- Opowiadanie: mirekson11 - Manifest i inne problemy codzienności

Manifest i inne problemy codzienności

Jest to fragment dzienników “Manifest i inne problemy codzienności”. Zdecydowałem się wrzucić tu dwa mini-rozdziały, traktujące o tym, jak Mirosław Zapała dowiedział się, że niestety nie jest już  bogiem, w ciągu miesiąca stracił dwie prace, a narzeczona wyrzuciła go z łóżka, na pożegnanie dając śpiwór.

Oceny

Manifest i inne problemy codzienności

Wkraczając w dzieciństwo wierzyłem, że jestem Bogiem i mogę wszystko, dosłownie wszystko. Jutro o dziesiątej rano mogę na dwie godziny polecieć na Marsa, a kiedy wrócę czekać będzie na mnie mamusia, a na stole barszczyk z uszkami, zawsze ten sam, wspaniały, najsmaczniejszy.

Nieuchronnie wpełzając w okres dorastania, łudziłem się, że zmienię świat, który, jak się okazywało, wcale nie jest tak piękny i doskonały jak myślałem. Cóż, święcie uwierzyłem w to, że palenie fajek rozbudzi moje męstwo i odwagę, zakryje wstydliwą intymność, tchórzostwo i panikę, które ogarniały mnie, gdy przekraczałem bramy szkoły. Wiekiem dorastania rządziły dwa prawa, jedno pozytywne, drugie, analogicznie negatywne. Złą Królową Świata Dorastających była Pani Rozczarowanie, która śledziła mnie tak perfekcyjnie jak Inspektor Raskolnikowa. Owa Pani, której na oczy nie widziałem żyła, oczywiście, jedynie w moim sercu. Była ze mną niemalże codziennie, a przede wszystkim w szkole, która wydawała mi się często nużącym miejscem, pełnym prymitywnych dusz, z którymi nie chciałem mieć zbyt wiele do czynienia, bowiem świat wyobraźni był o wiele, wiele bardziej fascynujący. Tak więc zbliżamy się do Drugiego Prawa Dorastania Mirosława Zapały. Prawem duszy rządziła Pani Fantazja, bo tylko w jej ramionach doznawałem ulgi, gdy życie jak zwykle dawało w kość. Tam zawsze mogłem uciec, a nikt, dosłownie nikt poza Bogiem, nie miał doń dostępu. Wreszcie piękna Pani dawała mi siłę, by mierzyć się z bezlitosnym światem i drugim prawem, prawem Rozczarowania.

Zbliżał się nieszczęsny wiek Rozsądku, który, z jakichś bliżej nieokreślonych powodów nie wydawał się interesujący, ba, odpychało mnie odeń jak od brudnego pijaczyny. Cóż w dorosłości było takiego zachęcającego, no, co?

Dorosłość otwierała przede mną swe ramiona i obiecywała, że nie pozwoli, bym krył się pod płaszczem Pani Fantazji – przynajmniej tak wówczas mi się wydawało. Dorosłość bardzo lubiła Panią Rozczarowanie, od której chciałem uciec, ale jakoś nie udało się. Trudno.

Dwa razy podjąłem wysiłek dostosowania się do ram rzeczywistości i do królestwa polskiej społeczności – chcąc nie chcąc musiałem, bo bycie wiecznym chłopcem skazywało mnie na porażkę, na chorobę, a tego nikt mądry nie pragnie. Pierwszy wysiłek skończył się dwumiesięcznymi wakacjami na oddziale 4B, pośród setek zbliżających się do ubezwłasnowolnienia dusz. Przeżywszy te miesiące pośród schizofreników i wariatów, wróciłem na łono Piękna (Konina), by odpocząć, i pracując w spokoju u Ojca, odzyskać siłę i wiarę w siebie, które straciłem podczas półrocznego zmagania się w samym sobą w mieście.

Drugim podejściem było mieszkanie z moim ulubionym towarzyszem, z samym sobą. Przez kilka miesięcy mieszkałem w dwupiętrowym domu, otoczony setkami wspaniałych książek i muzyką, z laptopem i, co ważniejsze, zacząłem pracować nie dlatego, że ktoś mi kazał, a jedynie z chęci usamodzielnienia się, z silnej, wewnętrznej potrzeby, by stać się wreszcie niezależnym i oddalić od siebie Panią Rozczarowanie.

Kolejne podejście, poza nieuniknioną goryczą, niosło za sobą sporo słodyczy i radości, jakie dawały częste spotkania z kuzynami, wieczory w ogrodzie, niekończące się rozmowy o wszystkim, snucie marzeń i planów, popijanie dobrych browarów w otoczeniu gęstego dymu tytoniowego. Za obłokami substancji smolistych doznawałem wizji wymarzonego świata, a w sercu rodziła się pewność, że zdobędę każdy szczyt, spełnię wszystkie marzenia i zawsze, zawsze będę żył tak – cytat z Thoreou – bym w godzinie śmierci nie odkrył, że nie żyłem.

Trzeci etap podróży ku absolutnej i bezwzględnej dorosłości przeniósł mnie do Krakowa. Wsiadłem do pociągu, a dokładniej ujmując do przedziału, w którym towarzystwa dotrzymywała mi kobieta Anioł, nimfa, dla której straciłem głowę i której ślubowałem wierność po wszystkie czasy i nieskończoną miłość, a poza tym, że już zawsze będę robił jej jajecznicę bez cebuli.

Zaszyliśmy się w małym, komunistycznym mieszkanku na bandyckim osiedlu na Kozłówku. Szczęściem było to, że moje opłaty mieszkaniowe nie przekraczały wspaniałej kwoty rzędu dwustu złotych miesięcznie. Owszem, dużo żarłem, tak więc większość moich, delikatnie mówiąc skromnych wypłat szła na tony mięsa, fajki i opłaty komunikacyjne.  

Pierwszą pracą, pierwszą przystanią przy której zacumowałem, by zarobić „majątek” była ezoteryczna księgarnia CUD. Istny cud, że udało mi się tam dostać. Rozmowę kwalifikacyjną przeszedłem profesjonalnie. Przedstawiłem się jako pisarz, czekający na rekomendację Sapkowskiego. Cóż, szef, najwidoczniej dostrzegł mój nie mały potencjał, więc, oczywiście zatrudnił mnie jako doradcę klienta. Moim zadaniem jako pracownika największej księgarni ezoterycznej w kraju, było doradzanie klientom w wyborze książek, amuletów, talizmanów, kamieni szlachetnych, figurek i innych akcesoriów nie z tego świata. Zachwycony, rzuciłem się w wir pracy. Po raz pierwszy w ponad sześcioletnim okresie działania na rynku pracy, szedłem do roboty z uśmiechem na ustach, ciekaw, jakich autorów dziś poznam, jakie ciekawe twarze ujrzę i czego nowego się dowiem. Tam wszystko, niemalże wszystko mnie ciekawiło – poza tarotem i kilkudziesięcioma egzemplarzami książek traktujących o magii i zaklęciach.

Jaki więc był wynik tego genialnego przedsięwzięcia?

Pracę na wymarzonym stanowisku zakończyłem po dwóch tygodniach pracy. Dlaczego?

W pewien słoneczny, pachnący nadzieją i szczęściem poniedziałkowy poranek, poszedłem do pracy z olśniewającą myślą, że dziś wreszcie, jak obiecał szef, dostanę dwutygodniową wypłatę. Zniecierpliwiony i, nie kryjąc euforii mężnie działem na stanowisku przez te osiem ciągnących się w nieskończoność godzin, aż tu, po zamknięciu kasy, wieczorem, o dwudziestej pierwszej piętnaście szef Bartek zaprosił mnie do swojego biura na piętrze.

Zamknął drzwi i ruchem ręki zaprosił mnie, bym usiadł na krześle.

– Mirek – powiedział – wiem, że będzie to dla ciebie cios, ale nie mogę postąpić inaczej.

Kiedy westchnął z ciężkim sercem, intuicja podpowiedziała mi najgorsze, ale, z jakichś powodów nie mogłem jej uwierzyć, więc słuchałem serca i niedomagającego rozsądku.

– Słucham? – Usiadłem wygodniej na krześle. Czułem, że się pocę.

– Muszę podziękować ci za współpracę – Chociaż nie udawał, że łatwo przeszło mu to przez gardło, ale też nie unikał robienia scen i okazywania wielkiego szacunku, który należy się tak wspaniałemu człowiekowi jak ja, Mirek.

– Bardzo cię lubię… jesteś świetnym facetem…. – i tak dalej i tak dalej.

W zasadzie to już przestałem go słuchać. Pustka. W głowie pustka, w sercu zaś narastające obawy, panika, rozpacz, z sekundy na sekundę coraz bardziej obezwładniające.

– … Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe, ale… – ciągnął przepraszającym tonem.

Wstałem z krzesła.

– Naprawdę muszę już iść – Starałem się, by stwarzać pozory spokoju – od godziny czeka na mnie kobieta. Naprawdę, muszę już lecieć.

– Ale… nie masz mi tego za złe?

– Nie, nie mam.  

– Słuchaj, przepraszam…

Stanąłem przed drzwiami i pociągnąłem za klamkę. Podałem mu rękę i pożegnałem się, jak przystało na mężczyznę – Nie byłem zdolny do innego odruchu, poza sztywnym – miłego tygodnia – kiedy biegłem po schodach, by zniknąć za murami księgarni i jak najszybciej poczuć świeże powietrze i po chwili nikotynę w płucach.

Zdawało mi się, że niebo i całe moje dorosłe, dopiero rozpoczynające się życie rozsypało się na milion drobnych kawałków, których nie mogłem nawet dostrzec, bo obraz zamazywał się pod naporem gorzkich łez.  

– To koniec? Tak po prostu?! Boże…

– Pędziłem przez pogrążony w mroku Kraków. Nie zważając na mijających przechodniów łkałem jak dziecko, którego właśnie opuściła matka. Czułem, że wyleję tysiące złotych łez.

Do dwudziestych szóstych urodzin dzielił mnie niespełna miesiąc. Uwierzyłem, że już nigdy nie zapłaczę tak gorzko jak tamtej nocy. Boże, tylko ty wiesz, jak bardzo się myliłem.

 

***

 

Od dnia mojej małej apokalipsy minęło siedem tygodni, w ciągu których przez dwa tygodnie pracowałem za darmo (o! święte złudzenia) później zaś, po rezygnacji z charytatywnej pracy kuriera zapieprzającego przez dwanaście godzin w nadziei, że dupek będzie słowny i kiedyś mi zapłaci, po tygodniu przerwy od wykonywania jakichkolwiek czynności w społeczeństwie, zacząłem szkolenie w cukierni Steskal na stanowisku sprzedawcy dwudniowych bułeczek, pączków, ciasteczek, łamiących się rogali, podłych kaw i wrzątków z torebką Lipton w środku kubeczka za pieprzone trzy dziewięćdziesiąt dziewięć.

Już powyższy akapit sam mówi, jak wielkim szacunkiem darzę tę firmę.

Ogólnie mówiąc, wreszcie, po raz pierwszy odkąd przyjechałem z Lady do Krakowa, po trzech  u c z c i w i e  przepracowanych tygodniach, przyniosłem do domu jałmużnę, znaczy się siedemset pięćdziesiąt złotych – co, w porównaniu z charytatywną działalnością na rzecz oszustów z FedEx było czynem godnym prawdziwego mężczyzny, a ściślej mówiąc kogoś, kto dąży do takiego statusu ducha.

Jednak po trzech tygodniach, moje przenajświętsze przyjaciółki Duma i Ambicja po raz kolejny zrobiły mi malutkiego psikusa. A więc, ciągłe poczucie upokorzenia w pracy spowodowało, że mały Mirek doszedł do głosu, a Wyższe Ja na chwilę zniknęło, efektem czego były nieporozumienia jakie zaszły między mną, a ukochaną. Słowo nieporozumienie, nie oddaje prawdy. Wybaczcie, wolę powiedzieć – Mirosław Z. stwierdza, że nie ma już boskich mocy i uderza głową w beton, a Lady odsuwa go od własnego świata i daje śpiwór, mówiąc:

– Wybacz, ale to najlepsze rozwiązanie – Dłonią wskazuje puste łóżko, na którym jeszcze przed dwoma tygodniami mieszkała jej chora matka.  

Zacisnąłem usta i przymknąłem oczy.

– Skoro tak będzie ci lepiej – bąknąłem, po czym zamknąłem się w łazience, by wylać kolejne tysiąc złotych łez i przypomnieć sobie, jak bardzo łudziłem się dwie godziny wcześniej, pisząc fragment o stracie pracy w księgarni, bowiem wtedy naprawdę myślałem, że w najbliższym czasie nie załkam już tak mocno.

To co najbardziej kocham i nienawidzę w rzeczywistości to fakt, że nie przestaje zaskakiwać.

 

20.11.2016

Już nie muszę dodawać, że następnego dnia pogodziliśmy się. Przecież to oczywiste.

A teraz kilka słów o tym, jak do tego doszło:

Otworzyłem oczy prawdopodobnie kilka sekund po jej przebudzeniu. Z wyrazem twarzy doskonale nadającym się na egzekucję, powlokłem się do łazienki, żeby, jak to co dzień usiąść na muszli, zrobić swoje i wstać, mechanicznymi ruchami wyszorować naszpikowane substancjami smolistymi zęby, po czym, nadal, z grobową miną pożegnać się z toaletą i pójść do jednoosobowej kuchni, by zrobić dwie suche kromki z truskawkowym dżemem z Biedronki.

Okazało się, że w kuchni jest Ona. Wytrzymaliśmy w tym pomieszczeniu jakieś trzydzieści sekund, wymieniając się monosylabami. Później, kiedy opuściła już kuchnię i poszła do pisania, ja zabrałem się za nużący obowiązek przeżucia, przegryzienia i połknięcia sztywnego chleba z dżemem. Robiłem to, oczywiście tylko z niechęci, by za godzinę burczało mi w brzuchu.

Usiadłem naprzeciwko Lady i odpaliłem laptopa.

Cisza. Milion kłujących serce niekończących się chwil.

Aż wreszcie, po jakichś piętnastu minutach ciernistej wieczności, Lady ściągła z uszu słuchawki i spojrzała na mnie piorunującym spojrzeniem.

– Wiesz, że dłużej nie możemy tak żyć – powiedziała lodowato.

Mrugnąłem zaspanymi oczami dwa razy na znak, że przyjąłem komunikat i staram się go przyswoić.

– Prawdopodobnie nie będziemy już razem – dodała, nie przestając się na mnie patrzeć (okropne przeżycie, bo ten wzrok… Boże!).

Skinąłem głową na znak, że odebrałem informacje, a mój procesor jest w trakcie ich przetwarzania.

– Lepiej będzie – ciągnęła – jeśli będziesz spał na łóżku mojej mamy.

– Chcesz ze mną zerwać? – spytałem, przywołując się do porządku i starając się nie ujawniać silnych emocji.

– Nie wiem… może tak.

– Aha.

– Nie chcę, żebyś mnie dotykał – kontynuowała. Oczy miała szkliste, jak nigdy dotąd, cierpiące. – uderzyłabym cię, gdybyś to zrobił. Boję się ciebie.  

Moje źrenice, bez zgody rozszerzyły się. Co ona mówi?, pytałem w duchu.

Po chwili jednak zrozumiałem, że to po części sprawka jej przeszłości (tak jak i ja, Lady była klasyfikowana jako DDA, lecz w przeciwieństwie do mnie, niestety, doznała nieco więcej obrażeń od łaskawej pani Przeszłość).

Rozmowa, z jakichś bliżej nieokreślonych powodów przeniosła się na łóżko.

Gdy spytała, co się ze mną dzieje, załkałem. Nie potrafiłem powstrzymać łez. Mogłem tylko odwrócić głowę.

– Praca! – cisnąłem – nie marzę o pieprzonym Noblu, a nagrodach i pieniądzach! Chcę tylko… tylko wstać i z uśmiechem iść do normalnej pracy… do pracy, która– która nie musi być zajebista, ale– ale niech będzie normalna. Po prostu… normalna…

Wówczas nastąpiło to, co nieuniknione (Och! Chwała Bogu). Lady przytuliła się do mnie i ta jedna mikrosekunda naprawiła ciężar wlokący się za nami od wieczoru poprzedniego dnia.

Trzy skręcane fajki później, śpiewałem, tańcząc w pokoju.

– Schowaj tego ptaka! – krzyknęła, nie mogąc przestać się śmiać.

Tańcowałem jak beztroskie dziecko Słońca, nago, z przymulonym, bladym penisem na wierzchu. Marzyłem, żeby go pocałowała.

Nie zrobiła tego.

 

Koniec

Komentarze

Autorze, gdy wrzucasz tekst oznaczony jako fragment dodaj w przedmowie czy jest to wstęp, rozwinięcie, zakończenie, rozdział, przypadkowe fragmenty utworu.

Sprecyzuj też czy chodzi o opowiadanie/książkę/cokolwiek-innego i podaj orientacyjną długość całości, ewentualnie tematykę.

Jeżeli jesteś żądny dużej ilości opinii najlepiej wrzuć cały tekst. Fragmenty nie są popularne. Prędzej nadają się na betalistę.

 

Dzięki, pozdrawiam!

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Nawet przyjemnie się to czyta, przymykając oko na fakt, że nie mam pojęcia do czego zmierza ten tekst, a i głupkowate fragmenty też się zdarzały. Z naciskiem na zakończenie.

Nowa Fantastyka