- Opowiadanie: m4atajzen - Skalp diabła

Skalp diabła

Zdaję sobie sprawę z tego, że to długie opowiadanie pod względem technicznym leży i błaga desperacko o dobicie, ale chciałbym, byście przeczytali i wypowiedzieli się na jego temat. Bardzo mi na tym zależy. Jak najbardziej czekam na hejty, oczywiście hejty konstruktywne. Pamiętajcie aby, że się tak wyrażę “rozkminić” nawet fragmencik, bo w takim skrawku mogło zostać ukrytych kilka znaczeń. 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Skalp diabła

Czarne chmury, powoli kłębiły się na niebie jak smoła w kotle, tworząc dziwaczne kształty, co rusz zmieniając je niczym wijące się węże. Długotrwałe opady deszczu wzbogaciły szkolne boisko pokryte w głównej mierze żużlem, w liczne kałuże, swą barwą oraz kształtem przypominając puste i zimne oczy rekina. U podnóża drzew obficie zalegały liście, które jeszcze nie tak dawno były ich częścią, teraz będąc już tylko trawionymi przez zgniliznę. Chłodny jesienny wiatr targał na wszystkie strony pióra kilku kruków, muszących nieustannie zmieniać miejsca spoczynku na szarych, wilgotnych konarach. Od kilku dni żadne promienie słoneczne nie liznęły znajdujących się w doniczkach pelargonii, z których powoli uchodziło życie.

Krople deszczu, które zalegały na szybie okna, powoli spływały w dół, czasami przecinając się wzajemnie. Danny przyglądając się im uważnie, zastanawiał się czy są równie zimne jak łzy, które spływają często po jego twarzy. Pochłonięty doszczętnie w otchłani swych rozważań na ten i inne tematy zapomniał, że lekcja dobiegała właśnie końca. Z kontemplacji wyrwał go nagły harmider wywołany dźwiękiem dzwonka. Dzieciaki gwałtownie chwyciły za swe plecaki i rzuciły się do wyjścia z klasy, nie zważając już na słowa płynące z ust ich nauczyciela. Danny przetarł oczy i spojrzał na swoją torbę, połataną przez niego niestarannie w wielu miejscach oraz na wychodzących z pomieszczenia rówieśników. Już miał się zebrać do wyjścia, gdy nagle poczuł uścisk na ramieniu.

– Dziecko, co Ci jest? Całą lekcję bujasz w obłokach a podkrążone oczy sugerują, iż ostatnie noce do udanych nie należą. – zapytał nauczyciel, uważnie przyglądając się chłopcu, z zatroskaną miną.

-Ostatnio mam same koszmary, nie mogę spać, ale to minie, jestem tego pewien– odpowiedział chłopak, po czym zaczął udawać, że poprawia coś przy swym plecaku.– Muszę już iść, mama chciała, bym wrócił dziś do domu bezpośrednio po lekcjach.– dodał, wstając i wyswobadzając się z uścisku. Wzrok nauczyciela przykuła znajdująca się na szyi fioletowa plama.

-Jak to się stało?– wskazał palcem na siniaka.

-A, to. – odparł z zakłopotanie chłopiec, zasłaniając go szybko kołnierzem – To tylko stłuczenie, każdemu może się zdarzyć na lekcji wf-u.– odparł chłopiec i ruszył w kierunku otwartych drzwi klasy.  

-Twoi rodzice nie zjawili się jeszcze ani razu w tym roku w szkole, mimo iż było już wiele zebrań, bardzo mnie to martwi drogie dziecko.– Danny nie odwrócił się, przekraczając już próg pomieszczenia.

– Po prostu są bardzo zapracowani, ale na pewno ktoś się zjawi, niedługo.– rzucił, znikając.

 

Smętna pogoda dała o sobie znać także wewnątrz starego budynku szkoły. Wątła ilość światła docierająca przez dawno już niemyte okna oraz spłowiałe ściany koloru malachitowego głównego korytarza, wywoływały u nie jednej osoby wrażenie przebywania w jakimś zakładzie dla obłąkanych. Cały ten mroczny klimat potęgowany był, przez od niechcenia migającą na końcu korytarza małą wiekową żarówkę. Wszędzie dało się wyczuć również ciężką stęchliznę, wypełniającą po brzegi ciasne pomieszczenie.  Danny miał wrażenie, że korytarz, którym zmierza nie ma końca, czując się tak jakby szukał wyjścia z ogarniętego mrokiem strychu, a na domiar wszystkiego przepełniony był on chaotycznie zachowującą się dziatwą, o którą co rusz się obijał. Wydawało mu się, że czas płynie znacznie wolniej, a przemykające obok niego sylwetki przybierały czasami przeraźliwe kształty. Błądząc oczyma, zdarzyło mu się natrafić na twarze wykrzywione w nieludzkim grymasie oraz zimne, niczym oblicze wykutych w skale posągów. Skołatany, będąc już u kresu drogi poczuł, że plecak nie pozwala mu iść dalej. Nagle ktoś gwałtownie obrócił nim wokół jego własnej osi i chwycił mocno za szyję, przypierając chłopaka do ściany. Mimo kompletnej dezorientacji rozpoznał napastnika, a był nim starszy o 3 lata szkolny zawadiaka. Był rosły jak na swój wiek a cechą rozpoznawczą była jego odrażająca twarz, upstrzona ropiejącym trądzikiem oraz podłużną szramą po oparzeniu, znajdująca się na lewym policzku. Cała ta sytuacja w przeciwieństwie do tego jakby się mogło wydawać była niezauważana, mimo iż długi korytarz wręcz pękał w szwach z przepełnienia. Każdy udawał, że tego nie widzi, a może po prostu nikogo tu żywego nie było.

-Witaj karaluchu-powiedział napastnik, zaciskając mocniej swój uścisk na szyi, a z jego paszczy usłanej gnijącymi zębami bił smród, wielce przypominający rozkładającego się w upalny dzień rozjechanego na środku ulicy kota. – Dawno nie widziałem twej pięknej buźki, pięknej do czasu.

Danny poczuł się tak, jakby zakleszczył się w imadle. Sparaliżowany strachem nie potrafił wydobyć z siebie żadnego słowa, a na domiar złego miał coraz większy problem ze złapaniem powietrza. Wyrostek spojrzał na stojących za sobą kompanów, możliwe że oczekiwał od nich jakiejś pochwały za to, co właśnie robi, po czym odwrócił się do chłopaka. Przenikliwie patrzył w jego oczy, uśmiechając się jadowicie.

– Zabawy z innymi już mi się znudziły, a ty wpadłeś jak mucha w pajęczynę– zarechotał, dumny z tego co powiedział – Rozprawię się z tobą, przecież ktoś musi dziś oberwać.

Powoli odpływał, wyczuwał śmierć kroczącą po jego karku, spokojnie niczym wielki obleśny pająk, kłapiący szczękoczułkami na widok swego obiadu. Jednak tym razem los się do niego uśmiechnął, a jego oprawcy widocznie znudziło się podduszanie go, więc dla odmiany chwycił go pewnie za fraki i rzucił nim przed siebie, nie doceniając swej siły. Danny wylądował przed samymi schodami prowadzącymi na parter budynku, uderzając głową o drewnianą balustradę. Miał dosłownie ułamek sekundy by wykorzystać sytuację, w której się znajdował do ucieczki. Nadarzyła się ku temu jeszcze większa sposobność, gdyż wyrostek wciąż nie mogąc wyjść z podziwu swego rzutu, nie bardzo kwapił się by do niego przybyć, a dodatkowo wokół niego i jego zgrai powstał z niewiadomych przyczyn galimatias. Chłopak zebrał siły i wspierając się o balustradę, stanął na równych nogach, lekko się jeszcze chwiejąc. Ocenił sytuację i nie zastanawiając się już ani sekundy dłużej, ruszył schodami w dół, za plecami słysząc bluzki lecące pod jego adresem. Mimo odczuwanego bólu w okolicach potylicy oraz problemów z oddechem, całkiem sprawnie udało mu się pokonać schody, czego nie mogły powiedzieć goniące go osoby, bowiem jedna z nich chcąc skrócić sobie drogę skoczyła ze schodów i niefortunnie wylądowała, chwilę potem budynek szkoły na wskroś przeszyły jęki podobne do tych, które dochodzą z Sali tortur.

Korytarz prowadzący do wyjścia był krótki, a zebrane w nim osoby nie spowolniły ucieczki chłopaka. Drzwi wejściowe, ogromne niczym wrota twierdzy, wielkim trafem były otwarte, a znając swoje umiejętności i przekraczając już ich próg Danny skoczył, przelatując nad schodkami i mimo tego, że wylądował niepewnie na pokrytym błotem chodniku, udało mu się zyskać na czasie. Biegł ile sił w nogach kierując się ku starej furtce okrytej gnijącym bluszczem, mając nadzieję, że ta w przeciwieństwie do otaczającego go świata będzie chciała z nim współpracować.

Pogoń nieubłaganie coraz bardziej dała się wyczuć na plecach, a siarczyste bluzgi rzucane w jego kierunku smagały jego psychikę niczym bat. Złapał za pożeraną już przez rdzę klamkę furtki i energicznie poruszając nią, próbował ją otworzyć. Po kilku próbach, furtka ze zgrzytem ustąpiła, jednak nie udałoby się mu tego dokonać bez napierania na nią dodatkowo ramieniem, co kosztowało go cenny czas. Chciał ją zatrzasnąć by utrudnić pościg, gdy pędzący watażka grupy nie zważając na nic po prostu wpadł na bramę furtki, powalając tym samym na ziemię Dannego. Próbował wstać, jednak dopadli go ze sprawnością watahy wygłodniałych wilków. Dwoje z nich wbiło mocno palce w jego ramię i odciągnęło go z pola widzenia w ustronne miejsce, by tam mogli dopełnić swego, zaś inni wraz ze swym wodzem, któremu ślinka ciekła już na widok chłopca, skakali wokół nich jak podniecone szympansy, wydając przy tym odgłosy przypominające wyjące zwierzęta w okresie godowym.

– Już nam nie uciekniesz mała cioto– syczał niczym rozgniewana żmija pryszczaty wyrostek.– Trzymajcie go dobrze– wrzasnął.

Danny ostatni raz wijąc się na wszystkie strony, spojrzał w jego przepełnione do samego dna złem oczy, które przeszyły go niczym włócznia, zaś skóra na twarzy oprycha wciąż czerwieniała, jakoby to właśnie pod nią znajdował się piec ogrzewający samo piekło. Kipiał już wściekłością, chłopak wiedział, że gdyby dał mu do ręki nóż myśliwski, to nie zawahałby się przed wybebeszeniem go. Dostał mocny cios w brzuch, po którym nogi ugięły się pod nim jakby były wypełnione watą. Przez ułamek sekundy nie było go wśród nich, przez co ominęło go rytualne zachowanie w kręgu. Kompanie wspólnie ryknęli, napajając się cierpieniem oraz zlizując ślinę obficie cieknącą po ich ustach. Któryś z nich przepełniony chorą euforią zaczął się trząść, czemu towarzyszył zarazem spazmatyczny śmiech, kilkoro innych natomiast przybrało pozycję czworonożną, podskakując niczym małpy, a ich przewrócone gałki oczne były przekrwione do granic możliwości. Chłopak czuł, że treść jego żołądka, która w głównej mierze składała się z ohydnego kwasu podchodziła mu już do gardła. Z cierpieniem na twarzy uniósł głowę a trudność, jaką mu to sprawiło można porównać do tej, którą sprawia bieg z otwartym złamaniem kości piszczelowej. I właśnie wtedy ujrzał go kątem oka.

 Oddalony był od nich o jakieś dobre trzydzieści metrów. Jego cień otulony był w długi płaszcz, sięgający do samej ziemi, który trawiony był przez starość i z całą pewnością był siedliskiem moli. Miał wysoki kołnierz po części zasłaniającym twarz oraz kapelusz z postrzępionym rondem, którego skrawki targane były delikatnie wiatrem. Jego osoba zaś była czernią w oddali dosłownie zlewającą się w jedną plamę, nieruchomą w dodatku. Mimo wszystko chłopak wiedział, że ich uważnie obserwuje swoimi wypaczonymi ślepiami, niczym sęp, który dostrzeże ofiarę, z której uchodzi życie. Trwało to ułamek sekundy, po czym obserwator rozpłynął się w powietrzu pod postacią czarnych nietoperzy.

Dostał drugi raz, tym razem w twarz a jego wargi pękły niczym soczyste wiśnie, zalewając je swym krwistym sokiem. Runął na kolana. Jego oprawcy widząc juchę, wydawali z siebie rozdzierające odgłosy, jak ucztujące przy padlinie hieny i zaczęli przegryzać sobie zwisające bezwładnie z pyska języki. Ich watażka pochwycił chłopaka nie stawiającego żadnych oporów za szyję i wbił w niego swe oczy,  niczym szpikulce, następnie długim językiem wijącym się niczym oślizgły węgorz zlizał cieknącą z jego ust krew. Stanął przed ofiarą i unosząc ręce w kierunku nieba, które spowite zostało już przez chmury ciemne niczym węgiel, wykrzykiwał coś niezrozumiale raz za razem, a jego głos przybrał nagle zimną, metaliczną barwę.  Danny owładnięty ohydą do życia patrzył na nich, na kolana będące skąpane w błocie. Miał już dość, gdy nagle ni stąd ni zowąd runął na wznak niczym rażony piorunem,  wijąc się jak gąsienica w konwulsyjnych ruchach, a z buzi toczyła mu się obficie piana. Stali tak nad nim, zebrani w rytualnym kręgu, od czasu do czasu jakby tańczyli, co przypominało bardziej karykaturalny taniec kukiełek pociąganych za sznurki. Świat zewnętrzny nie istniał. Nieoczekiwanie padli wszyscy na kolana i niczym gorliwi muzułmanie, słali pokłony w kierunku leżącego, fioletowego już Danne’go, bijąc przy tym mocno głowami o ziemię.

 

Padało rzęsiście. Ze snu wyrwało go głośne krakanie wron, które zataczały z wdziękiem kręgi kilkanaście stóp nad nim a dyrygował im spasiony obrzydliwie kruk, będący wczepiony swymi błyszczącymi szponami w dach szkoły. Nie dziwota, że skupiły na nim swą uwagę, skoro od kilku godzin leżał tam bez ruchu, będąc cały upaprany w błocie. Jego głowa o mało co nie pękła z bólu, niczym nabrzmiały do granic możliwości wrzód na skórze. Leżał cały skostniały a pozycja, którą przybrał wielce przypominała tą, w jakiej spoczywają trupy w kostnicy, mogące stać się niedługo jego nowymi znajomymi, jeśli poleżałby tu jeszcze jakiś czas. Po kilku próbach udało mu się w końcu stanąć na nogi, co przyszło mu z trudem porównywalnym do tego, który towarzyszy podczas stawiania do pionu, wygrzebanego z ziemi szkieletu. Dygotał z zimna jak galareta, a dzwoniące zęby nadawały rytm kroplom, szybko skapującym z jego ubrania. Dotknął brudną ręką ust i wzdrygnął się zdumiony, gdyż nie poczuł bólu, były całe i zdrowe, chociaż sam już nie był niczego pewien, za wiele także nie pamiętał. Przemókł do ostatniej nitki oraz miał problem ze złapaniem pełnego oddechu, jakby jego płuca były wypełnione gęstą flegmą. Charknął, po czym splunął na ziemię, a to co na niej wylądowało było smolistej barwy śluzem. Nagle zaczął kaszleć a jego płuca przeszył straszny ból. Wypluł jeszcze większe ilości dziwnej substancji. Rozejrzał się dookoła i zdał sobie sprawę, że znajduje się w środku wydeptanego okręgu, ziemia ścieżki go tworzącej była wysuszona na proch, a przecież deszcz lał już obficie. Bardzo dziwiło to Danne’go, który niepewnie przecierał ten pył kciukiem po palcach swej dłoni. Po chwili zdmuchnął go z ręki i zaczął ogarniać wzrokiem teren poszukując swego plecaka. Znalazł go leżącego kilkadziesiąt metrów dalej, a raczej to, co z niego zostało. Zarzucił go ostrożnie na plecy, starając się by nie wypadła z niego żadna książka i ruszył w kierunku swego domu.

 

Kroczył ociężale w akompaniamencie kraczących nad jego głową ptaków, powłócząc jedną z nóg niczym osoba, która właśnie cudem wyrwała ją z bolesnych objęć wnyki. Zimne krople nie chłostały go już po twarzy, jednak chmury o ołowianej barwie wciąż ciążyły na niebie. Wokół niego rozpościerały się delikatnie targane wiatrem połacie traw, pożartych już prawie doszczętnie przez zgniliznę. Chodnik oraz jakiekolwiek budynki dawno już zostawił za plecami, wędrując teraz poprzez pustkę, błotnistą drogą, która była wszerz i niestety wzdłuż usłana licznymi kałużami, czarnymi jakby niewypełnionymi wodą a gęstym olej.

Pomyślał, że w zeszłym roku jesienią, potrafił godzinami sterczeć nad ich krawędzią wpatrując się w nie. Rozważał wtedy czy przygląda mu się oko otchłani mrocznych i zimnych oceanów czy też on przyglądając się odbiciom na ich taflach, podziwia obrazy w szarych barwach, ukazujące zaświaty, a może i jedno i drugie.  

 Wydawało mu się, że momentami coś poruszało się w tych czarnych dziurach. Coś ogromnego, co mogło kształtem przypominać pijawki, które w dzieciństwie wraz ze swym dziadkiem letnimi wieczorami, zbierali do kieszeni, gdy ten przesadził z alkoholem. Tym razem było to coś znacznie większego. Danny mógłby przysiąść, że po drugiej stronie ogromnego bajora rozlanego prawie po całej szerokości drogi, które właśnie omijał, zobaczył energicznie wijącą się, ociekającą śluzem mackę. Zatkało go, gdy ją ujrzał, przestając patrzyć wprost, przez co o mało nie został pochłonięty przez kolejną, mniejszą kałużę. Zaminowana była nimi cała droga, więc sforsowanie jej, zajęło mu wiele czasu a kosztowało go to jeszcze więcej energii. Był już bardzo wyczerpany, gdy dochodził do rozstaju dróg, które na to miano w zupełności nie zasługiwały. Skręcił w lewo. Coś, co można było nazwać dróżką, ciągnęło się do domu i zarośnięte było wilgotną trawą, wysoką do pasa. Pobocze gęsto zarośnięte było powykrzywianymi nienaturalnej wielkości krzakami, obsypanymi ostrymi, świecącymi się kolcami. Ptaszyska towarzyszące mu od początku wyprawy, zebrały się teraz w prawdziwą chordę, agresywnie nisko unosząc się nad ziemią, w dodatku za ich sprawą niebo spowiła jeszcze większa ciemność. Pomimo to w martwej ciszy, która zapadła dało się jedynie słyszeć szelest gnijące trawy, przez którą się przedzierał, co przyprawiło go o ciarki, gdy zdał sobie z tego sprawę.

Nagle gdzieś w gęstwinie rozległ się trzask łamanych patyków. Danny zastygł, stojąc niepewnie, niczym ulepiony z błota posąg i nasłuchiwał, starając się zlokalizować źródło dźwięku. Krew szumiała w jego skroniach oraz uszach. Trzask. Strach setką kostek lodu, rozpuszczał się po jego ciele, paraliżując go swym zimnem. Delikatnie zgarbił się, zmrużył oczy. Ujrzał gdzieś w głębi gęstwiny, szybko przemieszczającą się bezkształtną istotę otuloną czarną poświatą, uszytą z prześwitującej materii.

(Jak tego dokonywał, skoro kot ciężko miałby się przedostać przez zarośla a co dopiero coś, wielkości dorosłego mężczyzny)

Owa kreatura zmierzała w kierunku wiekowego drzewa, z którego czas wyssał życie niczym czarna wdowa po odbyciu stosunku z samczykiem. Chłopak dobrze je znał. Będąc małym dzieckiem odrywał z niego kawałki zmurszałej kory i wygrzebywał, w jego mniemaniu bogactwo, będące jedynie różnej maści, gnieżdżącym się pod nią robactwem, które następnie gromadził w wielkim słoju ukrytym za łóżkiem.

Gdzieś w jego głowie znajdowało się jeszcze kilkanaście sekund temu małe nasionko ciekawości, z którego teraz wyrosła wielka roślina, wgryzająca się w niego do szpiku kości, pożerała go niczym rosiczka muchę. Jednak strach wciąż sprawiał, że nogi jak wrośnięte głęboko w ziemię korzenie, nie współpracowały z nim. Jak to często bywa, ciekawość niczym woda pokona każdą napotkaną przeszkodę, w typ przypadku strach.

By łatwiej było mu przedzierać się przez gęstą trawę, porzucił w niej gdzieś plecak, niczym bezwartościową paczkę. Zbliżył się do chaszczy i wyszukiwał w nich możliwie najprostszej drogi przebrnięcia przez nie, gdyż widział pokrywające je, ostre, niebezpiecznie mieniące się kolce. Ale narastająca ciekawość, niczym głód narkomana znów okazała się silniejsza niż on sam, a dziwna kreatura znikała z pola widzenia. Szybko, nierozważnie chwycił gruby pęd chcąc utorować sobie drogę, kalecząc w ten sposób głęboko prawą dłoń. Syknął przeraźliwie, po czym tą zdrową chwycił się za nadgarstek oceniając stan tej poszkodowanej. Wydawało mu się to niedorzeczne, bowiem wyglądała tak jak gdyby ktoś na odlew pociął ją brzytwą a ból nieustannie ją przeszywający można by było porównać, co najmniej do tego, jaki towarzyszy podczas obracania wbitego w rękę noża. Upadł jak rażony na kolana, nie mogąc już znieść cierpienia. Krew ciekła obficie. Lewą ręką nerwowo poszukiwał w kieszeni zużytej chusteczki, jak się po chwili przekonał na nic się zdającej, gdyż błyskawicznie przesiąkła cała czerwienią. Spojrzał na dłoń a liczne miejsca skaleczeń początkowo zaczęły czernieć, by w okamgnieniu ta czerń połykała ją już całą, centymetr po centymetrze niczym wygłodniała anakonda. Był zdezorientowany a rwąca rzeka łez zalała jego policzki. Rozdziawił usta by wydać z siebie histeryczny krzyk, jednak coś jakby ugrzęzło w jego gardle.

Zaczął się dusić. Podpierając się na rękach z palcami mocno wbitymi w ziemię, chrząkał próbując pozbyć się czegoś, co gdzieś tam w jego głębi zalegało. Danny miał wrażenie, że nieznany mu obiekt za chwilę rozerwie mu przełyk i nie mogąc już dłużej znieść udręki, zdecydował się na desperacką próbę wyciągania go ręką. Nie zdążył nawet wsadzić dobrze koniuszków swych palców. (Wizja tego okropieństwa, gnieżdżąca się gdzieś w głowie, wypełzająca właśnie teraz ze swojej szczeliny powolnie, zostawiając po sobie stróżkę bezbarwnej kleistej mazi, zrobiła swoje) Wypluł z obrzydzeniem coś grzęznącego w przełyku, gdy jedną ze stóp czuł chłód ziemi nad brzegiem Styksu a oczy o mało, co nie wypadły mu z orbit. Z wyraźną męką na twarzy objawiającą się bladą twarzą, załzawionymi ślipiami i przyozdobionymi obficie zieloną mazią ustami, spojrzał na sprawcę jego katuszy. Przed nim leżała, pokryta breją, długości stopy, kość. Nie dowierzał własnym oczom, a niedowierzanie to połączone z przerażeniem sięgającym zenitu zdeptało go z chrzęstem niczym karalucha.

 (To kość, kość skąd wzie.. to kość, przecież to tylko kość, najzwyklejsza w świecie ko…)

Kłębek myśli odbijał się od ścian jego czaszki, a dźwięki temu towarzyszące można porównać do tych wydobywających się z rury, do której wrzucono kamień. Zbierało mu się na wymioty. Tym razem obok „najzwyklejszej w świecie kości” wylądowałby pusty żołądek. Nie zdążył.

Chłopak będący u granic swych możliwości, przeszyty został nagle dźwiękiem płynącym z ust człowieka, cierpiącego nieludzko. Wstrząsnął się gwałtownie, jakby w tamtym momencie niezliczona ilość os wbiła swe żądła w jego plecy. Wtedy właśnie zdał sobie sprawę z pewnej rzeczy. A twarz jego momentalnie przybrała barwę trupią, by wrócić w ułamku sekundy do barwy zdezorientowania. Miał wrażenie, że popada już w obłęd albowiem ku jemu zdumieniu jego prawa dłoń była cała, jak gdyby nigdy nie została zraniona. Czarę przepełniało już miejsce, w którym się znajdował. Obejrzał się za siebie i zorientował, że znajduje się po drugiej stronie kolczastej barykady, która wcześniej przysporzyła mu tylu trudności. Zdumienie rosło, lecz przyduszone zostało boleśnie.

Ponowny krzyk kobiety ściął krew płynącą w jego żyłach a jego ciało pokrywał już szron.

Ujrzał ją szamotającą się, próbującą uciec śmierci, która przybrała ciała trójki mężczyzn. Jeden z nich ciągnął za gruby sznur z pętlą, zawiniętą wokół jej szyi. Resztkami sił próbowała stawiać jeszcze jakiś opór. Chwytała się czego popadło, jednakże ucieczka była równie mało prawdopodobna, co wyrwanie się ofiary z wciąż zaciskającego się na jej ciele pytona. Miała dołączyć do reszty bliskich, teraz już dyndających bezwładnie, trącających się o siebie delikatnie, na podłużnej gałęzi, nad ich głowami.

( Pomyślał, że przypominają mu obijające się o siebie, zawieszone na sznureczkach żelazne kule, będące obiektem jego fascynacji, gdy przesiadywał w szkolnej bibliotece).

Gałęzie wysokiego, rozłożystego drzewa pokryte były dokładnie przez siedzące i błyszczące, niczym czarne perły kruki. Całą swą piekielną chmarą tańczyły, nie mogąc już doczekać się pysznych oczu trupów. Danny nie był do końca przekonany po tym wszystkim, czego już doświadczył, czy całe to widziane przez niego przedstawienie odgrywane jest naprawdę, czy też jest to jakaś kolejna gierka, w którą wciągnąć chce go jego własny mózg. Tym razem nie miał zamiaru stać się bohaterem tragicznym, przykucając w gęstwinie traw i wychylając głowę, obserwował bacznie tą scenkę, którymi pokryte są ściany opuszczonych psychiatryków.

Jeden z trójki zwyrodnialców o budowie szkolnego szkieletu, miał nieludzko wydłużone nogi oraz ręce i przyodziany był w stary spłowiały garnitur. Jego łysa głowa, wraz z nieposiadającą wyrazu twarzą, była barwy kredy, zaś oczy wysysające życie z cierpiącej ofiary, w całości wypełnione były gęstą, jesienna mgłą. Miał około czterech metrów wzrostu, tkwiąc pomiędzy swoimi kompanami, przypominał niedorozwiniętego człowieka-pająka. Jegomość o takowej aparycji, przerzucił sprawnie sznur przez gałąź.  Kobieta widząc to zrozumiała, że jej życiowa wędrówka dobiegała końca a oni będą jej katami. Ostatkami sił zerwała się na nogi. Niski, tęgi mężczyzna, ubrany w poszarpany, za mały sweter, przyozdobiony licznymi plamkami zaschniętej krwi, chwycił ją swą ręką za szyję i zaciskając ją niczym żelazne szczypce, uniósł swój łup nad ziemię. Z wielką fascynacją przypatrując się cierpieniu ociekającym po jej twarzy, uśmiechnął się do niej z pogardą, szczerząc przy tym swe trawione zgnilizną zęby, chciał w ten sposób powiedzieć jej, że „nie będzie bolało”. Ostatni dręczyciel, był lekko przygarbiony, owinięty cały w rozszarpane szmaty. Głowę zgoloną miał niedokładnie, bardzo pokaleczoną. Miejsca tych skaleczeń zajmowały teraz strupy, a cieknąca z nich ropa nadawała czerepowi obrzydliwy połysk. Jego oblicze przerażało swym spokojem, budząc jednocześnie odrazę. Pomimo tego, że po wydłubanych oczach zostały jedynie wypełnione zeskorupiałą juchą oczodoły, to można było odnieść wrażenie, że jego wzrokowi nic nie umknie. Na domiar złego mimo zszytych ze sobą ust, wciąż dało się słyszeć stłumione, pojedyncze słowa, dochodzące z wnętrza jego gardła.

Danny widział jak szubrawiec przebiera swoimi powykrzywianymi nogami, sycząc przy tym niczym żrący kwas.

(To za chwilę się skończy…– myśl ta męczyła chłopca, gdzieś jednak jej końcówka -…muszę coś zrobić– zagubiła się, goniona przez strach i nie potrafiła znaleźć drogi powrotnej do reszty).

 Był przekonany, że zgrywanie bohatera, sprowadzi na niego zgubę. Jeśli się ujawni, wkroczy na drogę bez powrotu, wciśnie przycisk samodestrukcji. 

W sercu garbatego dewianta wrzało wszystko co złe i nie mogąc już wytrzymać z podniecenia, chwycił za zwisający z gałęzi koniec sznura i całym swym ciężarem, jakoby pełnił rolę dzwonnika na wieży, pociągnął go do dołu. W tym samym czasie, jakby z opóźnionym zapłonem z gardła drżącego Danny’ego wydobył się niepewnie krzyk. – Nie!-

Trzask kręgów szyjnych połączony z krzykiem chłopaka rozdarły niebo, niczym papierową kartkę. Wystraszone ptaki poderwały się do lotu, swym licznie zgromadzonym stadem, przypominając unoszącą się nad drzewem szarańczę.

Dziewczyna dyndała delikatnie, z głową spuszczona w dół. Jej ręce zwisały bezwładnie wzdłuż ciała a ciemna stróżka krwi powoli wypływała z kącika jej pękniętych, sinych ust. Dołączyła do zgromadzenia wisielców.

Gwałtownie odwrócili głowy w lewo i ujrzeli go po pas stojącego w gąszczu traw. Zamarł w tej pozycji, z wciąż otwartymi ustami oraz twarzą wyglądającą mizernie, jakby raptem schudł kilka kilogramów. Czuł się jak mysz zapędzona w kozi róg, przed którą rozpościerał swą paszczę wygłodniały grzechotnik, prezentując przy tym swoje imponujące kły. Widział ich puste, wbite w niego wynaturzone ślepia. Niziołek w swetrze uśmiechnął się niczym rekin, zacierając ręce, zaś zabójca dziewczyny wydał z siebie przyprawiający o ciarki odgłos, po czym tercet rozsypał się po ziemi w postaci przeróżnego kształtu i wielkości robactwa. Truchła zwisające jeszcze kilka sekund temu na gałęzi, rozwiewane były teraz przez wiatr wokół drzewa w postaci popiołu.  

Ptaszyska odleciały, jednakże w koronie drzewa spoczywał ich wódz. Spasiony kruk, pełen majestatu, ze szponami wbitymi w gałęzie, nad którego głową można było zauważyć mieniący się ciemny nimb. Wlepił w niego swe zniekształcone wejrzenie. Dezorientacja kłębiąca się w chłopaku zmieniała swe nasilenie z wprawą kalejdoskopu, wprawiając go w osłupienie, zaś solne kryształy mieniły się na nim niczym błyskotki. Mimo iż czuł na sobie wzrok ptasiego monstra, swą całą uwagę skupił na miejscu, w którym niczego już nie było. Panującą ciszę zakłócał jedynie pogwizdujący nadzwyczaj spokojnie, chłodny wiatr. Danny poczuł dziwne mrowienie w okolicach stóp, które po kilku sekundach rozprysło się po całym jego ciele.

(Coś po mnie pełza)

Myśl ta wzdrygnęła nim, niczym huk roztrzaskującej się o podłogę szklanej probówki. Nerwowo rozpinał koszulę, jeden z guzików stawiający opór z lekko słyszalnym pęknięciem nici oderwał się od niej, opuszczając szereg, który tworzył ze swoimi, podobnie wyglądającymi kolegami i wylądował na ziemi. Spierzchnięte usta pękły mu, gdy rozwarł je do granic możliwości. Twarz wykrzywiło mu jakby dostał w żuchwę pięścią od doktora Bella. Chłopak widział dziwne zgrubienia poruszające się w różnych kierunkach pod jego skórą, od czasu do czasu przystając, by ukąsić go w organy napotkane przed sobą. Wyginał się identycznie jak kukiełka, w którą wbijano szpikulce. Coś ledwo mieszczącego się pod naprężoną maksymalnie skórą w odcinku krzyżowym, wspinało się mozolnie po kręgach, przy okazji swym chropowatym ciałem, wywołując uczucie podobne do tego, jakie może towarzyszyć podczas jeżdżenia wyszczerbionym ostrzem po panewce kości. Obcy eksplorujący jego ciało, coraz liczniej zbierali się pod skórzanym nakryciem, jakoby trzewia chłopaka stanowiły dla nich gniazdo, zaś one same ociężale ruszały na żer, co rusz orając swym kostropatym cielskiem drogę, po której pełzały. Danny w panice chwycił jednego giganta, zmierzającego właśnie po szyi do czaszki, chcąc go unieruchomić, lecz puścił go momentalnie, gdyż ten niczym więziony szczur szukający drogi ucieczki, wgryzł się gdzieś pomiędzy kręgi chłopaka, który padł jak postrzelony na kolana.

Rozrywający ciszę krzyk, wydobywał się z jego gardła, będącego częścią ciała, które stało się żerowiskiem pasożytów. Zmrużył swe zalane łzami oczy i energicznie pocierał je rękami, jakby dostał w nie, garścią piasku. Przypadkowo przegryzł kołkowaty język a Sahara wypełniająca jego jamę ustną, nawilżona została płynem o metalicznym posmaku. Miotał się szalenie a paznokciami kiereszował swą skórę, zalaną potem posiadającym obecnie właściwości kwasu. Szczególnie w okolicach brzucha, schodziła ona niczym łuszcząca się na ścianach farba, pozwalając tym samym wyraźnie zobaczyć plugastwo znajdujące się pod nią.

Przez wirujący z szybkością nakręconego bączka otaczający go świat, jego skołatana czujność, na chwilę przysnęła, nie zdając sobie sprawy z tego, iż w tym momencie od niej zależy jego życie.

Warknął wściekle, a trawa dookoła niego ugięła się posłusznie nisko pod wpływem fali dźwiękowej płynącej z jego paszczy, która równie dobrze mogła być piekielnymi wrotami. Wyrwał tym samym z sideł amoku chłopca, chcącego oskórować rękami samego siebie. Zerwał się na nogi, trzymając w dłoniach robaka kształtem oraz barwą przypominającego pleśniejącego rogala, jedną z jego stron zakończoną, wypełnioną po brzegi haczykowatymi ząbkami paszczą. Wyciągnął go spod skóry, gdy ten zbliżał się w okolice jego serca.

Stali naprzeciwko siebie nieruchomo. Jeden z nich pomiędzy rozwartymi niczym Morze Czerwone, kolczastymi zaroślami, stanowiącymi jeszcze niedawno przeszkodę nie do pokonania dla jego ofiary. Rozgniewane niebo poczerniało a gdzieś z oddali dobiegł grzmot, delikatny kapuśniaczek rozpływał się po zgromadzonych. Danny był piorunowany wzorkiem wpatrującego się w niego zwierzęcia. Przed bestią o sierści barwy intensywniejszej niż czerń pogrążonego w nocnym mroku lasu, leżało zmasakrowane ciało filigranowej dziewczynki. Włosy zlepione skrzepłą krwią utworzyły coś, na wzór kapturka zasłaniającego jej twarz, zaś całe jej wierzchnie ubranie przesiąknięte było nowym barwnikiem, obficie przez nią za żywota produkowanym. Wilczór przeszywał już na wskroś czujnymi ślipiami swą nową ofiarę, z sekundy na sekundę odczuwającą to na sobie, jakby setką wbijanych igieł w najczulsze punkty. To właśnie skłoniło go do zrobienia kilku kroków w tył. Po chwili cofał się już szybciej, wciąż nie spuszczając wzorku ze swojego obserwatora. Przerośnięty zwierz przestąpił z łapy na łapę. Oddychał szybciej, nerwowo, czemu towarzyszyło wydobywanie się mlecznej barwy mgiełki z jego nozdrzy. Wyszczerzył swe białe kły, czym pchnął do desperackiej ucieczki Dannego.

Biegł ile sił w nogach, nie obracając się za siebie. Nagły zastrzyk energii, jakiego doświadczył spowodował, iż uczucie deptania mu po pietach przez potwora zelżało. Był małą myszką, która właśnie wyrwała się z ostrych szponów, chcącej go wypatroszyć sowy.

Na jego drodze wyłoniło się niespodziewanie zwalone drzewo, którego macki próbowały go pochwycić. Pamiętał o nim, lecz był przekonany, że znajdował się on niegdyś w zupełnie innym miejscu. Skoczył. Zwinnie pokonał przeszkodę, przeskakując ją jak zając z sercem bijącym niczym dzwon. Był tym, którego śmierć nie potrafiła doścignąć.

Świat zewnętrzny gęstniał, przybierając powoli konsystencję kleju.

Wylądował po pas w wodzie, dziwiąc się gdyż znał te tereny jak własną kieszeń, a one zostały w ciągu jednego dnia połknięte przez wodę, tworząc rozległe bagienne rozlewisko. Tym bardziej, jego zdziwienie przybrało rozmiary wielkiej bańki mydlanej. Dookoła niego piętrzyła się flora typowa dla lasów równikowych. Skwar popołudniowego Afrykańskiego dnia. Oprócz plusków wody, spowodowanymi przemieszczaniem się niepewnie Dannego, które zaburzały panującą hierarchię, nie dało się słyszeć nawet pobrzękiwań moskitów. Stał na środku moczarów, widząc swe niewyraźnie odbicie w lustrze, wykonanym z mętnej wody. Odór bagnisty zmieszany z siarką, dusił niemiłosiernie. Ledwo widzialna mgiełka dziwnych oparów, unosiła się spokojnie nad taflą wody, najgęściej skupiała się przy wielkich grzybach, pasożytujących na butwiejących pniach drzew. Obszar bagien, które właśnie pokonywał, skąpany po pas w bagiennej wodzie, pokryty był dziwną, drobną nienaturalnie roślinnością. Nie widział dna i tego, co mogłoby na niego czyhać. Rozchylał teraz pokrytą zielenią, powierzchnię niczym firanki.

Błysnęło w akwenie, blask przeszył ciecz go wypełniającą. Woda zachlupotała a tańczące na niej kręgi sugerowały, iż coś się w niej znajdowało, coś dużego.

Strach z drwiącym wyrazem twarzy, przeskakując z miejsca na miejsce, owijał lepką pajęczyną ciało chłopaka, wywołując swym dotykiem ciarki na plecach. Krew zamarzła w nim, gdy coś otarło się o jego nogę. Zamarł w miejscu na widok oślizgłego grzbietu dostrzeżonego kątem oka, kilkanaście metrów przed nim. Ewidentnie to coś miało go podanego na tacy, jednakże zabawa ze swoją ofiarą, była zapewne jednym z kroków wzmagającym doznania podczas połykania go całego żywcem.

Zamulone dno starało się z całych sił uniemożliwić wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Brzeg małej wysepki, w której centrum rosło wysokie, rozłożyste drzewo z błyszczącymi perliście owocami, znajdowało się od niego już w odległości, jaką pokonuje rzucony beret. W pewnym momencie stracił kontakt z dnem. Tonął. Danny chwytał się zwisających nisko cienkich gałęzi, tnących dłonie niczym żyletka. Chciał jak najszybciej swym ciałem znajdować się pod drzewem, gdyż jego duch tulił się porośniętego mchem pnia, dygocąc. Wspiął się po wystających z ziemi korzeniach, w utworzoną pomiędzy nimi szczelinę, by ukryć swą osobę na wzór kameleona. Nerwowo poruszał gałkami ocznymi, chcąc wyłapać każdy najmniejszy ruch. Źrenice wielkości czarnej kuli bilardowej, odbijały się od ich ścian z szybkością piłeczki pingpongowej.

Coś ogromnego, sądząc po wielkości tworzących się nierówności na wodzie, zbliżało się do niego. Znajdował się w matni. Próbował jeszcze desperacko wspinać się na drzewo, lecz śliski mech zniweczył jego mogący uratować życie plan.

Wtem z ciemnej kipieli bagiennej, ku górze, wyrwała się wielka anakonda, zalewając wodną salwą wszystko dookoła siebie. Wystraszony Danny złapał się kurczowo otaczających go korzeni.

(Aaa macki, co to za macki!) Gdzieś w jego głowie wiły się chore myśli

Zwinnym językiem, będącym w ciągłym ruchu, przeanalizowała otaczającą ją cząsteczki. Nie miała żadnych problemów by wyczuć pożywienie. Była wygłodniała, wiedziała, że nie może dać przemknąć obok ogona, odżywczego białka. Skupiła całą uwagę na poruszającym się nadmiernie obiekcie. Jakby z szelmowskim uśmiechem w kąciku paszczy, rozwarła ją, prezentując jej zawartość oraz rozmiary, które miały wybić z głowy niedowiarkom wątpliwości, dotyczące jakichkolwiek problemów ze spożyciem Dannego w całości. Na dodatek wypełniona była jej młodą dziatwą, pląsającą energicznie. Wspólnie z matką tworzyli piękny obrazek, który pod względem okropieństwa połykał twórczość Beksińskiego. Chłopak zobaczył właśnie jak otworzyły się przed nim wrota piekieł.  

Jego głowę wypełniały myśli, których ilość konkurować może z największymi mrowiskami, a zgęstniała pod wpływem strachu krew, zalegała w kanalikach jego osobistego mrównika. Ostatkami sił, ostatni raz, przeorał palcami mech porastający drewnianą ścianę, gdy próbował się wdrapać wyżej. Był w podobnej sytuacji, w której znajduje się, ostatnia garstka termitów, których termitierę rozgrzebał już prawie doszczętnie wychudzony, niemrawy mrówkojad.

Rozcinała pełna gracji, opływowym ciałem wodną błonę, zbliżając się do soczystego ciała, w którym wrzała krew. Danny znieruchomiał na jej widok prawie jak mysz, która ujrzała cień drapieżnika, zataczającego na niebie kręgi. Dzieliło ich od siebie kilka metrów. Jego czaszka nadęła się do granic możliwość pod wpływem napływających z szybkością górskiej lawiny myśli a wskazówka na liczniku odpowiadającym za wskazywanie ciśnienia w jego wnętrzu, dochodziła już do maksymalnej wartości.

Wczepiony, co sił w rękach w otaczające go korzenie, tkwił nieruchomo jak wykonany z wosku odlew a jedyną żywą częścią, były jego nieustannie poruszające się oczy. Monstrum podsunęło się do niego na odległość jakichś kilkudziesięciu centymetrów i z wbitymi w chłopaka, pustymi ślepiami, przejechało po jego płócienno bladej twarzy, błyskawicznie poruszającym się językiem. Wykrzywił się z miną dziecka, któremu właśnie kazano polizać plasterek cytryny a z jego ust wydarł się przeraźliwy, prawdopodobnie ostatni już okrzyk. Poruszyła się smagnięta wrzaskiem, rozdziawiając do granic możliwości swą wielką paszczę, wygięła się dziwacznie, napinając swe mięsnie niczym cięciwę, była gotowa do ataku. Danny próbował stanąć na nogi, jednak jego siły, w które tak bardzo teraz wierzył, pierwsze opuściły tonący statek. Padł z powrotem na tyłek i wyrżnął głową o pień drzewa.

Wyrżnął głową o drzwi pokryte łuszczącą się, szarą farbą. Przez chwilę dygotały jakby było im zimno, czemu towarzyszył głuchy dźwięk. Był ledwo słyszalny dla ludzkiego ucha, ale nie dla szczeniaka, którego uwagę zwrócił i który już z językiem zwisającym z pyska oraz energicznie poruszającym się ogonem, próbował wdrapać się na spoczywającego na tyłku Dannego.

Siedział na okrytej błotem, zimnej płycie znajdującej się u podnóża drzwi. Jego twarz umazana mułem przypominała, swym wyglądem oblicze wyruszającego na wojnę w dżungli żołnierza. Do jego ciała przylepione niczym pijawka ubranie, przesiąknięte było do najgłębiej ukrytych niteczek, których nie oszczędziła namorzynowa wilgoć. Błyszczące, płonące strachem oczy, wbite były teraz w odległy punkt, ukryty gdzieś w gęstwinie szarych traw, nad którymi ociężale płynęły ciemne, przechodzące w krwisty kolor chmury.

Czas zamarł w miejscu, zegary umierały a ich wskazówki zwisały bezwładnie, ciągnąc się niczym camembert. Jak się przekonał na własnej skórze, trwałość pamięci bywa przekleństwem, stającym się ostrym narzędziem w rękach jego wewnętrznego wroga. Nie ufał już sobie, z odrazą przechodząc myślami obok własnego autodestrukcyjnego mózgu, płatającego mu wciąż figle. Znów z nim walczył, wiedział, że jeśli przegra z nim ten pojedynek, nie pomogą mu ringowe liny, Antropos tym razem przetnie nożycami jego nić.

 Dygotał przypominając galaretę a jego oczy wypełniła mgła. Łzy dopłynęły właśnie do spierzchniętych ust.

Z dziwnego transu wyrwała go zimna psia ślina, chłodząca jego policzek.

-Tony przestań– odepchnął od siebie nachalnego szczeniaka, po czym poczochrał jego rudą sierść na grzbiecie.

Skrzypiące niczym kolana staruszka drzwi, otworzyły się ciężko a opierający się o nie chłopak, zaskoczony, padł na wznak w progu.  Za leżącym Dannym stał tęgi mężczyzna, w wymiętej, brudnej koszulce, która napinała się na jego wielkim brzuchu. Twarz porośniętą miał zarostem na wzór doktora Wilczura, lecz o wiele bardziej zaniedbaną a pomiędzy tłustymi strąkami zalegały zaschnięte resztki rzygowin. Otaczała go odpychająca, niewidzialna, fetorowa powłoka, odgradzająca go od świata. Należał do grona ludzi, którzy złapali się na ostry haczyk, czyhający w butelce. Spojrzał na syna pogardliwie, próbował zacisnąć dzwoniące zęby by podkreślić swą złość, jednak objawy delirki dobitnie dawały o sobie znać. Był zły, gdyż ten przerwał mu popołudniowe, rytualne obrzędy.

-Wstawaj pasożycie– wrzasnął, niezdarnie kopiąc młodzieńca w potylicę, po czym machał rękoma próbując utrzymać równowagę, przypominając przy tym hipopotama chodzącego na linie zwisającej nad ziemią. Danny pocierał energicznie po tyle czaszki, z wyraźnie zarysowanym bólem na swej twarzy. Kilka słonych kropelek błyszczało na jego policzkach. Tony stanął w jego obronie, szczekając piskliwie. Ojciec złapał się za głowę, nie mogąc znieść świdrującego piszczenia. Zamachnął się nogą celując w psa, chcąc go w ten sposób uciszyć. Ten jednak uskoczył w bok.

– Wynoś się kundlu!- warcząc ruszył słoniowato na znajdującą się przed nim dwójkę. Chłopak zerwał się ciężko na nogi i szybko oddalili się od zagrożenia wraz z najlepszym przyjacielem.

-Zabiję tego kundla. Jak boga kocham– rzucił grubas, zatrzaskując za sobą drzwi. Mógł wrócić teraz do swej pani.

Danny stał na środku podwórza, porośniętego szarą trawą sięgającą za kostkę. Jego czoło zalał obficie pot, było mu strasznie gorąco. Spojrzał na niebo, będące teraz ciemną łąką, pasących się licznie, czarnych owiec z gatunku cumulus. Znalazła się wśród nich jedna albinoska, którą właśnie otaczały, była ich kozłem ofiarnym. Jednak jego uwagę zwróciły latające krążki, gdzieś w miejscu przecięcia ziemi ostrzem widnokręgu. Rudy piesek wdrapywał się z niepowodzeniem po jego upapranych w błocie spodniach. Wyrwał tym samym swego pana ze stagnacji.

-Tony mój mały przyjacielu– otarł czoło i wziął go na ręce. Patrzył na malucha merdającego wesoło ogonkiem a ten w odwzajemnieniu polizał chłopaka po nosie. – Przestań głuptasie– po raz pierwszy dzisiaj można było ujrzeć uśmiech na jego twarzy.

 –Tony goń mnie– Postawił pupila na ziemi i zaczął uciekać. Szczeniak z całych sił pędził, kilka razy przewracając się o własne łapy i wywijając przy tym koziołki. – Głuptasie– chłopak nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Gdy oboje biegali tak po trawiastej równinie, będącej podwórzem, biały obłok został rozszarpany na kawałeczki przez puchate potwory.

Robiło się już późno. Ciemność drastycznie rozprawiła się z próbującymi kąsać ją promieniami słonecznymi i szybko spowiła cały, otaczający bawiącą się dwójkę świat.

-Tony muszę wracać do domu, jest już późno– pies chyba zrozumiał słowa chłopaka, gdyż jego ogon opadł bezwładnie. – Nie patrz tak na mnie, jutro się pobawimy maleńki– pogłaskał go po głowie, uśmiechając się do niego ciepło.

Rubinowy księżyc mienił się agresywnie, pomimo grubej utkanej z chmur kruczoczarnej tkaniny, okrywającej niebo. Swoim delikatnym, krwistoczerwonym blaskiem zalał powierzchnię ziemi. Dom odcięty od cywilizacji, stojący na równinie, wydawał się teraz jeszcze posępniejszy niż wcześniej. U podnóża ścian starego budynku od frontowej części, znajdowały się liczne zwłoki, dziko rozsianych kwiatów. Latem, gdy kwitły tworzyły kolorową dziwaczną mozaikę, teraz poskręcane, były ostoją smentarza dla roślin. Cały budynek z pajęczą dokładnością, okalał bluszcz, oszczędzając jedynie spłowiałe ramy okien i drzwi.

Chłopak przełknął głośno ślinę, spojrzał któryś już raz na swojego kompana i chwycił niepewnie za klamkę tylnych drzwi domu. Otworzyły się, wydając z siebie przeszywającą ciszę skrzypienie. Wygiął się jakby smagnięty rózgą. Do wnętrza pomieszczenia wpełzło światło księżyca, tworząc na podłodze zdeformowany cień Dannego. Przyczajony nasłuchiwał, nie widząc początkowo cienistego monstrum, wyciągającego w jego kierunku swych łapsk. Tony zaszczekał, alarmując swego pana. Ten przestraszony odskoczył w tył, nie wiedząc co się dzieje.

– O co Ci chodzi mały?! Nie strasz mnie– stał patrząc na otwarte na oścież drzwi. Panowała cisza.

-Ale mnie wystraszyłeś. Ojca nigdzie nie widać ani nie słychać, będziesz spał dzisiaj w kotłowni. Nie patrz tak na mnie, lepsze to niż spanie na dworze.

Nacisnął włącznik starej zawieszonej na sznurku latarki, odpowiedzialnej za oświetlanie pomieszczenia. Wiązka światła wydobywająca się z niej, jakby również wahając się przez chwilę, powoli zaczęła oświetlać fragment ponurego wnętrza. Chwycił za starą, poszarpaną szmatę, którą wepchnął do jednej z szafek wiekowego kredensu, uwijając w ten sposób gniazdko dla swojego pupila.

– Tu będzie Ci cieplutko– wsadził do niego swego przyjaciela, okrywając go starannie.– Stary musisz być cicho, wiesz, że jeśli się stąd wydostaniesz to będzie po tobie– ostrzegł go a dla podkreślenia wagi swych słów, wskazywał na Tonego palcem. Ten jakby chcąc pokazać mu, że rozumie, kiwnął nieznacznie głową.

(Oby tylko był cicho)

Ostatni raz przed zamknięciem drzwiczek szafki pogłaskał go, uśmiechając się. –Dobranoc.

Macocha czekała na niego w pogrążonej w egipskich ciemnościach kuchni, siedząc przy stole. Nie zdradziła swej obecności do momentu, aż chłopak wyjdzie z łazienki i będzie próbował przemknąć po cichu schodami na strych. Znała go dobrze. Stąpał na palach po lodowatej podłodze z sercem walącym z częstotliwością dzięcioła. Myślami wyprzedził czas o kilka sekund i czuł już chropowatą nawierzchnię pierwszego stopnia. Był przekonany, że znów uda mu się uciec od lekarstwa.

Nagle martwą ciszę rozdarł dźwięk rozpalanej o pudełko zapałki. W mgnieniu oka całe pomieszczenie wypełnił odór siarki. W otulonej mrokiem kuchni, zobaczył jedynie niewielki płomień zapałki oraz rozpalający się leniwie knot wielkiej świecy. Huknęło. Język ognia pochylił się delikatnie na bok a ledwo widziane, szare firanki, przez które nie potrafił się przedrzeć blask księżyca, zafalowały pod wpływem, przyprawiającego o gęsią skórkę, chłodnego powiewu. Kilka mniejszych świeczek buchnęło ogniem. Oczom przestraszonego chłopaka, stojącego w progu, ukazała się starsza kobieta. Siedziała przy stole zastawionym kilkoma świecami, otoczonymi dziwnie pachnącymi gałązkami ziół. Kontynuowała nabijanie na igłę i nawlekanie na sznureczek różnokształtnych owoców. Miała chustę na głowie, przysłaniającą siwiejące włosy a jej twarz z podłużnym nosem oraz czoło przypominające rozorane pole, pokrywały zmarszczki. Nie zwróciła uwagi na osłupiałego, na jej widok Dannego. Z trudem przegryzła gnijącymi, wyginającymi się na wszystkie strony zębami sznureczek, po czym połączyła go, tworząc supełek. Podziwiała z wielką fascynacją swe dzieło a z jej gardła wydarł się przerażający rechot. Wzdrygnęła się, gdy przypomniała sobie, że on wciąż tam stoi. Oblizała popękane wargi.  

-Gdzie byłeś? – zachrypnięty głos wydobył się z jej ust. Skupiła swój wzrok na chłopaku, tak intensywnie jakby chciała, by ten stanął w płomieniach. – Pasożycie– dodała a głos nabrał wrogiego zabarwienia.

-Z kolegami a później bawiłem się do wieczora z Tonym– odparł cicho, momentami piskliwie. Każde słowo jakby wiedząc, że za chwile zginie, niechętnie przeciskało się przez jego struny głosowe. Starał się z całych sił kontrolować dygoczące ciało, wiedział, że nie jest dobrym aktorem. Zmierzyła go wzrokiem, wykrzywiając przy tym swą ropuszej urody twarz.

-Nieistotne– machnęła pomarszczoną ręką, po czym z jędzowatym uśmiechem, sięgnęła po ukryty za dużą świecą, przezroczysty flakonik z tabletkami. Danny obserwował jak niezdarnie próbowała wyciągnąć tabletkę swymi krzywymi, krótkimi palcami, z językiem wystającym z ust, który pokryty był dziwnymi plamkami, przypominającymi pleśń. Uchwyciła brudnymi pazurami pigułkę wielkości ziarna grochu i przez chwilkę obracając ją w palcach, podziwiała bacznie.

-Nie brałeś dziś lekarstwa, a tak się dobrze składa, że moja nowa przyjaciółka, którą poznałam na zlocie, poleciła mi swój wyrób– zarechotała a potem zaczęła dusi się okropnie.

-Ale one mi nie pomagają, koszmary męczą mnie jeszcze bardziej.

-Bierz, nie gadaj–  warknęła. -Przy mnie. -Rzuciła tabletkę w stronę młodzieńca, który ledwo co ją złapał.

Spojrzał na nią niechętnie, mając nadzieję, że tym razem nie będzie tak okropna w smaku. Jak się okazało, był w wielkim błędzie. Język zdrętwiał mu od samej jej goryczy, żołądek zaś w ramach protestu wypchnął niczym gejzer, znajdujący się w jego wnętrzu kwas, który już sięgał wlotu do gardła. Wykrzywił się.

-A teraz do spania!- wskazała palcem kierunek, w którym powinien się udać. – Moment, poczekaj. Załóż to na szyję.– zbliżył się do niej a ta położyła mu na ręku, wykonany z dziwacznych kuleczek naszyjnik. Popatrzył na niego podejrzliwie.

-No już, zakładaj!- spiorunowała go wzrokiem. Posłuchał macochy i ruszył korytarzem w kierunku schodów prowadzących na strych, gdzie mieścił się jego niewielki pokoik.

Czuł się tak jakby stąpał po płytach nagrobków, gdyż każdy z poszczególnych stopni emanował, przeszywającym gołe stopy zimnem. Mimo iż schody nie były zbytnio wysokie a on znał je od podszewki, to przesuwał dłonią po chropowatej powierzchni ściany, tak dla pewności, ponieważ zdarzało się, że potrafiły one płatać po zażyciu lekarstwa przez niego, różne figle. Ostatni stopień stanowił dla niego wyzwanie. Postawił na nim stopę, lecz momentalnie musiał ją cofnąć, był przerażająco zimny, miał wrażenie, że wykonano go z lodu. Nie mógł go zobaczyć w gęstej ciemności, dlatego pomacał go delikatnie dłonią.

(On faktycznie jest skuty lodem)

Pomyślał, iż nie postawi na nim stopy, tylko otworzy drzwi.

(Przecież od klamki dzieli mnie tylko stopień, dam radę je otworzyć a potem wskoczę do pokoju)

Wygiął się i w duszącym go mroku, dłonią próbował złapać za klamkę drzwi.

(Nie ma jej)– zdenerwowanie rosło. Kilka kropelek pojawiło się na jego czole. Przypomniało mu się, że ostatnimi czasy drzwi nie zamykały się dobrze przez wyrobiony zamek. Wygiął się mocniej i po uprzednim lekkim rozmachu, skierował otwartą dłoń w kierunku drzwi, mając nadzieję, że w ten sposób uda mu się je otworzyć. Nic. Dłoń przeszyła ciemność a on sam z trudem utrzymał równowagę. Ku jego zdziwieniu, ich jak i klamki także tam nie było. Była natomiast nieprzenikniona, patrząca na niego swymi ropiejącymi ślepiami pustka. U dołu schodów, którego nie widział, coś zachrobotało głośno. Raptownie wyprostował się, czemu towarzyszył trzask jego kości.

(Co to?)– czuł stróżkę kleistego śluzu, pozostawianego przez pełzający po jego karku strach. Nagle usłyszał ciężko stawiane przez

(coś chcącego mnie zabić!)

kroki. Wrząca panika wylewała się z kotła, a on parzony nią nie zastanawiał się dłużej. Postawił stopę na ostatnim stopniu. W tym momencie coś ruszyło agresywnie, tupiąc po schodach. Chwycił za klamkę, która bez problemów ustąpiła, przez co wpadł z impetem do swojego pokoju. Zatrzasnął za sobą drzwi i przywarł do nich, mocno zapierając się na nogach, był przekonanym o tym, że za chwilę coś w nie uderzy. Czuł już bliskość nieznajomego mu agresora. Nic.

(To może być podstęp)

Nic.

Przystawił nieufnie ucho i badawczo nasłuchiwał. Ściany jego pokoju znajdującego się na strychu, niedawno wybielone, ociekały teraz czernią, zaś spoczywająca sobie w kącie Martwa Cisza, grała niesłyszalnie. Głośno przełknął ślinę. Nie miał zamiaru otwierać drzwi. Przekręcił znajdujący się w nich klucz. Odetchnął, wypuszczając na wzór pieca, rozrywającą go parę.

W pokoju nie było okien, jednakże nie przeszkodziło mu to w dotarciu do łóżka. Leżał już opatulony miękką, lecz przesyconą chłodem kołdrą. Poprawił ostatni raz niewygodną

( jak zawsze)

poduszkę i ułożył na niej przepełnioną dziwnymi obrazami głowę. Po raz pierwszy czuł się bezpieczny.

(Oby dzisiaj mnie nie męczyły, oby dzisiaj mnie nie męczył…)– powtarzał sobie w duchu, patrząc gdzieś w odległą a jednak jakże bliską mu nicość, ciemna dziura zastępująca obecnie sufit.

Spektakl dobiegł końca, ciężkie powieki opadły, zasłaniając scenę. Zdania te początkowo… wirujące z szybkością rozpędzonej karuzeli, wywołujące.. odruchy wymiotne wśród poprzypinanych kolczastymi drutami dziećmi… teraz zwalniały… a czerwie wijące się na rozkładającym się świńskim truchle, spokojnie one… są tu bezpieczne, dom jest mocny wilk go nie zdmuchnie… ale ona.. siedmiogłowa bestia!!!… mamo.. ciii… rzeczywistość traciła wyrazistość…

Oddech uspokoił się, zwolnił. Zasnął.

…ciii… mamusia tu jest, mój skarbie.. mamusia Cię ulula.

W kącie rozległo się delikatne, skądś znajome chrobotanie. Po chwili ze zdwojoną siłą, coś jakby pazurami, przejechało po drewnianej podłodze. Istota niezgrabnie, poruszając się początkowo na czterech kończynach, zbliżyła się do łóżka. Podłoga w jego okolicy wydała z siebie dziwny trzask, jakby zadowolona z faktu, że ktoś po niej znów chodzi. Przystanęła na moment, opierając swój przedni narząd ruchowy o krawędź łóżka. Nasłuchiwała. Harmonijną ciszę zaburzał pogwizdujący na dworze wiatr oraz posapywanie śpiącego Dannego. Stanęła do pionu, wspierając się o łóżko, czemu towarzyszył trzask prawdopodobnie kości. Pochyliła się nad nim a jej długie włosy musnęły prawie twarz śpiącego. Delikatnie dotknęła jego policzek. Wzdrygnął się, lecz nie wyrwało go to z sideł Ikelosa. Pocałowała go w czoło.

…cii.. mamusia tu jest, mój skarbie… Jej długi, wijący się energicznie język zanurkował w uchu chłopaka.

 

-Widzisz go– wskazał palcem na miotającego się szalenie człowieka. Wrzeszczał coś do siebie, próbując wyrywać włosy.– Tacy jak on, będą mi wierni. Pamiętaj, tylko cierpienie wzmacnia, tylko ogień spaja. On jest wybrańcem. Wcześniej czyny wysławią go ponad wszystkich, oczy wszystkich zwrócą się ku niemu a za nim szeregi wiernie kroczących, zniszczą mury krainy marzeń.

Danny miał wrażenie, że widziany przez niego szaleniec oraz otaczająca go sceneria jest mu skądś znana. Głos postaci stojącej kilka kroków obok niego znany był mu za dobrze, jednak ona sama nigdy nie zdradziła swego imienia. Nie był też do końca pewien czy istota ta była tworem materialnym, mimo iż wskazywał, co noc różne obrazy, to nigdy nie widział on u niej chociażby skrawka dłoni, nigdy też nie odwróciła się w kierunku adresata słów. Szczelnie opatulony czarną szatą, która nie poruszała się, pomimo wiatru targającego bezwładne, otaczających ich traw. On po prostu był.

– Strach zajmuje twój umysł. Czuję krew wartko płynącą żył sieciami, wraz z nią zwątpienie, co jak jad chce Cię zatruć.– mówiąc to, po raz pierwszy powoli zaczął obracać, prawdopodobnie głowę, ku Dannemu. – Nie lękaj się.

Coś wyrwało go ze snu. Otworzył oczy, obficie zalepione ropą. W pokoju wciąż panował gęsty mrok. Podniósł głowę i wtem przeszył go ból prawego ucha. Przycisnął do niego dłoń, nie mogąc znieść męki.

(Ten wiatr)

…Już dobrze, ciii..

Nie był pewien czy słyszane słowa zostały wypowiedziane przez kogoś znajdującego się w jego pokoju, czy też były tworem płatającego mu figle mózgu, w każdym razie zadziałały kojąco na obolałe ucho.

(Na suche gardło jednak dobra okazała by się szklanka wody)

Paliło go piekielnie, a w pomieszczeniu nie znalazłby nawet kropelki wody, no może z wyjątkiem tych, które skapują mu na głowę, przez dziury w dachu, podczas długotrwałych opadów deszczu.

Temperatura w pokoju znacznie zmalała a on pocierając rękoma o ramiona dygotał.

(Muszę się napić) Myśl ta nie dawała mu spokoju, szturchając go dokuczliwie, co i rusz w inne miejsca na jego ciele. Zimna powierzchnia podłogi, na której postawił stopy, wydawała się być pokryta bardzo cieniutką warstwą szronu.

(To nie możliwe, jakim cudem, przecież moje stopy za chwilę do niej przymarzną)

W tamtej chwili, mogłoby się wydać, że nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, do czego doszło w jego pokoju. Przeskakiwał zwinnie, z nogi na nogę, nie mogąc znieść uczucia, jakie towarzyszyło wysysaniu ciepła znajdującego się w stopach, przez wciąż spragniony pokój. Traktował to jak grę w klasy, tylko w wersji zimowej. W mgnieniu oka znalazł się pod zakluczonymi drzwiami. Chwycił za klucz i przekręcił go ostrożnie, starając się nie narobić przy zbyt wiele hałasu. Wtem przypomniał sobie o czymś, co mogło wciąż na niego za nimi czyhać, czekając cierpliwie właśnie do tego momentu, w którym on trzymając za rękę uśpioną czujność, będzie starał się właśnie stamtąd wydostać. Może już napinało wszystkie mięśnie do skoku, po którym zatopi swe ostre kły w jego szyi. Nie miał innego wyjścia, w jego ustach gromadził się już piasek.

(Pić)

Uchylił drzwi, jednak na wiele się to nie zdało w tych nieprzeniknionych ciemnościach. Krew pulsowała mu w skroniach, a serce waliło jak młot o kowadło. Czuł jak wypełnione watą nogi niechętnie chcą się wybrać w tą podróż, a jedyna myśl, którą mógł dokarmić swoją odwagę był fakt, że przynajmniej nie zobaczy swego oprawcy. Nasłuchiwał. Cisza odbijała się od ścian. Wymacał prawą stopą krawędź pierwszego stopnia. O dziwo kolejny, znajdujący się niżej w hierarchii, mający już nie puścić go w dalszą podróż po ciecz, nie był tym razem bryłą lodu. Co nie czyniło go bynajmniej przyjemnym w bliższym kontakcie. Stopień po stopniu, był coraz bliżej celu, trzęsąc się przy tym bardziej niż osoba będąca w połowie drogi do nawiedzonej piwnicy. W jego głowie zrodziła się kolejna myśl z gatunku tych, które zwykle w takiej sytuacji działają na mięśnie jak kurara. A co jeśli na własne życzenie pcha się w objęcia śmierci, później pozostanie mu jedynie bezcelowe miotanie się, w lepiącej się do niego sieci.

Chłodna podłoga będąca kresem jego podróży, zadziałała na niego bardziej kojąco aniżeli mogłoby się wydawać. Zrobiło mu się jakby cieplej, lecz nie tyczyło się to panującej temperatury, nie, ta pomimo swego niewielkiego wzrostu, wciąż gryzła zacięcie po ciele. Ogrzewało go przekonanie o bezpieczeństwie.

(Nic mi już chyba nie grozi)

Skierował się korytarzem, w kierunku kuchni. Przez próg stanowiący swego rodzaju granicę pomiędzy światem ciemności panującej w korytarzu a światem bezpiecznego światła w kuchni, na tą bardziej przyjazną dla wampirów stronę, rozlewała się poświata palących się, gdzieś w jej wnętrzu świec. Po drodze do kuchni, odgrywającą teraz rolę latarni, chłopak minął zamknięte drzwi, które rzekomo prowadziły do pokoju jego zmarłego niegdyś brata. Wiedział jedynie o nim tyle, że był jego bratem i że odszedł z tego świata w wieku zbliżonym, do jego. Nigdy nie udało mu się wydobyć z mieszkańców tego domu niczego więcej, jakby nie chcieli o nim mówić bądź coś ukrywali. Samo owiane tajemnicą, niegdysiejsze miejsce, w którym spędzał swój czas jego niby brat, jak i jego zawartość były strzeżone na równi z tajemnicami Watykanu. Same drzwi wydawały się nie być jedynie zamknięte na klucz, były jakby zapieczętowane. Przekonał się o tym, gdy udało mu się wykraść klucz i użyć go z nadzieją, że za chwilę odkryje imię głównego architekta. Trzask zamka, podniecenie sięgające zenitu, pod którego wpływem ugięły mu się nogi, szybki chwyt za klamkę i nic. Drzwi pomimo wykonania krok po kroku prostej instrukcji, nie otworzyły się, nie pomagało napieranie na nie z całych sił. Rozczarowanie uderzyło w niego z siłą obuchu i o mało, co nie został przyłapany przez staruchę. Znów je mijał i znów czuł tą nieodpartą pokusę, by wykraść klucz i jeszcze raz spróbować. Myśl ta zamieszała mu tak w głowie, że o mało co nie przewrócił się o własne nogi.

Ćma powoli kierowała się do światła…ogniska

Był już o krok od progu kuchni, gdy usłyszał dobiegający z niej głos. Znieruchomiał, przyparł plecami do ściany korytarza. Serce pracowało już na wyższych obrotach a jego ręce zaczęły lekko dygotać. Wziął głębszy oddech. Wiedział kto się w niej znajduje. Wychylił się delikatnie zza rogu, próbując ogarnąć swym wzorkiem całe pomieszczenie.

Przed lustrem, otoczonym kilkoma palącymi się świeczkami, które ustawione było na stole, siedział jego ojciec. Obok niego znajdowało się kilka butelek, życiodajnego płynu, niezbędnego w codziennych rytualnych obrzędach. Sądząc po ich zawartości a raczej braku oraz po gospodarzu programu, można było wywnioskować, iż owa ceremonia dobiegała końca. Opróżnił zawartość ostatniej butelki, polewając ją równomiernie na stół oraz do kubka. Po kilku próbach chwycił go niepewnie dygocącą ręką i uniósł do ostatecznego toastu.

-Tyylko tyyy.. – wymamrotał to, po czym machnął kubkiem w kierunku lustra, wskazując na swoje odbicie– … mmmniee rooozumieszsz iii jaaako jeeedyny nigggdy…– kiwał przecząco głową-… nigdyy, mmmnie nieee oooopuściłeś– pociągnął nosem, jakby wzruszony własnym monologiem. 

Danny przyglądał mu się bacznie, wyraźnie wychylony zza rogu, co jednoznacznie mówiło, iż mężczyzna nie zdawał sobie sprawy z bycia obserwowanym.

Dawno zapomniał już o celu swojej wyprawy, kolejny raz nie rozumiejąc, dlaczego ojciec zawsze po północy pije przed lustrem.  

Przechylił kubek i częściowo tylko pochłonął jego zawartość, gdyż sporo z tego, co się w nim znajdowało, pociekło mu po pokrytej gęstym zarostem twarzy. Lustrzany wizerunek posłusznie wykonywało te same czynności. Mężczyzna mający z pewnością już dosyć, pochłaniał odbicie swoimi wielkimi źrenicami, z wyraźnie wymalowaną powagą na twarzy i lekko otwartymi ustami, po czym wyrżnął głową o stół, jakby ktoś nagle odciął jego zasilanie. Jego ręce bezwładnie zwisały, jedyną częścią ciała, która wciąż utrzymywała go jeszcze w pozycji siedzącej przed stołem, nie leżącej pod nim, był czerep.

Kropelki potu zmieszane w nierównomiernych proporcjach ze strachem, w coraz większych ilościach zbierały się na szyi młodzieńca. Chłód wypełnił pomieszczenie, obsypując gęsią skórą Dannego, przypatrującemu się ojcu, który przybrał teraz dziwną pozę, przypominając rzuconego na stertę zabawek drewnianego pajacyka. Ciszę ogrzewaną płomieniami świec, rozrywały dziwaczne odgłosy wydobywające się z krtani mężczyzny. Sekundę po kolejnym jego jęknięciu, gałki oczne jego syna poraził przerażający obraz, który ukazał się w lustrze.

Człowiek w nim widziany siedział przed stołem. Jego twarz była zadbana, nie pokrywał jej rozczochrany zarost przypominający wypluty, wcześniej dokładnie przeżuty mech. Był prawdziwym elegantem, ubrany w świetnie skrojony garnitur. Oczy postrzegające świat przez pryzmat komercyjnego giganta, z wysoka patrzącego na ludzi z najniższych sfer, wbite były teraz nieustannie na miejsce gdzie obecnie znajdował się gość, który „upadł na dno”. Powieki lustrzanego gościa, zdawały się w ogóle nie poruszać.

Zimny wiatr zawył donośnie na dworze z taką siłą, iż kilka palących się na stole świec zgasło. Została tylko jedna, niewielka a jej płomyk powoli umierał. Twarz osoby znajdującej się w lustrze również wraz z malejącym światełkiem, walczącym z mrokiem, starzała się. Temperatura sięgała zera a ona miała już bladą, wręcz trupią barwę.

Stało się to dosłownie w mgnieniu oka. Przyozdobiona skrawkami rozkładającej się skóry czaszka, wykręciła się w kierunku Dannego, tak gwałtownie jakby była osadzona na korpusie jakiegoś robota. Płomień ostatniej świecy zgasł, zostawiając po sobie jedynie spokojnie unoszący się nad knotem dymek. Pomimo ciemności, która zapanowała w kuchni, chłopak widział wyraźnie „demona eleganta” z pożerającymi go wybałuszonymi ślipiami.

Resztkami sił, lustro nieśmiało oświetlane było przez księżyc, obecnie trawiony przez trąd, który wyżarł na jego powierzchni wiele dziur, z Ziemi widzianych w postaci ciemnych plam. Chłopak zaczął się nerwowo cofać a jego serce pracowało z szybkością pompy, która miała wypompować wodę z tonącej szalupy. Wprawdzie nie mógł widzieć tego, co mogło na niego czekać w ciemności a poza tym z jego czujności zostały już tylko zgliszcza. Kroczył tyłem. Potknął się o leżącą gdzieś przed wejściem do kuchni butelkę, ta obijając się o ściany korytarza narobiła tyle hałasu, że wyrwała z półsnu, marznącą gdzieś w kącie dziewczynkę, mającą na czole wypalony napis „cisza”. Upadł na tyłek, uderzając plecami o ścianę. Na szczęście był cały, jednak na moment stracił z oczu lustro. Gdy udało mu się wydostać spod ciężaru dezorientacji, dostał kolejny wizualny cios, po którym twarz zalało gęste przerażenie.

W kąciku ust lustrzanego odbicia o trupiej twarzy, pojawił się szyderczy uśmiech. Raptownie otworzył on usta na całą szerokość, które napięły się już do granic możliwości. Pękły w kącikach, rozrywając się prawie do samych uszu, obnażając przy tym rzędy gnijących zębów. Kłapnął kilka razy szczęką, po czym uśmiechnął się do niego, tym razem szeroko, niczym klaun, który dostawał białej gorączki, będąc nieustannie zaczepianym przez jakiegoś bachora. Upiór przebił się przez błonę, o której istnieniu ciężko jest mówić, oddzielającą świat nas otaczający od świata lustrzanego odbicia. Opierał swe poryte martwą tkanką kości rąk, o blat stołu, na którym stało lustro.

Danny widząc to czuł jak ze strachu jego szkielet rozpada się. Dolne kończyny zdrętwiały, nie reagując na impulsy nimi sterujące, zaś skóra była teraz obsiana włoskami, sztywno stojącymi niczym wbite w ziemie włócznie. Zadziałał jego zwierzęcy instynkt, który wymusił na jego mięśniach konieczność skurczu, ostatecznej desperackiej ucieczki. Zerwał się na nogi, czując się jak osoba, która poruszała się na szczudłach i dodatkowo balansowała na linie, zwisającej nad przepaścią. Nie widział już upiora, lecz wyraźnie słyszał jęki wydobywające się z jego ulegającego rozkładowi gardła, będące jakby ogniwem zapalnym do spazmatycznego śmiechu, którym przeszył po chwili na wskroś ściany domu.

Jeszcze nigdy tak szybko nie pokonał odcinka pomiędzy wejściem do kuchni a pierwszym stopniem schodów, odniósł wrażenie, że unosi się nad ziemią oraz widzi wszystko, co przysłonięte zostało wcześniej zasłonką mroku. Biegł po schodach, które wydawały się teraz znacznie dłuższe

(one chyba nie mają końca) pokonywał stopień po stopniu, lecz coś okazało się od niego szybsze. Dźwięk pękającego lustra, rozsypujących się po stole i podłodze jego kawałeczków, dobiegł do jego uszu, głęboko się w nie wgryzając. Nie miał bynajmniej zamiaru sprawdzać czy cokolwiek z niego zostało. Z hukiem wpadł do pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Ręce trzęsły mu się z siłą, której nie przewidział sam Richter, przez co nie mógł trafić kluczem w dziurę zamku. Zdawało się, że śmiech upiora również go gonił, prawdopodobnie znajdował się gdzieś w połowie schodów.

Trzask.

Ten trzask mechanizmu zamka, zapamięta do końca życia.

Ruszył w stroną łóżka podskakując wręcz, jakby podłoga parzyła go w stopy. Rzucił się na łóżko i zawinął się cały kołdrą, niczym motyl w swoim przedostatnim stadium rozwoju.

Cisza.

Nasłuchiwał trzęsąc się jak wystraszony zając, jednak w pokoju panowała martwa cisza. Serce zredukowało bieg, na którym pracowało. Czuł się bezpiecznie, opatulony kołdrą, będącą jego niewidzialną peleryną, chroniącą go przed złem. Było mu cieplej. Oddech zwalniał a chmary szarańczy żywiące się jego strachem, z trudem mieszczące się w jego głowie, odleciały.

Coś jakby przejechało pazurami po podłodze przy łóżku, kolejny raz nie miał zamiaru sprawdzać, co to. Jego jeszcze niedawno pełna wigoru ciekawość, konała teraz oddychając ciężko, z czołem zalanym potem. Zasnął. 

 

To nie były zwyczajne mary senne, objawiające się podczas nocnych podróży naszego mózgu, któremu nachalna wyobraźnia nie dawała wypocząć, zmuszając go do wędrówki. Widocznie zbłądził, bądź przeniósł się do innego wymiaru, wszystko było inne. Wiatr przesycony oparami wydobywającymi się z głębi ziemi, wprawiał w ruch jego włosy. Z początku przyjemne ciepło stało się bardziej nieznośne, aniżeli kąsające nieustannie komary. Dodatkowo każdy z wykonywanych wdechów był ciężki, zapewne przez wszędzie panoszącą się parę odoru trupów i siarki, pełną nonszalancji, mocno trzymających się za ręce. Czuł się jakby coś ciężkiego przygniatało jego klatkę piersiową. Wokół nie było roślin, nie było żywej duszy, w zasadzie sam nie wiedział czy on zalicza się do tych żyjących, w każdym bądź razie klimat nie sprzyjał rozwojowi jakichkolwiek form życia. Gleba przybrała konsystencję popiołu a niebo zakrywała warstwa czarnego szlamu. Jedynym źródłem światła były niezliczone, powbijane w ziemię, w różnych miejscach pochodnie oraz nielicznie palące się drzewa. Można było odnieść wrażenie, że nigdy nie spłoną, wręcz przeciwnie ich rozłożyste konary pokryte były obficie, krwistej barwy liśćmi oraz obsypane bogato czarnym kwiatem.

Usłyszał tylko jego donośne „kraa-kraa”, w martwej, pustej krainie rozchodzące się echem. Lądowania nie słyszał, tak jakby pojawił się znikąd. Przebijający na wylot ciszę dźwięk, przeszył również chłopaka, który o mało co nie wyskoczył z własnej skóry. Bał się odwrócić, spojrzeć najczystszemu złu w oczy, bo przecież nic innego nie mogło tu na niego patrzeć. Obrócił się na pięcie, wbijając ją w miękkie podłoże. Wtedy właśnie go ujrzał, jak się okazało po raz kolejny. Kruk, olbrzymi kruk wielkości rosłego człowieka, przypominał sobą nie do końca udany eksperyment genetyczny, tyczy się to jego nienaturalnych rozmiarów. Pióra okrywały obficie jego ciało, tworząc sobą coś na wzór królewskiego płaszcza. Mieniły się rażąc w oczy dosłownie, niczym śnieg, od którego zimą odbija się blask słoneczny. Olbrzymi dziób pokryty był świeżą krwią.

-Nie lękaj się mnie a w zasadzie to nas, bowiem jesteśmy jednością. Tyś siewcą ja zwiastunem.– przemówił do chłopaka, głosem, który pomimo największych starań nie przypominał ludzkiego. Pomimo tego, że kruk znajdował się przed nim kilka metrów, to każde wydostające się z jego dziobu słowo, było jakieś puste, wydobywało się z jego pustego wnętrza, wcześniej obijając się o

ściany, przybierając bardziej postać echa. – Ach tak– zarechotał ciężko– ty jeszcze niczego nie wiesz, ale czas zdejmie brzemię z twych powiek.

Jego wzrok przykuło leżące przed łapami ptaszyska, ciało białego gołębia, znacznie mniejszego od niego, ale równie nadzwyczaj wielkiego. Nie do końca też takiego białego, gdyż pióra zachlapane były jego własną krwią. Kruk otworzył swój dziób, a oczom chłopaka ukazały się rzędy długich na pół palca, ostrych niczym sztylety zębów, co było niespotykane wśród ptaków. Wbił dziób w truchło, próbując wyszarpnąć kawałek. Danny cofał się powoli do tyłu.

-Nie bój się mnie, niedługo do mnie dołączysz– wydał z siebie dziwny kruczy rechot. Chłopak potknął się i upadł na tyłek. Dopiero teraz zorientował się, co dzieje się wokół niego a przynajmniej tak mu się wydawało, jakby ktoś pstryknął palcami tym samym wyrywając go z transu.

Zerwał się, ciężko oddychając, jakby w ostatniej chwili udało mu się wynurzyć na powierzchnię wody. Czoło zalane miał zimnym potem, zaś włosy sklejone nim, tworzyły strąki. Znajdował się w pozycji półsiedzącej i w momencie, w którym się odkrywał zdał sobie sprawę, że podczas snu opróżnił pęcherz w spodnie. Dziwnie wirujący obraz zatrzymał się momencie, gdy do jego uszu doleciało przeszywające czaszkę aż do bólu, skomlenie psa. Skoczył na podłogę a jego stopy poraził chłód bijący z wnętrza desek. Szczęka również wyczuła ten chłód.

Zdumiony przez ułamek sekundy stał, z oczyma wlepiony w obraz wymalowany przed nim. W dachu powstała ogromna dziura i nie wiedzieć, dlaczego niektórzy myślą o krakenie, który pomylił drewniany dach domu z jakimś okrętem. Zniszczył fragment dachu i podłogi, gdyby budynek był niższy to sprawniejsza osoba mogłaby wyskoczyć przez tą dziurę na zewnątrz. Niedane mu było dłużej rozmyślać. Tym razem był pewien, to był jęk, który mogło wydawać jedynie zwierzę nieludzko traktowane przez człowieka. Zbliżył się możliwie najszybciej, uważając jednak na leżące w pokoju fragmenty drewna i gruzu. Nachylił się delikatnie, chciał dostrzec źródło, z którego dochodziły przerażające odgłosy. Na swoje nieszczęście, zobaczył wszystko dokładnie.

Ojciec na kilkumetrowym sznurku, ciągnął za budynek jego kochanego przyjaciela. Pies miał założoną na szyi pętlę. Wrzynała mu się ciasno, a on nie mogąc znieść bólu, wyginał się na wszystkie strony, jęczał wtedy, gdy próba stawiania oporu łapami kończyła się mocniejszym pociągnięciem. Gdyby zrobiono skalę, na której podstawie, stwierdzano by cierpienie zwierząt, to z pewnością tego szczeniaka mieściło się w tej najwyższej. Mężczyzna trzymał w drugiej ręce młotek. Wykrzykiwał coś pod adresem swojej ofiary. Danny tego nie słyszał. Nie dało się za to nie usłyszeć jego krzyku, który przebiłby się przez hałas, wywołany przez silniki startującego na lotnisku samolotu.

-Nieeee… wyrażające tyle sprzeciwu, tragedii i strachu wywołanego przez widziany przez niego obraz.

Ojciec nawet nie zwrócił uwagi na Dannego. Pociągnął tak mocno za sznurek, że mały pokonał odcinek długości metra lecąc. Był zły. Twarz jego zastygła a wyczytać można było z niej jedno.

-Teraz się z nim policzę, tak na niego warknę, że już nie zaszczeka na ziemi, co najwyżej pod nią– warknął, żyły uwidoczniły się na jego prawej ręce, gdzie znajdował się młotek.

Zniknęli z oczu chłopaka. Nie wiedział co ma robić.

(Biegnij!!!)– ktoś krzyknął w jego głowie, ktoś inny odpowiedział– (Gdzie?! Co?! Nie wiem!?)

Ruszył, gdy usłyszał kolejne zawodzenie Tonego. Z sekundy na sekundę o zabarwieniu agonalnym.

Wyskoczył przez drzwi, pokonując schody podręcznikowo, o ile istnieje takowy. Pędził korytarzem do kotłowni.

(Myślami już gdzieś w niej był) Stamtąd już pobiegnie za budynek. Wcześniej jednak, gdzieś w tej otchłani wirującej dookoła, stawiając najszybciej jak tylko mógł kroki, ujrzał to. Jakby wiedział co się teraz stanie.

Deja Vu?

Wypadł na zewnątrz, o mało co nie potknął się o wystający próg. Mógł go zatrzymać, ale w tamtym momencie tego nie zrobił, nie chciał w niego uderzyć. Wyminął postać ojca. Mógł się na niego rzucić i wykrzyczeć mu wszystko. Ale w zasadzie miało to miejsce tak szybko, że nie wiedział nawet czy jeszcze trzyma w ręku ten młotek bądź sznurek. Najważniejszy był w tym momencie ktoś inny.

(Tony. Mój kochany Tony)

Biegł na tyły domu ile tchu w płucach.

Początkowo nerwowo pracujące gałki oczne nie dostrzegły go, chociaż leżał niedaleko. Zobaczył kształt w trawie. Podbiegł do niego i padł przed nim. Tony leżał. Miał delikatnie otworzony pysk, z którego wypływała krew. Znacznie większą jej ilością pokryta była jego głowa, z widocznymi na niej obrażeniami. Objął jego ciało i przytulił mocno.

(Tony!!!) wył, a łzy płynęły niczym dwa dzikie strumienie zalewając wszystko. Nie przestawał krzyczeć, tuląc go rozpaczliwie. (Mój Tony!!!) krzyczał głośno, pomimo tego, iż jego gardło powoli odmawiało. Robił to tak długo, aż nie mógł wydać z siebie żadnego dźwięku. Źródło łez również wyczerpało swoje zasoby. Nieruchomo, mocno tulił psa, nie chciał myśleć o tym, co miało właśnie miejsce, nie dopuszczał do siebie żadnych myśli. Gdzieś w głowie odbijał się echem jeszcze przez dłuższy czas jego krzyk.

Z trudem otworzył zalepione oczy. Dotyk jego futerka… Delikatnie położył go na trawie, jakby nie chcąc by coś mu się stało. Był

(moim małym szczeniaczkiem) wciąż chyba nie zdawał sobie sprawy, co się stało. Chłopak patrzył na zabitego z premedytacją przyjaciela. Konstrukcja Dannego pękła a rozbite serce leżało gdzieś, głęboko przywalone tą ruiną.

(Nie rusza się, nie rusza się) Patrzył na Tonego i mimo największych starań niczego nie rozumiał. Czas jakby się zatrzymał w miejscu.

Słońce nie potrafiło przełamać mroków, panujących na dworze. Pomimo południa, było naprawdę ciemno. Nabrzmiałe od wody, czarne chmury, ociężale płynęły po niebie. Pierwsze kropelki wylądowały na jego twarzy. Zimne kropelki. Pomimo wiejącego wiatru i jego skąpego ubioru, nie było mu chłodno. Klęczał wciąż przed jego ciałem. Czuł wewnętrzną pustkę, stracił słońce nadające barwy jego życiu. Deszcz padał znacznie mocniej, dostatecznie mocno by wszystko mogło być mokre. Ziemia pochłaniała każdą kropelkę wody, jakby to od niej zależało jej życie. Była mimo wszystko wciąż sucha.

Wszędzie ogień podsycany wiatrem. Stosy piętrzących się czaszek z oczodołami wypełnionymi wijącym się robactwem.

Raptownie wyprostował się pod wpływem lodowatego dotyku na swej szyi. Stał, ale nie mógł odwrócić się za siebie by spojrzeć, do kogo należała ręka. Mógł jedynie poruszać gałkami ocznymi, ale na nic się to zdało. Czuł się jak rozumny obelisk.

…On się nie poruszy, mój drogi. Już czas byś dokonał swego, udowodnił mi, że się nie myliłem…

(Tak)

Chłodny wiatr targał jego włosy, coraz słabiej. Deszcz również ustał. Nie było ognia a on mógł się znów poruszyć. Można było odnieść wrażenie, że świat zamarł, panowała martwa cisza. Spojrzał na zabitego psa, którego sierść w okolicach głowy, zlepiła się od posoki. Chwycił lewą ręką za jego przednie kończyny i przerzucił go przez swoje ramie.

 

Otworzył drzwi prowadzące do kotłowni. Równie dobrze można powiedzieć, że je prawie wywarzył, gdyż zrobił to z taka siłą, ledwo co wytrzymały. Spojrzał na graty pokryte pajęczyną, leżące na ustawionym w rogu stole. Dwoma zamaszystymi ruchami, strącił je na ziemie, robiąc z hukiem miejsce dla swojego martwego towarzysza. Rzucił bezwładne ciało psa na stół. Huknęło głucho. Resztki zalegającej w jego pysku krwi wyleciały, zachlapując jego fragment. Chłopak wlepił w nie swoje oczy, niczym kucharz patrzący na leżącą przed nim tuszkę kurczaka, zastanawiając się jak ją przygotować. Rozejrzał się po pomieszczeniu, szukając czegoś, co mógł wykorzystać. Mimo iż niewielkie ilości światła dziennego przedzierały się z wielkim trudem przez zabrudzone okna, to on wiedział, że gdzieś tam w ciemnym kącie znajduje się wbity w pieniek nóż. Podszedł do niego i ostrożnie go wymacał. Pewnie chwycił za rękojeść. Wyważył go w ręce, po czym zbliżył się z powrotem do truchła. Znów wbił w niego swoje oczy, delikatnie głaskając go po niezachlapanym krwią futerku na jego grzbiecie. Twarz miał kamienną jakby zimną, ciężko powiedzieć czy to co można było z niej odczytać mówiło o jego bezgranicznej rozpaczy czy też obojętności. Oddychał coraz szybciej. Coś w nim pękło. Dynamicznym ruchem odwrócił psa na plecy i wbił ostrze w brzuch Tonego. Zacisnął mocno rękę na nożu, z trudem rozcinał skórę. Po chwili jedną ręką mógł już wyciągać z rozerżniętego brzucha wnętrzności. Flaki rzucił na róg stołu, by nie przeszkadzały mu w dalszym oprawianiu przyjaciela. Bez większych problemów obdzierał teraz psa ze skóry. Nie wiadomo skąd miał do tego wprawę. Nie zajęło mu to dużo czasu. Pozbawione skóry ciało, rzucił na kupkę flaków. Obmacywał dokładnie ręką swoją twarz na wzór niewidomego, widocznie zależało mu na szczegółach jej odwzorowania. Rozłożył skórę na stole, nakreślił pokrytym krwią palcem jakiś kontur i na jego podstawie zaczął powoli ją ciąć. Wkładał w to całe swoje serce. Wyciął coś, co z pewnością można nazwać niekoniecznie udaną maską halloweenową. Na koniec z trudem zrobił w niej symetryczne dziurki, najpierw przebijając skórę nożem a później powiększając je palcami. Przyłożył powstałą maskę do twarzy, jednak musiał jeszcze znaleźć sposób by ją do niej przymocować. Położył ją ostrożnie na stół i przyglądał się przedmiotom, które z niego wcześniej zrzucił. Zacisnął zęby w złości, nie mogąc znaleźć niczego, czym mógłby się posłużyć. Wertował zawartość skrzynki z narzędziami. Raptownie chwycił za tubkę. Jak się po chwili przekonał, kleju w niej nie było. Rzucił ją gdzieś w kąt, ta odbiła się, robiąc wiele hałasu. Wyprostował się gwałtownie. Właśnie w tym momencie przypomniał sobie, o tym że starucha kazała mu kiedyś wrzucić kilka starych igieł do słoiczka, który on postawił obok poczciwego pieca. Znajdował się dokładnie w tym miejscu, w którym go postawił, resztka jakiejś grubej nici oraz igły również tam były. Odkręcił słoik, wyciągnął jedną z nich, tą na którą nawleczona już była nić. Teraz był już gotowy. Wysmarował sobie jeszcze przed tym twarz skrzepniętą krwią. Lewą ręką przytrzymywał wycięty fragment przy twarzy, zaś w drugiej znajdowała się igła. Wbił ją najpierw w maskę a później we własną skórę. Zajęło mu to sporo czasu i efektu powstydziłby się każdy krawiec. Jednak najdziwniejsze było to, że udało mu się przyszyć ochłap skóry i nie sprawiło mu to większego bólu. Jego twarz zasłaniała teraz skóra, którą zdarł ze swojego psa. Dotykał jej, nie mogąc wyjść z zachwytu. Głaskał przecież futerko Tonego. Nagle wykręcił głowę w prawą stronę i spojrzał na deskę, za którą zwykle ojciec ukrywał swoje butelki oraz inne, ciekawsze rzeczy. Coś szeptało mu do ucha, by za nią zajrzał. Odchylił ją powoli, jakby przeczuwał, że coś może tam na niego czekać, coś niebezpiecznego.

Zamarł na chwilę, puszczając deskę, która padła na podłogę z hukiem. O ścianę oparty był młotek, był cały zakrwawiony a gdzieniegdzie znaleźć można było sierść, psią sierść. Podniósł go i zacisnął rękojeść z taką siłą, aż wydała z siebie trzask. Chwycił za klamkę prowadzącą do korytarza. Drzwi otworzyły się tym razem ciszej aniżeli myszy, które zdarzało mu się w dzieciństwie zarzynać w swoim pokoju.

 

Szedł powoli, lecz pewnie, pomimo półmroku wypełniającego korytarz. Kiedyś ukazywały mu się dziwne obrazy z dzieciństwa, gdy się nim przemieszczał. Teraz jego głową władała ciemność a obrazy pochłonęła bezkresna pustka i coś w niej żyjącego. To coś popychało go do przodu, a on był niczym dziecko, które wykrzywiało się na wszystkie strony, stojąc przed wejściem do gabinetu dentystycznego. (Nie Tony, nie pomocy, mamo. Chroń moją duszę przed ogniem)

…Idź synu i nie odwracaj się za siebie, taka jest wola pana, już niedługo…

( Tak. Jesteśmy..) 

Czuł moc rozpierającą jego wnętrze, miał wrażenie, że jego mięśnie pękają pod wpływem siły w nich drzemiącej. Otworzył powoli drzwi prowadzące do izby wytrzeźwień, znajdującej się naprzeciwko tajemnego pokoju. Leżał na starym, rozpadającym się łóżku, chrapiąc donośnie. Skala głośności momentami sięgała najwyższego poziomu, od którego nie daleko było do sypiącego się z sufitu tynku. Podszedł do śpiącego ojca swobodnie, jego sprzymierzeńcem był warkot tego leżącego pijaka. Mlasnął i wymamrotał coś przez sen. Stał przed nim niczym demon z maską wykonaną ze zwierzęcej skóry. Wpatrywał się w niego w ten sam sposób, w jaki przyglądają się swojej ofierze dzikusy. Nie było litości. Zacisnął potwornie mocno rękę na trzonku młotka i uniósł młotek ponad głowę. Uderzył w czaszkę ojca z taką siłą, że obuch młotka wgniótł nos do jej wewnątrz. W momencie, w którym wyszarpnął znajdującą się w twarzy broń, mężczyzna wydał z siebie jakieś charknięcia, możliwe, że chciał coś powiedzieć.

…Prosi o więcej…

Rozwarł usta szeroko i wydając z siebie nieludzkie odgłosy, owładnięty amokiem, tłukł bez opamiętania po głowie ojca. Był jego katem, wymierzającym sprawiedliwość obuchem.

…Tacy jak on będą naszymi sługami…

Po kilkudziesięciu minutach ciężkiej pracy, z czaszki mężczyzny nie zostało dosłownie nic. Rzucił młotek gdzieś w kąt pokoju. Stał jeszcze chwilę przed ciepłym jeszcze ciałem. Przejechał językiem po wewnętrznej stronie dłoni, w której jeszcze niedawno trzymał młotek, zlizując znajdującą się na niej krew.

(Jeszcze nigdy tak dobrze nie smakowała)

Wykręcił się na pięcie i udał się w kierunku wyjścia z pokoju.

 

Na dworze lało jak z cebra a wiatr wył jakby darli z niego pasy. Czarne chmury zakryły dokładnie niebo, nie dając dojść do głosu panującemu na nim księżycowi. Panował istny sztorm z tym, że w wersji dla szczurów lądowych. Otwierane drzwi wydały z siebie przeraźliwy jęk. Starucha weszła do sieni i z trudem zatrzasnęła za sobą drzwi, na które napierał z ogromną siłą, zimny wiatr. W drodze do domu przewróciła się kilka razy, nie widząc drogi, przez co była cała brudna od błota i przemoknięta do ostatniej niteczki. Nie miała zamiaru zdejmować butów, po prostu po omacku kierowała się w kierunku drzwi prowadzących do korytarza a nim do kuchni. W pomieszczeniu było ciemno, nie próbowała włączać światła, gdyż najzwyczajniej w świecie kilka lat temu odcięli im prąd. Drogę znała już na pamięć. Liczne ślady pozostawione na drzwiach pomieszczenia, w którym właśnie się znajdowała, później także ścianach korytarza wskazywały na to, iż początki poszukiwania klamki bywały trudne. Znalazła ciężko działającą klamkę i otworzyła drzwi prowadzące do korytarza. Intensywność wypełniającej go ciemności wzrosła, widziała gdzieś przed sobą lekki zarys framugi drzwi i jakiś delikatny blask w kuchni. Przekroczyła prób kuchni i stanęła na jej środku. W pomieszczeniu wyczuła duszący odór siarki. Sięgnęła do głębiej ukrytej kieszeni z nadzieją, że znajdujące się w niej pudełko z zapałkami nie przemokło. Już zbliżała się w kierunku stołu, by zapalić znajdującą się na niej dużą świecę, gdy w pomieszczeniu huknęło z taką siłą, iż garnki oraz talerze kilka sekund temu spokojnie spoczywające sobie w szafkach, walały się po podłodze kuchni. Świece ustawione na stole buchnęły ogniem. Usłyszała jakiś dźwięk za sobą i nie zdążyła nawet się odwrócić. Dostała czymś w potylicę, padła bezwładnie na podłogę i na jej nieszczęście dalej przemierzała ciemność. Ucieszyć mógł ją jedynie fakt, że gdzieś w oddali widziała jakieś światło.

Ocknęła się po jakimś czasie. Ból głowy wgryzał się w tylną część jej mózgu a na dodatek poraziło ją światło. Inne światło, blask wielu świec ustawionych wokół niej. Próbowała się poruszyć, ale szybko zdała sobie sprawę, że ma spętane ciasno ręce, prawdopodobnie był to kolczasty drut, niemiłosiernie wrzynający się w nadgarstki. Była przywiązana do ciężkiego krzesła. Otaczał je krąg świec a ich płomienie agresywnie buchały na wzór flary przy rafineriach naftowych. Przed nią stał mały stoliczek, na którego środku znajdował się talerz a obok niego sztućce. Na talerzu usypana była kupka z tych samych szarych tabletek, którymi kilka razy dziennie karmiony był Danny. Początkowo miała problem z uniesieniem głowy, potrzebowała czasu. On miał go nadmiar, tak jakby piasek w jego klepsydrze nigdy się nie przesypywał. Zobaczyła go stojącego niczym posąg, bez ruchu, można było nawet odnieść wrażenie, że nie oddychał. Po prostu stał, obserwując ją przez dziury w masce. W ciemnych, pustych oczach lalki migotało światło świec.

-Puuść mnie, co robisz?– wypowiadanie każdego ze słów przychodziło jej z trudem. – Jestem przecież twoją macochą!- wrzasnęła najgłośniej jak tylko mogła. I jak się później przekonała, lepiej wyszłaby na tym gdyby ugryzła się w język. Nie zauważyła leżącego przed nim kija, za który chwycił gwałtownie i po wykonaniu zamachu, uderzył ją mocno w twarz. Ciemność zalała jej obraz i znów straciła przytomność na jakiś czas. Tym razem ocknęła się w mniej sprzyjających okolicznościach. Była czymś duszona. Jakimś sznurkiem, na którego nawleczone były jakieś różnokształtne kulki. Życie, kropelka po kropelce uchodziło z jej ciała. Wciąż bezradna, szamotała się, próbując łapać ostatnie już oddechy. Nagle wcinający się coraz mocniej w szyję sznurek pękł, a kulki rozsypały się po podłodze. Wzięła tak głęboki wdech, jakby wiedziała, że za chwilę znów będzie duszona. Wypuściła powietrze i wzięła kolejny wdech. Czuła jego obecność za swoimi plecami, jednak nic poza tym się nie działo. Dyszała ciężko. Spojrzała przed siebie i ku jej zdumieniu nie zobaczyła zastawionego stolika. Stał przed nią zachlapany krwią pieniek a na nim spoczywała głowa mężczyzny. Obok niej stał wypełniony wijącym się, różnorakim robactwem słoik. Czaszka miała wyciętą dziurę, przez którą oprawca staruchy pozbył się jej zawartości. Podszedł do stolika i odkręcił słój. Przyglądał się uważnie jego mieszkańcom, po czym wsypał je do czaszki.

-Co robisz, bądź przeklęty! – ostatkami sił wrzasnęła, co nie spodobało się żywiącego się robakami napastnika. Uderzył ją mocno pięścią w nos, miażdżąc go niczym imadło soczysty owoc. Cieknąca z niego krew, zalała jej twarz. Znów stanął za nią, szukając czegoś w szufladach. Z trudem oddychała. Zatrzasnął głośno, którąś z nich. Nie wiedziała co ją teraz czeka. Chwycił ją za włosy i szarpnął je do tyłu.

-Nie– krzyknęła niewyraźnie i było to ostatnie słowo, które można było później zrozumieć. Ostrym nożem, sprawnie poderżnął jej gardło. Krew tryskała dookoła, zalewając wszystko. Wydawało się, że chciała coś jeszcze dodać, ale posoka obficie wypływająca z rozwartych ust uniemożliwiała jej to. Miotała się jakiś czas, lecz jej walka nie trwała zbyt długo, zastygła w końcu ze zwisającą bezwładnie głową. Uważnie podziwiał powstający na jego oczach makabryczny obraz. Gdzieś w kąciku jego ust pojawił się uśmiech. Możliwe, że był zadowolony z wykonanej pracy.  

Nóż wypadł mu z ręki, głucho odbijając się od podłogi. Czas właściwie stanął w miejscu, jedyną oznaką świadczącą o tym, że nie zatrzymał się, była mozolnie płynąca po obręczy krzesła ciemna stróżka krwi. Płomienie świec powoli dogasały, przez co kuchnię zaczął powoli spowijać mrok, lepiący się ohydnie mrok. Danny cały dygocząc padł na kolana i cicho szlochał, jego ubranie przesiąkła powoli krzepnąca już krew.

– Jaaa..– głos załamał mu się urywając resztę zdania – … nie chciałem– z wysiłkiem dokończył i już po chwili od ścian pomieszczenia odbijał się spazmatyczny płacz. Płomyki dogasły a firanki poruszyły się pod wpływem zimnego powiewu, który dało się wyczuć. Ktoś uważniejszy dostrzegłby dziwaczne cienie pełznące po ścianach i podłodze. Czarna materia zbliżała się do chłopaka. Była już za nim i położyła na jego ramieniu swoja rękę. Wzdrygnął się, jego ciało przeszły ciarki. Pomimo to nie zareagował. Poddał się, nie miał zamiaru uciekać, a tym bardziej nie miał już sił by z tym walczyć.

…Cii.. mamusia już tu jest… jesteś z mamusią.. będziesz już zawsze z nami, nie opieraj się, to w niczym Ci nie pomoże…

Głaskała go po głowie, mrucząc coś w rodzaju kołysanki. …Idź…

Kończył polewać ściany kuchni oraz sieni, gdy całe jego ciało przeszyło nigdy wcześniej niespotykane uczucie. Gdy otworzył oczy nie ujrzałbyś w nich człowieka. Całe wypełnione czernią, puste niczym oczy rekina. Rzucił kanister na podłogę. Stał chwilę bez ruchu, patrząc się na przywiązane do krzesła ciało macochy. W oka mgnieniu zajęła się cała ogniem a już po chwili pożerał on całe pomieszczenie. Cały dom stał w ogniu. Zbliżał się do progu a wielkie języki ognia, posłusznie niczym strażnicy strzegący wejścia ustąpili mu drogi. Wyszedł na dwór i pomimo rzęsiście padającego deszczu, można było odnieść wrażenie, że trawiący budynek ogień wciąż rósł na sile. Kroczył spokojnie w kierunku wcześniej zrobionego przez siebie z porąbanych mebli oraz desek, prowizorycznego stosu. W ręku trzymał kawałek kredy. Stanął przed konstrukcją i na jednej z desek napisał coś niewyraźnie. Wdrapał się na stertę, przypierając plecami do grubego pala znajdującego się pośrodku. Podniósł ręce ku niebu, które nigdy wcześniej nie było tak czarne. Krople deszczu spływały po jego wpatrzonej w górę twarzy. Niespodziewanie wokół niego huknęły iskry, a cały stos zapłonął. Po kilku sekundach wielki płomień unosił się ku niebu, pomimo wciąż padającego deszczu.

– AAA, NIE– krzyk nieludzko cierpiącego chłopaka, próbował przebić się gdzieś przez ścianę ognia. Było już za późno.

Przestało padać. Zapanowała cisza. Źdźbła trawy delikatnie kołysały się na wietrze.

 

Gdy przyjechała straż pożarna w zasadzie nie było już czego ratować, prawie wszystko doszczętnie spłonęło. Policja zjawiła się dosłownie kilka minut po niej. Komisarz wysiadł z radiowozu, wcześniej opatulając się dokładnie. Było zimno a on nie chciał znów użerać się z chorobą i żoną. Ogarnął wzrokiem powstały niedawno obraz i burknął coś pod nosem. Podszedł do jednego z niskich policjantów, krzątających się wokół deski, na której znajdował się dziwny napis.

-Co tu się do cholery stało Patric?– zapytał – Nie dość, że od rana w całej okolicy mają miejsca jakieś dziwne zjawiska, to jeszcze podpalających się popaprańców mi tu brakowało.

-Też się głowię szefie, jak to się wszystko mogło stać. Więcej szczegółów będziemy znać po sekcji, tego, co zostało po tej trójce.

-Trójce?– zapytał komisarz

-Tak, jeden spłonął na tym o nazwijmy to stosie, a pozostali spłonęli w środku.

-Jasna cholera.– pokręcił głową i spojrzał na niskiego mężczyznę.– Co to za napis? Wiesz co to znaczy?

– Nie bardzo szefie, wiem jedynie, że został napisany kredą. Głowię się nad tym jak to jest możliwe, że pomimo takiego obfitego deszczu nie został po prostu przez niego zmazany, bądź chociaż delikatnie naruszony. Nic. Jakbym to napisał dosłownie przed chwilą. Deska, mimo iż znajdowała się blisko ognia, nie ucierpiała nawet w najmniejszym stopniu.

-Jest tu do cholery ktoś, kto może wiedzieć, co znaczy ten napis?

Widać było, że policjant o imieniu Patric coś przetwarza, a może po prostu stwarzał takie wrażenie.

–Moment– Podbiegł do grupki dziwnie ubranych mężczyzn i z jednym z nich o czymś chwilę rozmawiał. Wrócił, przeskakując kałuże niczym zając. – Szefie jeden z tych gości, wie co jest napisane na tej desce. Zaraz tu będzie. W momencie w którym kończył, ubrany w czarny płaszcz mężczyzna, podszedł do nich i przywitał się z komisarzem.

– Tomas Rowland– miał mocny uścisk i bystre oko. Pomiędzy komisarzem a nim doszło do dziwnej wymiany wzrokowej. Oboje wiedzieli, że nie przypadną sobie do gustu.

-A więc chcecie panowie wiedzieć co znaczą te napisy tak.– rzekł w nieco patetyczny sposób.

Komisarz zacisnął zęby i przypomniał sobie o codziennie powtarzanych przez żonę słowach „Pamiętaj, twój lekarz mówił, że masz się nie denerwować”. Mam to w dupie. Ktoś w jego wnętrzu jak zwykle nie powstrzymał się od komentarza.

-Tak– odparł szorstko – Ale na początek chcę wiedzieć kim pan jest.

– Jestem jakby to powiedzieć odpowiednim człowiekiem, w odpowiednim miejscu. Nie mam zamiaru się nikomu tłumaczyć a tym bardziej panu.– szyderczy uśmiech pojawił się na jego twarzy.

-Ach tak!- ostro zareagował komisarz. Sięgał już po kajdanki – Nie chcesz gadać to zakujemy Cię i wyśpiewasz wszystko na komendzie. Pierdzielony kuglarz się znalazł.– Kto wie jakby się to zakończyło, gdyby w porę nie zareagował przysłuchujący się całej rozmowie mniejszy policjant. Bardzo podirytowany tą sytuacją.

-Panowie, panowie– Wparował pomiędzy szarpiących się. – Panowie nie po to się tutaj zebraliśmy, by zakuwać się w kajdanki. Oboje mamy tu robotę do wykonania.

Uspokoili się, jednak wciąż patrząc na siebie wilkiem. Rowland poprawił płaszcz a komisarz schował kajdanki.

-Chociaż jeden tu ze zgromadzonych ma trochę oliwy w głowie– rzucił Tomas

Policjant chciał się odgryźć, ale widząc to w słowo wszedł mu Patric.

– No więc co oznacza owy napis?– zapytał i wskazał palcem na deskę, mając nadzieję, że załagodzi w ten sposób napięcie.

Rowland zbliżył się do stosu. Przejechał badawczo ręką po powierzchni deski.

-Tu jest napisane „ Chciałem wyleczyć duszę ogniem”.

Policjanci spojrzeli na siebie.

-Co to może oznaczać? Dlaczego ta deska nie spłonęła, tak jak inne? – zapytał komisarz.

-Właśnie dlatego tu jestem, by się tego dowiedzieć. Panowie pokażę wam jeszcze ciekawszą rzecz.– mężczyzna w płaszczu wskazał palcem w kierunku zgliszczy domu– Chodźcie za mną.

Ruszyli w trójkę, omijając liczne kałuże zdobiące podwórze. Strażacy utorowali im wcześniej drogę wewnątrz budynku, dzięki czemu bez problemu mogli dostać się w miejsce, w które prowadził ich Rowland. Przeszli przez strawioną przez ogień sień oraz część korytarza.

-Spójrzcie panowie– pełniący nieznaną tu funkcję Tomas Ronald wskazał palcem na drzwi.

Dwaj policjanci pełni podziwu patrzyli na nienaruszone przez ogień drzwi.

-Jak to możliwe?– wymamrotał komisarz. Coraz bardziej nie podobała mu się cała ta sprawa, a dodatkowo przeszły mu po plecach ciarki.

– Również dlatego tu jestem. Co najlepsze strażacy próbowali już wszystkiego, by otworzyć te drzwi i nic, jakby nie były wykonane z drewna a z czegoś…– urwał– …no właśnie sam nie wiem z czego. Próbowali kuć ścianę, ale ta również ani drgnie.– Mężczyźni spojrzeli po sobie. Komisarz wbił wzrok w drzwi i myślał.

Z ociężałych chmur znów zaczął padać deszcz.  

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Jeśli wiesz, że opowiadanie pod względem technicznym “leży”, jak sam się wyraziłeś, nie lepiej byłoby je najpierw dopracować?

 

Nie przeczytałam całości, więc odnośnie fabuły nie będę się wypowiadać. Niestety, czytało mi się nie najlepiej ze względu na liczne błędy:

 

– Stawiasz przecinki w dziwnych miejscach, np.:

 

Czarne chmury, powoli kłębiły się na niebie jak smoła w kotle, – dlaczego przecinek po chmury?

 

– Używasz bardzo dużo imiesłowów, nie zawsze poprawnie, co bardzo utrudnia zrozumienie, o co chodzi w zdaniach, np.:

 

Długotrwałe opady deszczu wzbogaciły szkolne boisko, [+] pokryte w głównej mierze żużlem, w liczne kałuże, swą barwą oraz kształtem przypominające puste i zimne oczy rekina.

 

– Powtórzenia:

U podnóża drzew obficie zalegały liście, które jeszcze nie tak dawno były ich częścią, teraz będąc już tylko trawionymi przez zgniliznę. (to zdanie ogólnie brzmi na przekombinowane)

 

Chłodny jesienny wiatr targał na wszystkie strony pióra kilku kruków, muszących nieustannie zmieniać miejsca spoczynku na szarych, wilgotnych konarach. Od kilku dni żadne promienie słoneczne

 

– Błędny zapis dialogów

– Różne, inne błędy:

 

Chłodny jesienny wiatr targał na wszystkie strony pióra kilku kruków – ornitologiem nie jestem, więc mogę się oczywiście mylić, ale chyba nawet bardzo silny wiatr nie jest w stanie targać piór żywego ptaka na wszystkie strony (no chyba, że go coś wcześniej zaatakowało?)

 

Krople deszczu, które zalegały na szybie okna, powoli spływały w dół, czasami przecinając się wzajemnie. – wydaje mi się, że krople w tym samym czasie mogą albo zalegać albo spływać.

 

Pochłonięty doszczętnie w otchłani być pochłoniętym czymś a nie w coś

 

Ogólnie mam wrażenie, że masz kłopot z poprawną konstrukcją zdań, często musiałam czytać jedno zdanie dwa albo trzy razy żeby zrozumieć, co do czego się odnosi (szczególnie tyczy się to imiesłowów).

 

It's ok not to.

Proponuję zacząć od napisania czegoś krótszego, (do 20.000 znaków), wrzucić to na betalistę i poprosić kogoś o betowanie a następnie opublikować. Wrzucając ponad 90 tyś znaków, źle napisane, nie uda Ci się uzyskać czytelników i opinii. Pozdrawiam.

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Czarne chmury, powoli kłębiły się na niebie jak smoła w kotle, tworząc dziwaczne kształty, co rusz zmieniając je niczym wijące się węże. Długotrwałe opady deszczu wzbogaciły szkolne boisko pokryte w głównej mierze żużlem, w liczne kałuże, swą barwą oraz kształtem przypominając puste i zimne oczy rekina. U podnóża drzew obficie zalegały liście, które jeszcze nie tak dawno były ich częścią, teraz będąc już tylko trawionymi przez zgniliznę.

 

Czarne chmury kłębiły się na niebie jak smoła w kotle, tworząc dziwaczne kształty. Długotrwałe opady deszczu wzbogaciły szkolne boisko o liczne kałuże, swa barwą i kształtem przypominające puste, zimne oczy rekina. U podnóża drzew zalegały trawione przez zgniliznę liście. ← tak wyglądałoby to poprawnie. Jasno, krótko, zwięźle, bez powtórzeń, zapętleń, zbędnego nadmiaru, obrazowo.

 

Rzeczywiście opowiadanie jest za długie, choćbym miała naprawdę wielką dobrą wolę, nie dam rady nad nim siąść, zwłaszcza jeśli zaczyna się w taki sposób. Na wyrywki:

 

Wątła ilość światła docierająca przez dawno już niemyte okna oraz spłowiałe ściany koloru malachitowego głównego korytarza, wywoływały u nie jednej osoby wrażenie przebywania w jakimś zakładzie dla obłąkanych.

 

Niewielka ilość światła, docierająca przez dawno niemyte okna, wywoływała wrażenie przebywania w zakładzie dla obłąkanych. Potęgowały je spłowiałe ściany.

 

Chłopak widział dziwne zgrubienia poruszające się w różnych kierunkach pod jego skórą, od czasu do czasu przystając, by ukąsić go w organy napotkane przed sobą.

 

Tego zdania nawet nie da się naprawić… ŻE CO?

 

Zwinnym językiem, będącym w ciągłym ruchu, przeanalizowała otaczającą ją cząsteczki. ← masło maślane, jak zwinny to wiadomo, że w ruchu, jak w ciągłym ruchu to wiadomo, że zwinny

 

“– Wynoś się kundlu!- warcząc ruszył słoniowato na znajdującą się przed nim dwójkę. Chłopak zerwał się ciężko na nogi i szybko oddalili się od zagrożenia wraz z najlepszym przyjacielem.

-Zabiję tego kundla. Jak boga kocham– rzucił grubas, zatrzaskując za sobą drzwi. Mógł wrócić teraz do swej pani.” ← co to za zapis dialogu? Sprawdź zasady w poradniku!

 

Brakuje mnóstwa przecinków, a zdania są nieprawdopodobnie pogmatwane.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Przykro mi to mówić, ale Skalp diabła został napisany w sposób uniemożliwiający płynne czytanie i zrozumienie opowiadania. Autorze, masz, co już zauważyła Dogsdumpling, ogromne problemy z prawidłowym budowaniem zdań. Tworzysz tak karkołomne konstrukcje, że doczytawszy zdanie do końca, często zapominałam, co było na początku. W dodatku ozdabiasz je bardzo wymyślnymi porównaniami i miejscami traciłam orientację, co tak naprawdę chciałeś powiedzieć. Jeśli dodamy do tego szwankującą interpunkcję, nie zawsze właściwie użyte słowa i inne usterki, otrzymamy tekst, w który winieneś włożyć jeszcze mnóstwo pracy.

Całkiem sensowna jest też sugestia Mytriksa.

W łapance uwzględniłam tylko niektóre usterki w początkowej części opowiadania. Nie sposób wypisać wszystkie, bo poprawienia wymaga niemal każde zdanie.

 

Dzie­cia­ki gwał­tow­nie chwy­ci­ły za swe ple­ca­ki… – Dzie­cia­ki gwał­tow­nie chwy­ci­ły swe ple­ca­ki

 

– Dziec­ko, co Ci jest?– Dziec­ko, co ci jest?

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Całą lek­cję bu­jasz w ob­ło­kach a pod­krą­żo­ne oczy su­ge­ru­ją, iż ostat­nie noce do uda­nych nie na­le­żą. – za­py­tał na­uczy­ciel… – Całą lek­cję bu­jasz w ob­ło­kach, a pod­krą­żo­ne oczy su­ge­ru­ją, iż ostat­nie noce do uda­nych nie na­le­żą – powiedział na­uczy­ciel

Zbędna kropka po wypowiedzi. Nauczyciel nie zadaje pytania, a wyraża przypuszczenia.

Źle zapisujesz dialogi. Zajrzyj do tego wątku: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

-Ostat­nio mam same kosz­ma­ry, nie mogę spać, ale to minie, je­stem tego pe­wien– od­po­wie­dział chło­pak… – Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza. Brak spacji przed półpauzą. Te błędy występują wielokrotnie, w całym opowiadaniu.

 

wska­zał pal­cem na si­nia­ka. – …wska­zał pal­cem na si­nia­k.

 

każ­de­mu może się zda­rzyć na lek­cji wf-u.– od­parł chło­piec… – …każ­de­mu może się zda­rzyć na lek­cji WF-u – od­parł chło­piec

 

Wątła ilość świa­tła do­cie­ra­ją­ca przez dawno już nie­my­te okna oraz spło­wia­łe ścia­ny ko­lo­ru ma­la­chi­to­we­go… – Ze Czy dobrze rozumiem, że światło docierało przez brudne okna i spłowiałe ściany…?

 

wy­wo­ły­wa­ły u nie jed­nej osoby wra­że­nie… – …wy­wo­ły­wa­ły u niejed­nej osoby wra­że­nie

 

po­czuł, że ple­cak nie po­zwa­la mu iść dalej. Nagle ktoś gwał­tow­nie ob­ró­cił nim wokół jego wła­snej osi i chwy­cił mocno za szyję, przy­pie­ra­jąc chło­pa­ka do ścia­ny. – Ze zdania wynika, że plecak, obrócony wokół swojej osi i złapany za szyję, przyparł chłopaka do ściany.

 

był nim star­szy o 3 lata szkol­ny za­wa­dia­ka. – …był nim star­szy o trzy lata szkol­ny za­wa­dia­ka.

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

za­ci­ska­jąc moc­niej swój uścisk na szyi… – Nie brzmi to najlepiej.

 

z jego pasz­czy usła­nej gni­ją­cy­mi zę­ba­mi… – Zęby, nawet gnijące, nie są w stanie usłać sobą paszczy.

 

Nada­rzy­ła się ku temu jesz­cze więk­sza spo­sob­ność, gdyż wy­ro­stek wciąż nie mogąc wyjść z po­dzi­wu swego rzutu, nie bar­dzo kwa­pił się by do niego przy­być… – Zrozumiałam, że wyrostek nie mógł wydostać się z podziwu i nie kwapił się, by przybyć do rzutu.

 

ru­szył scho­da­mi w dół, za ple­ca­mi sły­sząc bluz­ki le­cą­ce pod jego ad­re­sem. – Czy dziewczyny pozdejmowały szeleszczące bluzki i rzucały nimi w Danny’ego?

Zapewne miało być: …sły­sząc bluz­gi le­cą­ce pod jego ad­re­sem.

 

jęki po­dob­ne do tych, które do­cho­dzą z Sali tor­tur. – Dlaczego wielka litera?

 

nie zwa­ża­jąc na nic po pro­stu wpadł na bramę furt­ki… – Co to jest brama furtki?

 

po­wa­la­jąc tym samym na zie­mię Dan­ne­go. – …po­wa­la­jąc tym samym na zie­mię Dan­ny’ego.

 

Dwoje z nich wbiło mocno palce w jego ramię… – Czy w pościgu brały udział dziewczyny? Jeśli nie, winno być: Dwóch z nich wbiło mocno palce w jego ramię

Dwoje, to dziewczyna i chłopak.

 

Kom­pa­nie wspól­nie ryk­nę­li, na­pa­ja­jąc się cier­pie­niem… – Kom­pa­ni wspól­nie ryk­nę­li, na­pa­wa­jąc się cier­pie­niem

 

kil­ko­ro in­nych na­to­miast przy­bra­ło po­zy­cję czwo­ro­noż­ną… – …kil­ku in­nych na­to­miast przy­bra­ło po­zy­cję na czworakach

 

Od­da­lo­ny był od nich o ja­kieś dobre trzy­dzie­ści me­trów. Jego cień otu­lo­ny był w długi płaszcz, się­ga­ją­cy do samej ziemi, który tra­wio­ny był przez sta­rość i z całą pew­no­ścią był sie­dli­skiem moli. Miał wy­so­ki koł­nierz po czę­ści za­sła­nia­ją­cym twarz oraz ka­pe­lusz z po­strzę­pio­nym ron­dem, któ­re­go skraw­ki tar­ga­ne były de­li­kat­nie wia­trem. Jego osoba zaś była czer­nią… – Przykład byłozy.

 

Ich wa­taż­ka po­chwy­cił chło­pa­ka nie sta­wia­ją­ce­go żad­nych opo­rów za szyję… – Co to znaczy nie stawiać oporów za szyję?

 

dy­ry­go­wał im spa­sio­ny obrzy­dli­wie kruk… – Można dyrygować kimś, ale nie komuś.

 

po­zy­cja, którą przy­brał wiel­ce przy­po­mi­na­ła … – …po­zy­cja, którą przy­brał wiel­ce przy­po­mi­na­ła

 

Danny mógł­by przy­siąść, że po dru­giej stro­niePewnie Danny mógłby przysiąść, ale podejrzewam, że miało być: Danny mógł­by przy­siąc, że po dru­giej stro­nie

Poznaj znaczenie słów przysiąśćprzysiąc.

 

(Jak tego do­ko­ny­wał, skoro kot cięż­ko miał­by się prze­do­stać przez za­ro­śla… – (Jak tego do­ko­ny­wał, skoro kot miałby trudności z przedostaniem się przez za­ro­śla

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka