- Opowiadanie: meraxes - To tylko sen

To tylko sen

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

To tylko sen

 

 

Pustynia ciągnęła się po horyzont i prawdopodobnie nie miała końca. Morze srebrnego piasku kontrastowało z fioletową barwą nieba. Nad moją głową unosiło się co najmniej pięć księżyców, różnych kształtów i rozmiarów. Zachichotałem. Sceneria rodem z taniego filmu s-f. Moja podświadomość mogła dać z siebie przecież dużo więcej.

 

Mimo wszystko, ostrość barw i szczegółowość krajobrazu zaskoczyły mnie. Wziąłem w dłonie garść piasku i przesypałem go między palcami. Czułem go, czułem tak, jakby istniał naprawdę. Swobodnie wodziłem po nim ręką.

 

Podobno początki snów są zwykle trudne do zapamiętania. W naszych głowach po przebudzeniu pozostaje najczęściej tylko finał. Tym razem będę miał okazję zapamiętać wszystko od początku do końca. A przede wszystkim, kontrolować.

 

Tak, zgadza się. Śniłem. Tylko i aż. Śniłem świadomie.

 

Przeciętni ludzie nie doceniają własnych snów. Nie zapamiętują ich, nie myślą o nich, nie mówiąc już o ich kontrolowaniu. Tak się składa, że ze mną było nieco inaczej. Świadome śnienie od dawna wydawało mi się fascynującą możliwością. W końcu to najprawdziwsza podróż w głąb samego siebie. Podróż, która może okazać się bardziej emocjonująca, od podróży na inną planetę.

 

Tak, kierowały mną zwykła ciekawość i rozrywka. Zachęciły mnie relacje innych. Długo próbowałem. Jest taka metoda, nazywa się WILD. Wake-initiation of lucid dreams. Pozwala na bezpośrednie wejście w świadomy sen. Trzeba tylko zachować świadomość podczas zasypiania. Trudne. Bardzo trudne.

 

Jak widać, jednak nie niemożliwe.

 

Swoją drogą, to naprawdę dziwne uczucie, w jednej chwili leżeć wygodnie w łóżku, a w następnej stać na środku pustyni.

 

Ruszyłem wolno przed siebie. Nie było sensu tracić czasu; w każdej chwili mogło nastąpić przebudzenie. Wspiąłem się na szczyt wydmy i jeszcze raz ogarnąłem wzrokiem okolicę. Nadal nie widziałem granic pustyni. Rozłożyłem ramiona i skoczyłem.

 

Tutaj mogłem spełnić swoje najskrytsze marzenia. Także te o lataniu. Wiem, to bardzo trywialne. Ale co zrobić.

 

I leciałem. Wyraźnie czułem swój pęd, czułem wiatr owiewający moje ciało. Kierowałem się w stronę jednego z księżyców, który właśnie wschodził nad horyzontem. Teraz stawał się większy, rósł na moich oczach, wypełniając trzecią część nieba. Wyraźnie widziałem kratery, którymi usiana była jego złota powierzchnia.

 

Ale im dłużej wpatrywałem się w tarczę księżyca, tym dziwniejszy się on wydawał. Zauważyłem, że przypomina ludzką twarz. Skierował na mnie swoje ogromne, ciekawskie oczy. Przestraszyłem się i straciłem kontrolę nad lotem. Spadłem jak kamień, prosto w środek wielkiego kanionu, który nagle pojawił się na środku pustyni. Nie poczułem upadku; skalista ziemia wygięła się pode mną. Zupełnie, jakby była zrobiona z gumy. Po chwili stałem już na dwóch nogach.

 

Spojrzałem w górę. Niebo przybrało teraz kolor purpury i usiane było dziesiątkami migoczących gwiazd. Ruszyłem przez kanion, ciekaw, co stanie się dalej. Co za przygoda! Gdybym tak mógł zostać tutaj na dłużej. A może nawet na zawsze…

 

– Jeśli chcesz, mogę spełnić twoje życzenie.

 

Delikatny, kobiecy głos. Odwróciłem się za siebie. Naprzeciwko mnie stała zjawisko piękna, młoda dziewczyna. Piękna to mało powiedziane! Że też jestem zdolny wyśnić coś takiego.

 

Nic nie mówiła. Wykonała jedynie gest dłonią, zachęcając mnie, żebym poszedł za nią. Zgodziłem się bez zastanowienia.

 

Szliśmy przez kanion. Podróż nie trwała długo; jak na zawołanie przed moimi oczami wyrósł ciągnący się pod niebo mur z nieskazitelnie białej cegły. Pośrodku znajdowały się złote wrota. Dziewczyna przystanęła przy nich, karmiąc moje oczy cudownym uśmiechem.

 

– Za tym murem znajduje się ogród wiecznego szczęścia. Chcesz wejść tam ze mną? – zapytała, przeszywając mnie wymownym spojrzeniem.

 

– Tak – wycedziłem, stojąc jak zahipnotyzowany. Nie mogłem nasycić się jej urodą.

 

– Jesteś tego pewien? Porzucisz tam wszystko, co zostawiłeś na jawie i zapomnisz o tym. W zamian za to będziesz miał mnie. I wiele innych rzeczy – mówiła powoli i starannie, nadając każdemu wyrazowi odpowiednie brzmienie. W jej głosie było coś niezwykle kuszącego.

 

– Tak. Chodźmy już.

 

Uśmiechnęła się szerzej, otwierając wrota i pociągając mnie za sobą do środka. Świat dookoła zafalował. Czułem się dziwnie, ale nie przejąłem się tym. W końcu to wszystko to tylko wytwory mojego umysłu.

 

Weszliśmy w gęste zarośla, a po przejściu przez nie znaleźliśmy się na niewielkiej polanie. Przysięgam, że nigdy nie widziałem tak pięknego miejsca. Pod moimi stopami roztaczał się dywan z najróżniejszych odmian kwiatów, kwitnących w blasku słońca. Nad pobliskim stawem rosły palmy w otoczeniu akacji, sosen i wieloletnich dębów.

 

Dziewczyna puściła moją dłoń. Nie zwróciłem na to uwagi, robiąc kilka kroków przed siebie, sycąc oczy widokiem rajskiego ogrodu. Kiedy jednak obróciłem się, już jej nie było. Rozejrzałem się dookoła; byłem zupełnie sam.

 

W tym momencie świat zawirował, krajobraz rozmazał się, cała zieleń zniknęła mi sprzed oczu i zapadła ciemność.

 

 

***

 

 

 

Podniosłem powieki. Znowu leżałem w swoim pokoju, z wzrokiem wlepionym w sam środek sufitu. Za oknem świtało. Byłem zdenerwowany. Niestety, sny mają to do siebie, że lubią kończyć się w kulminacyjnych momentach. Cóż, takie jest życie. Zakląłem pod nosem i z trudem podniosłem się z łóżka. Czas zmierzyć się z kolejnym dniem.

 

Niechętnie zerknąłem na zegarek. Pewnie znowu zaspałem. Czternasta trzydzieści. Co? Przecież słońce dopiero wschodzi. Stary rupieć, znowu się popsuł.

 

Wychyliłem się przez okno, chcąc pooddychać rześkim, porannym powietrzem. Najlepsze lekarstwo na senność. Zaciekawiły mnie rusztowania na sąsiednim bloku. Mogłem przysiąc, że jeszcze wczoraj ich tam nie było. Postawili je przez noc? Niemożliwe. Polscy robotnicy nie zrobiliby tego i przez miesiąc…

 

Machnąłem na to ręką i poszedłem do łazienki. Czas rozpocząć codzienny rytuał szorowania zębów. Znudzony, otworzyłem swoją szafkę. Oczy o mało nie wyszły mi na wierzch. Moja szczoteczka, mydło, szampon, krem do golenia… Wszystko przepadło. Ich miejsce zajmowała teraz sterta podręczników akademickich. Co gorsza, poświęconych naukom ścisłym… Scena rodem z najgorszego koszmaru. Moim współlokatorom naprawdę musiało dopisywać wspaniałe poczucie humoru.

 

Robert i Marcin na pewno wybyli już na uczelnię, ale zostawał jeszcze Marek. We wtorki o tej porze zawsze jeszcze chrapał. Zacząłem dobijać się do jego pokoju, żądając wyjaśnień. Nie odpowiadał.

 

Zniecierpliwiony, uchyliłem drzwi. Wiele rzeczy mnie już dzisiaj zaskoczyło, ale ta szczególnie. Marek, jak na studenta przystało, nieszczególnie dbał o czystość. Walające się wszędzie puszki po piwie, ubłocona podłoga, porozrzucane notatki, brudne ubrania ciśnięte w kąt. Tymczasem pokój po prostu lśnił czystością. Jakbym przeglądał zdjęcia w katalogu Ikei. Ze ściany znikł nawet plakat Slayera, który wisiał tam od niepamiętnych czasów. Samego właściciela ani widu, ani słychu.

 

Kiedyś myślałem, że nic mnie już w życiu nie zaskoczy. A jednak.

 

Ogarnął się chłopak i tyle…

 

Czując się co najmniej dziwnie, wróciłem do siebie i zacząłem przeglądać zeszyty z notatkami w poszukiwaniu tych potrzebnych na dzisiejsze wykłady. Nie wiedzieć czemu, części nie mogłem nigdzie znaleźć, a kilku z nich nigdy wcześniej na oczy nie widziałem. Na domiar złego, każdy zeszyt był zupełnie pusty. Wszystkie moje notatki wyparowały. Kiedy indziej może głębiej bym się nad tym zastanowił. Ale chyba przyzwyczaiłem się już do dziwnych zdarzeń. Wrzuciłem do plecaka pierwszy z brzegu zeszyt i ruszyłem na uczelnię.

 

Szedłem między blokami, kierując się w stronę przystanku autobusowego. Zamierzałem przejść prowadzącą przez trawnik ścieżką, którą zwykłem chodzić na skróty, ale z jakiegoś powodu nie mogłem jej nigdzie znaleźć. Co się stało, zarosła przez noc? Wybrałem inną drogę, która tym razem zamiast na główną ulicę, zaprowadziła mnie prosto przed wejście do wielkiego centrum handlowego. Mogłem przysiąc, że nigdy wcześniej go tutaj nie widziałem. Pal licho, w końcu mieszkam w tej okolicy od niedawna, więc nic dziwnego, że zdarza mi się czasem zabłądzić.

 

Kiedy dotarłem na przystanek, wreszcie uśmiechnęło się do mnie szczęście. Autobus nadjechał niemal natychmiast. Ciekawe tylko, dlaczego cały pomalowany był na różowo? Nigdy jeszcze nie widziałem w mieście różowego autobusu. Co za dureń na to wpadł. W zarządzie komunikacji miejskiej musi chyba siedzieć ktoś o odmiennej orientacji.

 

Wewnątrz było zupełnie pusto, mogłem więc spokojnie zająć miejsce siedzące i chwilę się zrelaksować. Odruchowo zerknąłem na zegarek. Dziesięć po dziewiątej. Czyli jeszcze zdążę na wykład. Przylgnąłem twarzą do powierzchni szyby i nieobecnym wzrokiem odprowadzałem mijane przystanki.

 

Nagle w mojej głowie rozbłysła lampka ostrzegawcza. Przecież jeszcze przed chwilą ten zegarek był zepsuty, pokazywał jakąś popołudniową godzinę. Czy to możliwe? Test na rzeczywistość. Jedna z kluczowych metod odróżniania snu od jawy. We śnie czasomierze niemal nigdy nie pokazują dwa razy tej samej godziny.

 

Nie mogłem w to uwierzyć. Tym razem osiemnasta dwadzieścia. Kilkakrotnie zamykałem i otwierałem oczy; za każdym razem wskazówki ustawione były inaczej. Wszystko do siebie pasowało. Nieznaczne, a jednak zauważalne zmiany w otoczeniu; sen nigdy nie odtworzy rzeczywistości bezbłędnie. Fałszywe przebudzenie. Mój mózg mnie oszukał. Nie siedziałem w żadnym autobusie. Wciąż leżałem w swoim łóżku, smacznie chrapiąc.

 

Miałem ochotę przyłożyć sobie w twarz. Jak można być tak naiwnym… Powinienem zorientować się już na samym początku. Po pierwszych sygnałach. Ale to wszystko było tak realistyczne. Tak wyraźne. Zawsze byłem pewien, że mogę bez trudu odróżnić sen od jawy. Nawet nie brałem pod uwagę tego, że może być inaczej. Że będąc w pełni świadomym, dam się tak łatwo zrobić w konia. To jakaś schizofrenia.

 

Byłem tak zaaferowany swoimi myślami, że ledwie zauważyłem mijającego mnie mężczyznę. Dotychczas byłem pewien, że jestem jedynym pasażerem. Wysiadł na następnym przystanku. Kiedy autobus odjeżdżał, zobaczyłem przez szybę, jak z uśmiechem patrzy mi prosto w oczy. Był szczupły, na oko koło czterdziestki, z niewielką bródką zdobiącą jego pociągłą twarz. Nosił czarny garnitur. Mógłbym przysiąc, że jego przenikliwe spojrzenie było spojrzeniem tamtej dziewczyny z kanionu…

 

Szybko o nim zapomniałem. Przecież nie istniał. Dojeżdżałem do centrum. Na ulicach pełno było ludzi. Uważnie przyglądałem się otoczeniu, dostrzegając coraz to nowe różnice w rozstawieniu ulic i budynków. Wysiadłem z autobusu. Zamierzałem przeprowadzić jeszcze jeden test.

 

We śnie nie zdołasz przeczytać książki. Litery będą się rozmazywać, albo w ogóle ich nie będzie. Wszedłem do najbliższej księgarni, biorąc do ręki pierwszą z brzegu pozycję. Białe strony. I tak przy każdej innej. Teraz byłem już pewien.

 

Wróciłem na ulicę. Mogłem teraz zrobić cokolwiek. Latać, przechodzić przez ściany, skakać nad dachami domów. Z drugiej strony senna rzeczywistość była tak sugestywna, że wprost bałem się to robić. Nie mogłem uwierzyć, że mijający mnie ludzie są tylko tworami mojego umysłu. Poczucie rzeczywistości wywoływało u mnie dziwny opór przed zrobieniem czegoś nadnaturalnego.

 

– A więc wreszcie się zorientowałeś? Zawiodłem się na tobie. Myślałem, że zrobisz to dużo szybciej.

 

Ten sam brodaty mężczyzna, którego spotkałem w autobusie, stał teraz przede mną, racząc mnie cynicznym uśmieszkiem.

 

Zaciekawiły mnie jego słowa. Bohaterowie snów raczej nie mówili podobnych rzeczy.

 

– Och nie, nie jestem żadnym „bohaterem snu", jak byłeś łaskaw się wyrazić. Na twoje nieszczęście jestem kimś spoza.

 

Słyszałem kiedyś o ludziach, którzy wchodzili do cudzych snów, ale nigdy nie dawałem wiary podobnym historiom. To byłaby już magia, rzecz z dziedziny okultyzmu. A ja, póki co, byłem jeszcze racjonalistą. Sen to tylko sen. Nie wierzyłem w opuszczanie ciała ani podobne brednie.

 

– Tyle że ja nie jestem „człowiekiem wchodzącym do cudzych snów". Jestem kimś więcej.

 

-Taaak? A oświecisz mnie, kim? – odezwałem się od niechcenia.

 

– Dowiesz się w swoim czasie. Najpierw musisz zaakceptować moje istnienie. Jeśli nawet w to nie potrafisz uwierzyć, to po co miałbym mówić tobie cokolwiek więcej?

 

– Zaakceptować twoje istnienie, wolne żarty… Jeszcze do reszty nie zwariowałem.

 

Odwróciłem się i zniknąłem w tłumie przechodniów. Usłyszałem, że idzie za mną, więc poderwałem się w powietrze i po krótkim locie wylądowałem kilka ulic dalej, na środku tutejszej starówki. Ludzi było znacznie mniej, jeśli nie liczyć kręcących się tu i tam grupek turystów. Ruszyłem prowadzącą między kamieniczkami uliczką, chcąc spędzić jeszcze trochę czasu na zwiedzaniu swojego snu, zanim dobiegnie końca.

 

Ledwie zrobiłem pierwszy krok, kiedy ktoś położył dłoń na moim ramieniu. Obróciłem się. To znowu był on.

 

– Dokąd chcesz uciec? Czyżbyś zapomniał, że po snach podróżuje się z prędkością myśli?

 

Wziąłem głęboki oddech.

 

– Dobra. Załóżmy, że ci wierzę. I co teraz?

 

Oczywiście w rzeczywistości wciąż byłem od tego daleki.

 

– Teraz sobie porozmawiamy. Wyjaśnię ci to i owo. Ale przecież nie będziemy robić tego na ulicy, prawda? – zrobił zatroskaną minę. – Dobrze byłoby gdzieś usiąść.

 

Weszliśmy do jednej z tutejszych kawiarni. W środku było zupełnie pusto. Mężczyzna rozsiadł się wygodnie na krześle, zakładając nogę na nogę i biorąc do ręki stojącą na stoliku filiżankę herbaty. Poszedłem w jego ślady.

 

– Jedziemy prosto z mostu czy owijamy w bawełnę? – zapytał.

 

– Prosto z mostu. Byle szybko – rozmowa z kimś, kto najprawdopodobniej istniał tylko w mojej głowie, wywoływała u mnie zniecierpliwienie.

 

– Jak szanowny pan sobie życzy. Krótko mówiąc jestem demonem. Demonem sennym.

 

Nie zabrzmiało to zbyt groźnie. Zaśmiałem się. Za dużo demonów w moich snach; muszę skończyć z oglądaniem horrorów.

 

– Demonem? Myślałem, że średniowiecze dawno już się skończyło.

 

– "Istota astralna" brzmi wystarczająco nowocześnie?

 

– Nie wierzę w takie rzeczy.

 

– Przyjdzie czas, że uwierzysz – na chwilę zrobił się śmiertelnie poważny. Ale zaraz na jego twarzy znowu zagościł kpiący uśmiech.

 

– Masz jakieś imię?

 

– Nieeee… Skoro preferujesz nowoczesne nazewnictwo, możesz zwracać się do mnie po prostu per „pan istota astralna". Albo „pan byt nadprzyrodzony". Albo „pan twór metafizyczny". Albo…

 

– Więc może zostaniemy po prostu przy demonie? – zaproponowałem. Po prawdzie ta rozmowa zaczynała mi się podobać. Była nawet ciekawszą rozrywką od latania nad pustynią.

 

– Twój wybór – odparł, rozkładając bezradnie ręce.

 

– Demon senny… To kojarzy mi się z sukkubem.

 

– Akurat w tym punkcie jesteś w błędzie. Sukkuby wykorzystują ludzi seksualnie w trakcie snu. Nie przeczę, że niektórzy z… podobnych do mnie wciąż jeszcze zabawiają się w ten sposób, ale mnie to już niezbyt kręci.

 

– Więc czego szukasz w moim śnie?

 

– Krótko mówiąc, rozrywki. Ale o tym później. Może najpierw wyjaśnię ci, w jakim położeniu się znalazłeś.

 

Zacząłem mieć wątpliwości. Ten dialog był zbyt konstruktywny. Kwestie postaci ze snów na dłuższą metę nie są przecież zbyt składne.

 

Musiał znowu odczytać moje myśli, bo spojrzał na mnie, jakby chciał w ten sposób powiedzieć : "A nie mówiłem?" Po chwili kontynuował:

 

– Zapętliłeś się w swoim śnie, przyjacielu. I to na własne życzenie.

 

– Zapętliłem?

 

– Jakby ci to wyjaśnić? Sny są czymś więcej, niż wydaje się większości ludzi. Nie rozgrywają się wcale w waszych głowach, ale w świecie astralnym, w świecie duchów. Dlatego też niektórzy spotykają w nich zmarłych, aniołów… albo takich jak ja. Oczywiście istnieje granica. Mówiąc obrazowo: każdy sen jest jak bańka mydlana, unosząca się po morzu zaświatów. W każdej takiej bańce mieści się senna rzeczywistość kreowana przez śniącego. Tak długo, jak pozostanie on wewnątrz, istnieć będzie więź łącząca go z rzeczywistością, która pozwoli mu powrócić. Ale jeśli jakimś sposobem wydostanie się poza jej zasięg, będzie to równoznaczne ze śmiercią. Nie znajdzie już drogi powrotnej.

 

– Nie powiesz mi, że ja…

 

– Nie, nie – wykonał uspokajający gest dłonią. – Do tego ci jeszcze daleko. Ale już zrobiłeś pierwszy krok.

 

– Jak to?

 

– Spokojnie. Wszystko w swoim czasie. Opisałem ci już sen jako bańkę, bąbel. A teraz wyobraź go sobie jako tunel. Tunel złożony z wielu poziomów. Na jednym końcu jest świat materii, na drugim zaświaty. Im głębiej schodzisz, tym cieńsza staje się powierzchnia bańki. Twoja więź z rzeczywistością, z jawą, ciągle słabnie. Coraz trudniej powrócić.

 

– Więc ja…

 

– Owszem. Zrobiłeś krok w dół. Znalazłeś się na niższym poziomie swojego własnego snu. Wcześniej praktykowali to już liczni mędrcy. Z pewnością znasz te historie… Wprowadzanie się w trans i tym podobne. W ten sposób łatwiej kontaktować się z duchami. Dla duszy zmarłego niższe poziomy snu są łatwiej dostępne. Ale oni wiedzieli, jak wrócić. Byli przygotowani. Bo tutaj nie jest to już takie proste. Nie wystarczy pomyśleć "chcę się obudzić". Co to, to nie, mój drogi. Sam się zresztą wkrótce przekonasz.

 

– Nie wierzę ci. – powiedziałem to z trochę mniejszym przekonaniem.

 

– Cóż, droga wolna. W każdej chwili możesz się przekonać.

 

Zamknąłem oczy, koncentrując się. "Chcę się obudzić, chcę się obudzić". Bezskutecznie. Żadnego efektu. Kiedy podniosłem powieki, wciąż znajdowałem się w tej samej kawiarni, patrząc na ten sam kpiący uśmiech mojego rozmówcy.

 

Chyba powoli dawałem się przekonać.

 

– Kiedy to się stało?

 

– Kiedy zszedłeś? Czyżbyś zapomniał już kanion? I swoją piękną przyjaciółkę?

 

– To byłeś ty.

 

– Mam wiele twarzy, każdą na inną okazję. Jak widać, prosta cielesna pokusa wystarczyła. Zejść nie jest wcale tak trudno. Oczywiście, nie zrobiłbyś tego sam… Ja wszystko przygotowałem. Z twojej strony potrzeby był tylko akt woli. Który ochoczo mi wtedy dałeś.

 

– Dlaczego? Dlaczego mną w ten sposób pokierowałeś?

 

– A czy muszę mieć jakiś powód? Jestem jak internauta, który rozsyła ludziom wirusy albo hakuje portale, chociaż nie ma z tego wyraźnych korzyści. Zabawa. Czysta rozrywka. Taka już moja natura. Czy nie z podobnie trywialnych powodów ty sam zacząłeś bawić się w świadome śnienie? Przyznasz, że mój sposób na uprzykrzanie ludziom życia jest dość oryginalny. Z przyjemnością popatrzę, jak szamoczesz się w swoim własnym śnie, rozpaczliwie próbując się z niego wydostać. A wszystko na twoje własne życzenie.

 

– Dosyć tego. Myślisz, że jak długo zamierzam bezczynnie słuchać, jak się ze mnie naigrywasz? – wstałem i skierowałem się w stronę drzwi. – Sen to tylko sen. Prędzej czy później dobiegnie końca – dodałem na odchodnym.

 

– Tylko i aż. Uważaj, żebyś nie zabłądził na jego szlakach. Miłej podróży. Jeszcze się spotkamy.

 

Otworzyłem drzwi. Starówka zniknęła, ustępując miejsca rozległej, trawiastej równinie. Na horyzoncie malowało się odległe pasmo górskie. Moment zaskoczenia nie trwał długo. We śnie jednolita sceneria z reguły nie utrzymuje się zbyt długo.

 

Wyszedłem. Kiedy tylko znalazłem się na zewnątrz, przejście zniknęło. Byłem sam. Rozejrzałem się dookoła. Zupełne pustkowie. Słyszałem tylko szum wiatru. Wierzchołki gór znikały w chmurach. Zatrzymałem na nich wzrok. Wiedziałem już, co chcę zrobić.

 

Rzuciłem się przed siebie. Stopy odbijały się od zroszonej deszczem trawy, niosąc mnie z coraz większą prędkością. Oddychałem głęboko. Wiatr świszczał mi w uszach. W pewnym momencie rozłożyłem ręce i oderwałem się od ziemi. Szybowałem nad równiną, kierując się prosto w stronę gór.

 

Zbliżyłem się do jednego ze szczytów i w tym samym momencie poderwałem się ku niebu. Kiedy przebiłem się przez mętną warstwę chmur i zobaczyłem wznoszący się ponad nimi wierzchołek, wyhamowałem i spokojnie wylądowałem na jego krawędzi.

 

Widok zapierał dech w piersiach. Tylko ja, błękitne niebo i morze obłoków w dole. Nie bałem się. Oczywiście, byłem nieco nerwowy, ale to przecież tylko sen. W rzeczywistości nie roztrzaskam się o żadne skały.

 

Tak, samobójstwo. Śmierć we śnie prawie zawsze powoduje przebudzenie. Przynajmniej w moim przypadku.

 

Zrobiłem krok do przodu i runąłem w dół. Czułem swój pęd. Czułem działanie grawitacji. Niesamowite. Chmury zniknęły i znowu widziałem malującą się pode mną równinę. Skały nie wyszły mi na spotkanie. Zbocze, wzdłuż którego spadałem, okazało się całkowicie płaskie. Ziemia była coraz bliżej. I jeszcze bliżej. Świat zawirował. Krzyknąłem. Ciemność.

 

 

 

***

 

 

 

Otworzyłem oczy. Stałem na plaży. Spokojne fale leniwie obmywały moje stopy. Słońce już zaszło. Stałem przez chwilę bez ruchu. Dopiero po chwili przyszła gorycz porażki. Nie obudziłem się.

 

Miejsce, w którym się znalazłem, było niezwykle urokliwe. Wciągnąłem w usta wieczorne powietrze, smakując jego zapach. Zacząłem wodzić dłonią po perłowym piasku. Jego drobinki, wymieszane z maleńkimi muszelkami, przelatywały mi między palcami. Szum morza pieścił moje uszy spokojną, naturalną wonią. Spojrzałem przed siebie. Dysk Drogi Mlecznej wisiał nad horyzontem, unosząc w sobie miliardy gwiazd. Na morzu powoli znikały światła oddalającego się statku. Śledziłem je wzrokiem, coraz słabsze, rozmywające się w mroku zapadającej nocy.

 

Sny potrafią czasami robić się naprawdę piękne.

 

Wzdłuż brzegu ciągnął się oświetlony rzędami latarni bulwar. Ruszyłem w jego stronę. Spacerowali tędy ludzie, w większości parami, rozmawiając cicho ze sobą, lub nieobecnym, rozmarzonym wzrokiem wpatrując się w niebo. Wydawało mi się, że rozpoznaję część z nich. Niektórzy pozdrawiali mnie lekkim uśmiechem lub skinieniem głowy, po czym odchodzili, rozpływając się w ciemności. Ścieżkę obok od czasu do czasu przecinali rowerzyści, każdy na archaicznym, XIX – wiecznym pojeździe.

 

Szedłem dalej. Dobiegły mnie dźwięki gitary. Pod pobliską palmą siedział Bob Dylan, grając "Mr. Tambourine Man". Dookoła zebrała się grupka słuchaczy.

 

Then take me disappearin' through the smoke rings of my mind, down the foggy ruins of time, far past the frozen leaves, the haunted, frightened trees, out to the windy beach, far from the twisted reach of crazy sorrow…"

 

Zaśmiałem się lekko. Piosenka idealna dla mnie w tej sytuacji.

 

Mimo to melancholijna melodia w połączeniu z atmosferą tego miejsca zrobiły swoje. Mimowolnie opadły na mnie błogość i nostalgia.

 

Spacerowałem, patrząc na zdobiące nieboskłon morze gwiazd. Na moment zapomniałem o swoich problemach. Zapomniałem o tym, że wciąż śnię. Pomyślałem, że mógłbym przecież porzucić wszystko i zostać tutaj. Co za różnica, sen czy rzeczywistość, skoro mógłbym być tutaj szczęśliwy. Czy nie tego szukałem?

 

Nagle w twarzach mijających mnie ludzi rozpoznałem rodziców. Potem byli znajomi, bliżsi i dalsi. Czy ludzie będą mnie pamiętać? Być może dla nich umrę. Co się działo z moim ciałem? Upływ czasu we śnie mógł być subiektywny. Wyobraziłem sobie siebie, leżącego w śpiączce w szpitalnym łóżku. I wtedy otrząsnąłem się z wcześniejszych myśli.

 

Opuściłem bulwar i wróciłem na plażę. Zaczynający się w tym miejscu drewniany pomost nie miał końca, w każdym razie nie umiałem go dostrzec. Obok, na piasku, siedział czarnoskóry mężczyzna, trzymając na kolanach białą gitarę.

 

All along the watchtower, princess kept the view, while all the women came and went, barefoot servants too – zanucił, przesuwając dłonią po strunach.

 

– Nieźle grasz – zauważyłem.

 

– Hej, dzięki.

 

– Niedaleko stąd jest Dylan i zgromadził już całkiem ładną widownię. A ciebie czemu nikt tutaj nie słucha?

 

Jimi Hendrix przestał grać i zrobił sobie przerwę na papierosa.

 

– A skąd mam wiedzieć? To twój sen, ty mi odpowiedz.

 

Zaśmiałem się.

 

– Wiesz może, co jest na końcu tego pomostu?

 

– Tak, jest tam jeden gość, który czeka na ciebie. Lepiej już idź.

 

Posłuchałem rady i pożegnałem się, odchodząc. Fale uderzały głucho o drewno. Brzeg za moimi plecami rozmazał się i zniknął. Przede mną, na horyzoncie, ukazała się maleńka wysepka i stojący na niej samotny domek. Ruszyłem w tamtą stronę.

 

Na plaży przed budynkiem rozstawione były dwa leżaki. Na jednym z nich wylegiwał się demon, czy kimkolwiek on był, popijając drinka. Nie miał już na sobie garnituru, nosił tylko kąpielówki. Skinął mi na powitanie.

 

– Opalanie się w środku nocy? Trochę dziwne.

 

– Sny z natury są dziwne. – Strzelił palcami, a niebo w jednej chwili stało się błękitne. Poczułem opadający na mnie słoneczny żar. – Tak lepiej?

 

– Ty… kontrolujesz mój sen?

 

– Można tak powiedzieć. Skoro ty nie potrafisz zapanować nad otoczeniem, nad senną wizją, która w danej chwili się przed tobą roztacza, to ja przejąłem pałeczkę. To naprawdę nic szczególnie trudnego. Oczywiście mógłbyś mnie wyręczyć, ale brak ci doświadczenia. Jaka szkoda.

 

– Więc tamte góry i potem plaża, bulwar… To też twoja robota? – domyśliłem się.

 

– W rzeczy samej. Trochę z tobą igrałem.

 

– To się niedługo zmieni – zmarszczyłem brwi.

 

– Och, nie przeczę – demon zaśmiał się, wstając. Wydało mi się, że wzrostem przewyższa mnie o jakiś metr. – Ale zanim ci się uda, może stać się jeszcze wiele rzeczy. Upływ czasu jest tutaj subiektywny. Masz pojęcie, ile dni mogło już minąć w rzeczywistości? Może lepiej, żebyś jednak nie wiedział.

 

– Blef – rzuciłem.

 

– Może tak, może nie.

 

– Nie zamierzam dłużej tego słuchać. – odwróciłem się, odchodząc. Natychmiast pojawił się przede mną.

 

– Czyżbyś zapomniał, że mogę dopaść cię gdziekolwiek, kiedykolwiek? Będziesz mnie słuchał, dopóki nie skończę. Żadnego wyboru.

 

Zakląłem, zrezygnowany. Miałem dość. Puszczały mi nerwy.

 

– A wiesz, jak blisko pogorszenia swojej sytuacji byłeś całkiem niedawno? Rozumiesz, wtedy na bulwarze. Mogłeś osunąć się jeszcze głębiej. Rozpłynąć się w tym śnie, zatracić. Prędzej czy później to się wydarzy, a wtedy…

 

– Czego chcesz? – wycedziłem.

 

Cisza.

 

– Czego chcesz w zamian za uwolnienie mnie? – powtórzyłem, podnosząc głos.

 

– Czego ja chcę? – zaniósł się śmiechem, głośniej niż kiedykolwiek wcześniej. Odniosłem wrażenie, że cały świat śmieje się razem z nim. Sen przeistaczał się w koszmar. – Zabawny jesteś, bardzo zabawny. Nie ma niczego takiego. Zostaniesz tutaj, pogrążony w śpiączce, aż do czasu, kiedy twoje ciało umrze i bańka pęknie. Dopiero śmierć…

 

Jego głos uległ nagłej przemianie, przekształcając się w niezrozumiałą kakofonię dźwięków. Obraz rozmazał się i poczułem, jak zanika oddalając się, uciekając w dal, zostawiając mnie sam na sam gęstniejącą dookoła ciemnością.

 

Podniosłem powieki.

 

Obudziłem się.

 

 

 

***

 

 

 

Ostre światło zawieszonej nade mną lampy drażniło oczy. Przetarłem je dłonią i rozejrzałem się uważnie. Białe ściany. Pomieszczenie przypominało gabinet lekarski, czy może raczej pracownię naukową. Łóżko, na którym leżałem, mieściło się w samym środku. Zewsząd dobiegał mnie szum pracujących komputerów. Stały ich tutaj całe rzędy, ale tylko przy jednym z nich dostrzegłem pochylonego nad klawiaturą młodego mężczyznę w białym fartuchu. Zerknął na mnie przelotnie i wrócił do pracy.

 

Czułem się dość dziwnie, wszystkie moje zmysły były przytępione. Dopiero po chwili wyczułem metalową obręcz na mojej głowie. Spróbowałem ją zdjąć, ale zaciśnięta była zbyt mocno.

 

– Niech pan leży spokojnie. Zaraz to ściągnę. – mężczyzna wstał od komputera, podchodząc w moją stronę. – Wszystko będzie dobrze. Eksperyment dobiegł końca.

 

– Eksperyment…? Jaki eksperyment? Gdzie ja jestem?

 

– Proszę się nie martwić. Ma pan przejściowe problemy z pamięcią, ale zaraz sobie wszystko wyjaśnimy – wydawał się być roztrzepany, tak jak chyba każdy zapracowany naukowiec. Nachylił się nade mną, majstrując przy obręczy, która po chwili rozszerzyła się, pozwalając na uwolnienie mojej głowy. Poczułem lekkie ukłucie pod czaszką. Dopiero teraz mogłem przyjrzeć się urządzeniu. Podłączone były doń dziesiątki różnokolorowych przewodów, w dalszej kolejności prowadzących do umieszczonego za łóżkiem ogromnego komputera.

 

– Proszę wstać. Chyba może pan chodzić?

 

Postawiłem bose stopy na posadzce. Miałem na sobie tylko podkoszulek i szorty. Zakręciło mi się w głowie; mężczyzna podtrzymał mnie, pomagając mi usadowić się fotelu przy jednym z monitorów. Sam zajął miejsce tuż obok.

 

– Gdzie my jesteśmy? Co to za miejsce? – ponowiłem pytanie sprzed paru chwil.

 

– W Europejskim Ośrodku Badań Mózgu w Warszawie.

 

Nigdy nie słyszałem o takiej placówce. W dodatku ta futurystyczna aparatura… Tak, oczywiście. Nie było żadnych wątpliwości, że to kontynuacja moich snów. Przez chwilę miałem nadzieję, że może byłem w śpiączce i przewieźli mnie do jakiegoś szpitala. Niepotrzebnie. Mimo wszystko, byłem ciekaw całej sytuacji.

 

– Niewiele mi to mówi. I co właściwie ja tutaj robię?

 

Mężczyzna podrapał się po skroni. Wydawał się być nieco zakłopotany.

 

– Postaram się wyjaśnić wszystko tak prosto, jak to tylko możliwe. To eksperymentalna placówka, niewiele osób o nas słyszało. Obok badań nad różnymi schorzeniami realizujemy też rozmaite nowatorskie projekty. Prowadziliśmy prace nad kreatorem snów.

 

Wyglądało na to, że sytuacja powoli przekracza granice absurdu. Zacząłem śnić o samych snach. Pięknie. A może jednak…

 

– Maszyna pozwalająca projektować marzenia senne, ale także monitorować ich przebieg. Wbrew pozorom osiągnięcie tego było możliwe. Potrzebowaliśmy jednak ochotników do wstępnych testów. Jakimś sposobem dowiedział się pan o nas i zgłosił swój udział. Deklarował się pan jako pasjonat podobnych zagadnień…

 

– Zgłosiłem swój udział? Niby kiedy?

 

– Właśnie tutaj tkwi sedno sprawy. Na początku wszystko było w porządku. Zaprojektowaliśmy bardzo proste, relaksujące marzenia senne i wydawało się, że testy przebiegają bez przeszkód. Niestety, w pewnym momencie miała miejsce nieprzewidziana awaria… Ciężko stwierdzić na tę chwilę, czy to coś u nas, czy w pana głowie… – gestykulował nerwowo. – W każdym razie straciliśmy kontrolę nad całą sprawą i zaczął pan śnić koszmary. Coś o demonach i tym podobne brednie… W dodatku miał pan fałszywe przebudzenia, śnił pan o eksperymentowaniu z LD… Kompletny chaos. Początkowo były problemy z wybudzeniem pana, ale na szczęście wszystko skończyło się pomyślnie.

 

Słuchałem z coraz większym zainteresowaniem, a on kontynuował.

 

– Niestety, nie obeszło się bez skutków ubocznych. Odczyty wskazują na to, że stracił pan część swojej pamięci. Bez obaw; to jedynie pamięć najświeższa, obejmująca ostatnich kilka tygodni. Jestem niemal pewien, że odzyska ją pan po kilku dniach. W każdym razie właśnie stąd bierze się ta kłopotliwa sytuacja; nie wie pan nic, o swoim uczestnictwie w eksperymencie.

 

Milczałem. To wszystko było zaskakująco sensowne. Historia była co prawda niesamowita, ale…

 

Łatwiej było uwierzyć w nią, niż w demony.

 

Kto wierzyłby w demony?

 

Oczywiście daleki byłem od przekonania, że rzeczywiście przestałem śnić. Postanowiłem dać sobie trochę czasu. Prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw.

 

Mężczyzna, widząc moje zakłopotanie, odezwał się ponownie.

 

– Rozumiem, że ma pan teraz mętlik w głowie. Spokojnie. To wszystko minie. Fałszywe przebudzenia trochę panu namieszały, ale jestem pewien, że poradzi pan sobie z tym, tak jak każdy rozsądny człowiek. Najlepsze, co może pan teraz zrobić, to zaaplikować sobie dużo odpoczynku.

 

Rzeczywiście. Jestem przecież inteligentną osobą, żadnym schizofrenikiem. Jeśli w rzeczowy sposób przedstawia mi się racjonalne wytłumaczenie…

 

Mimo wszystko na początku byłem bardzo nieufny. Skrupulatnie obserwowałem otoczenie, każdy najdrobniejszy szczegół, zachowanie innych, szukając jakichkolwiek absurdów, sprzeczności. Bezskutecznie. Nie chciałem zresztą ich znaleźć. Byłem zbyt zmęczony.

 

Polecono mi pozostać przez kilka dni na rehabilitacji na terenie ośrodka. Spędzałem czas na rozmyślaniach i spokojnych spacerach po niewielkim, należącym do placówki parku. Sypiałem, chociaż nie pamiętałem swoich snów. Był tylko moment zaśnięcia i przebudzenia. Ostrzegano mnie jednak, że taka sytuacja może trwać przez pewien czas i jest jednym ze skutków ubocznych.

 

Czas płynął leniwie, a ja uspokoiłem się i przestałem badać rzeczywistość. Pomyślałem, że moje wcześniejsze obawy były przejawem paranoi. Fakt, wciąż czułem się nieco dziwnie, ale zrzuciłem to na karb eksperymentu.

 

Na moje konto przelano odszkodowanie za poniesiony uraz. Proponowano mi także udział w kolejnej próbie, ale konsekwentnie odmawiałem. Mimo wszystko, miałem tego serdecznie dosyć. Nigdy więcej żadnego igrania ze snami.

 

 

***

 

 

Wreszcie przyszedł dzień, kiedy zwolniono mnie z placówki i miałem wrócić do domu. Do dworca nie było daleko, postanowiłem więc przejść się piechotą. Zarzuciłem na ramię niewielką torbę ze swoimi rzeczami i w wyjątkowo dobrym nastroju ruszyłem przez miasto. Pogoda była słoneczna, mimo to po ulicach kręciło się niewielu ludzi. Nie zwróciło to specjalnie mojej uwagi.

 

Wszedłem na teren jakiegoś blokowiska i nagle poczułem się nieswojo. Teraz dookoła nie było już zupełnie nikogo. Panowała dziwna cisza. Odniosłem wrażenie, że cienie wydłużają się w nienaturalny sposób. Przyspieszyłem kroku.

 

Nagle zerwał się silny wiatr. Niebo gwałtownie poszarzało i zaczął kropić deszcz. Usłyszałem dobiegające z oddali grzmoty. Zbierało się na burzę.

 

Dojrzałem mężczyznę w czarnym płaszczu, idącego w moją stronę. Śmiał się na głos. Nie, to niemożliwe. Serce podeszło mi do gardła. To był on.

 

W tym momencie pojawiły się błyskawice, a deszcz lunął z taką siłą, że natychmiast przemokłem do suchej nitki.

 

– Idiota! Naiwny człowieczek! Taki jesteś łatwowierny, tak łatwo cię oszukać! Po raz kolejny zabawiłem się twoim kosztem, a ty mi uwierzyłeś. Uwierzyłeś, że to rzeczywistość. Żal mi ciebie. Autentycznie żal mi ciebie.

 

Śmiech nabrał na sile, jakby nagłośniony przez setki wzmacniaczy. Rozsadzał mi głowę. Nie wiem, co w tym momencie było we mnie silniejsze, wściekłość czy upokorzenie. Chyba jednak to pierwsze, bo zamachnąłem się, wymierzając cios. Moja dłoń ugrzęzła w niewidzialnej ścianie.

 

– Biedaku. Nie możesz nic zrobić. Nic. Nie trać niepotrzebnie energii.

 

Upadłem na ziemię, okładając ją pięściami, próbując wyładować rozsadzającą mnie złość. Koniec. To już koniec. Nie miałem już siły.

 

– Postaraj się zrozumieć – dodał, nachylając się nade mną – że to ja sprawuję kontrolę nad twoim snem. Jestem w stanie stworzyć wizję tak sugestywną, że nigdy nie odróżnisz jej od rzeczywistości. Przekonałeś się o tym. Będziesz wędrował od jednej do drugiej, poprzez kolejne fałszywe przebudzenia, aż wpędzę cię w szaleństwo.

 

Wrzasnąłem, ale mój głos utonął w jego śmiechu. Miałem ochotę płakać.

 

– Mazgaj – splunął mi w twarz. – Sądziłem, że będziesz kosztował mnie trochę więcej wysiłku. Ale proszę – już oszalałeś. Tak szybko.

 

Myśli kotłowały się w mojej głowie. Czy zwariowałem? Być może. Było tego zbyt wiele. Wszystko ma swoje granice. Obudzić się. Tylko się obudzić. Coś tak prostego.

 

– Niewiele ci z tego przyjdzie. Nigdy już nie będziesz miał pewności, czy rzeczywiście wróciłeś na jawę. Skończysz w psychiatryku. Tak, mój przyjacielu, nie ma już dla ciebie innej drogi. Ale – zamyślił się – jakie to ma tak naprawdę znaczenie? Być może cała "rzeczywistość" jest i tak jednym wielkim snem…

 

Śmiech wzmógł się na sile. Nie dobiegał już z jego ust; rozchodził się zewsząd, ze wszystkich stron świata. Był nie do zniesienia. Nie mogłem już tego słuchać. Zamknąłem oczy, a wściekłość eksplodowała we mnie ze zdwojoną siłą.

 

Czułem się tak, jakbym znalazł się w sercu tornada. Rzucało mną od jednej wizji sennej do drugiej. Zmieniały się jak w kalejdoskopie, a każda kolejna była bardziej absurdalna od poprzedniej. Zbitek setek barw, wszystko nałożone na siebie i pogrążone w zupełnym chaosie. Spróbowałem nad nimi zapanować, wyobrazić sobie jakąś przestrzeń. Przywołałem wspomnienia z dzieciństwa.

 

Pojawił się krajobraz wsi. Polna droga i kilka chat. Był niewyraźny, jakby zbudowany z mgły. Tak, jak w zwykłych snach. Szybko tracił na ostrości. Poczułem swoje ciało. Spróbowałem poruszyć ręką.

 

 

***

 

 

Leżałem w szpitalnym łóżku. W każdym bądź razie miejsce, w którym się znajdowałem, wyglądało na szpital. Poza mną pomieszczenie zajmowało jeszcze kilkoro innych pogrążonych we śnie pacjentów. Nad jednym z nich pochylała się pielęgniarka. Kiedy zauważyła, że nieco skołowany siadam na łóżku, zbliżyła się, mówiąc:

 

– Niech pan leży spokojnie. Zaraz pójdę po lekarza.

 

Zniknęła za drzwiami. „Nie spiesz się, w końcu to tylko sen", pomyślałem. Tak, nie miałem wątpliwości. Nie dam się oszukać po raz kolejny.

 

– Widzę, że już się pan obudził. Bardzo dobrze. Obawialiśmy się, że może wyniknąć z tego coś poważnego – lekarz, zgodnie z zapowiedzią, pojawił się po paru chwilach. Z jakiegoś powodu myślałem, że zamiast niego zobaczę demona. Z drugiej strony, mógł przecież przybrać dowolną postać. Widocznie wciąż próbował mnie oszukać.

 

– Jesteś nim, prawda? – odezwałem się.

 

– Słucham? – mężczyzna podszedł bliżej.

 

– Demonem. Nie udawaj. Dobrze o tym wiem – zaśmiałem się lekko.

 

– Chyba musi pan jeszcze odpocząć – przejściowe zmieszanie ustąpiło miejsca zawodowemu profesjonalizmowi. – Przez ponad tydzień był pan w śpiączce. Nie mieliśmy pojęcia, co mogło ją spowodować. Były obawy, że może to potrwać dłużej, ale na szczęście już się pan przebudził. Najwyraźniej nie było to nic poważniejszego.

 

Przez chwilę miałem ochotę uwierzyć. Przez bardzo krótką chwilę. Ale zaraz poszedłem po rozum do głowy.

 

„Jestem w stanie stworzyć wizję tak sugestywną, że nigdy nie odróżnisz jej od rzeczywistości." Wspomnienie tych słów sprowadziło mnie na ziemię. Nigdy. Nigdy.

 

– Nie oszukasz mnie! Nie oszukasz mnie po raz kolejny! – wrzasnąłem, zanosząc się śmiechem.

 

Lekarz pobladł i wyszedł na korytarz, wołając pielęgniarkę. Musiałem zachowywać się jak szaleniec. Pewnie zaaplikują mi teraz jakiś zastrzyk uspokajający. A niech tam. Zaraz otworzę okno i wyfrunę z tego szpitala. W końcu to wszystko to tylko sen.

Koniec

Komentarze

Witam. Opowiadanie napisane spory czas temu, ostatnio zrobiłem mu porządny lifting. Nie, nie eksperymentuję z LD, czytałem trochę na ten temat i pomyślałem, żeby zrobić z tego jakiś tekst.
Oczywiście układ tekstu skopał się przy wstawianiu, ale wolę już tego nie ruszać. Mała sugestia, czy nie można by zrobić podglądu przed wstawianiem? Nie zauważyłem takiej opcji, a byłaby przydatna.
Pozdrawiam

O, jednak dało się poprawić ;)

Wspaniałe. Akcja doskonale manipuluje domysłami czytelnika, postacie barwne. Bardzo umiejętnie napisane. Widać też znajomość tematu świadomego snu.

O, no proszę :) Tematyka skądinąd mi bliska :)
Od WILDa prostsze jest wejście ze snu jako takiego,WILD to już wyższa szkoła jazdy, tak na marginesie.
Iiii - tu trochę się przyczepię, ale to jest coś, czego możesz nie wiedzieć - zazwyczaj za pierwszym razem, kiedy celowo osiągasz świadomy sen, zalewa Cię taka fala ekscytacji, że albo wywala Cię z powrotem w zwykły sen, albo najzwyczajniej w świecie się budzisz.
I owszem, latanie w LD jest niesamowite.
Zgrabne, ładne, czyste stylistycznie :)

A mnie się podoba styl i humorystyczne dygresje: "stary rupiec...". "Polscy robiotnicy...", "jakdbym przeglądał zdjęcia...", "ogarnał sie chłopak..", " w zarządzie komunikacji..." , "że tez jestem w stanie wysnić cos takiego " - jak dla mnie zupelnie odjazdowe! Tekst porusza ciekawą tematykę snu...i uruchamia nasza wyobraźnię! bardzo fajne!

To ja idę spać:D

5

Pozdro.

Ok, to łyżka dziegciu - temat był już obrabiany na setki, ośmielę się stwierdzić, sposobów. Dodatkowo zakończenie było tak przewidywalne, że aż jęknęłam z zawodu. Oceniam słabo, na trzy.

Dzięki wszystkim za komentarze. Szczególne podziękowania dla niezgody, negatywne komentarze zawsze działają na mnie lepiej (to nie jest ironia). Sam nie oceniałem tego opowiadania zbyt wysoko i zdaję sobie sprawę z braku oryginalności i sztampowego zakończenia. Było dla mnie takim luźnym przerywnikiem między poważniejszymi tekstami.

No Naeddran - zdaję sobie sprawę z tego, o czym napisałeś, w pierwotnej wersji na początku była scena gdzie bohater zaczyna się wybudzać i stosuje techniki podtrzymania snu, ale wyciąłem to, bo nie chciałem, żeby było zbyt "fachowo", w przeciwnym razie początek mógłby zacząć przypominać jakiś podręcznik świadomego śnienia ;)

Poza tym kręcenie się w kółko brzmi i wygląda idiotycznie ;)
Spróbuj kiedyś. Warto :)

Nowa Fantastyka