- Opowiadanie: Urikan - Rybik

Rybik

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Rybik

By zacząć dzień niestety musiał wstać. Zrzucić tę cholerną kołdrę, to całe gówno, które i tak będzie towarzyszyło mu do wieczora. Zwlec niewyspaną głowę, umyć przepocone, zmarznięte ciało, by znów zmarznąć w drodze do pracy. A to wszystko tylko po to by rozpocząć serię powtarzalnych czynności, podtrzymujących go przy życiu. Krok za krokiem ku zarabianiu, ku dalszej egzystencji. Czuł, że istnieje tylko od piątku do niedzieli, sam nie wiedział, kiedy podpisał cyrograf z Lucyferem. Liczył jednak, że sprzedał duszę za coś cennego, przynajmniej jakieś dobre ciastko lub miejsce siedzące w autobusie. Obojętność wypełniała przestrzeń, szarość masowała mu plecy co rusz pytając czy nie ma ochoty na coś mocniejszego. Lecz wyrósł już z niewinnego stanu niespełnienia, godził się ze światem, tak jak martwy gołąb akceptuje wzór opony rozpędzonego tira. Ostatnią rzeczą jaką pragnął to użalanie się nad sobą. W tym całym świecie nie był jedynym z przerażająco niezadowolonych nieszczęśników, było ich od groma. Każdemu coś nie pasowało, a to pogoda, innemu praca, a jeszcze komuś zapach z ust. Wieczna litania zasmuconych twarzy, trudno o optymizm w takim otoczeniu. Najzwyczajniej trzeba zgrywać istotę wyższą, prowokować ludzi wiecznym widzeniem dobrej ścieżki. Codziennie powtarzać w głębi ducha: „twoje szczęście będzie włócznią, która dobija te wieczne malkontenctwo”. Żyć dla najgorszej z możliwych radości, satysfakcji z cudzego nieszczęścia, dobrem czynić zło.

Jan ospale zsunął się na podłogę. Wpadł w górę śmieci, starych opakowań po jedzeniu, reklamówek i paragonów. Niestety, dziś również musiał iść do pracy. Nie mógł skoordynować ciała z myślami. Zawsze pragną wolności od wszelkich zobowiązań, etatów i pracodawców. Życie jednak nie podzielało jego marzeń. Jan skapitulował, wziął ciepły prysznic, czerpiąc ponad przeciętną przyjemność z utopienia rybika cukrowego. Gdy tylko spostrzegł srebrzyste łuski odkręcił wodę. Owad miał pecha, wpadł do wanny. Odpoczywał tam niczego się nie spodziewając, śnił o skrobi, do czasu gdy woda spłukała go do kanalizy.

Włożył na siebie losowe ubrania, brał te, które leżały pod ręką. Zimne powietrze szybko dało się we znaki, marzł przez za cienką kurtkę i mokre włosy. Gdy wsiadł do pociągu nie poczuł ulgi. Grzejnik przy nodze był rozgrzany do czerwoności, pewnie przy dłuższej podróży mógłby stopić podeszwy. Stopy się pociły, lecz nad nimi wciąż panowało przeszywające zimno, wlatujące przez każdą nieszczelność. Czuł się jak pasażer szwajcarskiego sera przypalanego od spodu podczas biwaku w Syberyjskiej Tajdze. Do takiego środka lokomocji trzeba było przywyknąć, niezahartowani szybko kończyli na zwolnieniach lekarskich. Współpasażerowie zwijali się w sobie, robili co mogli by uzyskać równowagę między ciepłem podłogi, a wszechobecnym mrozem. Z tych ludzkich kokonów wystawały jedynie pojedyncze dłonie ściskające telefony lub lektury nie najwyższych lotów. Brakowało pięknych dziewcząt, czy pogodnych ludzi, brak definiował przestrzeń. Tak wczesna godzina wyzwalała jedynie smutek, po odrapanych ścianach pociągu spływała żółć życia. Jan nie był pewien czy zgromadzenie szarości wyzwala ponurą atmosferę. Równie dobrze krople trzęsące się na szybie mogły być łzami podróżnych. Opierali oni bezwładnie głowy zamykając powieki lub niezgrabnie się wiercili zaczytując w romansach. Jan miał prosty wybór, mógł czytać książkę lub beznamiętnie wlepiać wzrok w telefon. Śledzić wiadomości z dalekich krain, zdjęcia zachwyconych życiem koleżanek lub narzekań. Ta forma modlitwy opanowała wszystkie środki przekazu, nawet w tak nienamacalnym Internecie tętniło wszechobecne niezadowolenie. Najwyraźniej kosmiczny demon domagał się hołdów pod postacią egzystencjalnych jęków. Wspaniałej świadomej oceny rzeczywistości, która jednak nigdy nie prowadziła do zmian, czy jakiegokolwiek innego działania, a jedynie wyrażała emocje wszystkim już doskonale znane. Wirus był niezwykle zaraźliwy, przenosiły się przez ciągłe powtarzanie tego samego w pracy, w domu, na ulicy. Jęki niezadowolenia stały się osobnym dialektem, jedynym w którym można było się w pełni komunikować.

 

Świat jednak nie był taki zły. Za szybą unosiło się słońce, rozświetlając wnętrze pociągu. Zastanawiał się czy inni pasażerowie też dostrzegają piękno tej chwili, lecz ich oczy były skierowane w innym kierunku. Jan sam wpadał w pułapkę, bo czym jest narzekanie na narzekanie? Czuł się obcym w tym świecie, krainie promocji telewizorów, dwa w jednym i ostatnich okazji. Marzył o ucieczce, lecz nie wiedział dokąd. Tak rozmyślając dojechał do celu.

Chłopakowi pozostało już tylko kilka minut spaceru do pracy. Dawno już zapomniał o rybiku cukrowym zabitym nad ranem. Jego myśli wędrowały wokół drożdżówek, płatków musli i kawy. Dieta urzędnika państwowego nie należała do najzdrowszych. Podstawę tej piramidy żywieniowej stanowił cukier. Przeciętny człowiek może się zdziwić jak tanie są najobrzydliwsze drożdżówki. Napęczniała buła, wewnątrz pomarańczowa jak kamizelka ratunkowa, polana obleśnym lukrem zmieszanym z kwaskiem cytrynowym, a na środku mała wulgarna dziura wypełniona ciemną mazią. I tak jedna za drugą lądowały w paszczach pracowników umysłowych na których barkach stała równowaga kraju. Ta symbioza człowieka z drożdżem budziła niepokój, nikt nie miał pewności, czy drożdże już nie przejęły kontroli nad kadrą administracyjną kraju. A co jeśli zagnieździły się w mózgach pani Jadzi, Grażynki z kadr i Jacka ochroniarza? W ostatnich miesiącach drożdżówki gwałtownie taniały, a ich szeroki wybór mógł onieśmielić niejednego wielbiciela trudnych decyzji. Może szarość świata również nie była nieszczęśliwym zrządzeniem losu, a jeśli był to spisek drożdży. W tej ponurej atmosferze człowiek potrzebował odskoczni. Chwili zapomnienia, zanurzenia zębów w pięciuset kaloriach, by na moment zapomnieć o smutku, depresji i innych ludziach.

Tak idąc nawet nie zauważył jak jego trasa powoli zaczęła się zmieniać, tak znienawidzone płyty chodnikowe delikatnie unosiły nad ziemią. Konstrukcja podłoża zmieniła się w schody prowadzące ku niebu, lecz Jan wciąż rozmyślał o odrobinie słodyczy życia w przełyku. Im wyżej się wspinał tym bardziej sam tonął w delikatnej dziurce wypełnionej żółtym budyniem, unosząc się na powierzchni zahaczał o wzgórki lukru. Jan nieświadomie pokonywał płyty wznoszące się ku górze, miasto było już malutkim punkcikiem pod nim, a on wciąż się wspinał. Jego świadomość znajdowała się we władaniach potężnej siły, została skazana na przedzieranie się przez dżemowe doliny. Płynął tak w myślach pokonując słodkościową rzekę, po każdym ruchu ramion na jego twarz padały karmelowe krople, spływające jak łzy do jego ust. Nie mógł się nasycić tą słodyczą, ona nie przesładzała. Im dłużej płynął tym lepiej się czuł, każdy metr stanowił większą rozkosz.

Ta podróż nie mogła trwać jednak wiecznie, Jan z całej siły uderzył w metalową bramę. Gwałtownie odzyskał świadomość. Zachwiał się próbując złapać równowagę na lewitującej płycie chodnikowej. Rozpaczliwe machał rękoma by jakimś cudem uniknąć upadku. Roztaczający się pod nim widok przeraził go, lecz to co stało przed nim wzbudzało nie mniejszą grozę. Stał przy olbrzymiej konstrukcji, z kształtu przypominającej paszczę potwora, którego zęby były olśniewająco białe i bardzo zadbane. Paszcza się rozwarła, a z jej czeluści wypełznął długi czerwony jęzor, obwinął się wokół Jana i wessał do środka. Został połknięty, zlatywał w dół mijając czerwone ściany, wraz z nim leciały odłamki przeróżnych przedmiotów, samochodów, walizek, a nawet odkurzacz. Nabierał prędkości by ostatecznie wytrysnąć wraz z falą śmieci na zewnątrz. Znów znalazł się nad ziemią, lecz tym razem unosił się przed nim ogromny latający tron. Zasiadał na nim równie duży rybik cukrowy. Na jego głowie spoczywała złota korona, zdobiona olbrzymimi kamieniami szlachetnymi, których nazwy Jan nie znał. Jedno z odnóży zaś dzierżyło zdobione berło. Nagromadzenie wydarzeń, ich pędzące tępo wprawiało w otumanienie mężczyznę, nie mógł zrozumieć jakich szalonych zdarzeń jest elementem.

 

– Podły zabójco – przemówił rybik – zginiesz marnie, twa zbrodnia zostanie surowo ukarana! Śmiałeś utopić ostatnie wcielenie Boga Cukra!

 

– Boże, co tutaj się dzieje – odparł Jan.

 

– Jak śmiesz zaprzeczać?! Jak śmiesz kłamać, kara będzie najsurowsza z surowych, znajdziemy też coś na człowieka. Dowiemy się czego nie znosicie, czego się boicie i ukarzemy cię, ty podły potniaku!

 

– Boże, boże, pomocy – zaczął krzyczeć bezradnie – ja nic nie wiem, co ja zrobiłem?

 

– Jak śmiesz – robak zdecydowanie podniósł głos – zabiłeś go podczas snu, gdy wycieńczony spoczywał bez sił na dnie twojej pułapki.

 

– Nie wiem o czym mówisz – rozpaczliwie wydzierał się Jan – zostawcie mnie w spokoju, boże co mi się stało, gdzie ja jestem?!

 

– W odwłoku jesteś – rozbawiony odpowiedział rybik – nie zrozumiesz, jesteś zbyt tępy,

 

tylko zabijać potrafisz, świetnie, będziesz cierpiał.

Wtem z nieba zleciał kolejny robak, pochwycił Jana w paszczę i odleciał. Wstrząśnięty mężczyzna stracił przytomność, bezwładnie zwisał, figlarnie dyndając spomiędzy szczęk owada. Lot zakończył się na ogromnej lewitującej drożdżówce, nieoczekiwany wybawca delikatnie ułożył swoją zdobycz w budyniu. Nagłe zetknięcie z klejącą masą przebudziło mężczyznę. Osuwał się w klejącej mazi, ledwie mógł się ruszać, gęsty budyń niczym bagno wciągał go do środka, nim się zorientował od szyi w dół cały był zanurzony.

 

– Chłopcze miałeś dużo szczęścia – przemówił owad – gdybym nie przelatywała pewnie już dawno byłbyś inną istotą.

 

– Co – wydusi z siebie Jan – ja nic nie rozumiem.

 

– Zabiłeś dziś potężnego boga, cierpliwość króla się skończyła. Szczerze mówiąc mój czyn tylko odwleka karę i tak cię znajdzie, a wtedy pewnie przemieni w coś, coś czego nie znosisz. Właśnie chłopcze, czego nie znosisz?

To mówiąc owadzica nachyliła się nad mężczyzną. Otarła się swym biustem o jego głowę, lecz szybko się cofnęła, gdy poczuła jego ciało. Dopiero wtedy nieszczęśnik zdał sobie sprawę, iż znajduje się przed nimi dziwaczna mieszanka kobiety i owada. Można było ją nazwać humanoidalną, lecz z jej pośladków wyrastał odwłok. Posiadała nogi i ręce w ilości ludzkiej, chociaż miała też czułki i malutkie odnóża pokrywające całe ciało. Te niby kończyny żyły własnym życiem, falując w losowym kierunku. Nieznajoma zamiast skóry posiadła chitynowe płytki, a jej oczy stanowiły dwa czarne, nieustannie się poruszające wiry.

 

– Ja nikogo nie zabiłem – stwierdził przerażony Jan – ja tylko szedłem do pracy!

 

– Wy potowcy, jesteście marni, na nic nie zwracacie uwagi, tylko wasze gruczoły wciąż pracują. Zabiłeś boga, a nawet o tym nie wiesz. Spędzisz resztę życia w marności, też tego nie wiesz. Co ty wiesz?

 

– Gdzie ja jestem? Co tutaj się dzieje?

 

– Jesteś tam gdzie Twoje miejsce, w Królestwie jak wy ich nazywacie Rybików Cukrowych. Te potężne istoty władają waszym wymiarem od w waszym przeliczniku miliarda lat, a ty zabiłeś ich boga.

 

– Ile razy mam powtarzać, że nikogo nie zabiłem.

 

– Ależ zabiłeś, utopiłeś dziś rano, wylałeś na niego strumień wody i się utopił.

 

– Boże – krzyknął Jan – mówisz o tym robaku.

Po chwili dotarła do niego powaga sytuacji. Będąc zanurzonym po szyję w budyniu, lewitując kilometry nad ziemią na drożdżowce, chciał wytłumaczyć pół kobiecie, pół owadowi, że spłukanie do spływu robaka nie jest wielkim grzechem.

 

– O kochany – stwierdziła podśmiewając się – ależ jesteś zabawny, nie szanujesz nie tylko bogów, ale też swojego wybawcy. Twoje myśli, jakże teraz głośne, jakie obraźliwe, bezkarne. Ale ja głupia tak jak ty nie jestem, mam plan, król cię znajdzie, a może znajdzie co innego.

 

– Nie wiem o czym mówisz.

 

– To się dowiesz, musisz mnie jedynie pocałować!

Już wcześniej Jan mocno starał się nie gapić na nagie piersi owadzicy. Mimo swego specyficznego oblicza, zdawała się dość atrakcyjna, a jej odmienność była nawet pociągająca. Gdy zbliżyła swe szczęki do młodzieńca, on nie czuł odrazy. Ich jamy ustne się zetknęły, Janowi początkowo towarzyszyły motyle w brzuchu, było to niezwykłe doświadczenie. Lecz po chwili z przełyku nieznajomej wydobył się niespodziewany narząd, który gwałtownie wsunął się do gardła człowieka. Czuł jak coś podłużnego i twardego penetruje jego wnętrze. Nie mógł się ruszyć, budyń uniemożliwiał jakąkolwiek reakcję. Nieproszony narząd zaczął wykonywać ruchy frykcyjne, a przez jego wnętrze zaczęły przesuwać się okrągłe kształty rozszerzając szyję nieszczęśnika do granic możliwości. Jan poczuł jak coś wpada do jego wnętrza. Gdy ruchy ustały, owadzica szybko się odsunęła. Patrząc w oczy towarzysza z uśmiechem wessała do swego wnętrza organ podobny do macki.

 

– Nie przejmuj się – powiedziała z troską w głosie – tylko złożyłam w tobie jajka. To słysząc chłopak stracił przytomność.

 

Gdy się ocknął lewitował nad ziemią na ogromnym, drożdżowym okruchu. Jego brzuch gwałtownie falował, czuł chaotyczne ruchy w swoim wnętrzu. Próbował złapać obiekty, które poruszały się pod skórą, lecz momentalnie wstrząsnęły nim wymioty. Z jego ust trysnęła czarna maź, a w niej płody. Ostatecznie wyrzygał pięć stworów stanowiących mieszankę człowieka z owadem. Nim spostrzegł te groteskowe potworki rozpostarły swe owadzie skrzydła i zaczęły unosić się na jego głową.

 

– Tato – jednocześnie przemówiły synchronizując swe głosy – nie martw się zaraz Cię stąd zabierzemy.

Jan oszołomiony po specyficznym porodzie nie zareagował. Beznamiętnie zwisał gdy maluchy złapały go za koszulę i uniosły nad okruch. Przestrzeń wypełniły szelesty małych skrzydełek. Leciał tak spoglądając na świat, próbował zrozumieć to co się stało. Przed chwilą został ojcem, wcześniej zgwałciła go mutantka, inaczej wyobrażał sobie wejście w dojrzałość. Zrozumiał, że jeżeli chce przeżyć musi pozbierać się do kupy i zaakceptować swoją sytuację. Postanowił walczyć o przetrwanie.

 

– Hej – krzyknął – dokąd mnie zabieracie?

 

– Musimy Ciebie ukryć – chóralnie odpowiedziały – mama nam tak kazała. Najlepiej gdzieś, gdzie nie ma cukru. Istnieje taka kraina pełna słonych paluszków. Słone paluszki są pełne soli. Tam będziesz bezpieczny Tato. Zaraz tam będziemy.

 

– Dobrze, ale jak to możliwe, że wy mówicie i tyle wiecie, przecież dopiero się urodziłyście.

 

– Tak Tato, ale nasze mózgi rozwinęły się z części twojego. Mamy też twoją wątrobę i kilka innych rzeczy, nie martw się nawet nie poczujesz, zresztą mama uważa, że niedługo nie będą Ci potrzebne. Ale jesteśmy już na miejscu.

 

– Co – przerażony krzyknął – jak to mój mózg?

Jednak nim zdążył usłyszeć odpowiedź, brzdące go puścił i zaczął spadać. Myślał, że zaraz się zabije uderzając o ziemię, lecz ku swojemu zdziwieniu zawisnął na gigantycznym słonym paluszku. Niczym obręcz w triku kuglarza jego koszulka idealnie zahaczyła o czubek przekąski. Zwisał tak opierając nogi o spory kryształ soli, a przed nim roztaczał się las złożony jedynie ze słonych paluszków. Nie widział podłoża, lecz z każdej strony otaczały go tak lubiane przez wszystkie dzieci przekąski. Mimo podrażnionego porodem przełyku ułamał i zjadł kawałek. Smakował jak każdy inny paluszek, który można kupić w zwykłym sklepie.

Zrozumiał, że nie może tak wiecznie zwisać, podciągnął się na kryształkach, uwolnił koszulkę i powoli zaczął schodzić używając soli jako stopni. Mimo opływającego czasu wciąż nie widział skąd wyrasta ten las, pod nim unosiły się jedynie chmury. Z upływem czasu zaczął wątpić w szczęśliwy koniec, miał dość tej podróży. Będąc na skraju wyczerpania, raz jeszcze wychylił się by spojrzeć pod siebie. Chmury wciąż tam tkwiły i jak na złość nie przybliżyły się nawet o odrobinę. Nauczony doświadczeniem bez oporu pogodził się z sytuacją, w tym świecie nic nie było normalne, może odległości tutaj nie istnieją, może wszystko tutaj jest inne. Oparł plecy, nie wiedział co ma robić, jak długo będzie w stanie przetrwać jedząc to samo i czy w ogóle chce tak żyć. Obawiał się, że samo siedzenie na soli może źle wpłynąć na jego zdrowie, parzyły go ręce, oczy, nie mógł nawet ich wytrzeć, miał już dość. Jego myśli zaczęły krążyć w kierunku skoku, to że zginie nie było takie pewne, w tej magicznej krainie mogło przydarzyć się wszystko. Jeszcze kilka godzin temu był tylko żałosnym urzędnikiem, lecz jego położenie się się drastycznie zmieniło. Jak w komedii romantycznej, jego życie przybrało nieoczekiwany obrót. Stał się żałosnym człowieczkiem uwięzionym na ogromny paluszku, na dodatek ściganym przez olbrzymiego rybika cukrowego. Dodał do tego jeszcze piątkę niezbyt urodziwych dzieci i gwałt oralny.

 

Skoczył.

 

Ku swemu zdziwieniu zaczął spadać, a te przeżycie było jak najbardziej realne, co więcej po raz pierwszy spostrzegł podłoże, które zbliżało się w zastraszającym tempie. Nawet nie wiedział kiedy pokonał chmury, ale widział pod sobą ogromny plac pokryty kostką brukową. Głowa pierwsza zetknęła się z rzeczywistością, co sprawiło, że momentalnie zmieniła się w sos pomidorowy, tylko z tą różnicą, że nie z pomidorów, ale z człowieka.

Jan stał i spoglądał dość zniesmaczony na swoje ciało, a raczej to co z niego pozostało. Fakt, że jednak wciąż odczuwał swoją obecność go nie dziwił, wypełniał go smutek wywołany śmiercią. Wyobrażał sobie ten ważny moment w życiu trochę inaczej, liczył na więcej patosu, ta chwila powinna być bardziej podniosła. Zamiast tego stał w kałuży złożonej z jego rozbitego ciała i nawet nie było ciemno, już nie mówiąc o świetle na końcu tunelu.

– Hejka – usłyszał znajomy, syczący głos – co tam potniaku?

Jego najgorsze podejrzenia się sprawdziły, za jego plecami lewitował tron, a zasiadał na nim ogromny rybik.

– Myślałeś, że uciekniesz – stwór kontynuował – łudziłeś się, że w tym lesie uda ci się?

Jan nie bał już się swojego oprawcy. Na dobrą sprawę przed chwilą dość mocno związał się z chodnikiem, co gorszego mogło mu się przydarzyć?

 

– Nie wiem czego jeszcze ode mnie chcesz – odparł zdenerwowany – jak widzisz nie żyję.

 

– Tak, ale wciąż mogę cię wskrzesić. A nawet sprawić, że będziesz w tym świecie żył wiecznie. Co ty na to?

 

– Czemu miałbyś mnie wskrzesić? – odparł zdziwiony Jan

 

– Żeby cię jeszcze bardziej upodlić, aby zemsta się dokonała bestio!

 

– Wiesz, zawsze wyobrażałem sobie śmierć inaczej, a teraz stoję tutaj i nie wiem co robić. Nie wiem nawet czy mam jakiś wybór.

 

– Faktycznie potniaku możesz tutaj zostać i radzić sobie sam, oczywiście jeśli na to pozwolę. Ale nie pozwolę, kara musi cię spotkać.

 

– Więc rób co chcesz, jest mi to obojętne, ale pochowaj mnie, chociaż schowaj gdzieś moje zwłoki.

 

– Jeszcze śmiesz dyktować warunki! – krzyknął rybik

Jan nagle znikł.

Gdy znów zdał sobie sprawę, że istnieje leżał na plecach. Nie mógł się ruszyć, czuł przeszywający ból. Otoczony był przez biel, a z punktu wysoko nad jego głową biło światło. Usłyszał głośny dźwięk, światło zamigotało, a nad sobą zobaczył własne oblicze. Widział siebie w rozmiarze olbrzyma, rozbierającego się. Wezbrała w nim panika, lecz nie był w stanie nic zrobić, gdy spróbował poruszyć ręką okazało się, że zamiast niej posiada kilka odnóży. Zrozumiał, że jest rybikiem cukrowym, co gorsze zaraz miał zostać utopiony przez samego siebie. Jeszcze tylko siku i woda z prysznica spłucze go do kanalizacji. Czuł, że tym razem będzie to prawdziwa, ostateczna śmierć. Zaczął myśleć o swoim życiu, o tych wszystkich dobrych momentach. Nie chciał poświęcić ostatnich chwil na rozpamiętywanie smutków i porażek. Choć te najpiękniejsze rzeczy przydarzyły mu się tylko w jego wyobraźni, nie miało to teraz znaczenia. Kto go rozliczy z wyimaginowanych romansów, zmyślonych przygód i wymyślonych przyjaciół? Spłuczka poszła w ruch, deska opadła, olbrzym odkręcił prysznic i woda popłynęła zabierając ze sobą małego rybika cukrowego.

 

– Tak drogi czytelniku – zaczął mówić Jan – tym razem umarłem na pewno. Nie wiem jaki morał płynie z tej historii, przecież jest to nadzwyczajna przygoda, niecodzienna w naszym prozaicznym życiu. Jeszcze wczoraj byłem zwykłym urzędnikiem, a dziś jestem martwą ofiarą króla rybików cukrowych. Pewne jest jedno, życie jest tu i teraz nawet jeśli jestem teraz martwy, to życie jest tutaj.

Koniec

Komentarze

Nie przemówiło. Najpierw opowiadasz o rzeczach doskonale znanych większości Czytelników. A potem poziom absurdu mnie przerósł.

Z wykonaniem tak sobie – masz sporo literówek, interpunkcja poważnie niedomaga.

Słone paluszki mają dużo węglowodanów.

ich pędzące tępo wprawiało w otumanienie

Sprawdź w słowniku, co znaczy “tępo”. Możesz się zdziwić.

– Musimy Ciebie ukryć

Ty, twój, pan itp. w dialogach małą literą. W listach dużą. I lepiej brzmiałaby forma “cię”.

Babska logika rządzi!

Poziom absurdu niezły :) W szczególności sposób zapłodnienia i urodzenia. A dzieciaczki urocze, tylko coś ich mało jak na taki gwałt ;) Początek trochę przegadany, te rozważania nic nie wnoszą do treści.

Podejrzewam, Urikanie, że Twoim zamysłem było napisać opowiadanie lekkie, zabawne i dość absurdalne. Moim zdaniem, zamiar chyba nie powiódł się do końca.

Bardzo zmęczyła mnie lektura Rybika. Wiem, że początek dnia miał być przykry, że  podróż pociągiem monotonna i jej opis spełnił zadanie, ale znużyła mnie do tego stopnia, że miałam ochotę wysiąść. Potem było tylko gorzej. Kiedy bohater wzniósł się na niedostępne mi poziomy absurdu, czytałam już tylko z obowiązku. Lektura nie wydała mi się ani lekka, ani zabawna, a fatalne wykonanie dopełniło nie najlepszego wrażenia.

W opowiadaniu jest masa błędów i usterek – powtórzenia, literówki, nadmiar zaimków, nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi, niektóre zdania nie są najlepiej skonstruowane, a zlekceważona interpunkcja maksymalnie utrudnia czytanie.

Urikanie, masz przed sobą sporo pracy. Może przydadzą się te wątki: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550, http://www.fantastyka.pl/loza/17

 

Ostat­nią rze­czą jaką pra­gnął to uża­la­nie się nad sobą.Ostat­nią rze­czą, której pra­gnął, było uża­la­nie się nad sobą. Lub: Ostat­nia rze­cz, której pra­gnął, to uża­la­nie się nad sobą.

 

W tym całym świe­cie nie był je­dy­nym prze­ra­ża­ją­co nie­za­do­wo­lo­nych nie­szczę­śni­ków, było ich od groma. – Raczej: W tym całym świe­cie nie był je­dy­nym prze­ra­ża­ją­co nie­za­do­wo­lo­nym nie­szczę­śni­kiem, było ich od groma.

 

Wiecz­na li­ta­nia za­smu­co­nych twa­rzy… – Raczej: Wiecz­na galeria za­smu­co­nych twa­rzy

Sprawdź znaczenie słowa litania.

 

„twoje szczę­ście bę­dzie włócz­nią, która do­bi­ja te wiecz­ne mal­kon­tenc­two”.„twoje szczę­ście bę­dzie włócz­nią, która do­bi­ja to wiecz­ne mal­kon­tenc­two”.

 

Życie jed­nak nie po­dzie­la­ło jego ma­rzeń. – Raczej: Życie jed­nak nie spełniało/ ziszczało/ realizowało jego ma­rzeń.

 

czer­piąc ponad prze­cięt­ną przy­jem­ność z uto­pie­nia ry­bi­ka cu­kro­we­go. – …czer­piąc ponadprze­cięt­ną przy­jem­ność

 

Wło­żył na sie­bie lo­so­we ubra­nia, brał te, które le­ża­ły pod ręką.Wło­żył na sie­bie przypadkowe ubra­nie, brał z tych, które le­ża­ły pod ręką.

Ubrania wiszą w szafie, leżą w szufladach i na półkach; to, co mamy na sobie, to ubranie.

 

przy­pa­la­ne­go od spodu pod­czas bi­wa­ku w Sy­be­ryj­skiej Taj­dze. – …przy­pa­la­ne­go od spodu, pod­czas bi­wa­ku w sy­be­ryj­skiej taj­dze.

 

Współ­pa­sa­że­ro­wie zwi­ja­li się w sobie… – Raczej: Współ­pa­sa­że­ro­wie kulili się w sobie

 

Jan nie był pe­wien czy zgro­ma­dze­nie sza­ro­ści wy­zwa­la po­nu­rą at­mos­fe­rę. – Raczej: Jan nie był pe­wien, czy to nagro­ma­dze­nie sza­ro­ści wy­zwa­la po­nu­rą at­mos­fe­rę.

 

Śle­dzić wia­do­mo­ści z da­le­kich krain, zdję­cia za­chwy­co­nych ży­ciem ko­le­ża­nek lub na­rze­kań. – Ze zdania wynika, że mógł śledzić zdjęcia narzekań. ;-)

 

Wirus był nie­zwy­kle za­raź­li­wy, prze­no­si­ły się przez cią­głe po­wta­rza­nie… – Literówka.

 

Czuł się obcym w tym świe­cie… – Czuł się obcy/ obco w tym świe­cie

 

Jego myśli wę­dro­wa­ły wokół droż­dżó­wek, płat­ków musli i kawy. – Musli, to płatki, więc

wystarczy: Jego myśli wę­dro­wa­ły wokół droż­dżó­wek, musli i kawy.

 

Ta sym­bio­za czło­wie­ka z droż­dżem bu­dzi­ła nie­po­kój… – Ta sym­bio­za czło­wie­ka z droż­dżami bu­dzi­ła nie­po­kój…

Drożdże nie mają liczby pojedynczej.

 

Jan nie­świa­do­mie po­ko­ny­wał płyty wzno­szą­ce się ku górze… – Masło maślane. Czy coś może wznosić się ku dołowi?

 

Jego świa­do­mość znaj­do­wa­ła się we wła­da­niach po­tęż­nej siły… – Jego świa­do­mość znaj­do­wa­ła się we wła­da­niu po­tęż­nej siły… Lub: Jego świa­do­mością wła­da­ły po­tęż­ne siły

 

na jego twarz pa­da­ły kar­me­lo­we kro­ple, spły­wa­ją­ce jak łzy do jego ust. – Czy oba zaimki są niezbędne? Często nadużywasz zaimków.

 

to co stało przed nim wzbu­dza­ło nie mniej­szą grozę. Stał przy… – Powtórzenie.

 

zla­ty­wał w dół mi­ja­jąc czer­wo­ne ścia­ny… – Masło maślane. Czy można zlatywać w górę?

 

 

– W odwłoku jesteś – rozbawiony odpowiedział rybik – nie zrozumiesz, jesteś zbyt tępy,

 

tylko zabijać potrafisz, świetnie, będziesz cierpiał. – Zbędny enter.

 

 

Wtem z nieba zle­ciał ko­lej­ny robak, po­chwy­cił Jana w pasz­czę i od­le­ciał. – Nie brzmi to zbyt dobrze.

 

uło­żył swoją zdo­bycz w bu­dy­niu. Nagłe ze­tknię­cie z kle­ją­cą masą prze­bu­dzi­ło męż­czy­znę. Osu­wał siękle­ją­cej mazi, le­d­wie mógł się ru­szać, gęsty budyń… – Powtórzenia.

 

– Co – wy­du­si z sie­bie Jan – ja nic nie ro­zu­miem. – Literówka.

 

– Je­steś tam gdzie Twoje miej­sce… – – Je­steś tam gdzie twoje miej­sce

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie. Ten błąd występuje w opowiadaniu wielokrotnie.

 

le­wi­tu­jąc ki­lo­me­try nad zie­mią na droż­dżow­ce… – Literówka.

 

Mimo opły­wa­ją­ce­go czasu wciąż nie wi­dział skąd wy­ra­sta ten las, pod nim uno­si­ły się je­dy­nie chmu­ry. Z upły­wem czasu… – Literówka. Powtórzenie.

 

jego po­ło­że­nie się się dra­stycz­nie zmie­ni­ło. – Dwa grzybki w barszczyku.

 

za­czął spa­dać, a te prze­ży­cie… – …za­czął spa­dać, a to prze­ży­cie

 

Jan nagle znikł.Jan nagle zniknął.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

 

Początek, choć naszpikowany banałami, miał parę  błyskotliwych momentów (drożdże!); tło było dobrze zarysowane, podobnie jak postać głównego bohatera (duży plus za to, że piszesz o czymś, co znasz – wtedy wypada się wiarygodnie, a w tym wypadku przy okazji dużo ludzi może się z tym bohaterem utożsamić). Napięcie w jakiś sposób było budowane, ale i tak nawet strumień świadomości paradoksalnie czasem warto skonstruować, a nie napisać jednym ciągiem raz i uznać, że gotowe, a takie tutaj odniosłam wrażenie.

Dalej rozegrały się absurdalne, dziwaczne sceny… Które czasami miały urok, ale na ogół wywoływały zażenowanie, a psychologia Jana uległa drastycznemu spłyceniu… Na początku próbowałam się tu doszukiwać tęsknoty za przygodą i kreatywnością, w kontraście do monotonnego życia pracownika korporacji, taki reset mózgu przez przedawkowanie rutyny (co miałoby potwierdzenie w końcówce). Aż tu nagle Jan zamienia się w rybika i ponosi taką samą śmierć! Czyli co? Jednak moralitet? Brakuje nam empatii?

Żeby jednak czytelnik nie miał wątpliwości co do przesłania, na końcu Jan zwraca się do niego osobiście. Co to jest? Piosenka Sylwii Grzeszczak? Może uznałeś, że to ciekawe rozwiązanie konstrukcyjne, ale według mnie lepiej, jak coś wynika z samego opowiadania i nie potrzeba dodatkowego – eksplicytnego w dodatku! - podsumowania.

Mimo wszystko czuję potencjał, czekam na następne opowiadanie.

Powiem tak – nie bardzo wiem, co chciałeś przekazać tym opowiadaniem. Nie do końca pojmuję morał tej historii. Początek, choć pełen truizmów, miał w sobie kilka ciekawych refleksji i miałem nadzieję, ze taki nastrój będzie towarzyszyć opowiadaniu do końca. Ale zamiast tego zrobiło się mocno surrealistycznie.

 

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka