dę, to– to gówno o mnie wiesz! – Brak spacji przed półpauzą.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Widzę, że temat cebularzy wraca. Thrain też wydaje się być nim zafascynowany.

OK, tym razem jest fantastyka, więc mamy postęp. Ale mimo to opowiadanie nie ujęło. Acz skłoniło do refleksji, ile przemyciłeś wątków autobiograficznych.

Babska logika rządzi!

Bo to opowiadanie jest jak cebula. Cebula ma warstwy. (I żeby była jasność, nie jak kremówki, jak cebula). Niby się tam o nic nie potykałem ale wyrwa w tekście zbiła mnie z tropu. Nie była, mam nadzieję zamierzona.

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

A czy cebularz też ma warstwy?

Babska logika rządzi!

Chyba nie ma, ale nie wiem piekarzem nie jestem :) ciekawostka: [cebularz] Od sierpnia 2014 chroniony prawem Unii Europejskiej jako produkt regionalny.

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Proponuję połączyć warstwy w cebulokremówce – ciasto francuskie z kremem cebulowym. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Kremówka z budyniem cebulowym? ;-)

Babska logika rządzi!

Widziałem pączki nadziewane musztardą i czosnkiem (na juwenaliach), ale cebulokremówka to dla mnie nowość ;D

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Pewnie, że nowość! Wymyśiłam je dzisiaj, o 12:20. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sama nie wiem, co myśleć o opowiadaniu. Po przeczytaniu samego tytułu nawet zaśmiałam się na głos, spodziewając się mindfucka. I w sumie może było na swój sposób ciekawe, przeczytałam bez bólu, ale i nie wywołało we mnie jakichś szczególnych emocji, rozbawienia czy nowych przemyśleń. Główną rzeczą, jaką zapamiętam z tekstu jest chyba przerażające zdanie „stwierdziłem, że wstanę o siódmej dwadzieścia trzy” – jak można wstawać o godzinach, gdzie minuty nie są wielokrotnością piątki?! :D

Patrząc na tytuł, spodziewałem się opowiadania albo absurdalnie niesamowitego, albo absurdalnie beznadziejnego. Po przeczytaniu tekst okazał się absurdalnie przeciętny. Osiągnął ten rzadki i przedziwny stan, w którym właściwie nie mogę powiedzieć o nim złego słowa, ale na peany również trudno byłoby mi się zdobyć. Niejako literackie ekwilibrium. 

Czytało się całkiem przyjemnie :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka