Jeśli ktoś lubi tego rodzaju opowieści to zapraszam do opowiadań MARY CELESTE I POGOŃ, to ostatnie przystanęło gdzieś w połowie drogi do biblioteki ;)
Jeśli ktoś lubi tego rodzaju opowieści to zapraszam do opowiadań MARY CELESTE I POGOŃ, to ostatnie przystanęło gdzieś w połowie drogi do biblioteki ;)
„W krajach chrześcijańskich nadal można było odnaleźć takie zakątki, nad którymi państwo nie sprawowało kontroli – wsie, o których zapomniała inkwizycja, czy też gospodarstwa, o których istnieniu nie wiedział nawet lokalny wójt.”
– Peter Englund „Lata Wojen”
Fragment dziennika Wilhelma Gallena
21 października 1889 roku, Alzacja, Niemcy
Dzisiaj w okolicach południa wyruszam z Breisach na zachód, oddalając się od koryta Renu i zmierzając w dzikie rejony Wogezów. Pogoda zdaje się załamywać i w panującym wilgotnym chłodzie da się wyczuć nadchodzącą burzę, jednak podekscytowanie, towarzyszące mojej podróży, wyklucza jakąkolwiek zwłokę. Klosterberg jest na wyciągnięcie ręki, a wraz z nim rozwiązanie zagadki. Koń czeka, gdy zapadnie zmierzch z pewnością będę już w wiosce.
+++
Młody bibliotekarz ponownie spojrzał na przemoczoną mapę i klnąc pod nosem, schował ją ostrożnie do kieszeni redingota. Szarawy dzień powoli miał się ku końcowi. Zacinający ostro deszcz dodatkowo ograniczał widoczność. Końskie kopyta zapadały się w błotnistej leśnej drodze, rozświetlanej co rusz nagłymi błyskami piorunów.
Wilhelm poklepał zwierzę po szyi.
– Jesteśmy niedaleko. To musi być gdzieś tutaj. Jeszcze chwilę i będziemy grzać się pod dachem, przyjacielu.
Kolejny grzmot przetoczył się po ciężkim wieczornym niebie. Koń parsknął niespokojnie.
Po raz pierwszy od wyjazdu z Bazylei, Wilhelma Gallena opuściło podniecenie związane z wyprawą. Kiedy kilka tygodni temu do jego antykwariatu trafił dziennik pewnego kapitana wojny trzydziestoletniej, młodzieniec nie posiadał się ze szczęścia. Historia w nim zawarta nadawała by się na wspaniałą romantyczną powieść, z której zamiarem napisania Wilhelm nosił się od dawna. Niestety dziennik urywał się dość niespodziewanie. Ostatnie jego wpisy dokonane były we wsi Klosterberg, kiedy więc tylko Gallenowi udało się zlokalizować tę miejscowość na starych mapach, nie tracił czasu.
Koń brodził w coraz większym błocie. Z pięknego granatowego kapelusza z szerokim rondem spływały kaskady wody. Gruby redingot nie chronił już ani przed deszczem, ani przed coraz bardziej przejmującym zimnem.
W oddali błysnęło światło.
Wilhelm uniósł się w strzemionach i wstrzymał oddech.
– To tam, przyjacielu! Byłem już pewny, że zgubiliśmy drogę. – Spiął konia i ruszył w stronę pomarańczowych punkcików majaczących między drzewami. Las gęstniał wokół niego, a droga stawała się coraz węższa. Niewidoczne w zapadającym mroku gałęzie smagały go po twarzy, ale nie zwalniał tempa dopóki nie wyjechał na otwartą przestrzeń. Kilka metrów przed sobą usłyszał plusk płynącej, małej rzeczki i dostrzegł drewniany most, prowadzący do roziskrzonej światłami wioski. Na pobliskim wzgórzu stał klasztor. Jego zupełnie czarna sylwetka odcinała się wyraźnie od zachmurzonego, wieczornego nieba.
Fragment dziennika kapitana Kurta Janosha
Wieś Klosterberg, wedle obliczeń jakieś 11 mil na zachód od Freiburga,
dnia 13 sierpnia roku Pańskiego 1638
Wczoraj, w końcu, w gęstych lasach porastających tutejsze okolice udało nam się zgubić pościg oddziałów Weimarczyka. Po naszej porażce Savello zniknie i upadek Breisach jest tylko kwestią czasu. Kolejna rzeź, kolejny potop krwi. Tak bardzo wszyscy do tego przywykli, że niemal nie pomnę już świata bez wojny. Heretycy zadali nam dotkliwą klęskę. A może to nasz dobry Pan zesłał nam ją, by odkupić winy?
Dziś od rana posuwaliśmy się w gęstej mgle, która chowała nas przed nieprzyjaciółmi i tłumiła odgłosy ucieczki. Przed południem dotarliśmy do spokojnej wsi, nietkniętej bitewną pożogą. Osiedle to, ciche i spokojne, zwie się Klosterberg, od starego średniowiecznego klasztoru, górującego na jednym ze wzgórz otaczających wioskę. Mieszkańcy przyjęli nas dobrze, choć podejrzliwie, rozkazałem mej kompanii nie wszczynać awantur, byśmy w spokoju mogli wylizać się z ran. Musimy odpocząć. Głupota cesarskich dowódców wpędziła nas w tę godną pożałowania sytuację. Większość mej kompani została rozbita, a za masakrę jaką zgotowali nam odszczepieńcy, niechaj po wieczny czas płoną w piekle!
+++
Ranek 9 sierpnia 1638 roku, Wittenweier, Badenia
Kapitan Janosh spojrzał na południe. Kilkanaście mil dalej, w dole, wznosiła się twierdza Breisach, otoczona nielicznym kordonem wojsk księcia Bernarda Weimarskiego. Pomiędzy twierdzą, a wzgórzem zajmowanym przez wojska cesarskie księcia Savelli, około dziesięciu tysięcy żołnierzy zbliżało się do jego pozycji.
Kapitan spojrzał na linie wojsk za plecami. Armia katolicka przybyła pod Wittenweier dwa dni wcześniej i zdążyła zająć dogodne pozycje do odparcia ataku Weimarczyka. Kurt przebiegł wzrokiem po szykach swojej kompanii.
Przy jego boku pojawił się dobrze umięśniony mężczyzna. Bujny wąs i podgolona czupryna dobitnie świadczyły o kraju, z którego pochodził. Splunął w trawę, a jego poznaczona licznymi bliznami twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.
– Może jednak zaatakują, Breslau, co sądzisz?
Kapitan od dawna nie reagował już na to określenie. Uważał zresztą, że to lepiej, iż jego prawdziwe nazwisko nie pojawia się zbyt często na ustach podwładnych. Mogli nazywać go Breslau. Nie wstydził się swojego pochodzenia.
– Daj Boże, Tarnava… – odpowiedział, nie odwzajemniając jednak uśmiechu.
Wojsko było wypoczęte i w dobrych nastrojach, działa ustawione w dogodnych do obrony miejscach. Liczebnie armia katolicka niemal dwukrotnie przewyższała oddziały zmierzające ku niej od południa. Zwycięstwo było pewne.
+++
Późne popołudnie 9 sierpnia 1638 roku, lasy Kaiserwaldu, okolice Wittenweier, Badenia
Kurt nie mógł uwierzyć w to, co wydarzyło się kilka godzin wcześniej.
Około południa armia Bernarda Weimarskiego zaczęła się cofać pod lichym ostrzałem wojsk katolickich. Savello był pewny zwycięstwa i bez zastanowienia dał rozkaz do opuszczenia dogodnych pozycji na wzgórzu. Część niższych rangą dowódców próbowało przekonać go, że to zbyt pochopna decyzja, ale nie słuchał nikogo. Oddziały cesarskie ruszyły w dół zbocza i wbiły się klinem w ariergardę Weimarczyka. Najemna kompania Kurta Janosha ruszyła wraz z nimi. Książe Bernard sukcesywnie wycofywał się na południe.
To szaleństwo, pomyślał Janosh. Opuszczenie dogodnych pozycji i utrata korzyści z przewagi liczebnej, której nie można wykorzystać w gęstym lesie. W chaosie walki kapitan spojrzał na uprzednio zajmowane wzgórze i dostrzegł nieruchomą postać na koniu. Savello.
Czy on, kurwa, myśli, że wszystkie prawidła sztuki wojennej można wyrzucić na śmietnik?!
Krew bluznęła na kaftan Kurta, jego koń zachwiał się i omal nie upadł. Wokół słychać było tylko szczęk oręża i wystrzały muszkietów. Oddziały księcia Bernarda wycofały się już głęboko w lasy Kaiserwaldu. Pomimo ewidentnego błędu taktycznego wojska katolickie miały zwycięstwo na wyciągnięcie ręki.
I wtedy właśnie Weimarczyk odsłonił karty.
Na postępujące kompanie Savelli ruszyły ukryte w lesie, świeże regimenty Guebrianta i Taupadela, z których obecności katolicy nie zdawali sobie sprawy, aż do obecnej chwili. Kompania Kurta Janosha i reszta wojsk cesarskich dostała się w kleszcze. Zaczęła się rzeź.
Gęsty zielony las spłynął krwią. Bujne poszycie pokryło się ciałami, a upiorne wycie rannych wołało o pomstę. Ci którzy nie zginęli od kul i kling byli duszeni i zadeptywani. W ogólnym szale wydłubywano oczy i wyszarpywano nosy. Gdy zabrakło kul, głowy rozłupywano kolbami muszkietów i gałęziami. Z najemnej kompanii Breslaua ocalała jedynie szóstka i choć obie strony ruszały do bitwy z imieniem Boga na ustach, tego dnia okazał się On głuchy…
+++
Fragment dziennika kapitana Kurta Janosha
Klosterberg, dnia 15 sierpnia roku Pańskiego 1638
Wieś wydaje się całkiem spokojna, mieszkańcy zaś nie robią nam żadnej szkody. Tak jak i my są rzymskiego wyznania, a żadne herezje nie dotarły do tej ustroni. Jest tu sołtys, Lucas Muir, jednak jeśli wierzyć plotkom, to ojciec Nebiros, opat tutejszego klasztoru, jest w osadzie szarą eminencją i nic nie dzieje się bez jego wiedzy i zgody. Do tej pory nie poprosił nas jednak na rozmowę, a i my szczególnie się do tego nie kwapimy. Kwaterą rozłożyliśmy się w gospodzie. Płacimy za wszystko uczciwie, nie czyniąc tutejszym żadnego gwałtu. Po tygodniu, dwóch ruszymy w kierunku Alp i spróbujemy przedostać się niezauważeni przez ziemie Szwajcarów do wojsk Hatzfeldta stacjonujących w Bawarii. Choć końcówka lata jest bardzo gorąca, musimy zdążyć, nim jesień zagości w górach na dobre.
Fragment dziennika kapitana Kurta Janosha
Klosterberg, dnia 18 sierpnia roku Pańskiego 1638
Wspaniała letnia pogoda utrzymuje się i chyba już nikt z naszej szóstki nie wierzy, że pościg mógłby jeszcze nas odnaleźć. Nic nie wiemy na temat rozwoju wydarzeń, bo też osada jest zupełnie odizolowana od świata. Nie przejmujemy się tym jednak zbytnio, wiedząc, że to kwestia dni, zanim będziemy zmuszeni opuścić tę malowniczą dolinę.
Wczoraj po raz pierwszy ujrzałem Hanne, córkę sołtysa Muira. W życiu swoim nie widziałem tak cudnego stworzenia. Na swoją zgubę. Teraz trudniej będzie mi stąd wyjechać, choć wojaczka wzywa nas już wszystkich. Moje psy wojny niecierpliwią się i pomimo respektu, jaki przede mną czują, niedługo chuć stanie się ważniejsza od wszelkich zasad.
Fragment dziennika kapitana Kurta Janosha
Klosterberg, 19 sierpnia roku Pańskiego 1638
Kiedy dzisiejszego dnia spacerowałem po wsi, uderzyła mnie jedna myśl. Jak mało młodych ludzi widać było wokół. Zarówno kobiet jak i mężczyzn. Zazwyczaj to ich widzi się przy obowiązkach, tutaj zaś wszelkie prace wykonywane były przez osoby starsze. W pierwszej chwili pomyślałem, że może młodzi poszli na wojnę, jednak Albert, około dwudziestoletni syn karczmarza, jedyna osoba, która gdy ojciec nie widzi, zabawia mnie rozmową, twierdzi że wioska jest całkowicie odizolowana. Opat zabronił uczestnictwa w jakichkolwiek konfliktach zewnętrznego świata.
Fragment dziennika kapitana Kurta Janosha
Klosterberg, 20 sierpnia roku Pańskiego 1638
Dziś po raz pierwszy ośmieliłem się odezwać do Hanne. Jest speszona, nieśmiała, ale wiem też, że moje zainteresowanie nie jest jej niemiłe. Czuję jednak, że cała wieś, śledzi w jakiś sposób, moje nią zainteresowanie i pilnie baczy bym nie przekroczył granicy przyzwoitości. Boże, jak słodka jest to istota. I ten niezrozumiały dla mnie smutek z którym patrzy czasem w dal. Smutek, który jedynie wzmaga jej piękno. Hanne… jakże ciężko będzie mi opuszczać to miejsce.
Fragment dziennika kapitana Kurta Janosha
Klosterberg, 21 sierpnia roku Pańskiego 1638
Chyba zbyt długo zwlekamy już z wyjazdem. Atmosfera we wsi staje się coraz bardziej duszna. Nie wiem dlaczego. Czuję zmiany. Nadchodzi coś, czego nie możemy powstrzymać. Widać to po mieszkańcach wsi. Wszyscy są podenerwowani i jeszcze bardziej milczący. Nawet Albert, tak zawsze skory do rozmowy, kiedy zagadnąłem go dziś, dlaczego tak mało jest tu jego rówieśników, bąknął tylko coś o zarazie, która zabrała wielu młodych i zaraz uciekł z izby.
Po południu niemal doszło do bójki pomiędzy Tarnavą a Thomasem Blockiem, synem młynarza. Dzięki Bogu, mój Polak opamiętał się w porę, zanim rozbił mu głowę. Poszło ponoć o córkę szewca, która tamtemu jest przyobiecana. Pan nasz jest świadkiem, jak cierpliwi jesteśmy względem tych ludzi. Był czas, kiedy po takim zajściu cała osada poszłaby z dymem.
Fragment dziennika kapitana Kurta Janosha
Klosterberg, 24 sierpnia roku Pańskiego 1638
Ostatnie dni mijają nam w wielkim marazmie i wszyscy czujemy już, że lada dzień trzeba będzie opuścić osadę. Boże, żeby choć raz móc spotkać się z Hanne, kto wie, czy dane mi będzie wrócić tu po zakończeniu wojny. Jeśli ta wojna w ogóle będzie miała jakiś koniec…
Wczoraj jednak, po zmroku, zdarzyła się rzecz dziwna. Właśnie odłożyłem pióro, jak co noc, gdy sumiennie wypełniałem obowiązek względem tego dziennika, kiedy uderzyła mnie nienaturalna cisza w gospodzie. Zawsze słychać tu było pracę karczmarza i jego rodziny, teraz jednak domostwo zdawało się puste. Zaciekawiony zszedłem na dół. Nie napotykając nikogo, wyszedłem na zewnątrz i oczom moim ukazał się dziwny widok. Wioska była wyludniona. W gęstym mroku ujrzeć można było, jak wszyscy, chyba, mieszkańcy kroczą z pochodniami w wielkiej kolumnie zboczem wzgórza, wprost do wrót klasztoru. Obraz ten był tak hipnotyczny, że oprzytomniałem i oderwałem od niego oczy dopiero, gdy cały pochód znalazł się za bramą. Rankiem opowiedziałem całą rzecz swym towarzyszom, ci jednak spali w nocy twardo i nie słyszeli, ani nie widzieli nic dziwnego. Kiedy zaś wypytać chciałem o wszystko Alberta, okazało się, że wczesnym rankiem wyjechał do miasta po towar. Jego ojciec, nic więcej powiedzieć nie chciał i szybko wrócił do swych zajęć.
Fragment dziennika kapitana Kurta Janosha
Klosterberg, 26 sierpnia roku Pańskiego 1638
Karczmarz, choć sumiennie spełnia swe obowiązki względem mnie i moich kompanów, dalej milczy jak zaklęty i nijak nie jestem w stanie namówić go na jakiekolwiek zwierzenia. Kiedy zaś spojrzeć mu w oczy, zda się, że ukrywa w nich wielki smutek, którego przyczyn nie jestem w stanie dociec. Albert nie wrócił jeszcze z miasta. Nic w tym dziwnego. Młody chłopak i potrzeba mu uciech, a tych we wsi ojczystej ma jak na lekarstwo.
Stała się dziś jednak rzecz ważniejsza. Gdy słońce chowało się już na zachodzie, barwiąc niebo czerwienią, znów mogłem ujrzeć Hanne. Mą piękną panią, królewnę najcudniejszą. Złapałem ją za rękę i pociągnąłem za młyn, gdy wracała znad rzeki. W dwóch słowach jeno musiałem jej wyznać, jaką strzałą mnie Kupid naznaczył, bo zaraz ktoś mógł nas zobaczyć razem. Dziewczyna wskazała mi tylko, szybkim ruchem ręki, chatę pod lasem, hen za gospodą i szepnęła: „jutro, o zmroku”. Zaraz potem wyrwała swe drobne ramię z mojego uścisku i pobiegła do domu. Hanne – najsłodsza ptaszyno, Ty jedna dajesz mi wiarę, że na tym świecie, choć upadłym, można jeszcze zaznać piękna. Z drżeniem ręki odkładam dziś pióro czekając na jutrzejszy dzień.
Fragment dziennika kapitana Kurta Janosha
Klosterberg, 27 sierpnia roku Pańskiego 1638
Tylko obowiązkiem wobec tego dziennika, zmuszam się do pisania. Może przelanie na papier ostatnich wydarzeń odsunie ode mnie rozpacz. Ranek wstał dziś wyraźnie chłodniejszy. Znać było, że jesień zbliża się już szybkimi krokami. Drzewa tracą zieleń i liści do wsi zawiewa coraz więcej. W samym wietrze poczuć już można głębszy oddech górskich mrozów. Nic to dla mnie jednak nie znaczyło, gdym cały dzień czekał tylko na moment, kiedy tarcza słoneczna skryje się za lasami. Hanne, moja najsłodsza Hanne. Już ją widziałem w myślach, zanim dotarłem do umówionego miejsca. Chata pod lasem, którą wskazała mi wczoraj, stała widać pusta od wielu lat. Krzywo przycięte drzwi uderzały o framugę stukając i trzeszcząc na wietrze. Nie licząc tych upiornych dźwięków, wokół było cicho. Chałupa stała na wzgórzu przeciwległym do klasztornego i widać stąd było całą wieś. W oknach domów migotały już światła lamp i świec. W jednej krótkiej chwili ogarnął mnie dziwny strach. Panika niemal tak ogromna, że choć do teraz nie jestem świadom jej źródła, tylko silna wola oficera sprawiła, że nie rzuciłem się biegiem przez mroczny las, zostawiając za sobą Hanne, swych towarzyszy i całą tę dziwną dolinę…
Czekałem długo, i słońce skryło się już dawno za horyzontem zostawiając mnie samego w gęstej, lepkiej ciemności. Moja Hanne. Moja radość i nadzieja na szczęśliwe życie nie pojawiła się. Jakże okrutnie zakpiła z mej miłości! Czy śmiała się teraz z głupiego żołnierza, siedząc przy ojcowskim stole? A może nie przybyła nie z własnej winy? Jeden jest tylko sposób, by się tego dowiedzieć. Jutro odszukam ukochaną i niech mi Bóg miły, uprowadzę ze wsi, jeśli to jedyny sposób na to byśmy byli razem. Wiem, że tego chce! Widziałem to w jej oczach!
Fragment dziennika kapitana Kurta Janosha
Klosterberg, 1 września roku Pańskiego 1638
Im dłużej siedzimy w tej przeklętej wsi, tym bardziej chyba popadam w otchłań szaleństwa! Pięć dni szukałem mojej drogiej Hanne. Pięć dni! Nie omieszkałem, nie bacząc już na wszystko, spytać o córkę samego sołtysa, Lucasa Muira. On jednak, stwierdził, że córkę, owszem, posiadał, ale zmarła dawno i prosił, choć była to prośba nie znosząca sprzeciwu, żeby nie nadwyrężać jego gościny i nie rozdrapywać starych ran. Towarzysze moi pogrążyli się z nudów w pijaństwie i na żadną ich pomoc nie mogłem liczyć, ludzie zaś stawali się coraz mniej przyjaźni i cierpliwi wobec nas. Powietrze we wsi stawało się ciężkie i konflikt wisiał w powietrzu.
Mieszkańcy milczą. Karczmarz burknął tylko raz, że córkę sołtysa pamięta ledwie, bo już wiele żniw minęło, odkąd biedactwo pomarło, alem ją przecież żywą widział kilka zaledwie dni temu! Na pytanie o syna, załamał ręce i powiedział, że Albert zatrzymał się u rodziny w mieście na dłuższy czas, bo mu tam sprawy zlecił do załatwienia z siostrą swojej żony.
Zgroza, zgroza i szaleństwo wkrada mi się w umysł, tak jak jesienne deszcze i zimne dni coraz zuchwalej wkradają się do tej przeklętej wsi!
Fragment dziennika kapitana Kurta Janosha
Klosterberg, dnia 2 września 1638 roku
Dzień wstał szary i ponury. Niebo oberwało się tuż nad ranem i nieustająca ulewa smagała całą dolinę niemal do samego wieczora. Ludzie pochowali się po chatach, nie wyściubiając nosa za próg. Moi towarzysze, złożeni niemocą po kolejnej pijatyce nie opuszczali gospody już od dawna, więc sam postanowiłem rozejrzeć się raz jeszcze po osadzie.
Idąc na północ, błotnistą drogą, dojść można było do szerokich pól, zalanych dziś deszczem i posępnych. Lasy rozchodziły się tutaj, dając możliwość obsiewu większych nieco terenów. Po wschodniej stronie, gdzie za domostwami, równolegle do drogi, płynęła mała rzeczułka, w zagłębieniu łąki rozlewał się staw. Bagnisty nieco i mętny, o tej porze roku, dodatkowo pokryty był jeszcze warstwą gnijących liści. Nad stawem górował mały drewniany kościół, z pojedynczą wieżyczką, do niego zaś przytulony był cmentarz, bardzo zaniedbany i zarośnięty bluszczem. Kiedy patrzyłem na stare nagrobki i przechylone krzyże, dreszcz jakiś przeszedł mnie po plecach.
Wszedłem pomiędzy stare mogiły. Strumienie deszczu wartkim potokiem spływały mi z kapelusza. „Peter Stubbe – rymarz”, głosił jeden z wytartych napisów na nagrobkach. I dalej. „Hans i Berta Hesswig”, „Martin Neum”. Jeszcze wiele innych. Nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu, że coś tu jest nie tak, jak być powinno. Że czegoś brakuje, choć niby wszystko ma pozór normalności. Okryłem się szczelniej płaszczem i wyszedłem na drogę. Sam kościół wyglądał na opuszczony. Zapewne dlatego mieszkańcy uczestniczyli w procesjach do opactwa na wzgórzu, aby tam, w kaplicy klasztornej uczestniczyć w Eucharystiach.
Nie mogę wyzbyć się niepokoju. Odczucia dziwnej nieuchronności zdarzeń. Nawet teraz, gdy siedzę w przytulnej karczemnej izbie, a na palenisku strzela ogień, mam wrażenie, że dzieje się coś, w czym nie uczestniczymy, o czym nie wiemy, a co wpłynie na nas wszystkich. Moi kompani śmieją się i dokazują przy stołach, wynagradzając sobie ostatnie spokojniejsze dni. Lada dzień opuszczamy wieś.
Fragment dziennika kapitana Kurta Janosha
Klosterberg, dnia 3 września roku Pańskiego 1638
Jakże mogłem tego nie zauważyć! Jak mogłem pominąć ten ważny szczegół! Cmentarz! Czegoś było mi brak i teraz wiem już, co to było. Każdy nagrobek, każdy mijany krzyż opatrzony był nazwiskiem i wiekiem zmarłego. Na całym cmentarzu nie leżał nikt kto miałby mniej niż 25 lat. Albert mówił przecież o zarazie, która wytrzebiła młodzież we wsi, zostawiając zaledwie kilkoro dzieciaków. W tym jego, córkę szewca, i moją cudną Hanne. Lecz od kilku dni nie widziałem już nikogo z nich. Coś dziwnego działo przed naszymi oczami, a jednak dla całej mej kompanii pozostawało tajemnicą. Gdy piszę te słowa noc gęstnieje już nad wsią, a na drogę znów wychodzą mieszkańcy z pochodniami, by w pełnym ciszy skupieniu ruszyć na wzgórze klasztorne swym ponurym konduktem. Zbyt długo zwlekałem z tym co trzeba zrobić, a tylko jedno miejsce dać mi może odpowiedzi, których szukam. Jeśli sam ojciec Nebiros nie wyjaśni mi, co się tutaj dzieje, niech przeklęte będzie to miejsce, a ja wraz z nim!
+++
Kurt Janosh wstał odsuwając od siebie wielką ławę. Towarzysze spojrzeli na niego pytająco.
– Co jest, Breslau? Wyruszamy? – Werner Friedrich wytarł pianę z wąsów i wyszczerzył zęby.
Kapitan pochylił się i oparł knykcie na dębowym blacie.
– Wyruszamy, bracia, owszem. Ale póki co, nie do Bawarii. Najpierw muszę dowiedzieć się, co jest nie tak z tym miejscem. – Wskazał palcem za okno. – Dlaczego ludzie milczą? Dlaczego po nocach urządzają te cholerne procesje? Gdzie są młodzi, do diabła?! – Kurt rąbnął pięścią w stół, aż podskoczyły kufle. – Kto w Boga wierzy! Tarnava! Za mną!
Mieniąca się pochodniami procesja wspinała się w ciszy po stromym zboczu, gdy sześciu mężczyzn wyszło z gospody i z obnażoną bronią ruszyło w kierunku klasztornego wzgórza. Kurt prowadził towarzyszy, raźno postępując na przedzie.
Oddział najemników szybko dogonił kondukt i bezceremonialnie rozpychając się pomiędzy poszczególnymi osobami dotarł do wrót klasztoru. Dzierżący pochodnie ludzie byli jakby otępiali, bezwolni. W ich twarzach dało się wyczytać niemoc i jakąś nieludzką wręcz rezygnację. Gdyby nie bijąca z nich rozpacz, można by pomyśleć, że są martwe. Kapitan obrócił się do zgromadzonego tłumu i wycelował w jego kierunku ostrze szpady.
– Wszyscy stać! – krzyknął Tarnava i ludzie zatrzymali się posłusznie niemal w jednej chwili.
Werner Friedrich, podszedł do okutych dębowych wrót i rąbnął w nie pięścią kilka razy. Nieruchome oczy pątników odbijały płomienie trzymanych pochodni.
Nie minęła dłuższa chwila, gdy po drugiej stronie dało się słyszeć zdejmowany skobel i z przerażającym skrzypieniem drzwi rozwarły się na szerokość dorosłego mężczyzny.
W furcie pojawił się starzec. Niezbyt tęgi, ale szerokie ramiona, które rysowały się pod skromnym mnisim habitem, dobitnie świadczyły o tym, że nieobca jest mu praca fizyczna. Resztki siwych włosów, okalających tonsurę, łagodziły jego oblicze, a błyszczące w ciemności oczy wskazywały na dużą inteligencję.
Mnich spojrzał na zgromadzony za plecami żołnierzy tłum i wyciągnął otwartą dłoń w jego stronę, jakby chciał nakazać ludziom, by zachowali spokój i cierpliwość.
– Dobry wieczór, señores. Jestem ojciec Nebiros. – Głos był przyjazny i opanowany. – Zapraszam, zapraszam! Długo kazaliście na siebie czekać.
+++
Fragment dziennika Wilhelma Gallena
22 października 1889 roku, Klosterberg, Alzacja, Niemcy
Jest późny ranek. Po wczorajszym ulewnym deszczu nie ma ani śladu. Dzień wstał pogodny i słoneczny. Karczma, w której się zatrzymałem jest czysta i ogrzana, więc noc minęła mi spokojnie. Z okien izby, którą zajmuję widzę główną drogę wsi. Wozy z wolna toczące się po rozmiękłym, gliniastym błocie. Zapachy z dołu, z kuchni, mieszają się z wonią palonego drewna i wilgotnych liści, który przynosi z lasu ciepły wiatr. Idylla. Tylko ciemna sylwetka starego klasztoru na wzgórzu, sprawia nieco posępne wrażenie. Poza tym, wydaje mi się, że moje przybycie jest przyczyną dziwnego poruszenia wśród mieszkańców. Po wczorajszej podróży jestem dość zmęczony, dlatego poprosiłem gospodynię o przygotowanie mi śniadania do izby. Teraz, wdychając aromat mocnej, czarnej kawy i sera Brouere, spoczywającego na talerzu obok jajek i szynki czuję, że wracają mi siły.
Plan na dziś: Rozejrzeć się trochę po wsi. Popytać. Może ktoś słyszał historię o kapitanie Janoshu, może wie coś, co mogłoby mnie naprowadzić na ślad jego kompanii. Zajmę się tym zaraz po śniadaniu.
Fragment dziennika Wilhelma Gallena
23 października 1889 roku, Klosterberg, Alzacja, Niemcy
Z tego, co zdążyłem się zorientować wczorajszego dnia, wieś jest bardzo mała, odizolowana od innych. Dlatego zapewne tak trudno było mi tu trafić. Jednak to dobrze. W tak małych społecznościach nie dzieje się zbyt wiele, kiedy więc ma miejsce jakieś niespodziewane zdarzenie, często dłużej żyje w lokalnych opowieściach. Tak mi się przynajmniej wydawało. Zaczepiani przeze mnie mieszkańcy są przyjaźni, ale wyglądają na dziwnie podekscytowanych moją obecnością. Na pytanie o odległą o ponad dwieście lat wojnę wzruszają ramionami, ale w oczach niektórych dostrzegam jakiś niepokojący błysk. Obawiam się, że nikt nie pamięta opowieści z tamtych czasów. Większość radzi mi jednak udać się prosto do ojca Benjamina Sori, opata funkcjonującego na wzgórzu klasztoru, aby dowiedzieć się czegoś więcej. Nawet starsi mieszkańcy, mówią o nim, jakby żył tu całe wieki, pomysł ten wydaje mi się więc nadzwyczaj trafiony. Jutro z samego rana zapukam do wrót opactwa.
+++
Klosterberg, 24 października 1889 roku
Wilhelm Gallen zarzucił na ramię skórzaną torbę i podszedł do drzwi izby. Przystanął, wrócił do stołu i porwał z talerza ostatni kawałek wybornej głowizny wieprzowej, zapijając winem. Teraz był gotowy do wyjścia.
Słońce stało już wysoko, kiedy bibliotekarz zaczynał wspinaczkę na wzgórze. Ciepłe promienie i świeży, pachnący wiatr stanowiły prawdopodobnie ostatni oddech lata przed nadejściem mroźnej zimy. Po kilku chwilach Wilhelm stanął przed furtą klasztoru. Spojrzał w dół na senną mieścinę. Młyn pracował spokojnie, ludzie oddawali się codziennym obowiązkom, nie działo się nic szczególnego. Tylko instynkt podpowiadał mu, że mieszkańcy obserwują każdy jego ruch.
+++
Ojciec Benjamin Sori był starszym energicznym mężczyzną. Z uśmiechem przywitał młodego przybysza, ale nie udało mu się ukryć pewnej ekscytacji, którą Gallen odebrał jako złą monetę. Włoski na karku bibliotekarza zjeżyły się. Pomimo życzliwości, z jaką został przywitany, coś wydawało się nie tak.
– Zatem. Jak mogę ci pomóc, młodzieńcze? – Opat wskazał Wilhelmowi miejsce, kiedy weszli do jednej z klasztornych komnat. Surowość i nie najlepszy stan techniczny fasady nie przygotowały Gallena na to, co zobaczył w środku. Olbrzymie pomieszczenie tonęło w półmroku, ale doświetlone było dwoma wielkimi kandelabrami stojącymi w narożnikach. Naprzeciw wysokiego, gotyckiego okna stało masywne, dębowe biurko, zdobione scenami z Nowego Testamentu. Za nim stał fotel z bardzo wysokim oparciem, zwieńczonym przepięknie wykonanymi kwiatonami. Pośrodku przeciwległej ściany, znajdował się gigantyczny kominek. Teraz rozpalony i buchający przyjemnym ciepłem w kierunku dwóch głębokich, drewnianych krzeseł z podłokietnikami. To właśnie jedno z nich wskazał Gallenowi duchowny.
Wilhelm usiadł przed kominkiem i przyjął od ojca Benjamina kieliszek wina.
– Prowadzę pewne śledztwo, ojcze opacie. Poszukiwania, może bardziej… dotyczą one okresu wojny trzydziestoletniej i zaprowadziły mnie aż do waszej osady. – Wilhelm pociągnął łyk wina – Dlatego byłbym niezmiernie rad, gdyby okazało się, że ojciec jest w stanie udzielić odpowiedzi, na kilka nurtujących mnie pytań.
Opat uśmiechnął się pobłażliwe.
– Rozumiem. Pytaj zatem.
– Otóż pracując jako bibliotekarz w Bazylei, nie tak dawno natknąłem się na arcyciekawy rękopis. Był to dwustupięćdziesięcioletni dziennik kapitana najemników w armii księcia Savello, operującego na tutejszych terenach. Zachowany w dość dobrym stanie tomik wskazuje, że po klęsce, której doświadczyły wojska katolickie w bitwie pod Wittenweier, po drugiej stronie Renu, kapitan wraz z niedobitkami swego oddziału ruszył na zachód i pod koniec lata tysiąc sześćset trzydziestego ósmego roku, zaszył się w waszej wsi, uciekając przed pościgiem… – Gallen dopił resztę wina i odstawił kieliszek. Opat pokiwał w zamyśleniu głową napełniając go ponownie.
– …Dziennik, o którym wspomniałem ojcu – kontynuował bibliotekarz – kończy się dość niespodziewanie, kiedy kapitan Janosh, tak bowiem brzmiało jego nazwisko, zdecydował udać się do klasztoru, aby uzyskać wyjaśnienia pewnych dręczących go wątpliwości.
Zupełnie jak ja teraz, pomyślał Gallen i poczuł większy jeszcze niepokój, niż w chwili przybycia do klasztoru.
Ojciec Benjamin Sori uśmiechnął się po raz kolejny.
– Być może jestem w stanie ci pomóc…
– Wilhelmie – dokończył za niego Gallen.
– Tak. Wilhelmie… Pozwolisz jednak, że przyniosę z archiwum pewne dokumenty.
Bibliotekarz wstał i skłonił się nisko.
– Będę niewymownie wdzięczny, przewielebny.
+++
Ciężkie drzwi uchyliły się nieco i do komnaty ponownie wszedł ojciec Benjamin, trzymając pod ręką oprawne w skórę, niezbyt opasłe tomiszcze. Położył je ostrożnie na blacie i usiadł naprzeciwko bibliotekarza.
– Musiałem sobie przypomnieć… – wyszeptał. Jego oczy błądziły po posadzce.
– Słucham?
– Musiałem sobie przypomnieć – powiedział opat dobitniej i położył dłoń na przyniesionych dokumentach. – To stare dzieje, ale przewertowałem archiwum. Opowiem ci wszystko, Wilhelmie, ale pod jednym warunkiem.
Młody bibliotekarz nachylił się w stronę duchownego.
– Do usług, ojcze opacie!
– Opowiem ci wszystko, ale musisz wysłuchać całej historii, tylko wtedy dokładnie zrozumiesz kontekst i to co się wtedy wydarzyło, zgoda?
Gallen przytaknął gorliwie, wygodniej usadowił się na krześle i kolejny raz sięgnął po kieliszek wina.
– Widzisz… Nasze zgromadzenie jest bardzo stare. Jego początki sięgają czternastego wieku. Kiedy Stary Kontynent został zaatakowany przez czarną śmierć, stowarzyszenia Begardów z Niderlandów ruszyły na południe uciekając przed zarazą w bardziej niedostępne tereny. Część z nich przekształciła się w Zgromadzenie Braci Aleksjanów i po wielu latach zyskała akceptację ze strony papiestwa, część zaś, jak my tutaj, zaczęła żyć własnym życiem. Z dala od problemów i trosk tego świata. Z dala od hierarchii narzucanej z Watykanu, czy jakiegokolwiek innego miejsca na Ziemi.
– Ojciec wybaczy, zdawało mi się, że klasztor jest tradycyjnie rzymskokatolicki.
– Tradycyjnie… – wzrok ojca Sori znów stał się trochę nieobecny – tak. Tradycja jest dla nas bardzo ważna. Na pewno jednak zdajesz sobie sprawę z tego, Wilhelmie, że istnieją tradycje dużo starsze niż Kościół Katolicki. Czy wiesz na przykład, że góry w których leży nasza dolina, wzięły swą nazwę od celtyckiego boga leśnych ostępów Vosegusa? No właśnie… Nie należy lekce sobie ważyć starych tradycji i rytuałów, które pozwalają je zachować.
Gallen zmarszczył brwi, nie rozumiejąc do czego zmierza opat.
– Czasami bardzo trudno zachować jest izolację od zła. W Klosterbergu ta sztuka udawała się przez setki lat, a wizyty osób z zewnątrz były dużą rzadkością. Jedna z takich wizyt faktycznie miała miejsce w roku tysiąc sześćset trzydziestym ósmym. Opowiem ci o niej i o tym jakie miała konsekwencje, ale musisz wysłuchać tej historii do końca. Do samego końca.
Bibliotekarz zwilżył usta winem.
– Oczywiście – powiedział.
+++
Klosterberg, 3 września 1638 roku
Kapitan Kurt Janosh skinął na swój oddział i po chwili wszyscy znaleźli się na klasztornych krużgankach.
– Oto reszta braci, nie zostało nas już zbyt wielu. Zaledwie dziewięciu łącznie ze mną. To brat Pursan, brat Loray i brat Buer – opat wskazał trzy zakapturzone postaci w czarnych habitach. Reszta przygotowuje się do odprawienia naszego zwyczajowego rytuału.
Janosh i pozostali skłonili się uprzejmie zakonnikom.
Rytuału? – zagadnął kapitan. Ojciec Nebiros uśmiechnął się.
– Za chwilę znajdziecie odpowiedzi na wszystkie pytania – powiedział i poprowadził najemników do kapitularza.
Sala była obszerna, ale mroczna. Wielkie kandelabry i pojedynczo rozstawione świece nie dawały wystarczającej ilości światła i pomieszczenie, podobnie jak cały klasztor, tonęło w półmroku.
Opat wskazał przybyszom ławę i poprosił aby się rozgościli.
– Zapewne zdaliście sobie już sprawę, że niezbyt często gościmy tu obcych – zaczął. – Zupełna izolacja jest bardzo ważna dla naszej społeczności. Dzięki niej czujemy się bezpiecznie. Dzięki niej, zło zewnętrznego świata nie przedostaje się do naszej doliny. Wojny, nieszczęścia, epidemie… Wioska, w której się znajdujecie założona została niemal trzysta lat temu, kiedy na całym kontynencie rozpanoszyła się wielka zaraza. Widząc do jakiego stanu człowiek doprowadził dany mu świat, nasi poprzednicy postanowili odciąć się od niego i żyć w zgodzie z tym, co ich otaczało. Tak powstał Klosterberg. Wszystko jednak ma swoją cenę…
Ojciec Nebiros podszedł do okna i wyjrzał w noc. Kapitan spojrzał na Tarnavę i obaj instynktownie wymacali rękojeści swych rapierów. Przez chwilę panowała zupełna cisza. Potem opat westchnął i kontynuował opowieść stojąc plecami do najemników.
– Ceną za spokój Klosterbergu jest prastary rytuał, odprawiany od wieków przez nasze zgromadzenie. Bóg daje nam ochronę w zamian za dowód miłości swych owieczek. Tym dowodem miłości jest ofiara.
Opat obrócił się w kierunku Kurta i jego żołnierzy.
– Ofiara, jaką musimy ponieść równa jest Abrahamowej, który złożyć miał swego syna Izaaka. Tak i my składamy co jakiś czas córy i synów naszej społeczności, by dostąpić łaski Boga. W przeciwieństwie jednak do drogiego Bogu Abrahama, na współczesnych ludziach ciąży o wiele więcej grzechów. Sama obietnica posłuszeństwa już nie wystarcza i żaden Samael nie pojawia się by odwieść nas od tego co konieczne!
Kurt wstał. Jego wargi trzęsły się w niewypowiedzianym gniewie.
– Mordercy… – wyszeptał.
Ojciec Nebiros wbił swoje nieruchome spojrzenie w Janosha.
– Nie jest mordercą ten, który zadość czyni poleceniom Boga.
W tym momencie, w drzwiach kapitularza stanął jeden z braci.
– Wszystko gotowe, przewielebny ojcze opacie.
– Zatem pójdźmy. – Opat uśmiechnął się wyrozumiale do oszołomionych historią najemników. – Was również zapraszam, kochani.
Kapitan i jego żołnierze, nie mogąc uwierzyć w to co właśnie usłyszeli, niemal bezwolnie ruszyli za ojcem Nebirosem, wychodząc na klasztorny wirydarz, który widzieli z krużganków. Dopiero teraz ujrzeli, że w przeciwieństwie do innych klasztorów, na jego środku nie mieści się fontanna ani studnia, lecz duży kamienny ołtarz. Reszta braci zgromadzona już była wokół niego. Stali nieruchomo z pochodniami, z wolna intonując jakąś łacińską modlitwę. Najemnicy stanęli, nie wiedząc, co począć, tylko kapitan podszedł bliżej, widząc, że na ołtarzu leży jakaś postać. Blask płomieni pełzał po białej szacie, w którą była ubrana.
Kapitan podszedł jeszcze bliżej i zamarł. Na wielkim rzeźbionym stole ofiarnym leżała Hanne!
– Bracie Bael, pora wpuścić pielgrzymów – rozkazał opat. Wywołany zakonnik skłonił się lekko i ruszył w kierunku furty klasztornej.
– Mordercy! – Tym razem już wykrzyknął Kurt. – Tarnava! Powstrzymaj go! – Rozkazał.
Polak podbiegł do mnicha i z całym impetem popchnął go w plecy przewracając na ziemię.
– Jeden ruch, kundlu, i przyszpilę cię tu na stałe – wycedził.
Wszyscy żołnierze jak jeden mąż wyciągnęli broń. Bracia wstrzymali inkantację i odsunęli się od ołtarza, kiedy kapitan podbiegł do leżącej na nim dziewczyny. Wyglądała jakby spała. Jej twarz była spokojna i nieobecna, oczy zamknięte. Dotknął jej policzka.
– Jest znieczulona – rozległ się z tyłu wyraźny głos opata. – Nie jesteśmy barbarzyńskimi poganami.
Oczy kapitana zapłonęły gniewem.
– Ty psie! Ty morderco! – Janosh wrzał ze złości. Pozostali czekali w bezruchu na to, co się wydarzy. Od strony klasztornej furty rozległo się dudnienie. Mieszkańcy czekający na zewnątrz, zaniepokojeni krzykami, postanowili wejść siłą.
I nagle jeden błysk myśli zadecydował o wszystkim.
Kurt spojrzał na postać Nebirosa, który zbliżył się do ołtarza i znalazł w kręgu światła rzucanego przez pochodnie. W jego opuszczonej prawej ręce dostrzegł nóż. Zwyczajny nóż, jaki służy do uboju bydła. Wyobraził sobie mimowolnie, jak jego ostrze przecina gładkie, białe gardło Hanne i coś w nim pękło. Kipiąc gniewem podszedł do opata i jednym zwinnym ruchem wbił mu rapier w brzuch, aż po obłęki.
– Niech to będzie twoja ofiara, ojczulku – wyszeptał do ucha konającego. – Jakoś załatwię to potem z Bogiem.
Najemnicy spojrzeli na swojego dowódcę. Wystarczyło lekkie skinienie głowy i w wirydarzu zaczęła się rzeź.
Żaden z zakonników nie uciekł przed gniewem psów wojny tamtej nocy.
Kolejny huk od strony bramy wyrwał Kurta z zamyślenia.
– Tarnava! Otwórz ludziom bramę. Czas obwieścić dobrą nowinę. Koniec z terrorem!
Kapitan nachylił się nad Hanne i ujął jej twarz w zakrwawione dłonie.
– Hanne, kwiatuszku. Hanne, obudź się najmilsza. – Drżącą ręką odgarniał kosmyki włosów z jej czoła. Powieki dziewczyny drgnęły.
– Breslau! – Jeden z żołnierzy chwycił kapitana za ramię. – Breslau do diabła! – Potrząsnął swym dowódcą mocniej i drugą ręką wskazał mu scenę po drugiej stronie wirydarza.
Wzdłuż krużganków stał tłum. Mieszkańcy wsi, trzymając pochodnie, spoglądali na to, co stało się przed kilkoma minutami. Ciała zakonników porozrzucane w nieładzie, zakrwawione i zmasakrowane.
Kurt Janosh wyprostował się i zrobił w ich kierunku kilka kroków.
– Nie musicie się już lękać, ludzie. Wasi ciemiężcy nie żyją! Nikt nie zmusi was już do oddania własnych synów i córek!
Cisza, która panowała w klasztorze była złowroga. Kapitan rozejrzał się po tłumie. Tarnavy nie było wśród nich. Twarze ludzi były nieruchome. Zacięte. Nie znalazł w nich wyrazu ulgi czy wdzięczności. Jedynie żal, przerażenie i narastającą z wolna nienawiść..
– Dlaczego…? – zdołał wyszeptać Janosh, zanim tłum ruszył na zaskoczonych żołnierzy.
Można powiedzieć, że drugi akt rzezi, która odbyła się tej nocy w klasztorze był jeszcze gorszy od poprzedniej. Zszokowani najemnicy nie zdążyli ocknąć się i stawić oporu wielkiej ciżbie, kiedy ta w szale dopadła ich i obezwładniła. Mieszkańcy wsi nie mieli broni, rozszarpywali więc najemników gołymi rękami, niczym szmaciane lalki.
Kurt wierzgał i wrzeszczał trzymany przez sześciu wieśniaków. Zdołał obrócić jeszcze głowę i spojrzeć na Hanne, zanim dwóch kolejnych oderwało mu ją od ramion.
+++
Werner Friedrich nie poczuwał się do lojalności względem swojego oddziału do tego stopnia, aby starać się mu pomóc w takiej sytuacji. Z sercem w przełyku cofnął się do jednej z cel i roztrzaskując okno wypadł na zewnątrz klasztoru. Zbiegł szybko do opustoszałej wsi i wpadł do karczmy. Pozbierał kilka najważniejszych rzeczy, co rusz spoglądając, czy ktoś go nie goni. Ostatecznie było kwestią czasu, aż ktoś policzy, że z rozszarpanych, zmasakrowanych zwłok można złożyć tylko pięć trupów, a nie sześć.
Wyjrzał ostrożnie przez okno, ale na zewnątrz nie działo się nic. Spojrzał na stół i w ostatniej chwili zgarnął do torby leżący na nim dziennik kapitana. Potem ruszył do stajni.
Gdy wyjeżdżał w chłodną noc, zagłębiając się w las, nie słyszał już krzyków mordowanych kompanów.
+++
Klosterberg, 24 października 1889 roku
Benjamin Sori skończył swoją opowieść i w komnacie zaległa cisza. Wilhelm odstawił pusty kieliszek po winie. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w posadzkę.
– Ta historia… jest niewiarygodna… – uniósł wzrok i spojrzał opatowi w oczy. Tamten wpatrywał się w niego już od dłuższej chwili. Po jego ustach błądził dziwny grymas zadowolenia.
Wilhelm próbował wstać, ale zakręciło mu się w głowie. Kątem oka dostrzegł, że nie są już w komnacie sami. Przy drzwiach stało trzech braci zakonnych. Nieruchomo. Spojrzał na nich i na opata. Teraz uśmiech Soriego wydawał mu się ewidentnie złowieszczy.
– Niemożliwe… – wyszeptał rozkojarzony. – Cena izolacji… Wieś na odludziu… ofiara z młodych…
Ofiara z młodych.
Poderwał głowę w nagłym olśnieniu. Spojrzał na pusty kieliszek, ale obraz rozmył mu się przed oczami.
– Chryste! – Głowa Wilhelma stawała się coraz cięższa. Ostatkiem sił zmusił się by wstać. Usłyszał głosy. Jakby oddalone. „Trzymajcie go!”
Został wyprowadzony z komnaty i chwilę potem oślepiło go ostre światło. „Ostrożnie!” Doszedł go kolejny głos. Skupiając wzrok resztką sił, zorientował się, że jest w wirydarzu. Na środku przestrzennego placu stał duży kamienny ołtarz. „Połóżcie go, teraz!” usłyszał i stracił przytomność.
+++
Colmar, Szpital Miejski, 2 listopada 1889 roku
– Dobrze, że się pan budzi, szanowny panie. Zaczynaliśmy się już niepokoić.
Wilhelm otworzył oczy i rozejrzał się po pomieszczeniu. Sala była jasna, z dużymi oknami. Na zewnątrz był dzień. Przy jego łóżku siedział pulchny jegomość w białym fartuchu.
– Jestem doktor Johann Kreuz, prymariusz szpitala miejskiego w Colmarze.– Jegomość uśmiechnął się spod wypomadowanego wąsa i sięgnął ręką, żeby poprawić monokl.
– Nie było z panem kontaktu przez kilka dni, odkąd pana znaleziono.
Wilhelm przekrzywił głowę na poduszce i spojrzał na swojego rozmówcę. Kark pękał mu z bólu.
– Znaleziono…?
– No tak! Znaleźli pana myśliwi. Leżał pan w lesie, kilkanaście kilometrów stąd. Zziębnięty, oszołomiony.
„Trzymajcie go!”
– Bredził pan w malignie jeszcze po dotarciu do szpitala.
„Ostrożnie”, „Połóżcie go, teraz!”
Wilhelm poczuł w głowie pulsujący ból i ścisnął skronie dłońmi.
– Jezu… – wyszeptał. – A Klasztor w Klosterbergu. Opat Sori?
– Przepraszam? – doktor był wyraźnie zakłopotany.
– Klasztor! W Klosterbergu! Tam pojechałem! – Wykrzyknął niespodziewanie Gallen.
Doktor Kreuz spojrzał z zainteresowaniem na swojego pacjenta i uśmiechnął się szeroko.
– Aaa! A po cóż pan łaskawy miałby tam jechać?
– Jak to? – bibliotekarz był coraz bardziej zagubiony.
Doktor Kreuz poklepał Wilhelma po ramieniu
– Proszę wypocząć, cieszę się, że wraca pan do świata żywych, panie…
– Gallen. Wilhelm Gallen.
– Bardzo mi miło. – Lekarz wstał i ruszył powoli do drzwi.
– Doktorze…
– Słucham, panie Gallen.
– Dlaczego nie miałbym jechać do klasztoru w Klosterbergu?
Johann Kreuz podkręcił wąsa i złapał się dumnie pod boki.
– Wie pan, panie Gallen, mamy tutaj w okolicy ciekawsze ruiny od pozostałości tamtejszego klasztoru. Ma pan szczęście, w wolnych chwilach pasjonuję się historią tutejszych terenów. Tych wolnych chwil nie mam oczywiście zbyt wiele, rozdzielając czas, pomiędzy pracę i rodzinę…
– Ruiny, powiedział pan… – przerwał doktorowi Wilhelm.
– No tak, ruiny – powtórzył zniecierpliwiony lekarz. Klasztor w Klosterbergu spłonął jeszcze w trakcie wojen prowadzonych przez Karola Zuchwałego, w drugiej połowie piętnastego wieku.
Bibliotekarz obrócił głowę w drugą stronę i zaniemówił.
– No tak… proszę wypocząć, jak mówiłem. Sprawdzę niebawem, jak się pan miewa, panie Gallen.
Za oknem, w które patrzył Wilhelm, jesienny wiatr poruszał złocistymi koronami drzew. Był piękny listopadowy dzień.
***
Nie mam pojęcia czym jest redingot, ale wyguglałem, że to jakiś ciuch – rodzaj płaszcza? Tak czy siak – zakładam, że nie jestem aż takim totalnym ignorantem i to nie jest powszechnie znane słowo. Sam jakiś czas temu napisałem opowiadanie przesycone medycznym żargonem, w którym użyłem m.in. frazy “inhibitor neuraminidazy”. I cóż, komuś, kto z biologią pożegnał się w liceum, niewiele ta nazwa powie, dlatego użyłem kontekstu dialogu i paru dodatkowych słów, aby naświetlić czytelnikowi, o co mi chodzi. Uczenie nowych słów i wyrażeń jest bardzo super! Tylko mało komu będzie się chciało guglać – machnie ręką i pójdzie czytać dalej. A przez to, być może, umknie mu istotny detal, na który, autorze, zwróciłeś uwagę.
Kolejna rzeź, kolejny potop krwi. Tak bardzo wszystkim weszło to w krew, że niemal nie pomnę już świata bez wojny.
Opuszczenie dogodnych pozycji i utrata korzyści z przewagi liczebnej[, której nie można wykorzystać w gęstym lesie.
Czytać tekst przed opublikowaniem, a nie przepuszczać takie babole!
Bujne poszycie pokryte było trupami, a upiorne wycie rannych wołało o pomstę. Ci którzy nie zginęli od kul i kling byli duszeni i zadeptywani.
Gdy zabrakło kul, głowy rozłupywano kolbami muszkietów i gałęziami.
Ciężko mi sobie wyobrazić jak wygląda rozłupywanie głowy gałęzią.
Wieś wydaje się całkiem spokojna, mieszkańcy zaś nie robią nam żadnej szkody. Tak jak i my są rzymskiego wyznania, a żadne herezje nie dotarły do tej ustroni. Jest tu sołtys, Lucas Muir, jednak jeśli wierzyć plotkom, to ojciec Nebiros, opat tutejszego klasztoru, jest w mieścinie szarą eminencją
Zły synonim. Mamy do czynienia z wsią, co pada w tym akapicie i gdzieś wcześniej. Sołtys to gospodarz wsi. Więc mieścina jest tutaj od czapy. :p
gdy wracała z nad rzeki.
znad
jaką strzałą mnie Kupid naznaczył
Tutaj może się czepiam, bo nie znam się, ale wydaje mi się, że znów zły synonim. W czasach, kiedy toczono wojny o wiarę, a autor dziennika wspomina, że jest wierzący, to chyba niezręcznie jest porównywać zakochanie do działań pogańskiego bóstwa, jakby nie patrzeć. ;) No i polski odpowiednik angielskiego “Cupid” brzmi “Kupidyn”.
Nic to dla mnie jednak nie znaczyło, gdym cały dzień czekał tylko na moment, gdy tarcza słoneczna skryje się za lasami.
Ciąg dalszy nastąpi, bo przeszacowałem nieco swoje siły i padam na twarz. ;) Pozdrawiam!
Przybywam raz jeszcze.
Lasy rozchodziły się tutaj[+,] dając możliwość
mam wrażenie, że dzieje się coś[+,] w czym nie uczestniczymy,
z przerażającym skrzypieniem. drzwi rozwarły się
Zbędna kropka.
Wozy z wolna toczące się bo rozmiękłym, gliniastym błocie.
Po.
Przez chwilę panowała zupełna cisza. Po chwili opat westchnął i kontynuował opowieść
Najemnicy stanęli[+,] nie wiedząc[+,] co począć
Blask płomieni pełgał po białej szacie
Pełgać może płomień. Blask może co najwyżej pełzać.
Jedno spojrzenie.
Jedna myśl.
Kurt spojrzał na postać Nebirosa
Ja bym to traktował jeszcze jako powtórzenie.
Podobało mi się. Na pewno dlatego, że zdecydowałeś się, autorze, na germański folklor i nieczęsto spotykane czasy, zamiast wyświechtanej do porzygu słowiańskiej mitologii, na którą już nie mogę patrzeć. Klimat był – nie nazwałbym go może grozą, ale czułem zaciekawienie, które motywowało mnie do brnięcia dalej w tekst. Obawiałem się trochę, że zostanę przytłoczony wątkami stricte historycznymi, ale całkiem zgrabnie zostały wplecione.
Wykonanie mogłoby być lepsze. Wątek z Hanne banalny i mało satysfakcjonujący. Wpisy z dziennika z XVII wieku odrobinę przegadane o niczym. Do tego momentami pojawiały się skupiska pojedynczych zdań, które nijak nie pasowały do tempa narracji i zwyczajnie je psuły.
Pozdrawiam once again! ;)
Klasztor jest horrorem tego rodzaju, który chyba lubię najbardziej. Nie ma tu potworów wszelkiej maści, sił nadprzyrodzonych, ani przerażających opisów, znalazłam za to stosowny klimat i potęgujący się nastrój tajemnicy, niedopowiedzenia. I nic to, że pomysł nie jest wyjątkowo odkrywczy, że dość szybko zorientowałam się, w jakim kierunku zmierza opowieść. Ważne, że czytało mi się całkiem dobrze, także dzięki umiejętnemu spleceniu wątków dwóch memuarów – tego który pisze bibliotekarz i tego sprzed ćwierci milenium.
Nie mogę jednak nie wspomnieć, że satysfakcja z lektury byłaby niepomiernie większa, gdybyś zadbał, Bzugaju, o lepsze i staranniejsze wykonanie – mam na myśli przede wszystkim zapis dialogów, nie najlepszą interpunkcję i pomniejsze usterki. Gdyby nie to, kliknęłabym Bibliotekę.
– to tam, przyjacielu! – – To tam, przyjacielu!
Wypowiedź rozpoczynamy wielką literą.
– Daj Boże, Tarnava…– odpowiedział… – Brak spacji po wielokropku.
…jednak Albert, około dwudziestoletni syn karczmarza, jedyna osoba, która gdy ojciec nie widzi, zabawia mnie rozmową, twierdzi że wioska jest całkowicie odizolowana. – Skoro wioska jest odizolowana od świata, komu służy karczma?
Boże!, żeby choć raz móc spotkać się z Hanne… – Po wykrzykniku nie stawia się przecinka.
Zawsze słychać tu było pracę karczmarza i jego rodziny, której odgłosy potęgowała akustyka drewnianego budynku… – Byłam przekonana, że drewno raczej tłumi dźwięki.
Nie napotykając na nikogo, wyszedłem na zewnątrz… – Raczej: Nie napotykając nikogo… Lub: Nie natykając się na nikogo…
…zmuszam się dziś do pisania. Może przelanie na papier dzisiejszych wydarzeń odsunie ode mnie rozpacz. Ranek wstał dziś wyraźnie chłodniejszy. – Czy to celowe powtórzenia?
Głos był przyjazny i opanowany.– Zapraszam… – Brak spacji po kropce.
Teraz, wdychając aromat mocnej, czarnej kawy i i sera Brouere… – Dwa grzybki w barszczyku.
Może ktoś słyszał historię o Kapitanie Janoshu… – Dlaczego kapitan jest napisany wielką literą?
Dlatego zapewne tak ciężko było mi tu trafić. – Raczej: Zapewne dlatego tak trudno było mi tu trafić.
Obawiam się, że nikt nie pamięta wydarzeń tamtych czasów. – Ludzie nie żyją tak długo, by mogli pamiętać wydarzenia sprzed dwustu pięćdziesięciu lat. ;-)
Teraz był już gotowy do wyjścia. Słońce stało już wysoko… – Nie brzmi to najlepiej.
Jak mogę Ci pomóc, młodzieńcze? – Jak mogę ci pomóc, młodzieńcze?
Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.
Teraz rozpalony i buchający przyjemnym ciepłem w kierunku dwóch głębokich, drewnianych krzeseł z podłokietnikami. – Wydaje mi się, że ciepło z paleniska nie bucha w określonym kierunku, choć zgadzam się, że im bliżej kominka, tym cieplej.
…dotyczą one okresu wojny trzydziestoletniej i zaprowadziły mnie aż do waszej mieściny. – Raczej: …i zaprowadziły mnie aż tutaj/ do was/ do tego miejsca.
Niezbyt uprzejmie jest powiedzieć komuś, że mieszka w mieścinie.
…że po klęsce, jakiej doświadczyły wojska katolickie… – …że po klęsce, której doświadczyły wojska katolickie…
– …Dziennik, o którym wspomniałem ojcu, – kontynuował bibliotekarz… – – …dziennik, o którym wspomniałem ojcu – kontynuował bibliotekarz…
Ponieważ Gallen kontynuuje wypowiedź, powinna być zapisana małą litera. Zbędny przecinek przed półpauzą.
…pomyślał Gallen i nieokreślony niepokój uderzył go mocniej niż w chwili przybycia do klasztoru. – Nie wydaje mi się, by niepokój uderzał.
Może: …pomyślał Gallen i poczuł nieokreślony niepokój, silniejszy niż w chwili przybycia do klasztoru.
Ciężkie drzwi uchyliły się nieco… – Ponieważ w następnym zdaniu opat ciężko siada, proponuję: Masywne drzwi uchyliły się nieco…
…trzymając pod ręką oprawne w skórę. niezbyt opasłe tomiszcze. – W środku zdania, zamiast kropki, powinien być przecinek.
Kiedy Stary Kontynent został zaatakowany przez Czarną Śmierć… – Kiedy Stary Kontynent został zaatakowany przez czarną śmierć…
…stowarzyszenia Begardów z terenów Niderlandów ruszyły na południe uciekając przed zarazą w bardziej niedostępne tereny. – Powtórzenie.
Z dala od hierarchii narzucanej z Watykanu… – W czasie kiedy szalała czarna śmierć, siedzibą papieży był Avinion, nie Rzym.
Chyba że opat mówi o późniejszych czasach, już po zarazie.
Kapitan spojrzał na Tarnavę i obydwoje instynktownie wymacali rękojeści swych rapierów. – Kapitan i Tarnava to mężczyźni, więc: Kapitan spojrzał na Tarnavę i obaj…
Obydwoje, to mężczyzna i kobieta.
Wzdłuż krużganków stał tłum. Mieszkańcy wsi stojąc z pochodniami… – Powtórzenie.
Można powiedzieć, że drugi akt rzezi, jaka odbyła się tej nocy… – Można powiedzieć, że drugi akt rzezi, która odbyła się tej nocy…
Werner Friedrich nie czuł lojalności do swojego oddziału… – Raczej: Werner Friedrich nie poczuwał się do lojalności wobec swojego oddziału…
Teraz Uśmiech Soriego wydawał mu się ewidentnie złowieszczy. – Dlaczego uśmiech jest napisany wielką literą?
-Nie było z panem kontaktu przez kilka dni… – Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Uff, wreszcie mogłem usiąść i poprawić wszystkie błędy. Szczerze mówiąc, tyle razy przeglądałem już ten tekst na przestrzeni kilku miesięcy, bo pisałem go niestety z dużymi odstępami czasowymi, że tego co znaleźliście nie zauważyłbym nawet gdyby podkreślone było korektorem :) Dlatego serdeczne dzięki za korektę.
Bardzo się cieszę, że opowiadanie się podobało i że jest klimatyczne, bo właśnie na tym mi najbardziej zależało :)
Nie ma sensu, żebym odnosił się do wszytskich wytkniętych błędów bo zgadzam się z nimi w 99% procentach :)
Zostawiam jedynie:
– Kupida (ponieważ to odmiana imienia Kupido, czyli starszej wersji imienia Kupidyn – no i wiara nie wiara, ale akcja dzieje się w XVII wieku, AMOR, EROS czy jak go tam zwać ;) to spuścizna antyku, a ta weszła do powszechnej frazeologii, do tego gość jest zakochany ;)
– Redingot, bo to w sumie mało istotne, a z kontekstu można się domyśleć, że chodzi o ubiór wierzchni
– gałąź, bo dużą gałęzią głowę można ruzłupać ;)
– Karczmę, bo w każdej wsi, nawet odizolowanej ( a kiedy wieś zakladano, może jeszcze odizolowana nie była) trzeba gdzieś się zbierać I alkoholizować, tak więc kościół i karczma to rzeczy święte :)
Cała (mam nadzieję) reszta poprawiona :) Dziękuję jeszcze raz serdecznie za wnikliwą analizę I serdecznie pozdrawiam! Może teraz nada się do biblioteki ;)
Jasne, że się nada!
I cieszę się, że poprawki okazały się przydatne. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Rozumiem, że klimat to w horrorze rzecz ważna, ale mam wrażenie, że tutaj zbyt długo nic się nie dzieje. Pamiętnik Kurta zdążył mnie solidnie znudzić. Wątek z Hanne raczej oklepany. Ale końcówką nadrobiłeś te braki.
Na plus niecodzienna sceneria. Pewnie tekst wymagał niezłego researchu?
Babska logika rządzi!
Klimat rzecz podstawowa! :) Cieszę się, że tym razem zeżarło trochę bardziej ;) A z tematem to raczej było tak, że research prosił się o tekst, bo już dawno chciałem popełnić coś z wojną trzydziestoletnią w tle. To trochę mój “konik”.
Pozdrawiam!
A wiesz, że takie miałam wrażenie? Że znasz temat jeszcze lepiej, niż tego wymagał tekst?
Babska logika rządzi!
to cieszy :) dziękuję
Mam mieszane uczucia… Z jednej strony – fajny pomysł i umiejętnie zbudowany klimat, dzięki któremu czytałem z zainteresowaniem. Z drugiej – oklepany do bólu motyw ofiary składanej bogom no i niechlujne wykonanie, które momentami utrudniało odbiór.
Przeskoki między kapitanem i bibliotekarzem wyszły bardzo dobrze, tempo opowieści jak dla mnie właściwe. Plus również za końcówkę, na minus zaś tytuł – nie zachęca do przeczytania ;P
Pomimo niedoróbek przeczytałem z przyjemnością.
Gorąca laseczka z tej Hanne ;D
Tyle ode mnie, na koniec garść (wór?) błędów wszelakich:
Po raz pierwszy od opuszczenia Bazylei, Wilhelma Gallena opuściło podniecenie związane z wyprawą.
Powtórzenie
Kilka metrów przed sobą usłyszał plusk płynącej, małej rzeczki i dostrzegł drewniany most
Za dużo tych określeń, skoro już zdrobniłeś “rzeczkę”, nie musiałeś dodawać, że była “mała” :P
Mieszkańcy przyjęli nas dobrze, choć podejrzliwie, rozkazałem mej kompanii nie wszczynać awantur, byśmy w spokoju mogli wylizać się z ran.
Tyle przecinków w tym zdaniu, że gubi sens… Szczególnie w tej zaznaczonej części. Przydałoby się rozbić to na dwie części…
Armia katolicka przybyła pod Wittenweier dwa dni wcześniej i zdążyła zająć dogodne pozycje do odparcia ataku Weimarczyka. Kurt przebiegł wzrokiem po pozycjach swojej kompanii.
Powtórzenie
Przy jego boku pojawił się dobrze umięśniony mężczyzna. Bujny wąs i podgolona czupryna dobitnie świadczyły o jego pochodzeniu. Splunął w trawę, a jego poznaczona licznymi bliznami twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.
Bardzo często używasz określeń typu: “jego”, “mój”. Będzie zgrabniej, jeśli popracujesz nad tym… Teraz, albo przy kolejnych tekstach :)
To szaleństwo! Pomyślał Janosh.
“Pomyślał” z małej litery, przy wyrażaniu myśli taki wykrzyknik zastępuje przecinek ;)
Kiedy patrzyłem na stare nagrobki i przechylone krzyże, dreszcz jakiś przeszedł mnie po plecach.
“Mi” po plecach. I dlaczego ten dreszcz był “jakiś”?
„Peter Stubbe – rymarz”, głosił jeden z wytartych napisów na nagrobkach.
Chyba na JEDNYM nagrobku ;D To “wytartych” też jest dyskusyjne, wtedy zapewne nie dałoby się go odczytać…
Resztki siwych włosów, okalających tonsurę, łagodziły jego obliczę,
Oblicze. “Obliczę” pochodzi od “obliczeń” ;)
Karczma, w której się zatrzymałem jest czysta i ogrzana, więc noc minęła mi spokojnie. Z okien mojej izby widzę główną drogę wsi.
Wcześniej wspominałem już nachalne “jego”, teraz przykład z “mój” ;)
Może ktoś słyszał historię o kapitanie Janoshu, może wiec coś,
Literówka
Z tego, co zdążyłem się zorientować wczorajszego dnia, wieś jest bardzo mała, odizolowana od innych.
Ta konstrukcja ma sięgającą głęboko wadę genetyczną – długo raczej nie pożyje :P
“Z tego, co zdołałem się dowiedzieć…”, “Jak zorientowałem się wczoraj…”
“Zdążyć” to Wilhelm mógł co najwyżej na wieczerzę, tudzież na kompletę ;D
Nie należy lekce sobie ważyć starych tradycji i rytuałów, które pozwalają je zachować.
Coooo to ma być? :O
W Klosterbergu ta sztuka udawała się przez setki lat, a wizyty osób z zewnątrz były dużą rzadkością.
A jaka to jest “mała rzadkość”?
Zdołał obrócić jeszcze głowę i spojrzeć na Hanne, zanim dwóch kolejnych oderwało mu ją od ramion.
Już przyrosło do niego dziewczę niewinne? ;(
Może “wyrwał mu ją z ramion”, czy jakoś podobnie?
Z sercem w przełyku cofnął się do jednej z cel
“Z sercem w gardle” mawia się ;)
Adnotacja #1 – zapis dialogów jest czasem błędny. Bywa, że wstawiasz kropki i wielkie litery w niewłaściwe miejsca, raz nie ma nawet myślnika z przodu wypowiedzi… Przejrzyj to, jeśli chciałbyś, by grało ;)
Adnotacja #2 – interpunkcja bardzo słaba niestety. Zwykle wstawiasz za wiele przecinków, choć widziałem też, że brakowało pojedynczych przed “który” oraz przed wołaczami i między wtrąceniami…
Jak widzisz pole do poprawy jest, jednak pewien sznyt tego opowiadania, ponury klimat i posmak snującej się w tle grozy sprawia, że warto poprawiać warsztat i pisać jeszcze lepiej. Tego właśnie Ci życzę, Autorze.
"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."
Nie należy lekce sobie ważyć starych tradycji i rytuałów, które pozwalają je zachować.
Coooo to ma być? :O
To taki zwrot. Chyba już nieco archaiczny, ale IMO poprawny.
Babska logika rządzi!
Serio, Finklo? :O
Nie słyszałem… I stąd moje zaskoczenie. Na literówkę to trochę za długie :)
"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."
Serio, serio. :-)
Babska logika rządzi!
http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/lekce-sobie-wazyc;1020.html ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
W istocie, Reg.
Uwierzyłem już Finkli, niemniej dziękuję za dowód rzeczowy ;)
"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."
Dzięki za kolejną analizę :) literówki poprawione, przecinki i powtórzenia (tam gdzie je znalazłem) też. Sam już tego po prostu nie potrafię wyłowić. Zostawiam natomiast “serce w przełyku”, “wytarte napisy” “lekce sobie ważyć” I dużą rzadkość” , bo te wyrażenia są poprawne :) Dzięki jeszce raz za ocenęi pozdrawiam!
– Bracie Bael, pora wpuścić pielgrzymów. – rozkazał opat. Wywołany zakonnik skłonił się lekko i ruszył w kierunku furty klasztornej.
– Niech to będzie twoja ofiara, ojczulku – wyszeptał do ucha konającego – jakoś załatwię to potem z Bogiem.
– Chryste! – głowa Wilhelma stawała się coraz cięższa.
Zajrzyj sobie TUTAJ i sprawdź, dlaczego powyższe dialogi są błędnie zapisane ;)
Przyda się do następnych opowiadań, które, mam nadzieję, powstaną.
Opowiadanie jest, mimo potknięć, warte uwagi, więc jak je ogarniesz postawię stempel jakości :)
Również pozdrawiam.
"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."
W pierwszym zdaniu niepotrzebna kropka, w drugiej kropka winna być po “konającego” I Jakoś ..z dużej litery a w ostatnim Głowa z dużej… tak to teraz widzę…ale sam już po prostu nie umiem tego wyłowić, syndrom pracy magisterskiej… za dużo razy widzi się własny tekst :) NIe będzie mnie teraz 3 tygodnie, ale jak wrócę to ogarnę :) dzięki!
Błędy w zapisach dialogów zotały, prawdopodobnie, wytrzebione :) Kilka innych małych niedociągnięć takoż. Dzięki za odwiedziny i analizę. Zapraszam do oceny, może oczyszczone nada się teraz do biblioteki. Pozdrawiam!
Dobra historyczna fantastyka. Zdecydowanie lubię. XVII w. nie moja specjalność, ale realia sprawiają wrażenie solidnie zriserczowanych, czyta się nieźle, a że lubię niedopowiedzenia, to i zakończenie raczej satysfakcjonujące, choć wątek ofiary oryginalnością nie grzeszy, jak już zauważono. Ale czyta się dobrze, nastrój grozy ładnie rośnie. Za mało bibliotekarza?
Drobiazgi:
redingota → redyngoty (taki przyjęty słownikowo zapis po polsku, dopuszczalne też redingote, ale nie wydaje mi się to wskazane, bo odmiana nienaturalna)
Gruby redingot → gruba redyngota
“Większość mej kompani“→ kompanii
“Książe Bernard sukcesywnie wycofywał się” → Książę
“Czy on, kurwa, myśli, że wszystkie prawidła sztuki wojennej można wyrzucić na śmietnik?!” → nie spotkałam się z kurwą jako przekleństwem przed XX wiekiem. Krótki risercz etymologiczno-historyczny raczej to potwierdza. Niepotrzebny anachronizm z nastrojowym tekście.
W warstwie, powiedzmy, estetycznej tekstu trochę mnie drażniło to potwarzanie Dziennik…., kiedy po kolei lecą jego kawałki z różnymi datami – to chyba oczywiste, skoro jest nazwa wsi i siedemnastowieczna data…
http://altronapoleone.home.blog
PS. Po co właściwie jest to: “Dzisiaj w okolicach południa wyruszam z Breisach na zachód, oddalając się od koryta Renu i zmierzając w dzikie rejony Wogezów.” O tych Wogezach nic dalej nie ma, fikcyjny Klosterberg chyba nie tam, więc to mnie trochę skołowało. Colmar jest na bardzo nie dzikim pogórzu Wogezów.
http://altronapoleone.home.blog
Dzięki za wytknięcie błędów, poprawię w wolnej chwili :)
Przekleństwo takie a nie inne wydawało mi się po prostu bardziej naturalne, niż umieszczenie w tekście takiego, które dziś mogłoby się nam wydawać śmieszne po prostu, ze względu na swoją archaiczność, więc stąd decyzja. Powtarzanie dziennika musi być ! :) Ordnung musi być ! ;)
A co do Wogezów, myslę, że dla wielu XIX-wiecznych młodych bibliotekarzy, każdy rejon oddalony od domu i nieoświetlany lampą naftową mógł się wydawać dzikimi ostępami :)
Dziękuję za wnikliwość i za lekturę, pozdrawiam serdecznie!
b.
W paru miejscach nie pasowały mi przecinki, ale nie zatrzymywałam się – czyli wciągnęło mnie Twoje opowiadanie :)
Podoba mi się to połączenie dziennika z późniejszą relacją, aczkolwiek w obu przypadkach dość szybko wiadomo, że z Klosterberg jest coś nie tak (żadnej młodzieży znaczy zabijają, tak samo jakby nie było w ogóle kobiet czy dzieci) i że pójście do klasztoru nie może skończyć się dobrze.
Mam takie pytanie: skoro klasztor spłonął w połowie piętnastego wieku, to dlaczego Kurt w nim zginął? Drugiego bohatera przecież ocaliłeś. Hę?
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
W paru miejscach nie pasowały mi przecinki, ale nie zatrzymywałam się – czyli wciągnęło mnie Twoje opowiadanie :)
Podoba mi się to połączenie dziennika z późniejszą relacją, aczkolwiek w obu przypadkach dość szybko wiadomo, że z Klosterberg jest coś nie tak (żadnej młodzieży znaczy zabijają, tak samo jakby nie było w ogóle kobiet czy dzieci) i że pójście do klasztoru nie może skończyć się dobrze.
Mam takie pytanie: skoro klasztor spłonął w połowie piętnastego wieku, to dlaczego Kurt w nim zginął? Drugiego bohatera przecież ocaliłeś. Hę?
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
dziękuję :) a odpowiadając na Twoje pytanie… może Kurtowi i jego oddziałowi się wydawało? może coś po Klasztorze pozostało? …a może nadal tam stoi…? Może kiedyś sama zapuścisz się w “dzikie okolice Wogezów” i staniesz naprzeciw posępnej sylwetki dawnego klasztoru… ;) pozdrawiam z Chamonix i dzięki za lekturę! :)
Może kiedyś sama zapuścisz się w “dzikie okolice Wogezów” i staniesz naprzeciw posępnej sylwetki dawnego klasztoru…
W życiu! Przecież przeczytałam to opowiadanie ;)
Przynoszę radość :)
Świetne opowiadanie :). Czuć klimat XVII wieku i tajemnicy, którą odkrywasz po trosze przed czytelnikiem. Mimo że zakończenie było do przewidzenia, tak w ostatnim rozdziale jeszcze zdążyłeś namieszać :). Przeczytałam z przyjemnością.
Pozdrawiam!
Używanie poprawnej polszczyzny jest bardzo seksowne