- Opowiadanie: Lucifer MorningStar - Patogen

Patogen

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Patogen

Protestacyjny marsz pod okiem sił zbrojnych, szybko przekształcił się w oblepione szkarłatem pandemonium. Wysypisko poszlachtowanych ciał w makabryczny sposób dopełniało brudu i zgnilizny dolnej warstwy miasta. Bogaci w wysokich i przysadzistych budynkach, silnie chronionych przez najemników, spodziewali się szybkiego końca rozruchów. Zwykli robotnicy mieli dość wyzysku i barier. Wykorzystując liny z hakami, proste narzędzia przekształcone w broń, działając ramię w ramię, nie zaprzestali walki. Bitewna gorączka trwała dłużej niż przewidywali możni. Wielu z nich zostało w tajemniczy sposób otrutych pomimo tego, że schowali się na szczycie kamiennych piedestałów które zwali pałacami. Liczono się z możliwością udziału Świetlistych Synów Poranka, znanych ekoterrorystów realizujących własne cele. Obustronny przelew krwi nie zakończył się pertraktacjami.

Jednym z ostatnich buntowników był górnik. Zdeterminowany wspinał się po pełnej ostrych występów rezydencji gubernatora. Jeszcze niedawno zaharowywał się na śmierć w kopalni cennych minerałów. Każdego dnia, sześcioro dzieci przeraźliwie wrzeszczało z głodu prowadząc kochającą się rodzinę ku szaleństwu. Śmierć jako pierwsza zabrała troskliwą matkę, zbierającą słodką spadź od ociężałych apidów, ku chwale wymagających żołądków, wysokich warstw społecznych. Prosty archon, marzył tylko o zemście, nie licząc na zwycięstwo i sprawiedliwość. Lordowie w nienawistnej gierce, dali mu dojść na sam szczyt. Grot strzały wykonanej z surowca który wydobywał, wbił się mu między oczy. Upadł w otchłań jak wielu przed nim, walcząc o swoje prawa.

Stos trupów w blasku krwistoczerwonego zachodu Słońca oznajmiał nadejście choroby.

***

Ujrzenie Kroczących Wysp rozpalało wyobraźnię. Nieśpieszny i niezdarny chód stworzeń o szczudłowatych trzech parach odnóży przywodził skojarzenie z pijanym tancerzem. Patrzący wysoko archon widział gnieżdżące się lepidy na twardym korpusie zwierzęcia. Odbywały niebiański taniec godowy, onieśmielając postronnego obserwatora barwami skrzydeł. Dwa osobniki przysiadły na kępie półprzeźroczystych mydliczek która w obronie potraktowała ich pieniącymi się bąbelkami. Lot trwał dalej a parka trzymając się statecznikami na zakończeniach tułowia, kreśliła spiralne ruchy w powietrzu, prezentując wąskie i zakrzywione skrzydła. Na mężczyznę nie zwracały uwagi. Szedł równiną, podziwiając piękno i różnorodność natury. Rozumiał też, że ten spektakl nie jest przeznaczony dla jego oczu, ponieważ on stanowił jedynie okruch, wrażliwy, ale znikomy fragment tła. Teren potrafił być groźny. Nie musiał się martwić olbrzymimi syfonami Kroczących Wysp, nie były mięsożerne. Problem mogły sprawić termoforowce wydzielające gorącą parę wodną z kielichowatych narządów. Uśmiech na twarzy budziły szkarłatne korale nadymki imitując iskrę przechodzącą w płomień. Na horyzoncie ukazały się smukłe wieże i monstrualnych rozmiarów budynki arystokratów miasta Bbell. Mijał pola jadalnych koralowców o psychodelicznej palecie kolorów. Kierując wzrok na wschód oglądał nieliczne już stada tetigoni prezentujące straszywyrostki w obronie przed megarhyssą próbującą upolować słabszego osobnika z pomocą wystrzeliwanych z nibyogona parzących nematocystów. Pasje zaczekają – zamyślił się drobny archon. Żołądka nimi nie zaspokoję.

Dwóch leniących się strażników przy wrotach zmierzyło go wzrokiem.

– Stój! W mieście panuje zaraza! – Słowa podstarzałego mężczyzny uleciały wraz z mgiełką gęstej śliny.

– Jestem biologiem. Mogę zaradzić problemowi. – rzekł niezdegustowany chudy młodzieniec.

– Kim? My potrzebujem animaloga a nie bio… coś tam. – Zmarszczki na pobrużdżonym czole wartownika świadczyły o zaprzęgnięciu umysłu do pracy.

– To ta sama profesja. – Konsternacja dozorców świadczyła o głębokim pacie w dyskusji. – Poślijcie po waszego dowódcę! On zrozumie.

Po krótkiej naradzie wygadany żołdak zagrał mistrzowski akord na zardzewiałej trąbce. Czas się dłużył. Sześcioro oczu błądziło w przestrzeni oceniając zaprawę murarską. Wtem ich spojrzenia powędrowały ku wyciągowi krzesełkowemu.

– Powitać! Kimże jesteś? – zagrzmiał głos dość pulchnego mężczyzny.

– Myślę, że mogę wam pomóc. Znam się na chorobach i innych przypadłościach – odparł wielbiciel natury.

– Animalog?

– Dawne księgi mówią, że biolog. – rzekł pocierając skąpy zarost.

– Do licha z bełkotem starych pryków. – Komendant machnął grubym ramieniem. – Znasz się na rzeczy co?

– Tak sądzę. Proszę objaśnić sytuację! – Sprawy nareszcie przybierają lepszy obrót – pomyślał młokos.

– Nie tak szybko – zbył go weteran licznych potyczek. – Jak cię zwą?

– Dawkin – odparł machinalnie. Nastąpiła chwila ponurej ciszy. – Właściwie jestem przedstawicielem wielkiego elohima Baala, zaniepokojonego zaprzestaniem wymiany handlowej.

– Mam ci uwierzyć na słowo? – Głównodowodzący uniósł krzaczaste brwi.

Niebieskoskóry archon wyjął z pochwy grawerowaną szablę z kabłąkiem. Uniósł rękojeścią ku ciekawskim oczom zarządcy. – Poznajesz ten symbol? Decyzja była natychmiastowa.

– Hej! Wy dwaj! Ciągnijcie w dół. Z życiem!

***

Sprytny wynalazek transportował ich nieustannie ku górze, w niemal nienaturalnej ciszy. Dawkin podziwiał rozpościerającą się panoramę miasta. Dysonans tworzyły dwie warstwy Bbell: wymarłe, mroczne slumsy i pełne przepychu, bujnych ogrodów i pijackich orgii wielokondygnacyjne pałace. Kierowali się ku najwyższemu i najbardziej wystawnemu z nich. Cztery smukłe wieże wręcz dławiły się w splendorze. Nieopodal celu dostrzegł postać przyodzianą w drogi i elegancki strój, w towarzystwie żołnierzy w inkrustowanych zbrojach płytowych. Gdy zsiedli z wyciągu, znaleźli się pod

deszczową chmurą pytań.

– Co to za jeden? – zawołał gubernator do małomównego dowódcy strażników.

– Wysłannik wielkiego elohima. Przynajmniej tak mówi. – odparł.

– Znam się chorobach, medykamentach, panie – wtrącił młodzik.

– Daj mi tę szablę i przeszukaj go. – zwrócił się możny lord do przybocznego, następnie przeniósł spojrzenie na przybysza, szukając symptomów kłamstwa. Wziąwszy do rąk broń sprawdzał każdy detal.

Dawkin opanowany i spokojny robił co mu nakazano.

– Jest czysty. Żadnych fiolek, mieszków i tym podobnych – oświadczył mężczyzna w zbroi.

– Nieco to dziwne jak na człowieka twojej profesji, co? – Rządca zmrużył powieki.

– Bbell słynie z nieprzebranego bogactwa ogrodów. Wszystko, co potrzebne, znajdę na miejscu – rzekł niewzruszony biolog.

– Nie trzymasz z ekoterrorystami, co? – Władca miasta słynął z obsesyjnej ostrożności.

– Panie, widziałeś symbol – odrzekł.

– A może wyślę list do Baala? – Zarządca wyczekiwał odpowiedzi.

– Jak uważasz, panie. Możesz mnie zamknąć albo wyrzucić za mury. Nim list dotrze na miejsce, wszyscy w mieście będą martwi. – Dawkin zrobił obrót ku wyciągowi krzesełkowemu.

– Zaczekaj! Nie chciałem cię urazić! – Gubernator szybko zważył priorytety. – Nosisz symbol Seraphimów, nikt ci by go nie dał. Z Baalem znam się od kołyski – wypowiedział to z nieukrywaną dumą. – Chodź ze mną, porozmawiamy. – Wziął biologa pod ramię.

W kordonie żołnierzy chuderlawy znawca natury niezbyt mógł podziwiać gatunki koralowców budujące ogrody. Niebo zaś zasłaniał powiewający baldachim. Schodząc na coraz niższe, liczne poziomy budynku, mijali szlachciców przy różnych zajęciach. Niektórym towarzyszyły prowadzone na smyczach, czworonożne lumie wytwarzające zimno-niebieskie bioluminescencyjne światło. Nieliczni służący byli niczym wiatr: szybcy i niewidzialni. Schodząc, w dół w końcu znaleźli się w okrągłej i przestronnej sali, rozjaśnionej światłem słonecznym. Dominowały tu skąpo ubrane kobiety, a właściwie konkubiny o różnych kolorach skóry. Ich melancholijny uśmiech, obrazował życie bez użycia zbędnych frazesów. Namiestnik nie należał do skromnych władców.

– Rozsiądź się – Miłośnik płci pięknej wskazał sofę w złoto-amarantowym kolorze. – Opowiem ci o naszym problemie.

Przy akompaniamencie nalewania wybornego alkoholu, serwowania smakowicie pachnącego jedzenia i pięknych archonek, gubernator zajął miejsce na tronie. Dawkin oszołomiony sytuacją, zgubił wątek. Błądził myślami patrząc na smutną zielonoskórą driadanke.

– Widzę ,że podoba ci się jedna z moich dam – stwierdził wesoło gospodarz. – Nie dziwię się, że ktoś z twoim zajęciem lubi zieleń – zaśmiał się rubasznie. – Po wykonaniu zadania, pojmujesz – momentalnie spoważniał.

Biolog słuchał opowieści o sytuacji politycznej i ekonomicznej w mieście. Zaczęło się od buntu prostych obywateli. Za podpuszczeniem nieznanych jednostek przystąpili do szturmu na warownie bogaczy. Rozruchy trwały dwa tygodnie. Mimo sprytnych zagrywek, nie mieli szans na zwycięstwo. Liczby zabitych nikt do tej pory nie zdołał oszacować. Kryzys społeczny przepoczwarczył się w kryzys handlowy. Prace takie jak wydobywanie minerałów, spadzi, nawożenie pól uprawnych nie znalazły rąk do wykonania. Robotnicy, którzy pozostali przy życiu, nie byli w stanie nawet ruszyć się z łóżek. Bicz ani inne środki przymusu nie dawały efektu. Gdy na ich strudzonych twarzach pojawiły się ropne zmiany skórne, arystokracja w popłochu zdała sobie sprawę z krytycznej sytuacji. Patrole żołnierzy znikały w tajemniczych okolicznościach, znajdowano tylko zakrwawione strzępy. Zareagowano izolacją, tym razem permanentną.

– Co zrobiliście z tymi licznymi zwłokami? – zadał pytanie biolog któremu mrużyły się powieki a umysł się mroczył od nadmiaru chętnie rozdawanych trunków.

– Wywieźliśmy tam gdzie kiedyś był las koralowy a teraz wyeksploatowane złoża – Wydawało się, że mówienie o tym sprawiało gubernatorowi przyjemność.

– To uboczny produkt metabolizmu – wtrącił bezsensownie Dawkin. Pan na włościach udał, że pojmuje. Obcy wysłannik wrócił do tematu. – Jesteście pewni, że usunęliście wszystkie truposze?

– Moi ludzie są kompetentni. – Zmarszczki na oburzonej twarzy mężczyzny tworzyły głębokie bruzdy.

– Każdemu zdarzają się błędy – skontrował biolog.

Czerwieniejący ze złości namiestnik – podniósł swój królewski urząd z tronu, zataczając się lekko. – Słuchaj no, młokosie! – Wskazał dłonią z upierścienionymi palcami. – Posłano cię, abyś poszedł tam i to sprawdził! – zdzierając gardło, niemal się udławił przekąską. Słudzy w pośpiechu zaradzili problemowi. Odzyskując dech, dodał: – Co tak patrzysz? – Myślisz, że Baal nie przysłał odpowiedzi na prośbę o pomoc? – Nie sądziłem, że da mi takiego chłystka! – Gubernator został na powrót usadzony przez dworaków.

– Mogę teraz coś powiedzieć? – odezwał się w końcu Dawkin. Władca Bbell wybałuszył oczy aczkolwiek biorąc głęboki wdech, machnął przyzwalająco ręką. – Wiem, że wszyscy niebieskoskórzy archoni są od urodzenia odporni na wszelkie choroby, a ty panie nie przyjmujesz obcokrajowców z pewnymi wyjątkami. – Skierował bursztynowe oczy ku konkubinom. – Myślę jednak, że to może być nowy szczep jakieś choroby. A padlinożerne zwierzęta potrafią być przebiegłe i bardzo niebezpieczne. Namiestnik zasłonił dłońmi twarz. – Proszę tylko o eskortę, płócienne maski i trochę świeżej galaretowatej masy od nawoźnic.

– Dam ci dwudziestu najemników z mojej straży przybocznej. Maski zrobisz sam! Pod czujną kontrolą! – zapowiedział. – Czy wiesz, jak o tej porze roku trudno zdobyć świeży nawóz! – Podrapał się po bokobrodach. – A właściwe po co ci on?

– Świeżo pozyskany ma silne działanie antyseptyczne. – Gładkie i szybkie słowa przypominały mistrzowsko zagrane, wirujące nuty.

Rządca pobladł aczkolwiek zdołał wykrztusić: – Dostarczcie mu wszystko! A mnie dajcie coś na ból głowy! – zawołał do służących. Dawkin już otwierał usta pełne dobrej rady, gdy nie pozostawiający wątpliwości gest kazał mu zamknąć jadaczkę.

***

Nazajutrz w cieniu pochmurnego poranka, przedzierali się przez brudne dolne miasto. Maszerowali w zwartym dwuszeregu najeżonym długimi pikami. Nie ujrzeli ani jednej żywej duszy. Kraina umarłych obficie obdarzała ciszą. Nasączone wydzieliną nawoźnic maski chroniły przed silnym zapachem zgnilizny. Zagłębiali się w labirynt zaułków i ruderalnych domów, gdy usłyszeli ciche popiskiwanie. Dochodziło z pokaźnych rozmiarów klatek.

– To tylko nieużyteczne lumie – powiedział jeden z eskorty. – W sąsiedniej trzymamy stare apidy. – Hełm skutecznie maskował wyraz twarzy żołnierza.

Biolog ostrożnie podchodząc, zajrzał za wąskie szpary w kratach. Kłębowisko cierpiących stworzeń stanowiło smutny widok. Część nie dawała oznak życia. Podobne zjawisko panowało w sąsiedniej klatce. Lumie, które z wiekiem straciły swoje świecące właściwości, stawały się niepotrzebne arystokratom, to samo z apidami, które nie produkowały słodkiej spadzi. Rozmach tej niebywałej udręki i okrucieństwa wywołał łzy młodego archona, płynące niczym cichy, odosobniony potok. Żołądek groził erupcją wymiocin. Dawkin oddalił się na chwilę, budząc tym głośny rechot niektórych zbrojnych. Wkrótce wznowili posępny pochód, szukając przyczyny choroby i tajemniczych zniknięć. Kroki ciężkich butów i tumult zbroi niosły się głuchym echem. Przyboczni gubernatora bez przyczyny zaczęli zwolnili tempo. Biolog, nie zważając na nich, przyśpieszył kroku. Ujrzał rurkowate beżowe kokony i to w ogromnej ilości. Gdy się odwracał ku żołnierzom, chcąc ich przyśpieszyć, zobaczył jedynie pobojowisko po krwawej jatce. Nim zdołał zareagować, coś bardzo ostrego przecięło mu nogę a następnie uderzyło w tors. Nie zdążył nawet krzyknąć. Padł na bruk, osuwając się w nieświadomość. Wyciągnął rękę ku jedynemu, jeszcze ruszającemu się członkowi eskorty.

***

Gubernator płakał. Siedział w prywatnym pomieszczeniu przy urnie z prochami córki. Zginęła otruta w czasie zamieszek. Była jego jedynym dzieckiem. Bardzo się starał budować lepszą przyszłość dla miasta. A co z tego wyszło? Same nieszczęścia! Proletariat nie chciał dojrzeć pełnego obrazu sytuacji. Chcieli więcej i więcej. Czy zastanowili się nad harmonią? Zawsze sądzili, że rządzący mają lepiej. Czy spojrzeli ponad własne nosy? Nic tylko rewolty im w głowie! Kto odpowiadał za impuls do tak zdecydowanych działań? Ponure rozmyślania namiestnika przerwało pukanie.

– Mówiłem żeby mi nie przeszkadzać! – krzyknął władca Bbell.

– Panie, mam wiadomości na temat misji biologa – odparł głos zza drzwi.

– Wejdź – zdecydował ojciec pogrążony w żałobie. Młodziutki strażnik lekko wychylił się zza progu. – Byliśmy na patrolu w wyciągu krzesełkowym – zaczął nieśmiało. Nastąpiła chwila ciszy. – Mów! – zachęcił go przełożony.

– Przy murze natknęliśmy się na makabryczny widok – mówił z wyraźnym niesmakiem gołowąs, kręcąc przy tym głową. – Tylko dwóch przeżyło, panie! – Z reszty zostały same strzępy! – Młokos był wyraźnie poruszony. Zarządca skrył twarz w dłoniach. Za co musiał tak cierpieć? – zadawał sobie w duchu pytanie. – Czy biolog przeżył? – chciał wiedzieć.

– Ma wiele ran, ale przeżył.

– A ten drugi?

– Ledwo dycha. Nie dożyje jutra – odrzekł przestraszony strażnik.

– Prowadź mnie do nich! – nakazał gubernator.

***

Opis zdarzeń wzbudził w namiestniku Bbell jedynie rozgoryczenie i frustrację. Według biologa miasto opanowały stworzenia zwane parzywłosami. Wylęgły się z rurkowatych kokonów siejąc zgrozę w mieście. Stosowały niezwykłą metodę łowów. Przemieszczając się w obrębie własnego terytorium, rozsiewały malutkie neurotoksyczne włosy które unosił wiatr. Zwierzę maskując się dzięki zmiennej fakturze skóry i chromatoforom, wyczekiwało na oznakę osłabienia ofiary. To właśnie spotkało żołnierzy gubernatora. Przeżycie dwóch osób wiązało się prawdopodobnie z pełnymi żołądkami dzikich bestii. Owe włosy były także przyczyną tajemniczej choroby. Niektórzy przeżyli tak długo jedynie dlatego, że parzywłosy miały nadmiar pożywienia.

– Co mam uczynić? – spytaj zasmucony władca Bbell, siedząc na krzesełku w przyprawiającym o mdłości pokoju leczniczym.

– Jest tylko jeden sposób. Bardzo radykalny – odparł Dawkin pokryty opatrunkami. Co chwila miejscowy medyk w asyście zielonej driadanki czymś go poił oraz zmieniał okłady. – Musisz zalać miasto wodą, ona zniszczy kokony oraz wymyje daleko stąd te potwory. Namiestnik zaniemówił. – Mam zniszczyć miasto?! – nie dowierzał.

– Jedynie dolne. Pałace wytrzymają – dodał biolog.

– Ale co z tymi nieszczęśnikami? Mam ich zabić?! – zarządca Bbell nie spodziewał się takiego obrotu wydarzeń. – Zawiadomię elohima Baala, niech przyśle armię!

– Wojsko jest zajęte pacyfikacją Wielkiego Lasu Brunatnicowego, Baal dał mi wyraźne instrukcję oraz wolną rękę – rzekł stanowczo Dawkin. – To jedyny sposób. Studiowałem plan miasta. Korzystacie z górskiego źródła, kontrolowane powódź zniszczy tylko dolne miasto, tam i tak nie ma żywej duszy – objaśnił.

Gubernator zamilkł i rozmyślał. A jeśli ktoś przeżył? Jak może poważyć się na taki czyn? W czasie buntu musieli się bronić. A teraz? Zniszczyć pół miasta a zarazem zlikwidować wszystkich robotników?! Wtem podszedł wysoki, lekko kuśtykający medyk. – Panie, ostatni zbrojny z eskorty nie żyje – oświadczył. Namiestnik poderwał się z miejsca i odszedł bez słowa.

***

Po dwóch dniach przystąpiono do działania. Wszyscy pozostali żołnierze na służbie u możnych lordów, nie bacząc na niebezpieczeństwo, odkręcili sześć zaworów z wodą. Gubernator na szczycie pałacu przypatrywał się nieszczęściu, które spotyka jego ukochane miasto, zbudowane w pocie, krwi i łzach. Zaczęła się powolna ekspansja mokrego żywiołu. Zbrojni już mieli wsiadać do wyciągu krzesełkowego, gdy Bbell wstrząsnęła seria potężnych wybuchów. Wysoko położone miejsce ujścia górskiego źródła zostało wysadzone. Kontrolowany żywioł zmienił się rwącą rzekę zagrażającą teraz także wysokim pałacom. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze. Przelewała się przez mury, wyważyła bramę. Kamienne piedestały arystokracji chwiały się w posadach. Były zbyt wysokie, ponadto miały lichy fundament, nieprzygotowany na tsunami. Wstrząśnięty, główny lord Bbell zobaczył na horyzoncie, w pobliżu byłej już bramy orszak z flagą elohima Baala porwany przez niszczycielską siłę natury. Wtedy zdał sobie sprawę, że został okpiony. Zielonoskóra ręka trzymająca sztylet powędrowała ku jego gardłu. Następnie pojawił się kulejący, uśmiechnięty biolog Dawkin. Dał znak driadance, aby związała gubernatorowi ręce.

– Ty potworze! – krzyknął szamoczący się namiestnik.

– Och, lordzie, to zależy od perspektywy. Dla mnie ty jesteś bestią – odparł zadowolony z siebie młody archon. – Piękną intrygę ci zafundowaliśmy, a ty niczego się nawet nie domyślałeś – zaśmiał się. – Wystarczyło pokazać ci symbol twojego przyjaciela Baala Seraphima. Musisz wiedzieć, że jestem jego synem. – Biolog podszedł blisko i spojrzał w oczy gubernatora.

– Lucifer Seraphim pośmiewisko całego Archonu! – Władca Bbell silił się na uśmiech.

– A teraz jest ci do śmiechu! – odparował syn rodu Seraphim. – Dobrze przypuszczałeś, że to ekoterroryści podpuścili twoich archonów do buntu. Działamy w Bbell od dawna. Chyba już wiesz, że nie było żadnej choroby ani bestii. Tylko piękna mistyfikacja – Dawkin-Lucifer pławił się triumfie. – Eskorta, którą mi przydzieliłeś, potruła się z twojego rozkazu i niewiedzy. Nic tylko wytrzeszczali oczy i zdychali w męczarniach. Moi Świetliści Synowie Poranka poćwiartowali ich zwłoki, raniąc przy tym mnie, abyś dalej tkwił w iluzji. Dwa dni, gdy zwlekałeś z działaniem, dały nam czas, aby uwolnić lumie i apidy. Cudna intryga, czyż nie? – Lucifer bardzo zadowolony z siebie, chłonął cierpienie gubernatora. – Nic już nie powiesz? Odebrało ci mowę?

– Co zrobiłeś z moimi robotnikami? – przemógł się lord.

– Ci, którzy przeżyli, odeszli założyć własną społeczność. Tego chcieli. Nie jestem dumny z ich nieświadomego poświęcenia dla naszej sprawy, mam jednak priorytety. Nie będę przedkładał dobra archonów nad inne żywe istoty. – Wzruszył tylko ramionami ekoterrorysta Lucifer. – Wiesz co twój ulubieniec Baal, zrobił driadanom?! – wybił większość a resztę wygnał z ich domu, w imię pozyskania surowców i bogactwa. – A ty namiestniku dołożyłeś swoją cegiełkę wspomagając tą wyprawę – młodzieniec posmutniał. – Niech powie, co zrobiła z twoją córką – kiwnął głową do driadanki.

– Dałam jej specjalną trucizną, aby zdychała jak najdłużej – przemówiła ekoterrorystka.

Gubernator ze złości omal nie wymknął się z więzów. Lucifer złapał go za ramiona, driadanka za nogi, a władca Bbell runął ze szczytu wprost w potop który ogarnął miasto.

– Widać mówimy innymi językami – syn Baala, rzucił uwagę w puste tło.

Jeźdźcy na lepidach ukazali się na horyzoncie. Zdali pomyślny meldunek swojemu przywódcy. Zasiane przez nich ziarenko-jajeczka koralowców szybko rosły. Rurkowate struktury będące wyjatkowo ekspansywnym ekosystemem w samym sobie, zdominują na nowo, dawne terytorium. Lucifer ucieszył się z widoku Jutrzenki, jego czarnego lepida, czule głaskając po skrzydłach na co ten wydał okrzyk zadowolenia. Blisko dwudziestu ekoterrorystów różnych narodowości, w ostatniej przejażdżce dnia, odleciało ku źródłu czynnika chorobotwórczego. Do stolicy Archonu, gdzie władał ojciec Lucifera.

Koniec

Komentarze

Wcześniej pisałem pod loginen – GanoesParanWTS, niestety hasło gdzieś się zagubiło. Chciałbym podziękować bemik za nieocenioną pomoc w pracy nad tekstem ;)

“Jednym z ostatnich buntowników był górnik.” – mam tutaj kłopot. Jeśli to ksywa wynikająca z zawodu, napisałbym Górnik z wielkiej litery. Jeśli chodzi o zawód, przemodelował bym zdanie na: “Jeden z ostatnich buntowników był górnikiem”.

 

“Stos trupów w blasku krwistoczerwonego zachodu Słońca oznajmiał nadejście choroby.” – “krwistoczerwony zachód słońca” jest bardzo wyeksplatowany literacko, przez co posiada chyba nawet łatkę brzydkiej kliszy. Mnie osobiście kłuje nawet przymiotnik “krwistoczerwony”.

 

Nazwa Bbel. Rozumiem chyba zamiar, ale wciąż, brzmieniowo wychodzi Bebel, alby Bybel. Nie rozumiem potrzeby takiego wybiegu.

 

“a nie bio… coś tam – Zmarszczki“ – brakuje kropki. Rzuciłem okiem dalej. Zapis dialogów, zdaje mnie się, odrobinę kuleje. Czasem znikają kropki, pomimo rozpoczynania od wielkiej litery. Ogólnie, loteria. Przyjrzyj się tym partiom.

 

“– Tak sądzę. Proszę objaśnić sytuację! – Sprawy nareszcie przybierają lepszy obrót – pomyślał młokos.” – chaotycznie zapisane. Myśl “młokosa” powinieneś ująć osobno, bo na tą chwilę nie wiadomo gdzie się co kończy, a gdzie zaczyna. Można na przykład:

“– Tak sądzę. Proszę objaśnić sytuację!

Sprawy nareszcie przybierają lepszy obrót, pomyślał młokos.” ale jest wiele możliwości, pewnie i bardziej estetycznych.

 

Cała rozmowa przy wrotach wydaje mi się cokolwiek… nienaturalna. Odrobinę nawet naiwna. Chyba nie jestem do końca w stanie podać konkretnych powodów. Możliwe, że jestem marudą (nie, to w sumie pewne :P). Dodatkowo– niebieski kolor skóry “archonta” wyskoczył na mnie jak diabeł z pudełka. Nie znam uniwersum, ale odnoszę wrażenie, jakbyś posługiwał się nim tak, jakbym znać powinien. Czytam dalej, może wyjaśni się niebieskoskórność.

 

Pojawiają się czasem dziwne entery. Przejrzyj Autorze tekst jeszcze raz, bardzo proszę w imieniu następnych czytelników :). Albo tych enterów brakuje: na przykład.

“Poznajesz ten symbol? Decyzja była natychmiastowa.“ – chociaż tutaj to może i myślnik zjadło.

 

Jest problem z wprowadzaniem postaci. Żadna z nich nie jest przedstawiona w żaden sposób, jeśli chodzi o wygląd. Są jak powietrze w jako-tako zbudowanej przestrzeni. Gorzej – wyskakują nawet z nikąd, nagle. Operujesz tylko nazwami – głównodowodzący, gubernator, a ja nie widzę nawet gadającej głowy. Nic nie widzę. Przypatrz się, jak to wygląda w książkach. Przy okazji mało ważnych postaci można zarzucić na przykład cechą charakterystyczną, czymś co pozwoli żeby w głowie czytelnika powstała choćby mgiełka. Może jakieś króciutkie zdanie opisowe. Są różne metody, tak jak różne są książki i style, ale gadające głowy i powietrze chyba nie zaliczają obecności w zbiorze (chociaż, jak czytałem fragmenty tych z growych uniwersów… hmm…).

 

“– Panie, widziałeś symbol – odrzekł“ – brakuje kropki.

“dumą. -Chodź ze mną, porozmawiamy. – Wziął“ – brakuje spacji po myślniku. Zamienił bym go też na półpauzę, bo teraz jakoś mizernie wygląda ;).

 

“Błądził myślami patrząc na smutną zielonoskórą driadanke.” – chyba “driadankę”. Do tego, ponownie zwracam uwagę. Operujesz nieznanym mi (czytelnikowi) światem tak jakby był rzeczą najoczywistszą pod słońcem. Skąd ja mam wiedzieć, co to jest driadanka?

 

A, wcześniej jeszcze wpadło: “serwowania smakowicie pachnącego jedzenia i pięknych archonek, gubernator zajął miejsce tronie.“ – zabrakło czegoś przed “tronem”.

 

Dobra, starczy tego. Strasznie niechlujny tekst. Jakby nieprzejrzany (co jednak autor dementuje w komentarzu). I tak sporo niedoróbek pomijałem, ale nie wypisuję więcej błędów stylistycznych i głodowych, bo są do wychwycenia połową jednego oka przez samego autora (bo to takie rzeczy jak szalejące entery i spacje czy zjedzone ogonki). Przynajmniej większość z nich. Jakiś czas temu odpuściłem inny tekst, z tego samego powodu. Tutaj doczytam. Nie ma bata, żebym dwa razy pod rząd dał się pokonać. Zwracam tylko uwagę, że nadmiar błędów waży na ocenie tekstu.

 

Przeczytałem. Jest niestety dość słabo. Po równo na poziomie fabuły/dialogów/postaci. Po kolei.

Fabuła: zmierza do celu bardzo prosto. Tak prosto i szybko, że nawet potencjalny twist nie miał żadnego miejsca na rozbrzmienie, czy podłoża do lądowania. Dodatkowo mam wrażenie, że świat, który zbudowałeś w głowie jest dużo ciekawszy niż ten, który zaserwowałeś. To nie tyle brak warsztatowy (bo niektóre zdania plotłeś naprawdę sprawnie), co niewłaściwe podejście. Jakbyś uznał, że czytelnik ten świat już zna. Bo praktycznie bardzo niewiele jest z niego tutaj wyjaśnione, a gęsto i często wykorzystywane.

Ba! Historia jest mocno w świecie oparta, więc niekoniecznie jest pełna bez zrozumienia go. A do tego czytelnikowi niestety nie dałeś możliwości. Kolejna sprawa – do finału pędziłeś bardzo pośpiesznie (masło maślane). Jakbyś bał się, że już gdzieś czytelnik zdążył się znudzić. A ja bym wolał dokładniejszy opis świata (wyrywkowy, najciekawsze jego elementy), gdzie na tą chwilę nie różni się on prawie niczym od… czegokolwiek? Nie zawiesiłeś tutaj spojrzenia na ciekawych jego elementach, potraktowałeś je zlewkowo.

Dialogi – bardzo płaskie. Jakby przerysowane, czego najdobitniejszym przykładem jest dialog ostatni. Dosłownie wyrwany z kina klasy c, gdzie główny villain wyjaśnia swoje mroczne plany i podstępy.

Przy czym poprzednia wada może wynikać z praktycznego braku charakterów postaci. Ba, braku tych postaci w ogóle. Są nazwy. I tyle. Dridanka, co ma zieloną skórę, gubernator, co… hmm? Miał córkę (zabawne, że to jedyne, co mogę o tej postaci powiedzieć) i jeszcze kilka płotków, o których nic nie wiem.

Paradoks – postać najlepiej zbudowana okazuje się na koniec być budowana na fałszu, żeby oszukać czytelnika. Co też wychodzi średnio, no bo cały twist wydaje się trochę bez polotu. W stylu komiksowego – haha! Cały czas kłamałem!

To też wina budowy postaci. Nie można przywiązać czytelnika do powietrza. Sznurki tak nie działają.

 

Z dobrych stron, czuć gdzieś tam pomysł na zdania i świat. Tylko pierwsze niszczysz tragicznymi błędami, a drugie zbywaniem jakichkolwiek ciekawych szczegółów i opisywaniem po łebkach. Zacząłbym od pracy nad schludnością tekstów, a później eliminował pozostałe niedociągnięcia.

 

No, swoim zwyczajem, rozpisałem się.

Powodzenia przy następnych tekstach!

 

EDIT: Btw. kojarzysz ten nowszy serial o Twojej nickowej inspiracji? No, ja nie oglądałem. Ale soundtrack mi się strasznie podoba. https://www.youtube.com/watch?v=AdlpR9dcb88

 

 

 

Ekoterroryści, Be! Za dużo palą i nie wiedzą co to pokojowa walka. Podłożyłeś dobry pomysł, jakby skrzyżować koralowca z chmielem i bluszczem. To możnaby dosłownie uprawiać domy, podejżewam jednak że geny koralowca mogłyby nie wytrzymać dzisiejszych zanieczyszczeń. albo gorzej, mogłyby się na nie całkowicie uodpornić, a nawet ochoczo je pochłaniać. wtedy w drzewnych dziuplach mogły by lęgować jedynie najbardziej odporne na toksyny, gatunki. Np. wrony. nauczone rozróżniania stanów emocjonalnych u ludzi na podstawie modulacji dżwiękunaśladującego krakanie;>

BRararhr!

Tekst do mnie nie przemówił. Być może z powodu, który omawia Słowik. Zgadzam się z Nim pod wieloma względami: uczucie zagubienia w nieznanym świecie, słabo nakreślone postacie, nieskomplikowana fabuła.

Zapis dialogów do remontu – ta kropka nie zawsze jest potrzebna. Interpunkcja niedomaga.

Wszyscy pozostali żołnierze na służbie u możnych lordów, nie bacząc na niebezpieczeństwo, odkręcili sześć zaworów z wodą.

To ilu ludzi potrzeba do odkręcenia sześciu zaworów?

Babska logika rządzi!

To, że było słowotwórstwo – fajnie. To, że rzucałeś czytelnika w nieznany świat, bez wyjaśnienia – fajnie. Ale cały bałagan, który panował w tym opowiadaniu, niezgrabne zwroty, naiwne, pretensjonalne imiona postaci psuły całość dobitnie i bez litości. 

A mi się podobało. Widać wędrujące ścieżki wyobraźni. Chociaż ekoterroryzm z lekka napawa mnie lękiem. wyobraźcie sobie E Tu który wychował się w małej wiosce koło Syberii ,ma jakieś dwa miesiące z temp. powyżej zera. Jest uzależniony od marichuany. i ma do swojej dyspozycji glejt od Putina i w pełni wyposażone, ogrzewane nowoczesnym reaktorem, laboratorium. Jest przepity( jak to u ruskich, ale pcha go do przodu idea stworzenia krzyżówki syberyjskich porostów(bardzo smaczne z masełkiem) i marihuany..

Czy przemawia do ws wizja E T obrośniętego futrem. Mam jego głowę nad kominkiem. Dojebałem mu poroże łosia i wygląda zajebiście! Pełno się tego pałęta po lesie, biegają o dżewa do dżewa i liżą porosty jakby to była co najmniej wilgotniejąca cipka..

Dziękuję wszystkim za cenne uwagi. W przyszłości byłyby przydatne. Stałym bywalcom bez wątpienia cieżko jest czytać tak słabe teksty, tym bardziej doceniam. To była moja ostateczna próba, nie każdy nadaję się do tego. Dawno o tym zdecydowałem, chciałem przetestować ten pomysł który siedział mi w głowie i nie chciał zniknąć :-) Te dziwny entery są winą czcionki Malgun gothic w libre office, opowiadanie po prostu wkleiłem.

Masz certyfikat jakości burka. Wolę czytać choćby najgorszej jakości tekst pisany z wyobraźnią, niż dopieszczone warsztatowo badziewie:)

Odniosłam wrażenie, że znalazłam się w środku opowieści, że Patogen to tylko fragment, końcowa część czegoś większego. Pewnie dlatego lektura nie dostarczyła mi satysfakcji.

Wykonanie, o czym już wspomniano, pozostawia sporo do życzenia.

 

Bo­ga­ci w wy­so­kich i przy­sa­dzi­stych bu­dyn­kach… – Sprzeczność. Jeśli coś jest przysadziste, nie może być wysokie.

 

scho­wa­li się na szczy­cie ka­mien­nych pie­de­sta­łów które zwali pa­ła­ca­mi. – Piedestał jest podstawą pomnika i nie rozumiem, dlaczego jest nazywany pałacem.

 

Śmierć jako pierw­sza za­bra­ła tro­skli­wą matkę… – Z tego wynika, że potem matkę zabrał ktoś jeszcze.

Pewnie miało być: Śmierć, jako pierw­szą, za­bra­ła tro­skli­wą matkę

 

Dwa osob­ni­ki przy­sia­dły na kępie pół­prze­źro­czy­stych my­dli­czek która w obro­nie po­trak­to­wa­ła ich pie­nią­cy­mi się bą­bel­ka­mi. – Piszesz o mydliczkach w liczbie mnogiej, więc: …na kępie pół­prze­źro­czy­stych my­dli­czek, które, w obro­nie, po­trak­to­wa­ły ich…

 

Żo­łąd­ka nimi nie za­spo­ko­ję. – Raczej: Żo­łąd­ka nimi nie napełnię. Lub: Głodu nimi nie za­spo­ko­ję.

 

– Dawne księ­gi mówią, że bio­log. – rzekł… – Zbędna kropka po wypowiedzi.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się ten watek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Gdy zsie­dli z wy­cią­gu, zna­leź­li się pod

desz­czo­wą chmu­rą pytań. – Zbędny enter.

 

– Znam się cho­ro­bach, me­dy­ka­men­tach, panie… – – Znam się na cho­ro­bach, me­dy­ka­men­tach, panie

 

wy­twa­rza­ją­ce zim­no-nie­bie­skie bio­lu­mi­ne­scen­cyj­ne świa­tło. – …wy­twa­rza­ją­ce zim­nonie­bie­skie, bio­lu­mi­ne­scen­cyj­ne świa­tło.

 

Scho­dząc, w dół w końcu zna­leź­li się w okrą­głej i prze­stron­nej sali… – Masło maślane. Czy mogli schodzić w górę?

Wystarczy: Scho­dząc, w końcu zna­leź­li się w okrą­głej i prze­stron­nej sali

 

Do­mi­no­wa­ły tu skąpo ubra­ne ko­bie­ty, a wła­ści­wie kon­ku­bi­ny… – Czy konkubiny nie były kobietami? 

 

wska­zał sofę w zło­to-ama­ran­to­wym ko­lo­rze. – Kolory były dwa, więc: …wska­zał sofę w zło­to-ama­ran­to­wych ko­lo­rach/ barwach.

 

Przy akom­pa­nia­men­cie na­le­wa­nia wy­bor­ne­go al­ko­ho­lu, ser­wo­wa­nia sma­ko­wi­cie pach­ną­ce­go je­dze­nia i pięk­nych ar­cho­nek, gu­ber­na­tor zajął miej­sce na tro­nie. – Jakie dźwięki wydawane przez piękne archonki stanowiły rzeczony akompaniament? ;-)

 

– Widzę ,że po­do­ba ci się jedna z moich dam… – Zbędna spacja przed przecinkiem, brak spacji po przecinku.

 

Prace takie jak wy­do­by­wa­nie mi­ne­ra­łów, spa­dzi… – Skąd wydobywano spadź?

 

Czer­wie­nie­ją­cy ze zło­ści na­miest­nik – pod­niósł swój kró­lew­ski urząd z tronu, za­ta­cza­jąc się lekko. – W jaki sposób podniósł urząd z tronu?

 

to może być nowy szczep ja­kieś cho­ro­by. – …to może być nowy szczep ja­kiejś cho­ro­by

 

Po­dra­pał się po bo­ko­bro­dach. – Po bokobrodach nie można się podrapać.

 

Za­głę­bia­li się w la­bi­rynt za­uł­ków i ru­de­ral­nych domów… – Mogą być ruderalne rośliny, domy nie.

 

Przy­bocz­ni gu­ber­na­to­ra bez przy­czy­ny za­czę­li zwol­ni­li tempo.Przy­bocz­ni gu­ber­na­to­ra bez przy­czy­ny za­czę­li zwalniać tempo. Lub: Przy­bocz­ni gu­ber­na­to­ra bez przy­czy­ny zwol­ni­li tempo.

 

Ko­rzy­sta­cie z gór­skie­go źró­dła, kon­tro­lo­wa­ne po­wódź znisz­czy… – Literówka.

 

Kon­tro­lo­wa­ny ży­wioł zmie­nił się rwącą rzekę… – Kon­tro­lo­wa­ny ży­wioł zmie­nił się w rwącą rzekę

 

miały lichy fun­da­ment, nie­przy­go­to­wa­ny na tsu­na­mi. – Czy aby na pewno tsunami?

 

A ty na­miest­ni­ku do­ło­ży­łeś swoją ce­gieł­kę wspo­ma­ga­jąc wy­pra­wę… – A ty, namiestniku, do­ło­ży­łeś swoją ce­gieł­kę wspo­ma­ga­jąc wy­pra­wę

 

– Dałam jej spe­cjal­ną tru­ci­zną… – Literówka.

 

Rur­ko­wa­te struk­tu­ry bę­dą­ce wy­jat­ko­wo eks­pan­syw­nym… – Literówka.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Uffff… ależ chaotyczne to było. Jakiś pomysł może w tym jest, sporo wyobraźni również, ale brakuje poukładania, usystematyzowania, a przede wszystkim: przejrzystego zaprezentowania tego pomysłu czytelnikowi. Tego wrażenia bałaganu dopełniały jeszcze złe zapisy poszczególnych partii tekstu – gubiłem się niekiedy nie wiedząc, czy to narracja, czyjeś słowa, czy myśli. No i nie rozumiem, p=o co tyle ozdobników? One były niekiedy zgrabnie wymyślone, ale po co aż tyle? 

Na koniec jeszcze: mnie osobiście raziły też takie wpadki jak użycie słowa Elohim dla jednego boga… podczas, gdy w języku hebrajskim jest to liczba mnoga od słowa El (bóg). Może niewiele już pamiętam z nauki tego języka, ale coś tam jednak jeszcze zostało w głowie. Cóż jednak poradzić, skoro ten błąd jest masowo powtarzany przed twórców i media?

Kurka, zawsze wychodziłem z założenia że fantastyka to pewnego rodzaju sztuka wyobraźni. Porównując ją do samochodu… Co że z renomowanego warsztatu, co że ładnie pomalowany… Pasjonat poskłada coś ze złomu , posłuży się inwencją własną i pomysłowością. Auto będzie brzydkie. Co z tego jeśli będzie rwało asfalt, przeniesienie napędu będzie w porządku, silnik będzie miał zapas mocy. co że czasem zerwie sworzeń albo drążki a “renomowany" tępy elektryk nie poradzi sobie ze schematem rozprowadzenia kabli, bo on umie tico i czinkłoczento. Są miłośnicy motoryzacji, którzy lubią rozgryzać nieszablonowe rozwiązania, i wyrobnicy dbający tylko o to by auto miało ładny lakier i niską emisję spalin. jest produkcja masowa i wyroby rzemieślnicze. Jedni specjalizują się w seryjnej tandecie którą znają na wylot. Inni w lot łapią nowe schematy.

Burku, ale kto Ci samochód kupi, nawet najwymyślniejszy, kiedy tutaj rysa, tam rysa, tu błoto ma już kilka lat i coś podżera blachę od spodu? Produkt trzeba jakoś sprzedać, zachęcić klienta. Trochę się jednak pomęczyć i wziąć ten szlauf, szmatę – oczyścić cudeńko z błota, potem ubytki jakoś uzupełnić i wtedy dopiero, na salony.

Oczywiście, dobry język może być produktem samym w sobie, ale jeśli chcemy potraktować go jako tło, to musi być przynajmniej neutralne. Tego, myślę, można się tutaj nauczyć, podejrzeć (piórkowe teksty, często biblioteka), zmałpować (:P), posłuchać niektórych komentarzy.

To znaczy mniej więcej tyle, że bogata wyobraźnia nie sprzedaje się sama. I to można powiedzieć o każdym malarzu, pisarzu, tancerzu (choreografia!), jakimkolwiek artyście. Zawsze potrzeba jakiegoś nakładu pracy, czasem większego, czasem mniejszego (kwestia indywidualna). Ale jak już trochę tego wysiłku włożysz, przy akompaniamencie wyobraźni i talentu, to wyrobników zostawisz daleko w tyle.

 

Lecąc skrótowo, Burku: Nawet jeśli są tutaj przejawy ponad-standardowej wyobraźni, to domagają się one nieco więcej pracy i przede wszystkim samozaparcia, którego widocznie autorowi brakuje (a szkoda – pisać można zawsze dla przyjemności i to chyba jest najlepsze rozwiązanie, kiedy sukcesy przychodzą jakimś poboczem).

Nno, tak.. Kobieta kierowca, i wszystko jasne..

Przyjrzałabym się interpunkcji. Jest dużo nazw, które nic mi nie mówią. Ale sam pomysł nie jest zły.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka