- Opowiadanie: Hetman314 - Ogień na polach

Ogień na polach

Witam wszystkich. Oto mój pierwszy publikowany tutaj tekst. Do tej pory mieli z nim do czynienia tylko moi znajomi, a bardzo bym chciał móc wreszcie pokazać go szerszej publiczności. Jest to pierwszy rozdział dosyć dużego dzieła, nad którym dłubię od kiedy sięgam pamięcią, jednak ten konkretny tekst ukończyłem dopiero kilka miesięcy temu, a i tak często doń wracam, aby go, powiedzmy, szlifować. Innymi słowy, to, co właśnie czytacie, wcale nie musi być ostateczną wersją.

Swego czasu wysłałem go już do redakcji z prośbą o ocenę, ale nigdy nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Wyszedłem więc z założenia, że: 1) mój mail zaginął w akcji, 2) tekst był za długi i nie chciało się go nikomu czytać, 3) napisałem coś tak beznadziejnego, że aż szkoda im było na to odpisywać :D

W każdym razie, oto przed Wami pierwszy rozdział moich wypocin. Wszelka krytyka mile widziana, zmieszajcie mnie z błotem, pociśnijcie jak burą sukę, etc., etc. ;) Bardzo, ale to bardzo chcę poznać opinie ludzi, którzy mnie nie znają, a więc nie będą na to patrzeć przez pryzmat naszych relacji. Was nie będzie obchodziło, czy sprawicie mi przykrość, toteż do dzieła, czekam ;)

Oceny

Ogień na polach

Rozdział I : Ogień na polach, czyli preludium

 

Zgoła inaczej na to patrzę, miły Adagorze. Dla mnie człowiek jest jako beczka, zaś każda zła rzecz jaką się mu uczyni – to proch. Taki najzwyklejszy, czarny, co to na ogień odpowiada jeszcze większym ogniem. Wierzę, iż właśnie czymś takim jest zło, jakie wyrządzamy innym w ramach naszych niegodziwości, czym spaczamy ich dusze tylko dlatego, że c h c e m y oraz m o ż e m y  to uczynić. Prochem tego zła napełniamy beczki, jakimi są ludzie. Lecz w pewnym momencie beczka jest już po prostu wypełniona aż po wieko – wówczas wystarczy jedna, maleńka iskra by sprawić, aby całe zło, jakie zadaliśmy innym, ze stukrotnie większą siłą obróciło się przeciw nam.

„Przemyślenia”, pióra Reliasa Filozofa

 

Gdyby zapytać Sefreisa, czego w Felderanie nienawidzi najbardziej, ten całkowicie szczerze i bez najmniejszego wahania odpowiedziałby, że wszystkiego. Definitywnie, bezapelacyjnie, najzupełniej i literalnie – w s z y s t k i e g o. Nienawidził kwiatów skrzących się po łąkach oraz kamieni porozrzucanych po polach. Nie znosił wszystkich chutorów, miasteczek i miast, których było tu zresztą śmiesznie mało. Wszystkich dziewięciuset trzech strumieni i potoków, każdego z trzynastu tysięcy czterech wzgórz, co do jednego spośród tysiąca dwustu siedemnastu borów oraz zagajników. Każdego wilka, zająca, jelenia, niedźwiedzia, łosia, żbika, smoka, tura, żubra, ogra, kuny i dzikiego psa przemierzającego trawiaste równiny oraz mroczne leśne ostępy. Wszystkich świń w chlewach, kur na grzędach, koni w stajniach i krów na pastwiskach. Każdego potokowego pstrąga oraz karpia na dnie stawu. Każdej miodnej pszczoły oraz mrówki pracującej wytrwale na chwałę swego mrowiska. Każdego mężczyzny i każdej kobiety; wszystkich dzieci, dorosłych i starców. Każdego źdźbła trawy, które deptał stopami niezdolnymi już nic zdeptać oraz każdego haustu powietrza branego w płuca, które już nigdy nie zassą życia huczącego wraz z porannym wichrem. I ciężko za to wszystko, za całą tę nienawiść, Sefreisa winić. Skazańcy do swych więzień potrafią czuć bowiem tylko nienawiść. Kiedy zaś odsiadujesz wyrok dłuższy niż dożywocie, nienawiść ta urasta do niewyobrażalnych rozmiarów.

Kim był Sefreis? Nikim. A w zasadzie – n i c z y m. Jednak dawniej, w czasach, których nie ma już komu pamiętać i które nikogo już nie obchodzą, było inaczej. Wówczas to Sefreis był kimś. Był Sefreisem – Sefreniuszem Ispekallą. Był Yrannariy. Więcej, był żołnierzem: dumnym podoficerem kawalerii w Czwartym Legionie, wiernym sługą Sacarana, zaprzysięgłym – jeśli zajdzie potrzeba – oddać życie za Yranor. Z obietnicy tejże wywiązał się bez najmniejszego zarzutu. I tylko szkoda, iż nie było komu o tym opowiedzieć. Wszak nie tylko on poległ tamtego dnia.

A był to dzień piękny, w połowie Miesiąca Rozkwitu, gdy skromne przez większość roku felderskie równiny decydują się w końcu zadość dać swojej próżności i przystrajają się w suknie z najpiękniejszych polnych kwiatów. Słońce figlarnie prażyło, gdy przy uchu brzęczały pszczoły goniące za nektarem, a zaciekawiona fauna wystawiała łby i pyski spomiędzy leśnych ostępów, by przyjrzeć się maszerującej ze śpiewem na ustach yranorskiej młodzi. Piękny był to dzień. Zbyt piękny, by zginąć.

A mimo to zginęli. Trzy tysiące legionistów pod dowództwem legata Arkuriusza Tellanidy wstąpiło skwarnym popołudniem na groblę łączącą obydwa brzegi Rzeki Spokojnej – tylko po to, by już nigdy z niej nie zejść. Gdy tylko stopa ostatniego żołnierza z ariegardy przestąpiła brzeg, znikąd, niczym leśne diabły, pojawili się Hummanoy, odcinając legionistom obie drogi ucieczki. Ściśniętą jak opasłe księgi na półce biblioteki, wielotysięczną masę zalał deszcz kamieni, strzał i oszczepów. Oba brzegi rzeki na odcinku wyznaczonym przez groblę zostały zablokowane przez hardych dzikusów, zbrojnych w długie włócznie oraz ciężkie topory. Z ich pomocą Hummanoy stworzyli zaporę nie do przejścia dla Czwartego Legionu. Tamtego dnia barbarzyńcy o miękkiej i ciepłej skórze, którzy śmieli podnieść rękę na majestat Yranoru, zgotowali krwawą łaźnię tym, którzy przyszli wymierzyć im sprawiedliwość w jego imieniu. Trzy tysiące legionistów. Trzy czwarte legionu. Tylko nielicznym spośród tych, którzy w akcie rozpaczy rzucili pod swe nogi własną broń, zbroję oraz dumę, udało się przetrwać i uciec poprzez skok w mętny nurt rzeki, niebieskiej od yranorskiej krwi. Lecz Sefreisa nie było wśród nich. Ten bowiem wolał ratować honor niźli skórę, czym przypieczętował swój los. I choć towarzysze wokół płakali i wzywali litości, a sam legat padł, rażony strzałą, Sefreniusz Ispekalla postanowił zebrać dookoła siebie ostatnich kawalerzystów, którzy nie poddali się panice. Przeczuwając, że to jego ostatnia komenda, wydał żołnierzom rozkaz natarcia wprost na ścianę włóczni odgradzającą ich do suchego lądu. Niechaj choć jeden się przebije. Niech choć jeden poniesie dowództwu wieść, iż Czwarty Legion przestał istnieć, nim sami się domyślą na widok padlinożerców ciągnących ku pobojowisku.

Zginęli wszyscy. Część padła jeszcze przy podejściu do natarcia, powalona nadlatującymi zewsząd pociskami. Reszta nadziała się na pochylone włócznie Hummanoy. Najdłużej ostał się sam Sefreis. Ispekalla, jakby żartem losu, zdołał przeprowadzić swego konia pomiędzy morderczymi rożnami, na których nabici dogorywali jego podkomendni, a następnie z mieczem w garści usiłował wyrąbać sobie drogę poprzez zbitą masę ciał – i siekł, siekł, siekł! Omdlałym ramieniem wymachiwał na prawo i lewo, zbryzgawszy ostrze większą ilością posoki niż podczas wszystkich swoich bitew razem wziętych. Głowy i zaciśnięte na drzewcach kończyny pokornie ustępowały przed jego ciosami. Powoli, otaczająca go chmara się przerzedzała. Zamglonymi od wysiłku oczyma był już nawet w stanie zobaczyć krawędź kordonu, za którą byłby już ocalony…

I wtedy właśnie zabito pod nim konia. Sefreis padł razem z nim, a ciężar zwierzęcia przygniótł mu nogę. Był w potrzasku. Zdążył jeszcze tylko zobaczyć, jak nad jego głowę wznosi się topór…

Ostatniego ze swoich wspomnień Sefreis, choćby nie wiadomo jak bardzo się starał, nie potrafił przywołać. Być może było w nim tyle bólu i strachu, iż na ten króciutki moment, nim zgasło w nim życie, nad jego umysłem zapanował miłosierny, niosący zapomnienie obłęd. Sefreniusz lubił wierzyć, że w ostatnim przebłysku świadomości myślał o Farrinii.

O jej rozgrzewającym uśmiechu.

O pokrzepiającym spojrzeniu, które niezmiennie przywracało jego zmęczonemu ciału i duszy chęć do życia. To ona pierwsza nadała mu ten przydomek – Sefreis. Mówiła, że to brzmi jak delikatny podmuch wiatru, pieszczący wargi w jesienny poranek. Równie delikatny, jak i on.

Tak oto zginął Sefreniusz Ispekalla, który raptem tydzień wcześniej dowiedział się o narodzinach pierworodnego syna. Któremu miesiąc nazad sam legat przyobiecał oficerskie szlify w zamian z męstwo okazane w boju. Który potrzebował jeszcze tylko trzech wypłat żołdu, by spłacić rodzinne długi.

Z początku ciężko było mu pojąć, co tak naprawdę się stało. Gdy się ocknął, w pierwszej chwili pomyślał, że jednak cudownie przeżył. Że Yrroind okazał mu łaskę i wspaniałomyślnie pozwolił pozostać jeszcze trochę na tym padole, nim naprawdę powoła jego duszę do Otchłani. Lecz radość nie trwała długo – wystarczyło, bowiem iż spojrzał pod nogi. Jego własne ciało, które poznał pomimo rozłupanej na pół głowy, leżało u jego stóp. A w zasadzie: to jego stopy, przezroczyste i niematerialne,  t k w i ł y  w tymże ciele, dając mu jasno do zrozumienia, iż gołe, okrwawione truchło jego jestestwa jest niczym innym, jak tylko gołym, okrwawionym truchłem. Z krzykiem, którego usłyszeć nie mogła żadna żywa istota, uciekł z grobli i nie wracał tam przez następne cztery stulecia.

Początkowo był zbyt przerażony, by w ogóle myśleć o tym, co go spotkało. Następnie po prostu przeczył faktom, z którymi się nie godził i których nie chciał zaakceptować. Bo jakże to? Umarłem? Od tak? A gdzie Milczący Przewoźnicy, którzy zwozili poległych w boju prosto do Otchłani? Gdzie Sąd Sześciuset Dusz, na którym osądzono by jego dobre i złe czyny? Gdzie Pola Alzadryjskie, na których umarli świętować będą po kres Wszechświata, pod czujnym okiem sprawiedliwego Yrroinda?

Nic takiego go nie spotkało. Nikt nie przybył po jego duszę, by w Otchłani spotkała się z poległymi towarzyszami, by tam oczekiwała nadejścia Farrinii i jedynego syna. Był sam. Najzupełniej sam, w krainie swej kaźni.

Wyparcie z czasem przerodziło się w gniew. Gniew z czasem przerodził się w nadzieję – nadzieję, iż Sefreis nie jest j e d y n y m . Ispekalla szukał długo i zawzięcie, lecz nigdy nigdzie nie spotkał innej zapomnianej duszy. Jak widać, tylko o niego Yrroind postanowił się nie upomnieć. W czasie tych beznadziejnych poszukiwań choćby jednego, jedynego towarzysza w niedoli, Sefreis odkrył, że Felderan jest nie tylko jego cmentarzem, ale i więzieniem. Kiedy bowiem postanowił udać się do domu, na Zachód, do ziem za Górami Wyłoroskimi, ku własnemu zdumieniu za każdym razem kręte górskie ścieki prowadziły go z powrotem ku Felderanowi. Z drugiej zaś trony, choćby nie wiadomo jak zawzięcie parł naprzód, zaporą nie do przejścia okazywała się dlań Rzeka Spokojna, oddzielająca Felderan od ziem na Wschodzie. Kiedy prąc naprzód zanurzał się – po łydki, po uda, po pas – niemalże stojąca woda zaczynała spychać go z powrotem na felderski brzeg. To samo na Północy, to samo na Południu. Którędy by nie poszedł – coś stawało mu na drodze, mąciło zmysły i odsyłało z powrotem ku własnemu grobowi. Był uwięziony w Felderanie na dobre. Nie dość, że umarł – już nigdy nie będzie mu dane ujrzeć rodzinnych stron. Nigdy więcej nie dane mu było zobaczyć uśmiechu Farrinii. Ujrzeć, jak jego syn wyrasta na mężczyznę. Kiedy zdał sobie z tych faktów sprawę, jego nadzieja eksplodowała w nawrocie gniewu, zaś na jej zgliszczach, w niebijącym już sercu Sefreisa zakiełkowały marazm i beznadzieja.

Przez następne pokolenia Sefreis był martwy w każdym tego słowa znaczeniu. Snuł się kroczek za kroczkiem, przemierzając Felderan wzdłuż i wszerz. Jego jedyną rozrywką było w tym czasie liczenie wszystkiego, co tylko można policzyć. Po piętnastu latach na pamięć znał liczbę i położenie wszystkich felderskich lasów i rzeczek. Jedynym czego pragnął, było szaleństwo, które miłosiernie położyłoby kres wszystkim jego rozterkom, które zabrałoby bolesne wspomnienia, zastępując je zbawczym bełkotem.

Niestety, umarły, jak się okazało, nie może oszaleć. Sefreis trwał więc dalej, beznadziejnie świadomy wszystkiego wokół – w tym i własnej beznadziei. Ożywiał się wyłącznie wtedy, gdy Felderanem wstrząsała kolejna wojna.

Śmierć zabrała Sefreisowi wszystko, w zamian dając jednak moc, której natury do końca nigdy nie pojął. Jednego był jednak całkowicie pewien: od czasu swego zgonu był w stanie zwietrzyć każdy zbrojny konflikt na długo przed jego wybuchem. Emocje, takie jak lęk, podniecenie czy gniew nabrały dla niego barwy, zapachu i dźwięku; wyczuwał je wszystkie rozlewające się po równinach, wnikające splotami między drzewa, osiadające w ziemi wszędzie tam, gdzie dojść miało do bitew. Na ten krótki czas, kiedy żywi się wzajemnie mordowali, samotny duch wygrzebywał się z własnej otchłani i, niczym mucha zlatująca do padliny, ciągnął na miejsca starć i potyczek. Jednakże, oglądanie Yrannariy walczących z Hummanoy, Hummanoy walczących z innymi Hummanoy, czy też – co bolało Sefeisa najbardziej i czego nie potrafił pojąć – Yrannariy walczących z innymi Yrannariy, nie sprawiało mu w ogóle przyjemności. Brawurowych szarż i honorowych śmierci dosyć naoglądał się za swego prawdziwego życia. A mimo to – przychodził. Stał się niematerialnym świadkiem większej ilości bitew niż najwięksi weterani i kronikarze, a to w jednym tylko celu: by napawać się śmiercią. By przejmujące emocje wypełniające pobojowiska, jak strach i obrzydzenie, zawdzięczały mu w umyśle niczym dzwony i pchnęły go do tańca radości. Wszechobecna śmierć stała się jego narkotykiem, za który gotów był oddać kolejne milenia niebytu.

Pewnego razu, jeszcze przed upadkiem Yrannariy, przemierzając pobojowisko Sefreniusz natknął się na wojownika, który wciąż konał. Był to Hummanoy, brudny i zarośnięty, choć młody wiekiem. Ciężka włócznia, przebiwszy jego prawe płuco, przyszpilała go do ziemi, zaś on, nie zważając na krwawą ślinę cieknącą mu po brodzie, toczył beznadziejny bój o jeszcze jeden oddech.

Pomimo upływu pędzących lat oraz stracenia życia z ręki jednego z nich, Sefreis wciąż gardził Hummanoy. Gdyby mógł, najchętniej splunąłby na umierającego. Kiedy już miał odejść z placu boju, na którym gromadzić zaczęli się padlinożercy (widok zwierząt rozrywających ciała poległych na strzępy niezmiennie napawał Sefreniusza obrzydzeniem), ich spojrzenia spotkały się. I wówczas Sefreis zamarł, gdyż umierający nie patrzył gdzieś za horyzont, który duch by mu przesłonił, gdyby był widzialny – ten człowiek patrzył prosto na n i e g o. Spięte łańcuchem równie niematerialnym, co sam Sefreniusz Ispekalla, ich spojrzenia pozostały złączone aż do chwili, gdy w oczach człowieka ostatecznie zgasło życie. Nim jednak to się stało, konający uniósł w błagalnym geście dłoń do góry. Nie mógł wydobyć z siebie jednak żadnego słowa, więc Sefreis nie był w stanie zrozumieć o co mu chodziło. Pragnął ocalenia? A może skrócenia męki? Czy… czy rzeczywiście mnie widział? Te pytania pozostawały zagadką, na którą odpowiedzi nie potrafił znaleźć od ponad dwóch tysięcy lat.

Tamto spotkanie odmieniło Sefreisa. Pojął to, jak bardzo żałosnym nie-bytem był przez ostatnie stulecia. Zdeptał więc dawnego, marnego siebie, odrzucił precz depresję i marazm, zaś przeciwko rzeczywistości, jakiej nie potrafił pojąć rozumem, przywdział niezniszczalny pancerz cynizmu. Od tamtego dnia drwił z wszystkiego, co żywe. Gardził problemami tych, którzy wciąż musieli jeść, spać i oddychać. Poprzysiągł sobie, że już nigdy nie uroni choćby jeden niematerialnej łzy.

To przyrzeczenie złamał jeden tylko raz – w dniu, kiedy to Yrroind zesłał na Yrranariy zgubę. Łkał przez dziewięćdziesiąt sześć lat: od dnia, w którym z nieba spadła skała i rozniosła w pył wieczne Imperium, po chwilę, w której ostatni z jego ludu oddał ducha. A każda uroniona przez Sefreniusza łza była życiem jednego Yrannariy, konającego z głodu, zimna, szaleństwa bądź żalu; zabitego rękoma ras, które niegdyś podbił, a które teraz krwawo się mściły za dwa tysiące lat yranorskiej buty.

Gdy umarł już ostatni Yrannariy, Sefreisa ostatecznie przestało cokolwiek obchodzić. Nie dbał już o nic, zajęty kolejnym już liczeniem wszystkich kamieni w potoku numer trzysta dwanaście. W szczególności zaś nie dbał o Felderan, swe znienawidzone więzienie. Nic go nie obchodziły życia oraz rozterki Hummanoy, którzy wreszcie wzięli sobie tę ziemię w posiadanie i na fundamentach ze startych na proch yranorskich kości pobudowali swoje wsie, miasta i zamki. Kolejne wojny ich przyczyny zbywał wzruszeniem ramion, bitwy oglądał wyłącznie kierowany przez perwersyjną przyjemność, jaką mu dawały. Nie zwracał już uwagi na barwy sztandarów, jakie kolejne, idące miarowym krokiem prosto na rzeź pokolenia młodzieńców dumnie niosły przed sobą w drodze na miejsce kaźni. Nie obchodziły go imiona królów, generałów, despotów i tyranów. W głębokim poważaniu miał wszystkich bohaterów i zdrajców, jakich zrodziła żałosna felderska ziemia.

I dlatego też Sefeis nigdy nie poznał tragicznej historii Felderanu. Nie wiedział, jak często jego mieszkańcy zmuszeni byli wymieniać walutę w obiegu i proporce na weksyliach – w międzyczasie grzebiąc kolejne poległe w walce pokolenie. Nie znał nazw państw i imion monarchów roszczących sobie prawo do tutejszych pól, którym bliżej było do masowych mogił, oraz wzgórz, przywodzącym na myśl kurhany. Nie dbał o to, że po raz ostatni granice zmieniono tu raptem przed siedemnastu laty. Interesowało go tylko to, co w wojnie najważniejsze – śmierć, chaos i zniszczenie. Potrafił usłyszeć szczęk oręża dochodzący z pola, na którym jeszcze nie doszło do bitwy oraz z wielu dziesiątek mil poczuć woń prochu, którego jeszcze nie wystrzelono. Każdy krzyk bólu, każdy lament rozpaczy, każda kropla potu, łez i krwi były dla niego niczym balsam kładziony na niechcącą się zagoić ranę, przecinającą wzdłuż i wszerz całe jego jestestwo. W istocie, to był jego narkotyk – na bok odsuwał wszelkie troski i żale, a za jego brak płaciło się niewyobrażalnym głodem. Ispekalla nie dbał już o to, że po kres dziejów będzie niewolnikiem tej ziemi, wiecznie grząskiej dzięki morzu krwi, jaką wypiła. Byleby mógł znów zobaczyć, jak po raz kolejny wzajemnie wyżynają się Hummanoy o miękkiej skórze, pokryci pyłem Hraggatoy oraz na wpół dzicy Siagerrey – ci wszyscy, którzy zastąpili jego lud u sterów cywilizacji, kiedy tylko skończyli wycierać ze swych rąk błękitną, yranorską krew. Byleby jeszcze ktoś został kolejną ofiarą przeklętego Felderanu, jak on i jego kamraci… Choć wątpił, by Yrroind pamiętał o nim w swym boskim planie, nie ustawał w tej jednej, jedynej modlitwie – by przyszła kolejna krwawa wojna, po której nastąpi wielka żałoba wdów i sierot. Sierot, które za lat dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, na oczach Sefreisa podzielą losy swych ojców.

O to modlił się porzucony przez Boga Sefreniusz Ispekalla, który od trzech tysięcy lat odsiadywał swój pośmiertny wyrok. Choć szczerze Stwórcy nienawidził za to, iż ten o nim zapomniał, mimo upływu trzech mileniów samotności, nie wyzbył się dziecięcego zwyczaju modlitwy, która była jednak przerażająco niegodna żadnej żywej istoty.

Ale przecież Sefreis nie był żywy. Był niczym i wszystko mu było jedno, czy jego litanie obrażają, czy raczej bawią okrutnego demiurga, który ze swego tronu na Aldrazyjskich Polach skazał na śmierć całą jego rasę oraz miliony innych istot. Bo czy mogło go spotkać coś jeszcze gorszego?

Proszę Cię, o Panie okrutny i bezwzględny, którego całym sobą nienawidzę – daj mi jeszcze jedną, jeszcze straszniejszą wojnę…

Yrroind okazał się wyjątkowo cynicznym potworem, który pogardą i wzruszeniem ramion zbywał wszelkie lamenty i błagania milionów nic nie znaczących bytów, które w swej naiwności nazywały się jego wyznawcami. Jednakże, była pośród nich ta jedna, jedyna modlitwa, którą demiurg‑sadysta raczył spełniać, a czynił to zapewne z niekłamaną radością – modlitwa martwego od trzech tysięcy lat Sefreniusza Ispekalli. Ku jego modlitwie przychylił się już nie raz i nie dwa. Zrobił to także i tego dnia.

 

*****

 

Nocna była ciemna, że oko wykol. Chłód był dojmujący, nawet jak na Miesiąc Deszczy. Twarz Ragola chłostały nastroszone igłami świerkowe gałązki. Jakby tego było mało, czuł na sobie uważne, nerwowe spojrzenia dziesiątek, jeśli nie setek par oczu. Mimo to, mężczyzna parł przed siebie, ku skrajowi gęstego zagajnika, skąd w głąb zarośli próbowały przebić się promienie światła. Tam też, na granicy drzew, czekały na niego dwa cienie, jeden wysoki i chudy jak szczapa, drugi – krępy.

– Dalej nie podchodź! – leśny szum rozdarł ostry, młody szept, skierowany prosto do Ragola. Tamten usłuchał.

– To wy jesteście Strażnik i Wierny? – spytał, próbując ukryć zażenowanie.

„Rozumiem, że kryptonimy są im potrzebne – pomyślał sobie wówczas – ale jak pragnę zdrowia, patetyczniej już się nie dało? Gdyby „Wyzwoliciel” nie był już zajęty, pewnie któryś z nich tak właśnie by się nazwał…”

– Zgadza się – rzekł drugi cień, ten krępy, jak się okazało. Jego głos był dużo cieplejszy i starszy, brzmiały w nim rezon i dowcip. – A ty zapewne jesteś Szalony Ragol?

– A kogo innego się spodziewaliście? – zapytany wzruszył rękoma, z lekka poirytowany. – Sakkarskiego chana? Smoka w trzewikach?

– Ha! To dobre! – zarechotał grubszy cień. – Podejdź no do nas, kamracie. Wszystko już gotowe i tylko na ciebie żeśmy czekali.

Ragol przykucnął obok nich na samym skraju linii drzew. Stamtąd mógł wreszcie dostrzec źródło muskającego zagajnik światła – dwupoziomowy, okazały dworek na szczycie niskiego, łagodnego wzgórza, oddalony o dwa rzuty kamieniem. Przez szklane okna (rzadki widok w Felderanie!) przezierał blask setek świec, ale również odgłos, którego Ragol nie był w stanie usłyszeć, kiedy przedzierał się przez zarośla – od strony dworzyszcza dobiegał gwar, brzęk metalowej zastawy oraz salwy śmiechu. Ktoś tam, te dwa rzuty kamieniem stąd, właśnie się przednio bawił.

W migotliwym blasku przyjęcia oraz bladej poświacie młodego księżyca Ragol wreszcie przyjrzał się cieniom. Strażnik okazał się być siwiejącym, na oko pięćdziesięcioletnim mężczyzną, z twarzą pokrytą szronem równo przystrzyżonego zarostu. Jak na swą tuszę zdawał się być zaskakująco dziarski i gibki, a szelmowski uśmiech nie znikał z jego pomarszczonej twarzy. By zająć pełne energii dłonie, przerzucał pistolet z ręki do ręki, na całe szczęście nienabity. Wierny z kolei był jego kompletnym przeciwieństwem: młody, szczeniak wręcz, na twarzy gładki jak niemowlę, chudy i wysoki jak chmielowa tyka (jednak nie tak wysoki, jak Ragol, a już na pewno nie tak masywny), a do tego jeden wielki kłębek nerwów. Ragol dostrzegł, że dla dodania sobie kurażu młodzik zaciskał i rozluźniał chwyt roztrzęsionych palców na rękojeści skrywanego pod płaszczem kordu. W jego niedoświadczonych oczach bijąca od dworku poświata odbijała błysk gniewu i zniesmaczenia.

Przybysz zażądał od nich raportu a ci – choć młodzik z oporami – posłusznie mu o wszystkim powiedzieli. Ragol przez krótki moment był wręcz pod wrażeniem ich profesjonalizmu w tej kwestii. Zadawał proste pytania i oczekiwał jednoznacznych odpowiedzi. Mówiąc, wiercił w czaszce współrozmówcy dziurę spojrzeniem swych siwych oczu.

– Zastosowaliście jakikolwiek podział taktyczny?

– Podzieliliśmy ludzi na trzy grupy uderzeniowe, po jednej dla każdego z nas – odparł Wierny, jakby rozdrażniony, że Ragol bierze ich za kompletnych amatorów. – Będą wiedzieli, za kim podążać i kogo słuchać.

– Dobrze. A co z uzbrojeniem?

– Nie jest kolorowo, ale mogło być gorzej – westchnął Strażnik. – Mamy to, co udało się zebrać bez wzbudzania podejrzeń: cepy, kłonice, kosy, spisy. Może z tuzin pałaszy i szabel. Dziesięciu przyniosło łuki, sformowałem z nich osobną drużynę. Znam ich, wiem, co będą w stanie z nimi zrobić.

– A broń palna?

– U nas co drogi kłusuje. Ptaszniczek i guldynek mamy prawie dla setki strzelców, ale zdecydowaliśmy, że lepiej rozdzielić ich po równo między grupami, niż tworzyć z nich osobny oddział.

– Strzelby myśliwskie? – mruknął Ragol, wyraźnie zawiedziony.

– A czegoś się spodziewał? Muszkietów i armat? Pik spod jednej sztancy i barwionych mundurów? – odparł starszy mężczyzna, lecz w jego głosie nie było cienia ironii ani złośliwości. W istocie, był aż nadto spokojny. – Staraliśmy się jak tylko mogliśmy, ale nie mamy tu manufaktur zbrojeniowych ani odlewni dział. Nie jesteśmy armią.

– Jeszcze – syknął młodzik.

– Święte słowa, chłopcze – pokiwał głową siwy. – Masz jeszcze jakieś pytania, Ragolu?

– Kiedy chcecie atakować? – twarz Ragola była jak maska: niewzruszona, wyryta w jednej, beznamiętnej pozie.

Strażnik wyszczerzył nierówne zęby w uśmiechu.

– Aż tak wam do bitki śpieszno? – zachichotał.

– Przysłano mnie tutaj w jasno określonym celu: przejąć dowodzenie nad grupą Strażnika i Wiernego, a następnie zdobyć cel – mruknął rozdrażniony przybysz.

– I zdobędziesz cel, spokojna głowa. W s z y s c y go zdobędziemy! – rzekł dobitnie Strażnik. – Ale cierpliwości. Wam, młodym, wiecznie jej brakuje…

Wierny prychnął. Ragol przewrócił oczyma.

– … Mój towarzysz i ja zdecydowaliśmy przed twoim przybyciem, że najlepiej poczekać, aż te łachudry się upiją. Bal rozpoczął się dosłownie przed paroma minutami, na moje trzeba im dać jeszcze dwie albo i trzy godzinki.

Czekali więc, w mroku i chłodzie. Ragolowi jednak to nie przeszkadzało. A już na pewno nie tak bardzo, jak towarzystwo, z którym dzielił to oczekiwanie. Gołowąs Wierny i staruszek Strażnik szybko dali się poznać od jak najgorszej strony. Gęby im się nie zamykały, a ich paplanina sprowadzała się z reguły do tego, że młodzik ciskał klątwy pod adresem „zdrajców” i wygrażał dworzyszczu pięścią, zaś ten drugi zbywał wszystko żartem i sarkazmem. Ragol nie był w stanie określić, jak długo siedział wciśnięty między te dwie paple, może to była godzina, może mniej niż dziesięć minut, jakby nie patrzeć, tortury zawsze się niezwykle wleką. Wszystko wokół drażniło przybysza: staruch, bo nie podchodził do sprawy na poważnie, młodzik – bo brał ją aż nazbyt poważnie. Frustrował go wciąż odwlekany atak (Strażnik co rusz powtarzał, że „jeszcze tam się nie spili jak trzeba”, a Wierny tylko mu milcząco przytakiwał) oraz nierówna, pełna kamieni ściółka, na której nie można było wygodnie usiąść. No i, co najważniejsze, dręczyła go wizja najgorszego: że nie podoła danej mu misji. Że któryś element tej – niezbyt zresztą solidnej, jak zdążył się już przekonać – konstrukcji runie mu prosto na łeb, a on nie będzie w stanie spojrzeć Arfanowi w oczy… Nie pozwolił jednak, by obawy przejęły nad nim kontrolę. Jego twarz, pomimo frustracji i niepewności, pozostawała kamienną maską.

– Pewnie świetnie się bawią – wyszeptał Wierny przez zaciśnięte zęby, wpatrując się zazdrośnie w kierunku posiadłości. Ragol nie był w stanie zliczyć, który to już jego przytyk pod adresem „zdrajców” i „odszczepieńców”. – Pewnie Korzennik właśnie sobie myśli, że opija transakcję życia!

– A ty byś na jego miejscu inaczej myślał? – parsknął Strażnik. – Czego by nie mówić o Erkeboldzie Korzenniku, skurczybyk ma łeb do interesów, także tych na całe życie. Posag jakoś wielce go nie zubożył, a skoligacenie się z Zawalidrogami uczyni go przyjacielem największych posiadaczy ziemskich po tej stronie Spokojnej.

– Ja bym nigdy nie wydał córki za Benerianina! – warknął pierwszy, lecz tym razem nie dał rady powściągnąć głosu, który, miast zaszeleścić, zadźwięczał ostro. Szybko jednak uspokoił się i ponownie zabrzmiał jego szept:

– Córka sprzedawczyka i syn cudzoziemca. Na samą myśl o tym, jakie bachory mogłyby z tego wyniknąć, robi mi się niedobrze.

„Trzymajcie mnie, ile jeszcze?” – wzdychał Ragol w duchu. Choć dotąd milczeniem zbywał gadaninę obydwu, tym razem nie wytrzymał:

– No to może dopilnujmy starań, aby nie trzeba było się obawiać o przyszłe pokolenie? – kiedy mówił, jego płowo-złoty wąs, zwisający aż po podbródek, drżał niczym gałęzie wierzby na wietrze. Jego przesiąknięty ironią ton zdradzał zniecierpliwienie i poirytowanie. – Nie chciałbym zanadto was popędzać, ale jeśli zamierzacie spędzić tu kolejną godzinę, to być może młody Zawalidroga zdąży wreszcie swoją narzeczoną zapłodnić, a wtedy to już mleko rozlane!

Słysząc to, Strażnik nieomal ryknął śmiechem – na swoje szczęście, zdążył wpakować sobie pięść do ust i stłumić rechot.

– Ech, jacy wy niecierpliwi! – westchnął po chwili, ocierając łzy rozbawienia. – Ale jeszcze nie pora. Jeszcze nie.

„Nosz kurwa mać!”

Niczego jednak na głos nie powiedział, jedynie zacisnął zęby i wypuścił nosem to, co o mały włos nie uszło ustami, a co miało być w zamierzeniu wyjątkowo obelżywe. Miast tego postanowił przyjrzeć się dworkowi – może to pozwoli mu oderwać uwagę od dwóch patałachów, którzy ze wszystkich sił starali się wyprowadzić go z równowagi. Tak, skupić się na celu to najlepsze, co mógł zrobić. Myśleć o posiadłości, ale nie jak ten kretyński szczyl, który widział tam gniazdo sprzedawczyków i ciemiężycieli. Dla Ragola był to po prostu budynek, który trzeba zdobyć, ograbić i zrównać z ziemią. Inna sprawa, że był to budynek wcale ładny. W istocie, aż żal ściskał serce Ragola na myśl, że, nim nadejdzie świt, ktoś podłoży podeń ogień.

Posiadłość prezentowała się zjawiskowo, zwłaszcza, gdy pod uwagę wziąć niezbyt piękną okolicę. Ceglane, otynkowane i porośnięte bluszczem dworzysko budziło respekt szeroko rozbudowanymi skrzydłami oraz dodatkowym piętrem uwypuklonym przez wykusze – taki rozmach był rzadki w krainie, gdzie mało kto słyszał choćby o wspornikach. Dach z kolei zdobiły starannie wypalone czerwone dachówki, jakich nie uświadczysz w Felderanie chyba nigdzie indziej poza domami najznamienitszych patrycjuszy w Enindrii. W oknach zaś stały najprawdziwsze szyby z matowego, zielonego szkła. Ten majstersztyk budownictwa wieńczył ganek kryty drewnianym, spadzistym daszkiem, który podtrzymywały dwie bliźniacze kolumienki, od góry do dołu pokryte fantazyjnymi motywami roślin i zwierząt. Ganek stał przed wejściem frontowym, które Ragol miał szansę ujrzeć parę godzin przed dołączeniem do Strażnika i Wiernego, jeszcze przed zmierzchem. Teraz zaś, wespół z dwoma durniami czatował pod tylnym wejściem, prezentującym się mniej dostojnie, za to otoczonym przez warzywny ogródek, na którym pozycja każdej rośliny na każdej grządce zdawała się być zaplanowana z istnym pietyzmem. To nie był jakiś tam sobie szlachecki dworek – to była prawdziwa perełka architektury. Erkebold Korzennik wyrządził tej szaroburej okolicy przysługę, kiedy postanowił upiększyć ją swą posiadłością. Jego dwór był istnym cudem pośród trawiastych równin, gdzie nawet najbogatsi rolnicy rzadko kiedy pozwalali sobie na taki luksus jak chociażby okiennice w swoich chatach. Uroczy był ten dworek. Ragol z pewnym zdziwieniem skonstatował, iż z chęcią by w nim zamieszkał i się zestarzał. „Cholera – ukłuła go nagle kolejna myśl – chyba robię się sentymentalny.”

Tylko jedna rzecz wydała mu się dziwna.

– Piękna posiadłość – mruknął, jakby od niechcenia po jakimś kwadransie milczenia. – Aczkolwiek myślałem, że wy, w Felderanie, raczej fortyfikujecie, niż zdobicie swe domy.

Młody w odpowiedzi tylko warknął coś, żeby Ragol „nie mówił tak, jakby ten zdrajca był jednym z nas”. Siwy był za to dużo mniej czuły na tym punkcie.

– W istocie, z reguły tak robimy – westchnął, kręcąc ze smutkiem głową. – Korzennik ma oprócz tego jeszcze rodową posiadłość pięć mil stąd. Prawdziwy kasztel, mówię ci! Ale rzadko już tam bywa i chyba nawet planuje ją rozebrać, żeby mieć kamień na sprzedaż. Zaś to – lufą krócicy wskazał dworek w geście, który Ragolowi wydał się wręcz oskarżycielski – jest owocem jego próżności, podpartej modą przywiezioną z Benerii. Jeszcze ćwierć wieku temu każda, powtarzam, k a ż d a chłopska zagroda w Felderanie była jak reduta, każdy klucz wsi jak pas umocnień, a każdy szlachecki dom – jak fortalicja, w której poddani mogli liczyć na schronienie w trudnych czasach. Ale po wojnie, kiedy najwięksi lokalni posiadacze ziemscy musieli uciekać za Wyłory, ten wasz Król wziął sobie we władanie paręset porzuconych wsi i rozdał je swoim zausznikom, a twoim ziomkom. Nazjechało się więc co nie miara wszelkiej hołoty zza wschodniego brzegu Spokojnej – wszyscy wzięli po tuzinie wsi, zburzyli porzucone forty i na ich fundamentach pobudowali te swoje śmieszne domeczki, co to je zdmuchnąć może jeden wystrzał z armaty. A za ich przykładem poszły te sprzedajne łazęgi, co to jeszcze paręnaście lat temu przechwalali się, że to duma nie pozwoliła im opuścić tych ziem, kiedy przed wojskami Imperium uciekali z Felderanu ostatni Landurzy. D u m a, rozumiesz to? Ha! Koniec końców, okazali się gorsi od tych, którzy wyemigrowali. Tamci przynajmniej nie zaparli się samych siebie. A ci tutaj? Pościągali futra, zgolili brody i przystroili się w beneriańskie łaszki, a następnie, jak ten kutas Korzennik, zaczęli wpychać swoje córki i synów do łóżek bogatych przyjezdnych, mieszając krew i plugawiąc naszą ziemię mieszańcami. Nauczyli się nowego hymnu, a ze sztandarów, na które niegdyś przysięgali, porobili onuce. Kiedyś klękali przed mamutem, teraz wolą podlizywać się szkapie w twierdzy. Ale dziś – dziś, mój przyjacielu, upomni się o nich dziejowa sprawiedliwość, jak Felderan długi i szeroki. Tak nam dopomóżcie: Yrroindzie, Serrino i Venferris!

Ragol nie był pewien, co go bardziej zdziwiło – łatwość, z jaką siwy z byle błahostki potrafił uczynić porywający monolog, czy raczej to, że poruszenie tak durnego tematu przemieniło go z dowcipnego cynika w równie zgryźliwego fanatyka, co Wierny. Ta zmiana trochę go zawiodła – Strażnik, pomimo swej irytującej maniery, zdawał się być przynajmniej nieco sympatyczniejszy od tamtego gówniarza. Jednak, koniec końców, i on okazał się tak samo zaślepiony żądzą dziwnie pojmowanej zemsty. Cóż, ich pobudki jakoś niespecjalnie Ragola poruszały – bądź co bądź, z własnego doświadczenia wiedział, jak wielka potrafi być w człowieku pragnienie vendetty, oraz że świętym prawem każdego jest pójść za tymże pragnieniem. W zasadzie, to po prostu jeszcze bardziej zirytowała go postawa tej dwójki żądnych krwi mędrków. Mało obeszło go również to, kiedy siwy nazwał beneriańskiego monarchę „tym waszym Królem”, a Benerian – „jego ziomkami”. No tak, choć Ragol wyrzekł się Imperium lata temu, w oczach takich, jak ci dwaj, płytkich i nierozgarniętych, zawsze będzie tylko jakimś tam Beneriańcem, nawet jeśli będzie walczył u ich boku. Ale jego, w przeciwieństwie do nastroszonego gołowąsa obmacującego rękojeść miecza niczym łydkę kuryzany, nie można było tknąć do żywego paroma marnymi słówkami. Ragol nie był małostkowy – małostkowość to cecha słabych. W czasie słuchania tego monologu skrzywił się jedynie raz, kiedy to siwy nazwał go „przyjacielem”. Jakże absurdalnie brzmiało to po tym, kiedy z jego ust zdążyły już paść takie kąśliwe uwagi, mające niewątpliwie być, w mniemaniu siwego, bolesnymi docinkami. „Ech, a ja miałem tego idiotę za człowieka godnego uwagi.”

O nic już więcej nie pytał. Minuty mijały, gołowąs cały czas coś tam sarkał pod nosem, staruch szybko wrócił do swej irytującej, sarkastycznej maniery, zaś Ragol po prostu czekał w milczeniu. W końcu stało się.

– Dobrze więc – sapnął Strażnik, podnosząc swe przygrube cielsko z ziemi i dobywając pałasza. – Pora pokazać tym łachudrom, że Bogowie może i wybaczają, ale Felderan – nigdy!

– Czyli co? Zaczynamy wreszcie nasz spektakl? – ożywił się Ragol, także wstając na nogi.

– W istocie. Chłopcze – Strażnik zwrócił się do młodzika – poczynaj!

– Z przyjemnością! – wysyczał chłopak, prężąc się jak struna i wznosząc ze świstem kord nad głowę. Poświata bijąca od strony dworzyszcza jedynie podkreśliła jadowity uśmiech na jego licu, na widok którego Ragola zemdliło.

 „Bogowie, ależ te ich gesty są żałośnie teatralne. Szlag, mogłem nie nazywać tego spektaklem, to chyba tylko ich mocniej nakręciło…”

Gołowąs wystąpił kilkanaście kroków przed ścianę losu, asekuracyjnie przygarbiony, choć ostrze wciąż trzymał wysoko uniesione. Po chwili jednak zatrzymał się i nerwowo spojrzał za siebie.

„Boi się” – ocenił Ragol, który bardzo dobrze znał to spojrzenie. Nie raz już oglądał je u ludzi, do których właśnie dotarło, że od ich jednego gestu zależeć może, czy zaraz rozpęta się piekło. Dopiero w tych momentach tacy pieniacze zaczynali zdawać sobie sprawę, ile tak naprawdę zależy od tego jednego machnięcia ręką, od jednego wrzasku lub komendy. Wówczas to obracali się nerwowo za siebie, aby w wyrozumiałych spojrzeniach towarzyszy broni dostrzec zachętę, zapewnienie o słuszności tego, o co walczą. W pełnych zacięcia oczach przyjaciół starali się odnaleźć własną zagubioną odwagę. „Cóż, w moich, niestety, nie masz czego szukać. Nim zacząłeś odgrażać się wybiciem wszystkich felderskich zdrajców, wpierw trzeba było wyhodować sobie jakieś jaja, chłopcze.”

Rzeczywiście w obojętnym, wypranym z emocji spojrzeniu Ragola młody bojownik nie dostrzegł żadnego wsparcia. Strażnik musiał być jednak bardziej rozrzutny w udzielaniu moralnej otuchy, albowiem mina chłopaka nagle zhardziała, a chwyt na rękojeści kordu – poprawił się. Ostrze ze świstem przecięło powietrze i opadło w dół, zaś ugięte nogi momentalnie się wyprostowały i wystrzeliły Wiernego wprzód, aby ten z krzykiem na ustach mógł co sił ruszyć na dworek.

– Ataaaaaaak!

Sygnał został dany.

Do natarcia pierwszy włączył się także rozwrzeszczany staruch, tuż za nim – Ragol. Ten drugi nie miał jednak najmniejszej ochoty zdzierać sobie gardła. I tak nie uczyni to żadnej różnicy. W mniej niż dwa uderzenia serca zagajnikiem w posadach zatrząsł bowiem wojenny ryk trzech setek gardeł.

Raptem kilka kroków za gnającą co sił trójką z lasu wypłynęła lawina cieni, z każdą sekundą coraz to bardziej rozpędzona. Liczba nocnych mar jedynie rosła, a wszystkie one łączyły się w jednym krzyku i jednym celu – podleśnym dworzyszczu na szczycie wzgórza. „Gnieździe zdrajców i sprzedawczyków”. Blask przyjęcia oraz łuna Księżyca nadawały łatwe do rozpoznania kształty wszystkim tym przedmiotom, które koszmary dzierżyły w swych kurczowo zaciśniętych dłoniach: cepom, kłonicom, siekierom, osadzonym na sztorc kosom oraz świeżo nabitym samopałom.

Setki buciorów rozryły ogródek warzywny, który śmiał stanąć na ich drodze. Okalający go płotek został dosłownie zrównany z ziemią. Wzburzona fala luf i ostrzy dopadła tylnego wejścia dworu w paręnaście sekund, do drzwiczek dla służby pierwszy dotarł Ragol, albowiem Wierny postanowił wspaniałomyślnie ustąpić mu zaszczytnego miejsca w awangardzie. Wysoki wojownik bez cienia wahania wyszarpnął zza pasa siekierkę i z całą mocą ramienia rąbnął na wysokości, na której spodziewał się zastać skobel. Drzwi zachwiały się w zawiasach. Po drugim ciosie był pewien, że drewno pękło. Z całej siły kopnął okaleczone drzwi, a te nie tylko ustąpiły, ale nieomal wyleciały z futryny. Dziesiątki napastników z Ragolem, Strażnikiem i Wiernym na czele przecisnęły się przez tylny korytarz do głównego holu. Ze ścian spoglądały na nich złocone obrazy niewzruszonych i dumnych przodków Erkebolda Korzennika, pełnych oburzenia, iż ktoś śmie zakłócać ich olejny spokój. Szerokie schody wiodące na wyższe piętro pyszniły się wyściełającą je czerwoną materią oraz rzeźbioną w smoczej kości poręczą.

– Trzymać się planu – rzucił oschle Ragol.

– Biorę lewę skrzydło! – wrzasnął młodzik niemalże prosto do ucha Ragola.

– Ja prawe! – siwy wykręcił pałaszem fantazyjnego młyńca, dowodzącego szermierczego kunsztu, o jakie Ragol nigdy by go nie podejrzewał.

„Cóż za dziwni ludzie”, pomyślał sobie. „Jeden to idiota udający cwaniaka, a drugi to cwaniak udający idiotę. Uzupełniają się doskonale – tylko czemu to akurat ja muszę być między nich wciśnięty?”

– Ja biorę piętro – mruknął, bardziej dla zasady niż do towarzyszy, jako że ci już popędzili na czele swoich grup szturmowych do przeciwległych sekcji dworu. Wzruszył więc tylko ramionami i strzepnął z umysłu bzdurne rozważania. – Za mną!

– Felderan! – wrzasnął któryś z podległych mu bojowników, a reszta oddziału  zawtórowała:

– Felderaaaaaan! – i z tym bojowym okrzykiem wbiegli po schodach na galerię, wymachując lagami i toporami.

Całe dworzyszcze było kompletnie zaskoczone, zdezorientowani pachołkowie dopiero co wypadali z pokoi, dobywając szabel z nieprzypasanych pochew. Dwóch pierwszych, którzy zastąpili mu drogę, Ragol powalił jeszcze w biegu. Pierwszego zdzielił obuchem siekiery w podbródek, pozbawiając go przytomności oraz wielu zębów – reszty dokonał furkoczący korbacz jednego z ludzi Ragola, który zgruchotał mu skroń. Drugiego wyminął, kiedy ten nieporadnie próbował przyjąć postawę bojową, po czym dokonał pełnego piruetu, który zakończył się wbiciem silnorękiemu topora w szyję aż po głowicę broni. Cios, choć płynny i zamaszysty, nie miał dość siły i ostrze ugrzęzło między kręgami szyjnymi, więc Ragol wypuścił stylisko z rąk. „Najważniejsze to zachować prędkość i nie pozwolić sobie na utratę pędu” – powtarzał w głowie mantry przyswojone lata temu, wyryte pod czaszką głębiej, niż najpaskudniejsza blizna. – „Ci, którzy stoją w miejscu, giną. Ci, którzy zatrzymują się – choćby na chwilę – też giną. Żadnego wahania, żadnego zmęczenia, żadnej litości. Powolni i słabi giną. Liczy się tylko skuteczność… oraz pęd.” Ponownie sięgnął za pas, zza którego tym razem dobył długiego na łokieć noża oraz jeszcze jednego, dużo mniejszego toporka. „No i broń. Giną słabi, powolni oraz bezbronni. Nigdy nie pozwól odebrać sobie broni.”

Na końcu korytarza dostrzegli szerokie, ciężkie drzwi i z miejsca jasnym się stało, gdzie też podziewa się gospodarz i jego goście – tam też skierował się Ragol i jego sto cieni. Wtem, drzwi do sali rozwarły się z hukiem. Stanął w nich szlachcic odziany odświętnie, na dodatek cały poplamiony jakimś gęstym sosem. Oczywistym było, iż oderwany został od trwającej jeszcze chwilę temu uczty, jak również, że wielce był z tego powodu nierad. Być może uznał, że spenetrowanie wściekłego tłumu strzałem z garłacza poprawi mu humor. Na swoje szczęście, właśnie trzymał w rękach nabity garłacz, na dodatek wycelowany prosto w nacierający, wściekły tłum.

– Ja wam dam bunt, kurwie syny! – ryknął gniewnie, po czym wypalił.

Ale Ragol nie zamierzał pokornie przyjąć na pierś strumienia ołowianych kul. „Pęd. Nie pozwól się zatrzymać. Nie pozwól się trafić.” W chwili, kiedy palec szlachcica ciągnął za spust, wojownik rzucił się na wprost i przewrotem przetoczył przez korytarz. Huknęło i przez ułamek sekundy czuł muskający jego plecy podmuch, kiedy pociski z garłacza przeleciały nad nim i wgryzły się w skotłowaną za nim tłuszczę. Kilka szrapneli rozorało mu ramiona i grzbiet. Ale to nie było ważne.

– Iiij! – krzyknął oznaczał, iż kilku zapewne dostało, ktoś mógł być nawet martwy. Ale to też nie było ważne.

„Ci, którzy stoją w miejscu…”

Stopy Ragola ponownie dotknęły ziemi, a jego ugięte nogi wystrzeliły na wyprost, unosząc jego tors z powrotem na właściwą wysokość. Rozpędzone w płynnym, idealnym ruchu ciało przeniosło całą siłę swojego pędu na potężne ramię, ramię zaś przeniosło ją na dłoń, a dłoń – na toporek, który właśnie wylatywał spod rozwartych palców.

„…giną.”

Świst – to lecący czekan przeciął powietrze, w mgnieniu oka przebywając drogę do końca korytarza.

Łup – to łaknące krwi żelazne ostrze łapczywie wgryzło się w czaszkę.

Stuk – to wypalony garłacz wypadł ze zwiotczałych dłoni na podłogę.

Łoskot – na tę samą posadzkę runęło truchło z rozpłatanym łbem. A gdy już leżało, oczom Ragola oraz tych, którym ukąszenia śrutu nie zadały zbyt wielkich ran, ukazało się wnętrze sali, w obronie której bohatersko poległ szlachcic z toporkiem wystającym z czoła.

Biesiadny stół mamił oczy bogactwem i wykwintnością potraw, pomimo iż większość z nich była już przynajmniej napoczęta. Ze lewej i prawej otaczali go zdezorientowani biesiadnicy – dumni i strojni wąsacze oraz ich kobiety, całe obwieszone srebrem i złotem, prawdziwa śmietanka spośród szlachty Felderanu. Wszyscy, co do jednego, zdezorientowani bądź przerażeni. Mężczyźni odruchowo złapali za rękojeści mieczy i pistoletów, z którymi nigdy się nie rozstawali („Może jednak tutejsi nie są tacy głupi?” – przemknęło przez myśl Ragola), lecz szok sprawił, iż żaden nie odważył się naprawdę dobyć broni („A nie, jednak są”). Miast tego, jedynie błądzili rozbieganym spojrzeniem po tłumie napastników, sukcesywnie wlewających się do sali i zajmujących strategiczne miejsca przy ścianach, by móc otoczyć całe to zbaraniałe towarzystwo. Niewiasty, skulone za plecami swoich mężów, synów, bądź kochanków, podniosły paniczny krzyk, od którego zadrżały szyby w oknach. Bojownicy opuścili ostrza swych kos oraz luf strzelb, mierząc nimi prosto w brzuchy i torsy skotłowanej przy stole szlachty. Z ich oczu bił płomień – to żądza krwi, podsycona łatwością, z jaką zaszli tak daleko.

Oto felderscy chłopi gotowi byli roznieść na strzępy swoich panów, którzy od wielu lat, rozzuchwaleni swobodami zagwarantowanymi im przez Imperium, żerowali na bezbronności swych poddanych. To z krwawicy felderskiego wieśniaka wyrastały dworki takie jak ten. To jego łzami przyprawiano mięso na takich właśnie biesiadach. Oto nadeszła pora zemsty na tych, którzy dla diamentowych klamek w drzwiach oraz poszóstnych karoc zamienili służbę Felderanowi na bycie podnóżkiem beneriańskiego okupanta. W sali biesiadnej wrzało, a powietrze gęstniało z sekundy na sekundę. Dziś poleje się krew zdrajców.

Ale jeszcze nie teraz. W tej chwili Ragol potrzebował ich żywych. Kaźń to widowisko. A widowisko trzeba umiejętnie przeprowadzić.

– Czekaaać! – zagrzmiał spiżowym głosem prawdziwego wodza.

Podziałało – i to w ostatniej chwili. Felderzy, choć skołowani tą nielogiczną, ich zdaniem, komendą, unieśli lufy i ostrza pod sufit; wzburzeni, drżący z ekstazy na samą myśl o mordzie – a mimo to posłuszni. „Irytujący krzykacze – przemknęło Ragolowi przez myśl – jednak, przy odrobinie dobrej woli, dało by się z nich zrobić karnych żołnierzy.”

Tymczasem jego spojrzenie natknęło się na parkę zasiadającą u szczytu stołu. Wyróżniali się, i to zdecydowanie – nie tylko zajmowanym miejscem, lecz również bogactwem szat (w rzeczy samej, nie było to łatwe w tak doborowym towarzystwie) oraz młodym wiekiem. Chłopaczyna o wargach pokrytych zaledwie meszkiem dojrzewającego wąsa, cały obleczony złotogłowiem, w obronnym geście obejmował ramieniem dziewczynę. Ta, przykuwająca spojrzenia suknią, która warta być mogła tyle, co pół tego dworu, kuliła się pod bokiem młodego mężczyzny, niemalże w niego wrośnięta. Spod zawieruchy brązowych loków okrywających jej twarz przebijały się wyłącznie oczy – duże, piwne, ogarniające całą salę wzrokiem zaszczutej łani.

Ragol wystąpił przed felderski szereg powolnym, spokojnym krokiem, cały czas nie spuszczając oka z młodzieńca i niewiasty.

– Tendrecjusz Zawalidroga, jak mniemam? – zwrócił się do chłopaka głosem grzecznym, wręcz kurtuazyjnym. Zupełnie, jakby wcale nie zabił przed chwilą człowieka, aby się tu dostać. – A ta urocza istotka stojąca po waszej prawicy to niewątpliwie Usława Korzennikówna?

Nie odpowiedzieli. Młody Zawalidroga zacisnął jedynie wargi. Dziewuszka zaś kompletnie go zignorowała. Jej zwierzęce spojrzenie zatrzymało się bowiem na strzegącym wejścia do komnaty trupie, który ciągle podrygiwał w pośmiertnym tańcu.

– Tatuś – załkała, wtulającą roztrzęsione lico w pachę narzeczonego. – Tatuuuśś!

Ragol spojrzał za siebie, zaskoczony.

„Więc to był Erkebold Korzennik? – uniósł brew. – Ha. Spodziewałem się kogoś bardziej… dostojnego. Chociaż w sumie ciężko o dostojeństwo, kiedy z czoła wystaje ci trzonek czekana.”

– Moje kondolencje – wzruszył ramionami. – Obawiam się jednak, że nie mamy za bardzo czasu na żałobę. Nie zamierzam strzępić sobie jęzora: wszyscy macie pójść z nami przed główne wejście. Opór jest równoznaczny ze śmiercią. Czy wszystko jest jasne?

Młody Zawalidroga, choć z całą pewnością zafajdał już spodnie ze strachu, wciąż był tym, kim był: pierworodnym synem najpotężniejszego magnata między Wyłorami a Rzeką Spokojną. Swoją godność więc miał i Ragola jakoś wcale nie zdziwiło, że to właśnie on postanowił przemówić w imieniu biesiadników.

– Czy to oznacza, że jesteśmy zakładnikami? – Chłopak podniósł się ze swojego miejsca, a rozbeczana narzeczona przesunęła się za jego plecy. Jego głos drżał równie mocno, co jego zaciśnięte na krawędzi stołu dłonie, lecz pomimo tego, powaga i dostojeństwo błękitnej krwi biły od tego gówniarza, aż co bardziej bojaźliwi spośród bojowców Ragola pospuszczali mimowolnie głowy i ściągnęli czapki. – Żądam wyjaśnień! Co zamierzacie z nami zrobić?

– Wasze obecne położenie daje wam raczej marne podstawy do żądania czegokolwiek, panie Zawalidroga – uciął przywódca napastników. – Jak już powiedziałem, radzę nie stawiać oporu. Albo nie! Stawiajcie go sobie. Tak może być nawet ciekawiej…

 

*****

 

Ku rozczarowaniu Ragola, oporu nie stawili. Pokornie, jak owce prowadzone na rzeź, pospuszczali głowy i odpięli pasy z szablami i pistoletami. Kilku wyjęło nawet sztylety zza cholew butów i rzucili mu je pod stopy.

„Co za idioci, trzymajcie mnie – przywódca napastników spoglądał na to wszystko z dezaprobatą. – Sami pozbawili się ostatniej rzeczy, jaka mogłaby im utorować drogę ucieczki.”

Tymczasem jeńcom minął już szok, którego wcale nie wystarczyło, aby wywiać im z głów cały wypity tej nocy alkohol. Jaśnie wielmożni, choć skrępowani jak tuczniki w ubojni, odzyskali zwykłą sobie butę, co najlepiej widać było po Tendrecjuszu Zawalidrodze, który raptem kwadrans temu sam najchętniej schowałby się pod stół.

– Gdzie z łapami?! – ryknął na oberwańca, który dla żartu klepnął (cały czas rozbeczaną) Usławę w pośladki.

Chłop, poczciwy sługa, któremu nawet szturm na włości własnego znienawidzonego pana nie był w stanie wybić ze łba wyuczonych odruchów, cofnął się lękliwie i z nabożną powagą zaczął kłaniać się i mamrotać przeprosiny. Pozostali Felderzy na ten widok ryknęli zgodnym, pogardliwym śmiechem.

– Ech, Gafar, jełopie! Patrz, tak to się robi! – Jeden z bardziej rozochoconych wojaków, wielki jak tur i czerwony na twarzy (pewnie przed wyjściem na zewnątrz zdążył zerknąć do jaśniepańskich kielichów) wytoczył się przed szereg, stanął przed Korzennikówną i bez ceregieli wepchnął jej dłoń wielkości zacnego bochna pod suknię. Żałosny szloch dobywający się z gardła świeżo upieczonej sieroty momentalnie przerodził się w przeraźliwy, jeszcze żałośniejszy pisk. W oczach młodego Zawalidrogi płonął zaś ogień.

– Zamorduję! – ryczał chłopak, wyrywając się jak tylko mógł dwóm drabom, którzy z trudem byli w stanie go utrzymać w uścisku swych ramion. – Jajca oberżnę i świniom rzucę! Odechce się wam ruchawek, kurwie syny!

– Odszczekaj to, parchaty Beneriańcu! – zabrzmiał znany już Ragolowi, irytujący młodzieńczy głos.

– W istocie, mości Zawalidroga, to żadna tam chłopska ruchawka! – odezwał się drugi, również znany, za to nieznacznie mniej irytujący ton. – My tutaj mamy rewolucyję narodowowyzwoleńczą! Irredentystyczną, jak kto woli!

„Znaleźli się, dwa błazny – Ragol westchnął w duchu, przeczuwając, jak bardzo żenujące mogą się okazać dlań najbliższe minuty – Słodki Yrroindzie, ależ oni zaraz zaczną pieprzyć…”

Tymczasem wielmożni jeńcy oraz szlachetne branki literalnie oniemieli. Wpatrywali się w dwójkę napuszonych pajaców bezrozumnym, skonfundowanym wzrokiem, jakby zobaczyli samego Króla-Imperatora ujeżdżającego dziką świnię. Marazm jednak minął szybko.

– Kartacz? Ujeździecki? – ozwał się któryś z najszybciej trzeźwiejących szlachciców. – Co wy czynicie, na słowo Świetlistego?! Bogowie was opuścili?!

„Ach, więc tak się nazywają. Ciekawe, który to…”

– W istocie, Relidiusz Kartacz, do usług! – Strażnik uniósł czapkę i skłonił się nisko w ironicznej kurtuazji („Dobra, teraz już wszystko jasne. Tylko po co mi to wiedzieć?”). – Część z was niewątpliwie mnie zna i zapewne dziwi was, co to wszystko znaczy. Otóż widzicie…

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! – jeniec chyba jednak nie miał ochoty na teatralne gesty i sarkazm. Ciężko go było za to winić, sam Ragol ledwie wytrzymywał cały ten absurd. – Co wy dwaj tutaj robicie, z tymi wszystkimi zbójami?! Porwaliście się na majątek waszego dobrodzieja! Gorzej, zabiliście go! Wy zdrajcy! Żmije! Po tym wszystkim, co Erkebold dla was zrobił! Przecież byłeś jego łowczym, Kartacz! Miałeś wszystkie lasy do swojej dyspozycji, a nawet działkę dwułanową na wyłączność! A ty, Harmian? – Teraz z wyrzutem zwrócił się do Wiernego, który miał tyle tupetu, by spoglądać skrępowanemu oskarżycielowi prosto w oczy. – Przecież przygarnął cię po tym, jak twój ojciec na wojnie poległ. Służyłeś mu do stołu! Dbał o ciebie jak o syna, którego nigdy nie miał! Opłacił ci nauczyciela i zagwarantował pieniądze na dobry początek samodzielnego życia. I nie próbuj mi kłamać w żywe oczy, bo byłem przy tym i widziałem wszystko!

– Lepiej zamilcz, sprzedawczyku – syknął młodzik, postępując krok naprzód i wskazując więźnia w oskarżycielskim geście. – Erkebold Korzennik był zdrajcą, jak wy wszyscy tutaj! Wpuścił na felderską ziemię Benerian oraz ich przeklęte Imperium! Własną córkę chciał wydać za jednego z okupantów! Tę, którą wcześniej obiecał mnie!

– Rozum ci odebrało, gówniarzu?! Może i jesteś szlachcicem, jak i my, ale Erkeboldowi nigdy nawet przez myśl nie przeszło, aby wydać Usławę za takiego szaraka i gołodupca jak ty! Patrzcie go, pan na trzech grządkach i właściciel dziurawych galotów, a do magnackiej córy cholewki chciał smalić!

– Milczeć! – ryknął, a raczej szczeknął młodzik, na którego twarzy zagościł głęboki karmazyn, świetnie kontrastujący z granatem żył pulsujących na jego skroniach. – Erkebold Korzennik był zdrajcą i kłamcą! Takim, jak wy wszyscy, którzy przed siedemnastu laty zaprzepaściliście naszą szansę na wolny Felderan!

I wtedy wydarzyło się najdziwniejsze – tak dziwne, że związani szlachcice oniemieli po raz trzeci tego wieczoru, uzbrojeni chłopi z wrażenia poczęli upuszczać strzelby i kosy, Kartaczowi opadła szczęka, a Ragol poczuł się zażenowany ponad wszelką miarę. Otóż Harmian zwrócił się w stronę Usławy Korzennikówny, odtrącił od niej chutliwego pijusa, po czym… padł dziewczynie do kolan.

– Uska! – zajęczał, a zrozpaczona dziewczyna nie wiedziała, co robić: patrzeć na niego, czy może na narzeczonego? – Ukochana, nie bój się! Już nie musisz wychodzić za tego beneriańskiego wieprza. Ojciec cię już do niczego nie zmusi. Nareszcie będziemy razem!

– Harmian… – wyszeptała tylko słabo. Aż dziw, że jeszcze nie zemdlała z tego wszystkiego. („Biedna dziewczyna. Utrata przytomności oszczędziłaby jej naprawdę wiele…”) – Harmian, dlaczego… dlaczego t-tatuś…?

– Uska! Nie pamiętasz już? Zapomniałaś, jak ślubowaliśmy sobie wzajemną miłość?

– Harmian, to… to było tak dawno, byliśmy wówczas dziećmi… Ja… k-kocham Tendrecjusza…

– Nie! – krzyknął szaleniec (bo jak go inaczej nazwać?), odskakując od dziewczyny, jakby jej dotyk nagle go oparzył. – Nie możesz! Nie jego! Przecież… to mnie kochasz! Mnie, swego woja z felderskich wzgórz!

– Przejrzyj na oczy, wariacie! – Młody Zawalidroga w końcu uwolnił się z twardego uścisku i, z dłońmi w dalszym ciągu skrępowanymi za plecami, stanął przed Ujeździeckim, odtrącając go i odgradzając własną piersią od dziewczyny. – Kochamy się z Usławą od pierwszego wejrzenia. Nasi ojcowie zaaranżowali to małżeństwo, by połączyć nasze fortuny. Ja dam jej splendor i bezpieczeństwo, a ty nie dasz jej nic, zdradziecki szczurze!

Harmian podniósł się z ziemi jednym susem.

– Nie! – zaskowyczał. W jego drżącej dłoni błysnęło ostrze. – Nie! Nie! Nie! – wył i wył, a z każdym kolejnym krzykiem – wbijał i wyciągał nóż z brzucha Tendrecjusza Zawalidrogi.

Dalej wszystko poszło szybko. Magnacik osunął się w konwulsjach na ziemię, a z pomiędzy rozchylonych warg pociekła mu strużka krwi, w wybałuszonych oczach powoli gasło zaś życie. Z ust szlachciców, oburzonych oraz dotkniętych do żywego, popłynęły potoki klątw. Z ust szlachcianek – przeraźliwy, ogłuszający pisk. Najgłośniej, co zrozumiałe, darła się Uska Korzennikówna.

– Durniu, co ty wyprawiasz?! – to Relidiusz, równie zaskoczony co wszyscy wokół, naskoczył z oburzeniem na młodszego towarzysza. Chciał podbiec, przerwać kaźń, lecz Ragol powstrzymał go, zaciskając dłoń na jego ramieniu i wstrzymując w miejscu.

– To, co trzeba – burknął zwykłym dla siebie, lodowatym tonem, po czym krzyknął do rozedrganego tłumu kos i rusznic: – Dosyć smęcenia na dziś! RŻNĄĆ!

„Czas na widowisko, którego nam trzeba…”

Bojowcom, od lat marzącym o nadejściu tego właśnie momentu, nie trzeba było niczego  dwa razy powtarzać. Horda naparła na skotłowaną grupkę jeńców, przerażonych jak świnie, które po wprowadzeniu do rzeźni wreszcie dostrzegły plamy krwi na podłodze. Mężczyźni próbowali krzyczeć, błagać, przekonać – bez skutku. Kosy poczęły unosić się i opadać. Raz po raz. Raz po raz. Aż katowani wreszcie umilkli. A jeszcze zanim z kikutów łbów i kończyn skończyła sikać krew, oprawcy już brali w swe ręce świeżo upieczone wdowy i sieroty. Krzyki, śmiechy, błagania i trzask rozdzieranych sukien zlały się w jedno. Ktoś puścił palbę w niebo, za jego przykładem poszli następni i zaczęła się radosna kanonada. Ci spośród bojowników, którzy po szturmie nie wyszli na zewnątrz, również nie próżnowali – przez okna i drzwi dworzyska zaczęły wylatywać doczesne skarby i dobra Erkebolda Korzennika. Sforsowano drzwi do piwnicy i spiżarni – obu świetnie zaopatrzonych. W całym tym rabanie jakiś kretyn musiał przewrócić świecznik albo strącić lichtarz, bowiem w raptem parę chwil górne piętro dworu stanęło w płomieniach. Ogień rozprzestrzeniał się szybko. Nastał zupełny chaos, pośrodku którego trzystu zbrojnych oddawało się gwałtom, szabrowi oraz ucztowaniu.

I tylko troje ludzi mogłoby to zatrzymać – a i to pod warunkiem, że działaliby wspólnie. Na to jednak się nie zanosiło. Ragol stanął jedynie na uboczu, pod ścianą chlewiku, kontemplując widok będący kwintesencją anarchii. Harmian, w którego żyłach buzowały wściekłość i pożądanie, schwyciwszy Usławę za włosy począł ciągnąć rozkrzyczane, szlochające dziewczę w stronę zarośli, wolną ręką luzując spodnie. Jedynie Relidiusz, oburzony, zszokowany i zdezorientowany, usiłował powstrzymać rozochocony, rozlany po całej posiadłości motłoch. Bez skutku.

– Ludzie! Co wy wyprawiacie?! Przecież…! Przecież… to nie tak… – uciął, a jego rozbiegane, zrozpaczone spojrzenie spoczęło na Ragolu. W żwawych susach doskoczył do niekwestionowanego przywódcy oddziału. – Ragolu, pomóż! Tylko to możesz to zatrzymać! Oni tylko ciebie usłuchają! Błagam cię, każ przerwać to szaleństwo!

– Dlaczego? – odpowiedź Ragola była bezpośrednia i rozbrajająca niczym cios buławą między oczy.

– Jak to „dlaczego”?! Rozejrzyj się, spójrz na ten chaos wokół! Wszystko jest zupełnie nie tak, mieliśmy wziąć jeńców i…

– Wszystko idzie absolutnie tak, jak trzeba – uciął twardo Ragol, mierząc Kartacza spojrzeniem wilka gotującego się do skoku. – Dwór zdobyty, przeciwnicy wyeliminowani, oddział podniósł swoje morale, a wszystko to przy minimalnych stratach własnych. Perfekcyjnie przeprowadzona operacja.

– Czyżbyś i ty oszalał? – szlachciura złapał wojownika za ramiona w rozpaczliwym geście, lecz tamten strącił z siebie jego dłonie z obrzydzeniem. – Przecież wojna tak nie wygląda!

Na te słowa Ragol nie mógł odpowiedzieć inaczej, jak tylko śmiechem.

– Trzymajcie mnie, bo pęknę! A niby jak ma wojna wyglądać, hę?

W oku Relidiusza błysnęła zaciekłość. Ton jego głosu zabarwiła zaś złowroga nuta.

– Walczyłem podczas Wielkiej Przepowiedzianej, dwadzieścia lat temu, bydlaku! – pchnął Ragola oskarżycielsko palcem w pierś. – Tam wszystko wyglądało inaczej. Tamta wojna była sprawą honorową, i tak też na niej walczono! Bez podłości i zezwierzęcenia, do jakiego pchnąłeś tych nieszczęśników!

Tego przywódcy bojowników było już za wiele. Potrafił pojąć, że na zastępców przydzielono mu wyjątkowo tępych pajaców, ale to, czego właśnie dopuścił się Kartacz, przelało czarę goryczy. Ragol złapał starucha za łachmany i przyciągnął jego twarz do swojej. Przez jego oblicze przebiegł skurcz wściekłości, a w oczach błysnęły gromy. W jego głosie po raz pierwszy od bardzo dawna zabrzmiał szczery gniew.

– Doprawdy, panie Kartacz? A to ci dopiero! Bo widzicie, ja również brałem udział w tej wojnie. Niestety, nie przypominam sobie, abym wydział na niej zbyt wiele honoru. Widziałem za to mnóstwo krwi oraz czynów niegodnych istoty myślącej, takich jak te tutaj! Czyżby wasze pojęcie honoru różniło się od mojego? Czy honor, waszym zdaniem, winno się mierzy w ilości zhańbionych kobiet i niemowląt nabitych na piki? A może walczyliśmy w dwóch różnych wojnach? Może wam dane było walczyć w honorowej wojence pełnej honorowych rycerzyków, którym nigdy by przez myśl nie przeszło uczynienie komukolwiek jakiegoś świństwa, podczas gdy ja, pechowiec i niebożę, wylądowałem w samym środku piekła?!

– Jesteś… jesteś… – zacharczał Relidiusz, któremu głos uwiądł w gardle, włosy stanęły dęba, a serce – lękliwie zatrzepotało. Ragol nie zamierzał zaś mu dawać wytchnienia.

– No, śmiało, dokończ: „szalony”? O to chodzi, hę?! W istocie, jestem szalony. Czy nie tak wam mówił o mnie Wyzwoliciel? Czy nie nazwał mnie właśnie Szalonym Ragolem? Trzeba było uważniej słuchać, durniu. I wpierw pomyśleć, nim z romantyczną piosnką na gębie oraz galanteryjną pozą postanowiłeś pobawić się w wojenkę. Precz mi z oczu! – zaczem upuścił nieboraka na ziemię, aż ta zadudniła pod ciężarem jego tłustej rzyci.

Ragol nie zamierzał poświęcać temu patałachowi ani chwili więcej. Zamiast tego skupił się na widoku płomieni, które poczęły żywiołowo buchać z futryn i okiennic ogarniętego pożogą dworu – najpiękniejszego widoku danego mu oglądać tej nocy.

 

*****

 

Choć żar wciąż promieniował falami gorąca w zdewastowanej centralnej części dworu, a skrzydła nadal ochoczo płonęły, to płomień żądzy krwi, rozpierający wściekłych wojowników Ragola, zdążył już przygasnąć. Sami bojowcy skutecznie go zagasili zdobycznym alkoholem, konsumowanym w porażających ilościach. Ragola to jednak nie niepokoiło – doskonale wiedział, że dostatecznie długi brak trunków i dziewek ponownie zdoła rozpalić ten ogień. Trzeba go tylko umieć na nowo rozniecić, kiedy przyjdzie pora, a do tego czasu – podtrzymywać żar.

– Morale sięgnęło zenitu – mruknął do Relidiusza i Harmiana. – Lepszego momentu na płomienną, pełną pasji przemowę już dziś nie będzie.

Wszyscy trzej siedzieli oparci o ścianę kurnika, czy też może obory (ciężko orzec, skoro ostała się tylko ta jedna ściana), która jeszcze do niedawna wchodziła w skład dóbr Erkebolda Korzennika. Ragol przycupnął tu po jakiejś godzinie kontemplowania buchających płomieni, a kiedy już mu się znudziły – uciął sobie krótką drzemkę. W niedługim czasie dołączył do niego Harmian, który powrócił z zarośli. Nie było już z nim Usławy, a krew na dłoniach oraz upiorny wyraz twarzy Ujeździeckiego dostatecznie zniechęcał wszystkich amatorów jaśniepańskich córeczek do spytania go, gdzie też zapodział uroczą Korzennikównę. Dość powiedzieć, że Uski więcej nie widziano, a i też raczej nikt jej specjalnie nie próbował szukać – bądź co bądź, do dyspozycji pozostawał ponad tuzin dzierlatek, których to temperamentny zabójca narzeczonych postanowił, ku zadowoleniu Felderów, nie brać w obroty. Nastrój Harmiana pozostawał dla Ragola zagadką – grymas na twarzy młodzika zmieniał się jak w kalejdoskopie, przechodząc w kółko od gniewu, poprzez chorą satysfakcję oraz wstręt do samego siebie, aż po dziką rozpacz, podczas której tylko brak jaj powstrzymywał chłopaka przed włożeniem sobie lufy pistoletu do ust i pociągnięciem za cyngiel. I tak w kółko, przez prawie dwie godziny. Ragol spoglądał na to ze swego rodzaju rozbawieniem, ale też konsternacją.

Relidiusz pojawił się dużo później; siedział tu dopiero od kwadransa, przez który nie wypowiedział ani słowa. Cały czas tylko wpatrywał się bez wyrazu prosto przed siebie, a na jego skonsternowanej, zmęczonej twarzy obrzydzenie mieszało się z niedowierzaniem i bezsilnością. Taki już zresztą tu przyszedł, a beznadzieję i żałość było widać nawet w jego apatycznym kroku. Co dziwne, to właśnie on odpowiedział Ragolowi.

– No to zrób to – mruknął beznamiętnie i chłodno, cały czas wpatrując się w niewidzialny punkt na nocnym niebie.

– Co?

– Wygłoś przemowę. Sam przecież powiedziałeś, że trzeba.

– Ale że ja?

– A kto? – wtrącił mętnie Ujeździecki, wpatrujący się jak zahipnotyzowany w leżący u jego stóp pistolet. Nienabity. Chyba. – To przecież ty masz doświadczenie w wojskowych sprawach. My jesteśmy tylko zastępcami.

„ Nosz kurwa, co to, ma być? Bzykania ci było trzeba, byś spokorniał, chmyzie?!” – chciał odciąć się dowódca, lecz w porę stwierdził, że nie ma to większego sensu. – „Czyli obu moim zastępcom zmiękła pała już po pierwszej akcji. No i pięknie, kurwa, pięknie. Chyba będę musiał wreszcie wytłumaczyć Arfanowi, że nie nadaję się na dowódcę polowego.”

Ragol, choć niechętnie, podniósł się z ziemi i, stękając, doczłapał na werandę – jedyny podwyższony punkt w okolicy, którego nie naruszył ogień. Ogarnął spojrzeniem swój oddział: trzystu bezwzględnych morderców, którzy uczcili swój bojowy chrzest dziką orgią. Wielu z tych, którzy przed paroma godzinami rąbali po łbach jaśniepanów oraz ich rękodajnych, śmiało się do rozpuku z kloacznych żartów albo bawiło tłuczeniem stuletnich kryształów i darciem oburzonych portretów. Niejeden usnął z głową w beczce wina lub wtulony między piersi łkającej, wyczerpanej szlachcianki. Dowódca pokręcił z niesmakiem głową. „Kompletny brak jakichkolwiek struktur, podziału obowiązków i dyscypliny. Nawet dzieci mogłyby nas teraz wytłuc do nogi, gdyby wzięto nas z zaskoczenia.”

– Felderzyyy! – zagrzmiał Ragol, momentalnie skupiając na sobie spojrzenia kilkuset par oczu. Nawet apatyczni, rozłożeni na czynniki pierwsze Kartacz i Ujeździecki unieśli głowy. Byli zdziwieni i zaciekawieni. Nie podejrzewali, że ich dowódca, który do tej pory brzmiał chłodno, wolno i cynicznie, może poszczycić się jakże spiżowym tonem głosu, donośnym i mocnym jak świątynny dzwon albo oblężnicza kolubryna. Ociężałe łby uniosły się znad rozlanego wina i nadgryzionych kości. Przyciemnione umysły zaczęły trzeźwieć, a mętne spojrzenia – wyostrzać się. Trzysta par oczu skupiło się na Ragolu, którego coraz bardziej opuszczała śmiałość.

Bał się, oczywiście, że się bał. Nie miał talentu oratorskiego; taki był z niego demagog jak, nie przymierzając, z Kartacza realista. Ciężko zachować spokój, kiedy paruset rozochoconych chłopa oczekuje od ciebie, że rozświetlisz ich drogę i wytyczysz przez nią szlak. W istocie, zabijanie ludzi a przewodzenie im to dwie zupełnie różne pary łapci. To pierwsze było dla Ragola o niebo łatwiejsze – wymagało jedynie opanowanych przed laty, zakodowanych w pamięci odruchów i umiejętności. Do tego drugiego potrzeba było cech spoza spektrum jego charakteru: charyzmy, przebojowości oraz innych bzdur, które zwykł uważać za zbędne fanaberie. Całe szczęście, człowiek, który nauczył go walczyć, wbił mu też nieludzkim wysiłkiem do głowy podstawy retoryki.

– Odnieśliśmy dziś wspaniały triumf! Wiktorię godną herosów! – Pomimo rozklekotania łydek, zmrożenia wątroby oraz ścisku gardła, postanowił nie dawać za wygraną. „Wytrzymałem dwa lata w sakkarskiej niewoli, to i dwie minuty pitolenia zdzierżę. Cholera, przypomnij sobie słowa starego! Ludzie to stworzenia łatwe do zadowolenia. Grunt, to pieprzyć od rzeczy, mówić im to, co sami chcą usłyszeć: jakiś bełkot, z którego zrozumieją może co trzecie słowo…” – Każący miecz dziejowej sprawiedliwości opadł dziś na karki pierwszych zdrajców Felderanu! Oni odebrali nam wolność, dumę i ojczyznę – w zamian my odebraliśmy im wszystko!

„Chyba dobrze mi idzie” – pomyślał, nie bez krzty ulgi (a nawet satysfakcji), widząc, jak tłum zaczyna wyraźnie ożywać. Ku własnemu zdziwieniu, bojowy nastrój zaczął udzielać się również jemu, czemu dawał wyraz poprzez coraz żywszą, bardziej wyrazistą gestykulację.

 – Lecz to dopiero pierwszy krok, przyjaciele! Prawdziwi wrogowie dopiero nadejdą! – „Nie należy przesadzać z hurraoptymizmem. Niech pozostaną w gotowości. Przedstaw im ich przeciwnika. W jak najgorszym świetle, rzecz jasna.” – Kiedy tylko Benerianie dowiedzą się o naszym powstaniu, niechybnie przyślą tu swych żołdaków. Cyników bez idei, dla których pieniądz więcej znaczy niźli ojczyzna! A wówczas zgotujemy im powitanie nie gorsze od imprezy, jaką zabawiliśmy dziś zdrajcę Korzennika! Mam rację?! – „Postaraj się uczynić ich uczestnikami swej przemowy. Pokaż im, że to oni są tutaj najważniejsi.”

Bojowy krzyk dobywający się z wielu setek pijanych winem i krwią gardzieli udzielił Ragolowi odpowiedzi ze wszech miar twierdzącej.

„Gratulacje, właśnie stałeś się władcą ich dusz. Przypieczętuj to jeszcze wszystko w jak najlepszy sposób…”

– Wielcem rad, mogąc słyszeć wasz entuzjazm. Dobrze więc! Do broni! Jeszcze wiele wsi trzeba wyzwolić, jeszcze niejeden zdrajca zasmakować musi sprawiedliwości! Nie ma dla nas wytchnienia, przyjaciele! Felderan nas potrzebuje! Wyzwoliciel nas potrzebuje! Bez was marzenie jego oraz nas wszystkich nigdy nie zostanie zrealizowane. Musimy pomóc Wyzwolicielowi! – Na dźwięk tego magicznego słowa euforia pośród bojowców sięgnęła zenitu. Felderzy byli bliscy wniebowzięcia.

„No i puenta: wmów im, że są dla ich idola najważniejsi i najistotniejsi. Łechcz ich ego najmocniej, jak tylko potrafisz! A teraz – zakończenie. Najlepiej krótkie, ale chwytające za serce.”

– Dziś nie spoczniemy! Bogowie są z nami, widzą, że nasza sprawa jest słuszna! – „Uderzenie w religijną strunę zawsze się opłaca”. – Idźmy przed siebie, nie znając lęku, ni zmęczenia! Niechaj naszym sztandarem będzie płonąca żagiew, a naszą pieśnią – bitewny krzyk. Za Felderan!

– Za Felderaaaaaaan! – odparła głodna kolejnych łatwych zwycięstw horda.

– Ragol! – krzyknął ktoś podpity, a reszta podchwyciła:

– Ra-gol! Ra-gol! Ra-gol! – Bojowcy zaczęli skandować imię swego ukochanego przywódcy, który bez chwili wahania posłałby ich do samobójczego ataku. Skandowali je z pasją i uwielbieniem. Nim Ragol zdążył zorientować się co się święci, podniecony tłum już niósł go na rękach.

Choć mocno go to zaskoczyło, raczej nie mógł zaprzeczyć, że ta nagła eksplozja popularności, jakkolwiek kłopotliwa, przysporzyła mu satysfakcji. „A więc jednak umiem przemawiać. Kto by pomyślał? Ciekawe, czy Arfan także i to przewidział…”. Kiedy zaś, wciąż niesiony na rękach, kątem oka dostrzegł niedowierzanie wymalowane na twarzy Ujeździeckiego oraz obrzydzenie w zmarszczkach Kartacza, po prostu nie był w stanie odmówić sobie kpiącego uśmiechu.

Wreszcie zsunął się z ramion bojowców, stanął twardo na ziemi i wyforsował się przed zbitą masę Felderów. Kończy się bycie bożyszczem, pora znów wejść w oficerskie buty.

– Truchła rzucić do ognia! Zebrać potrzebne zapasy! Formować szyk! Do marszu! Za mną! A śniadanie znajdziemy sobie w kolejnym, pełnym zdrajców dworze!

Żołnierze Ragola byli zmęczeni, opici i najedzeni. Guzdrali się, pomimo szczytującego morale. Zastępcy dowódcy, miast poganiać leniwych i zacieśniać szyki, wlekli się osowiali, gdzieś na uboczu tego całego rabanu. Kolumny marszowej nie utworzyliby choćby i za dziesięć lat. Wielu szeregowych bojowców wciąż snuło się po okolicy, przeczesując ją w poszukiwaniu złota i kosztowności.

A jednak ruszyli. Niesieni wyłącznie słodyczą triumfu oraz miłością do wodza, który im go dał. Tak jak i parędziesiąt podobnych im band rozsianych po całej krainie, wraz z pierwszymi przebłyskami świtu drużyna ragolowych wojowników pociągnęła w nieładzie przed siebie, aby rozniecić ogień na polach Felderanu. Oto kończyła się era sprzedawczyków i cudzoziemców. Nadchodził czas wolnych Felderów.

 

*****

 

Nim jasna, szara jutrzenka wzeszła gdzieś za chmurami, rzucając rozmienione na drobne strzępy światła na felderskie pola, ogromne, bezkształtne monstrum żądnych krwi zastępów było już daleko, wlokąc się przed siebie niespiesznie, niezdarnie i bez żadnego planu. Pijani tryumfem i drogimi winami, zahipnotyzowani tańcem ognia, oszalali na punkcie mordu i zemsty wojownicy, zbrojni w skrwawione spisy i dymiące rusznice, niemal tanecznym krokiem przemierzali trawiaste równiny. Śmiali się, zataczali, skandowali wykrzyczane już we wszystkich możliwych gamach i oktawach imię Ragola oraz – parli do przodu. Leniwie, acz sukcesywnie, krok za krokiem, wzgórze za wzgórzem. Byle dalej, byle do kolejnego przeklętego dworu, gdzie zasrane sprzedawczyki wespół z Beneriańcami zajadają ich krwawicę i popijają ich łzy. Tam powtórzy się zeszłonocny rytuał, tam ziemia również spłynie krwią, zaś pyszne pałacyki obrócą się w perzynę.

Dworek płonął jeszcze kilka godzin po tym, jak za najodleglejszym ze wzgórz zniknęła ostatnia osadzona na sztorc kosa. Agonię okaleczonej perły pośród architektonicznego pustkowia zakończyło zarwanie się dachu. Ów runął z przeraźliwym hukiem, równając z ziemią całe lewe skrzydło oraz doszczętnie niszcząc piętro części centralnej. Chmura pyłu, drzazg oraz iskier wzbiła się na kilka stóp w powietrze, lecz szybko opadła, przygnieciona kroplami niespodziewanego deszczu, który schłodził żar i uciął ostatnie języki ognia. Tak oto dumny niegdyś dwór został ostatecznie upokorzony: pijana tłuszcza nie pozwoliła mu dalej trwać, zaś nieustępliwa pogoda odebrała mu szansę odejścia z honorem – stania się dla swych właścicieli stosem pogrzebowym, którego lekkie prochy następnie uniósłby milczący wiatr. Od teraz jego przeznaczeniem było stać się kikutem wspaniałego dzieła ludzkich rąk, szkaradnym żartem szpecącym podleśny pagórek.

Na tle tego martwego krajobrazu ostało się niewiele życia, ot, raptem parę kur, które chyba tylko dzięki boskiej interwencji nie trafiły tej szalonej nocy pod nóż, parka zdziczałych psów, zwabionych przez woń płonącego ludzkiego tłuszczu oraz samotny Felder, klęczący w milczeniu nad trupem jakiegoś grubego szlachcica. Ów, choć już nieboszczyk, za nic nie chciał się rozstać z trzema srebrnymi pierścieniami, wysadzanymi barwnymi klejnotami. Felderski woj w milczeniu mocował się z jego zimnym chwytem, na próżno próbując dociec, jakby tu dobrać się do cennych kamieni, jak również do złotego zęba, błyskającego raz po raz między wargami, ściągniętymi w pośmiertnym stężeniu. Felder, choć skazany na żmudną i niepewną w swych owocach pracę, nie klął, nie sapał ani nie krzyczał z frustracji – z mnisią wręcz cierpliwością oraz pokorą usiłował podważać kolejne palce, w milczeniu badając drogocenne obiekty swego pożądania beznamiętnym, niemal równie co grubas martwym spojrzeniem wodnistych oczu.

Z prawego skrzydła dworku – tego, które jeszcze się jakoś po zawaleniu stropu trzymało – wychynął kolejny maruder. Wydawał się być zdezorientowany i zaspany, jakby dopiero co odzyskał przytomność, przespawszy całe piekło minionej nocy i zupełnie go nieświadomy. Jedną dłoń zaciskał na rękojeści korbacza, drugą masował obolałą głowę. Pierwszą rzeczą, jaką dostrzegły jego pełne piachu oczy był Felder zajęty rabunkiem.

– Valko? – spytał zachrypniętym głosem. – To ty? Hej! To ja, Czadar! Jasny gwint, nic ze wczoraj nie pamiętam, dasz wiarę? Dopiero ten hałas przed chwilą mnie obudził. Jakby waliło się coś. No ale żyję, znaczy się – wygraliśmy, tak?

– Yhym – burknął w odpowiedzi okradający zmarłego, nie racząc nawet unieść wzroku znad stygnącego szlachcica. Nie przeszkadzało to jednak Czadarowi, który uśmiechnął się szeroko na widok towarzysza – tylko po to, by po chwili się skrzywić, chowając przy tym głowę w ramionach.

– Psiajucha, mój łeb… – jęknął Czadar. – Ta tępa franca, kucharka, musiała mnie zdzielić patelnią albo Yrroind wie czym… Przecie tylko zmacać chciałem! Od zdrajców my ją wyzwolili, to chocia tyle mnie się należało, co?

– Pfff – Valko wzruszył ramionami, choć w istocie nieco się ożywił. Udało mu się już bowiem dobrać do dwóch z trzech pierścieni.

– No właśnie! A ta od razu w krzyk, że gwałt! No to ja szukam czegoś, co by jej gębę zatkać, a ta jak mnie trzepnie…! – Feldera tak porwała jego własna opowieść, że na chwilę zapomniał o bólu rozsadzającym czaszkę i żywo zobrazował kamratowi jak dokładnie go „trzepła”. Nie było to najlepszy pomysł, gdyż po chwili głowa odpowiedziała kolejnym akordem pulsującego łomotu. – Szlag by to. Między uszami łupie mi jak dzwonnikowi po nabożeństwie, mówię ci! A tak w ogóle, to gdzie są wszyscy?

Valko i tego nie raczył wyartykułować – machnął jedynie ręką w kierunku wzgórza, za którym zniknęła reszta bandy Ragola. Chwilę później w jego wodnistych oczach błysnął tryumf, kiedy wreszcie udało mu się skompletować biżuterię nieboszczyka.

– Aha – Czadar podrapał się po brodzie. – A ty zostałeś. Po co? Rabować?

– Yhum – potwierdził świeżo upieczony posiadacz wysadzanego trzech srebrnych pierścieni z klejnotami, zastanowiając się, czy jego wysłużony pałasz to aby odpowiednie narzędzie do wybicia truposzowi złotego zęba ze szczęki.

– W takim razie powinniśmy ich chyba gonić, nie?

– Yhm-hm…

Czadar przez chwilę chciał jakoś skomentować wyjątkową małomówność Valka, lecz zaraz machnął na to ręką. Zaczął się zastanawiać, czy po prostu nie pozostawić zajętego złotym zębem towarzysza samemu sobie i spróbować dogonić partię ragolowców na własną rękę, kiedy nagle, ot tak, od niechcenia, postanowił rzucić okiem na dwór. Był ciekaw, w jakim to też nora Korzenika, niech go biesy w dupę jebią, mogła być po tym wszystkim, co go ominęło, stanie.  Wczoraj widział go przecież tylko w nocy, a było wówczas ciemno jak w smoczej dupie. No i od środka, więc też się nie liczy. Obrócił się więc – i zamarł, porażony ogromem zniszczeń.

To było dla niego dziwne. Bądź co bądź, przecież wiedział, jak to się skończy. Mimo to, widok zawalonego lewego skrzydła, do połowy zniszczonej części centralnej oraz trzęsącego się w posadach skrzydła prawego sprawił, iż w tym samym momencie zawaliła się jego wyobraźnia, połowicznemu zniszczeniu uległa jego odwaga, zaś w posadach zatrzęsło się serce.

„Przecie ja byłem w środku, kiedy to się waliło – przemknęła mu przez głowę myśl, której z miejsca się przeląkł. – to się środek walił, a ja tylko parę kroków od tego…”

– Venferryjo miłościwa… – wyszeptał, wodząc błędnym wzrokiem po abstrakcyjnych ornamentach, jakie w drewnie wyrzeźbił ogień, oraz płaskorzeźbach wyrytych w tynku ciosami młotów i siekier. A potem, przez puste okiennice oraz dziury w ścianach, między porąbanymi ławami i stłuczonymi wazami, dostrzegł kości – sczerniałe, osmalone, jeszcze wczoraj skryte gdzieś pomiędzy splotami czerwonego ludzkiego mięsa oraz siatkami pulsujących życiem tętnic. – Valko! Czy my… m y żeśmy to wszystko zrobiliśmy?

Tym razem Valko nie zbył kompana mruknięciem. Na moment przerwał machinacje przy twarzy nieboszczyka o złotym kle, uniósł głowę i rzucił swe spojrzenie prosto w przerażone oczy druha. Powoli, jednoznacznie, skinął w milczeniu głową.

– Dobrzy Bogowie – ponownie szepnął Czadar. – Wiesz Valko… tak sobie myślę, że…

– Hmm…

– … ż-że chyba my…

-Hm?

– … żeśmy chyba właśnie rozpętali niezły burdel. Żeśmy przesadzili, i to po całości.

Valko prychnął – i taka to była z początku jego odpowiedź. W końcu udało mu się wyrwać złoty kieł z ust nieboszczyka. Stękając, podniósł się z ziemi, następnie rozprostował skostniałe ramiona, aż mu w kościach chrupnęło. Ząb schował do kieszeni, pierścienie włożył na palce. Po chwili podniósł z ziemi własny, zakrwawiony pałasz i wskazał Czadarowi na jego głownię, po której, wzdłuż całej długości zbrocza, ciągnęła się plama zakrzepłej posoki. Patrząc zlęknionemu kompanowi prosto w oczy powiedział mocnym, gorzkim głosem:

– Teraz już chyba trochę za późno na takie myśli, nie wydaje ci się?

Koniec

Komentarze

Cześć.

Twój tekst jest na pewno za długi dla mnie i dlatego go nie przeczytałem.

A piszę, aby dodać punkt 4. do Twojej listy. W dodatku punkt chyba zawsze jako jedyny prawdziwy: nikomu nie chce się pisać opinii/recenzji. Nie ma w tym żadnego interesu, nie za to mu płacą, ma takich próśb setki, a w dodatku potem jeden z drugim będzie pisać, że “wydawnictwo Yllis oficjalnie napisało o tym tekście, że “…dużo w nim […] dobrego…”.

 

I jeszcze coś: nie ufaj znajomym. Nie ufaj im NIGDY w kwestii tego, czy Twoja powieść, opowiadanie czy wierszą są fajne.

Cokolwiek Ci powiedzą, to NIGDY im nie ufaj. Zapomnij o tym, jak są fajni, jak uczciwi, jak obiektywni. Jeżeli nie chcesz tracić czasu na tworzenie treści fajnych dla grona klakierów, to NIGDY, NIGDY nie ufaj opinii znajomych w kwestii Twojej twórczości.

Gdy wymyślę sygnaturkę, to się tu pojawi.

Hetmanie 314, skoro to tylko pierwszy rozdział powieści, a nie skończone opowiadanie, bądź uprzejmy oznaczyć tekst jako FRAGMENT.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Polecę pierwszym wrażeniem (też jest ważne):

Rzuciłbym w cholerę czytanie już po pierwszym  dłuższym akapicie, ale jestem wytrwały. O ile te zdanie o miasteczkach, chutorach itp. itd, jest jeszcze w miarę, to dalsza wyliczanka (choć ładnie napisana) zabija chęć do kontynuacji. Aż się prosi o przycięcie.

Doczytałem do zabitego konia, i jak na razie zalałeś mnie masą obco brzmiących słów i terminów w których ciężko się połapać.

Uff…

CDN.

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Początek wlecze się i jest mało zachęcający. Nie jest źle napisany, ale i nie zachwyca formą, treścią, a tym bardziej nie ma tego czegoś, co sprawia, że chce się poznać ciąg dalszy. Oczywiście, skoro to powieść, wlec się może, czytałem gorsze początki, w tym tak grafomańskie, że rozdział powyższy to wirtuozerski wstęp, pytanie jednak, czy, jeśli zamierzasz tekst rozesłać do tysiąca redakcji, znajdzie się ktoś, kto czytając, spadnie z fotela, a później czytelnicy. Bo to że ktoś powieść wyda nie oznacza, że ta powieść się sprzeda w zadowalającym nakładzie.Choć pewnie jak nakład startowy zejdzie, można liczyć na dogrywkę.

jak doczytam, napiszę całościowe wrażenie

 

Edyta:

Niestety dalej jest gorzej. Napad na dwór i cała reszta złe, słabe, żenujące. Nie rozumiem też po co są przemyślenia Ragola, zwłaszcza jego odraza do tych dwóch, co mu zgromadzili chłopów.

“unosząc jego tors z powrotem na właściwą wysokość. Rozpędzone w płynnym, idealnym ruchu ciało przeniosło całą siłę swojego pędu na potężne ramię, ramię zaś przeniosło ją na dłoń, a dłoń – na toporek, który właśnie wylatywał spod rozwartych palców.” – masakra

Zniechęcił mnie początek, a przyznam, że przeczytałam całkiem sporo.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

No dobra, pora zmierzyć się z rzeczywistością.

 

Piotr Tomilicz:

Nie ukrywam, że raczej wolałbym usłyszeć twoją opinię odnośnie tekstu, niż tego, co dookoła niego :) A co do znajomych – właśnie dlatego wrzuciłem to tutaj.

 

regulatorzy:

Zrobione.

 

Zalth:

Mógłbyś podać konkret? Co dokładnie Ci się nie spodobało, i jaką widzisz receptę:  przyciąć, przerobić czy wywalić w cholerę?

 

gwidon:

Uuu, spodziewałem się wszystkiego, ale nie, że będzie aż tak źle. Widzisz dla tego tekstu jakąkolwiek szansę, czy też powinienem kompletnie to pogrzebać?

 

bemik:

Znaczy się, przeczytałaś sporo ogółem i pomimo tego nie chciałaś brnąć dalej w te moje pierdoły, czy też przeczytałaś całkiem sporo z powyższego pomimo zniechęcenia, bo nie załapałem?

 

No dobra, czyli mogę stwierdzić, że jest źle, z tendencją do fatalnie. Aż takim beztalenciem jestem, czy może jednak da się z tego cokolwiek wykrzesać? Nie będę ukrywał, troszkę mnie serduszko zabolało, bo poświęciłem temu tekstowi naprawdę sporo czasu. Wszystkie opinie postaram się jednak zebrać do kupy i jakiś z nich wniosek dla siebie wyciągnąć.

Nie załamuj się, bo tragicznie nie jest. Po prostu obrałeś złą konstrukcję. Musisz na początku czymś złapać czytelnika, a dywagacje goepolityczne nie są najlepszym tematem na rozpoczęcie. Masz całkiem sprawny warsztat, ale spróbuj na odwrót – najpierw jakaś akcja, błyskotliwy dialog wprowadzający, a dopiero potem tłumacz czytelnikowi, byle nie za dużymi kawałkami wszystkie niuanse. Najlepiej weź do ręki książkę, która Ci się bardzo spodobało ostatnio i zobacz, jak to zrobił jakiś uznany pisarz.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Poprzycinać.

Np. to:

Nie znosił wszystkich chutorów, miasteczek i miast, których było tu zresztą śmiesznie mało. Wszystkich dziewięciuset trzech strumieni i potoków, każdego z trzynastu tysięcy czterech wzgórz, co do jednego spośród tysiąca dwustu siedemnastu borów oraz zagajników. Każdego wilka, zająca, jelenia, niedźwiedzia, łosia, żbika, smoka, tura, żubra, ogra, kuny i dzikiego psa przemierzającego trawiaste równiny oraz mroczne leśne ostępy. Wszystkich świń w chlewach, kur na grzędach, koni w stajniach i krów na pastwiskach. Każdego potokowego pstrąga oraz karpia na dnie stawu. Każdej miodnej pszczoły oraz mrówki pracującej wytrwale na chwałę swego mrowiska. Każdego mężczyzny i każdej kobiety; wszystkich dzieci, dorosłych i starców. Każdego źdźbła trawy, które deptał stopami niezdolnymi już nic zdeptać oraz każdego haustu powietrza branego w płuca, które już nigdy nie zassą życia huczącego wraz z porannym wichrem.

Na np:

Nie znosił wszystkich chutorów, miasteczek i miast, których było tu zresztą śmiesznie mało. Wszystkich tych strumieni, wzgórz i zagajników. Każdego dzikiego czy oswojonego stworzenia. Każdego mężczyzny i każdej kobiety; wszystkich dzieci, dorosłych i starców. Każdego źdźbła trawy, które deptał stopami niezdolnymi już nic zdeptać oraz każdego haustu powietrza branego w płuca, które już nigdy nie zassą życia huczącego wraz z porannym wichrem.

 

W poprzedniej wersji człowiek zapomina o czym czyta zanim skończy akapit. Nie piszesz źle, ale strasznie rozwlekle.

Ale to tak na wyrywki. Szersza opinia jak skończę.

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Powiedzmy, że wiara w siebie przywrócona :) Czy w takim razie widzicie, biorąc pod uwagę aktualną treść, jakiś punkt, z którego byłoby lepiej rozpocząć ten rozdział? Czy może raczej powinienem się od tego odciąć i spróbować zacząć czymś zupełnie innym? Pomysł na poprowadzenie fabuły mam w głowie w miarę poukładany, myślę, że byłbym w stanie rozpocząć tę opowieść z zupełnie innego miejsca.

Ciekawy pomysł z tym zerknięciem do jakiegoś pisarza. Problem w tym, że ostatnie książka mogąca mieć punkty wspólne z moimi wypocinami (przy całym szacunku, rzecz jasna, nie staram się  tu do nikogo porównywać) to “Opowieści z meekhańskiego pogranicza” Wegnera, a jemu bardzo gładko wychodzi wplatanie elementów ekspozycji w treść opowiadań, bez szkody dla tempa akcji czy płynności tekstu. Czuję, że w swoich tekstach mam problem z balansem – albo przytłaczam czytelników informacjami, albo pozostawiam ich zdezorientowanych. Pracuję nad tym, ale to nadal mój paskudny problem (a raczej jeden z wielu ^^).

 

Edit dla Zathla, bo skomentował, zanim skończyłem pisać ten komentarz:

Dzięki za radę, sam o czymś podobnym pomyślałem, kiedy czytałem twój poprzedni komentarz. Z całą pewnością jeszcze nad tym posiedzę.

Pójdź za radą bemik.

Nowa Fantastyka