- Opowiadanie: Tomusiatko - Ziemie żywiołów - "Wypalanie"

Ziemie żywiołów - "Wypalanie"

Niepełnosprawność to nie koniec.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Ziemie żywiołów - "Wypalanie"

Mistrz Kay był płomieniem.

Dawniej płonął żywym ogniem, którego nic nie mogło ugasić. Ani walki z zastępami nieumarłych, ani strzeżenie ojczystej wyspy przed demonami… Nic. Płonął wolą życia, dzielenia się swoimi doświadczeniami i mądrością. Wolą pomagania innym. Od wielu lat po świecie nie chodziła potężniejsza istota – poza jedną – mimo że jeszcze więcej czasu upłynęło, odkąd ostatni raz poruszył choćby kciukiem.

Od dawien dawna ciało mistrza Kaya było sparaliżowane, a wszyscy, którzy pamiętali go poruszającego się o własnych siłach, umarli. Jednak on potrafił znacznie więcej niż jego pełnosprawni pobratymcy. Siłą magii mógł przemieścić się, lewitując, gdzie tylko chciał. Mógł sprawić, że przedmioty same do niego frunęły. Mógł teleportować się w mgnieniu oka w każde miejsce na świecie. Mógł pokonać cały zastęp upiorów, wypowiadając tylko jedno słowo. Mógł chwycić potężnego demona siłą woli za gardło i miotać nim jak szmacianą laleczką. Mógł…

Nie, już nie mógł.

Teraz leżał w domu uzdrowień u wybrzeży Ysanaaru. Bezbronny i bezsilny. Miał na sobie tylko bieliznę. Wysuszone ciało o srebrnej skórze leżało w małym łóżku w kącie małego pokoju. Pomalowane na zielony kolor ściany miały wypełniać go spokojem. On jednak patrzył nieruchomo na biały sufit. Nad Kayem wisiało spore okno, za którym mógłby zobaczyć złote o tej porze roku liście na silnych, zdrowych drzewach, a nad tymi drzewami jasne, błękitne niebo. Nie mógł poruszyć głową, wyjrzeć na zewnątrz, ale słyszał radosny śpiew ptaków i to mu wystarczało. Na twarzy Kaya nie pojawił się uśmiech, nie poruszyła się żadna z miliona zmarszczek na jego wyłysiałej srebrnej twarzy, ale poczuł szczęście. Poczuł się całym umysłem, który jeszcze żył.

Mistrz kochał ptaki. Przypominały mu poezję, którą tworzył przez lata, i która przez lata tworzyła jego. Kochał też świerszcze, które wygrywały na swoich skrzypcach wieczorne kołysanki. Kochał również sowy. Może dlatego, że na świat przyszedł nocą. Był gwiazdą. Podobno pływał po nocnym niebie razem z innymi małymi punkcikami w ogromie kosmosu. Ale z bycia gwiazdą nie pamiętał nic. Pewnego dnia spadł na Ysanaar. I zaczął żyć. Ktoś kiedyś znalazł gdzieś chłopca o srebrnej skórze. Jednego z lifaenów nocy – jednego z dzieci żywiołów. Od zawsze umiał stawać się jednością z cieniami drzew, lewitował… Był cudownym dzieckiem, wszyscy tak mówili. Ale od zawsze też miał słabe zdrowie. Aż w końcu po jego układzie nerwowym rozszedł się paraliż, ściskając całe jego ciało w bezlitosnym uścisku. Ale Kay nauczył się kontrolować swoje nieruchome ciało. Wielu ludzi bało się nieruchomej postaci, lewitującej centymetry nad ziemią. A później przestali się bać. Kay wielokrotnie pomógł ocalić Ysanaar, ocalić cały świat. Pomógł wychować wielu magów, wojowników, artystów…

A teraz to jemu trzeba było pomagać.

Do pokoiku weszła wysoka ciemnowłosa kobieta o zielonej skórze. Lifaenka drzew. Jakże podobna do rusałek. Jakże lepsza w sporządzaniu uzdrawiających specyfików. Ale piękna jak rusałka. Zdecydowanie. Mistrz dochodził do tego wniosku zawsze, ilekroć mógł ją zobaczyć. Podeszła do niego i zaczęła przypinać mu do ręki kroplówkę, przez którą z woreczka zawieszonego pod sufitem płynęła do jego ciała odżywcza energia. Tak, czuł to tylko jako odżywczą energię. Wiedział, że to jedzenie. Ale nie chciał o tym myśleć, by nie tęsknić za smakami, które… których już i tak nie pamiętał.

– Och, witaj, Kimo! – usłyszał w swojej głowie jego głos.

– Witaj mistrzu – powiedziała na głos. Wiedziała, że słyszy. Mimo że odpowiada tylko telepatycznie.

– Ej, mówiłem, żebyś nie mówiła na mnie „mistrzu”! – pomyślał, chichocząc.

– Ale Ty jesteś mistrzem! – uśmiechnęła się szeroko, skończywszy zakładać wenflon.

– Przypomnij mi, bolało mnie, jak wkłuwałaś mi tego motylka w rękę, bo teraz to już nie wiem? – Miał na myśli wenflon.

– Nie, ty zawsze byłeś twardy jak skała – odparła rozbawiona dziewczyna.

– Wiedziałem! – zawołał tryumfalnie.

Kima nigdy nie czuła przy nim śmierci, nie czuła choćby cienia bólu. Ta słaba, stara jak świat istotka przykuta do łóżka roztaczała wokół siebie tyle światła, że mogłaby rozjaśnić nim wszystko i wszystkich. Nigdy nie słyszała jego narzekań, nigdy nie słyszała jego gniewu, nigdy nie słyszała jego smutku. Chyba że smucił się trudnym losem innych.

– Kay… – mruknęła.

– Tak, dziecko – odpowiedział telepatycznie.

– Nie, nic! – odkrzyknęła zmieszana dziewczyna. Odwróciła się, by wyjść, już stała przy drzwiach, kiedy usłyszała w swojej głowie:

– Przecież wiem, że coś cię trapi.

Zawahała się, jednak wróciła do mistrza. Przysiadła na łóżku, obok niego.

– Bo ja… nie wierzę, że ty możesz umrzeć. A jednak… Kay, ty sam to widzisz! Gaśniesz! – głos jej się załamał, po policzkach popłynęły łzy. Od dłuższego czasu nad tym myślała, ale nie mogła przyjąć do wiadomości, że umrzeć może ktoś, kto… był od zawsze. Mistrz Kay był od zawsze i miał być na zawsze. Tymczasem…

– Dziecko… – pomyślał, chichocząc. – Ja to wiem naprawdę od bardzo, bardzo dawna. Nic nie jest wieczne. Poza tym… ja już sam nie wiem, ile mam lat! – zachichotał w myślach. Dziewczyna patrzyła na jego sparaliżowane ciało i nie mogła dać wiary w to, że on mówi o tym wszystkim tak spokojnie. Po chwili ciszy kontynuował już poważniej – Ja się już przyzwyczaiłem. Do tego, że do niedawna poruszałem się tylko dzięki magii, że nie mogłem się uśmiechnąć, kiedy ktoś powiedział mi coś miłego, że nie mogłem komuś podać ręki, że nie mogłem pomóc komuś wstać, kiedy upadł. Wiesz, ja się już przyzwyczaiłem, że już tak trochę nie żyję. Ale tylko trochę! – znowu zachichotał, co w tej chwili zabrzmiało tak niepoważnie. – Od dziesiątek lat nie mogę się ruszać. A jednak przez te dziesiątki lat zrobiłem swoje, żyłem. I pomogłem rozwinąć się Kilianowi, naszemu bohaterowi. No i pomogłem w leczeniu setek pacjentów Magicznej Przystani! A teraz sam tu leżę – śmiech. – Wiesz co? Jeżeli jutro mam umrzeć całkiem, choć całkiem się nie da, bo mój duch będzie zawsze, to chciałbym umrzeć tu. W moim drogim Ysanaarze, w najlepszym domu uzdrowień ze wszystkich domów uzdrowień! – Zakończył z entuzjazmem.

I zamilkł. Patrzyła na nieruchomą postać. Na istotę przykuta już do końca życia do łóżka. Na sparaliżowane ciało, w którym żyły miliony emocji.

– Ty jesteś mistrzem – powiedziała mu szczerze, pewna swych słów jak niczego innego, i pocałowała go w policzek. Wstała i ruszyła do drzwi.

– Kimo.

Przystanęła.

– Tak, mistrzu?

– Uśmiecham się – zapewnił. – Ty też się uśmiechaj. Uśmiech to życie.

– Tak, mistrzu. – odpowiedziała radośnie. Wyszła za próg.

– Kimo.

– Tak, mistrzu?

– Nie mów na mnie „mistrzu”.

– Jasne, Kay – zapewniła, chichocząc. – Do następnego razu.

Koniec

Komentarze

Oprócz tego, że nieźle napisane, to chyba nic więcej.

– Och, witaj, Kimo! – usłyszał swojej głowie jego głos. – chyba usłyszała; zdecydowanie za dużo zaimków, głownie jego – zwłaszcza w pierwszej części. Skoro mowa tylko o Kayu, to wiadomo, że chodzi o jego twarz, ciało itd. Masz zdania, gdzie niepotrzebnie podkreślasz to po kilka razy, np.: 

Aż w końcu po jego układzie nerwowym rozszedł się paraliż, ściskając całe jego ciało w bezlitosnym uścisku.

 

– Ale Ty jesteś mistrzem! – ty małą literą.

 

I strasznie dużo masz chichotu. Domyślam się, co chciałeś przez to pokazać, ale lepiej by było użyć kilku synonimów, bo ten powtarzający się co chwila chichot też nie brzmi dobrze. Jak dla mnie spłyca przekaz. 

 

A poza tym… Poza tym nie widzę tu historii (w sensie fabuły), o której można by coś powiedzieć. 

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

On jednak patrzył nieruchomo na biały sufit. Nad nim wisiało spore okno, za którym mógłby zobaczyć złote o tej porze roku liście na silnych – tu wychodzi, że nad sufitem wisiało okno,a nie nad mistrzem

na jego wyłysiałej srebrnej twarzy – przyznam szczerze, że po raz pierwszy słyszę o wyłysiałej twarzy. Wyłysiała głowa – to już prędzej

chichotanie było pięć razy – ciut przy dużo na taki tekst

Scenka, która nie wzbudza specjalnych emocji – może dlatego, że bohater pojawia się nagle znikąd i nie jesteśmy w stanie wzruszyć się jego losem.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dziękuję za pouczające opinie i komplement, że opowiadanie jest nieźle napisane :). Według mnie technicznie nie jest jeszcze aż tak dobrze :D.

Tak że dziękuję, na pewno Wasze opinie mi pomogą.

 

 Co do fabuły – wiem, że jej nie ma. Ale w tym utworze nie za bardzo o fabułę chodzi ;).

Do przeczytania. Moim zdaniem można by się pokusić o dorobienie jakiejś szerszej historii.

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

Mocne skojarzenia z Hawkingiem. Poza tym – scenka, a nie opowieść.

On jednak patrzył nieruchomo na biały sufit. Nad nim wisiało spore okno,

I czemu to okno nadal wisi nad sufitem?

 

Aha – jaki związek ma tytuł z treścią?

Babska logika rządzi!

Wypalenie tutaj oznacza umieranie. Zwiększające się słabości.

A Kay właśnie umiera, staje w obliczu swojego końca świata.

OK, coś jest. Ale sama bym na to nie wpadła. :-)

Babska logika rządzi!

A dziękuję :).

A usterkę z oknem już poprawiłem :).

 

 Cóż, ja może wyjaśnię trochę to moje opowiadanie. Skojarzenie z Hawkingiem jest bardzo dobre, bo właśnie o stwardnieniu zanikowym bocznym jest mój utworek. Tekst jest właśnie o radzeniu sobie z niepełnosprawnością, o pogodzeniu z trudnym losem, o robieniu dobrej miny do złej gry. No i w końcu o pogodzeniu się z nieuniknionym – z odejściem. Ale najważniejsze – o tym, że niepełnosprawność to nie koniec świata. O tym, że ludzie niepełnosprawni potrafią być radośni – nawet ci sparaliżowani.

Sam jestem niepełnosprawny – ale na szczęście chodzący i w ogóle :) – więc trochę temat znam i postanowiłem się nim podzielić.

Utwór jest częścią większej całości, którąś kiedyś mam zamiar stworzyć – kiedy już będę na tyle dobry w pisaniu, żeby móc to stworzyć. Do tego czasu jeszcze dużo czasu ;). Ale postanowiłem poczynić pierwsze kroczki.

A dlaczego to opowiadanie jest w takiej fantastycznej otoczce? A po to, żeby pokazać, że choroby, niepełnosprawności i różne inne takie kłopoty występują nawet w takim magicznym świecie, gdzie możliwe jest niemal wszystko.

Ładnie napisane opowiadanko, bardzo spokojne i takie ostateczne…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zgadzam się z poprzednimi opiniami.

 

Zbyt krótkie, by “zżyć się” z bohaterem, który jednak wzbudza ciepłe uczucia. Element fantastyczny, choć jest, to nie odgrywa według mnie znaczącej roli i równie dobrze mogłaby to być historia starego mędrca z Chin ;). Ale to nie przeszkadza aż tak bardzo :)

Napisane całkiem sprawnie, chociaż musisz zwrócić uwagę na powtórzenia i powykreślać trochę zaimków, bo są niepotrzebne, na przykład: 

Aż w końcu po jego układzie nerwowym rozszedł się paraliż, ściskając całe jego ciało w bezlitosnym uścisku. Ale Kay nauczył się kontrolować swoje nieruchome ciało. Wielu ludzi bało się nieruchomej postaci, lewitującej centymetry nad ziemią.

Tak jak sam napisałeś – to część jakiejś całości, ale tylko scenka. Gdy przeczytałam, to zadałam sobie pytanie “no i..?”. Niepełnosprawność ukazana ładnie, umieranie również, ale… no właśnie… Czegoś brak :)

 

Całkiem interesująca scenka. Dla mnie nawet broni się jako samodzielne opowiadanie, ale jeśli piszesz, że to część czegoś większego, to wierzę na słowo :)

Dziękuję wszystkim :).

Cały czas mam problem z zaimkami i interpunkcją, ale dużo czytam, więc mam nadzieję, że w swoim czasie przestanę robić błędy w pisaniu.

 

yes

I to jest bardzo prawidłowa postawa!

Podtrzymuję opinie przedmówców – scenka aż się prosi o rozwinięcie. 

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Ładne, tylko krótkie.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka