- Opowiadanie: Die Hexe von Schaumburg - Za miskę fasoli więcej

Za miskę fasoli więcej

Kolejny tekst z Salonu Odrzuconych konkursu wiedźmińskiego, ale podobno czyta się łatwo i przyjemnie. Zatem miłej lektury.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

bemik

Oceny

Za miskę fasoli więcej

1

– Nie podejmę się tego zadania! – stwierdził Geralt po raz nie wiadomo który i walnął kuflem w stół. Wpatrzone w niego wielkie oczy przymglone zaćmą zamrugały gwałtownie.

– Ależ szlachetny panie! – Geralt skrzywił się na to określenie. – To mój jedyny syn! – załkała staruszka, zwracając na siebie uwagę wszystkich wokół. Wiedźmin bał się, że za chwilę spróbuje się do niego przytulić. – Owszem, głupi jest jak but. Naszą ostatnią krowę kazałam mu sprzedać, to wrócił z targu z ziarnkiem fasoli. Mówiłam, że pewnikiem nieszczęście z tego będzie jakoweś, a teraz patrzajcie, dwa tygodnie będzie jak poszedł i tyle go widzieli!

Geralt westchnął. Już dobre pół godziny słuchał utyskiwań i błagań staruszki. Tępo przyglądał się pustemu kuflowi. Z resztek piwnej piany na dnie próbował wyczytać, czy podjął słuszną decyzję. Oberżysta spoglądał na niego z politowaniem.

– Ja wiem, co sobie myślicie! Ale nie, to dobry chłopak był! Nigdy by matki nie zostawił.

– Wszyscy znamy twojego syna, kobieto. Za głupi był, żeby dać drapaka. Zabłądził pewno gdzieś. Jak tyle czasu drogi nie znalazł, to ani chybi już po nim – rzucił oberżysta zza szynkwasu. Przecierał właśnie zawzięcie szklanicę brudną szmatą. Gdy wysmarował jej ścianki dostatecznie, przyjrzał się swojemu dziełu z uznaniem, po czym odstawił na półkę.

– Nie wieszli niewiasto, kto zacz wiedźmin? – powiedział wreszcie Geralt.

– Wiem, wiem, moiście wy! Ja właśnie takiego jak wy szukałam…

Geralt westchnął ciężko. Przyczepi się i nie odpuści. Prawie jak harpia.

– No toście i znaleźli, jeno na próżno. Moja profesja to łapanie potworów. Bazyliszki, kikimory, wiwerny, to rozumiem. A choćby i niedźwiedź, byle słusznej postury był. Wyście snadź kogo innego szukać powinni.

– Innego! Najlepiej to wymówić się od pomocy! Biednej wdowie to wielki pan wiedźmin pomóc nie raczy – staruszka zaniosła się szlochem. – Ja już u sąsiada byłam. Wdrapał się chłop na fasolę i nie schodzi. Czekałam do późnego wieczora, w końcu spać poszłam. Rano wstaję wody ze studni nabrać i patrzę, a tu głowa sąsiada na ganku leży! Sama jedna, odgryziona jakby. No to se myślę, już po moim Janku! Ale potem do grodu poszłam i co słyszę, że tu wiedźmin szuka roboty. To co, pomożecie? Bo po tej głowie już żaden na przysiółku roboty podjąć się nieskory.

– No i nie dziwota – żachnął się Geralt. – Nikomu nie spieszno dać się rozszarpać waszej krwiożerczej sadzonce.

 

 

2

– Wiedźmin na prośbę strapionej matki szuka nicponia, który dał drapaka. To ci dopiero materiał na balladę o bohaterskich czynach – Jaskier prowokacyjnie przeciągnął palcami po strunach lutni i zanucił:

„Kiedy nawiał z domu biedny chłopaczyna,

Poleciała matka najmować wiedźmina.”

– Oj, zmiękłeś na stare lata Geralt, co? Bo nie słyszałem, by kodeks wiedźmiński obejmował poszukiwanie zaginionych. To nietypowe zlecenie, nawet jak na twoje nader poluzowane standardy. Dobroduszny wiedźmin? Dobre sobie!

Geralt zadumał się nad słowami Jaskra. Czy rzeczywiście chciał być dobrym człowiekiem? On – odszczepieniec, dziwadło, mutant. Jestże dobroć przymiotem jedynie zwykłych, normalnych ludzi? Czy wiedźmin to tylko zbiór wyuczonych odruchów i sztychów? Czy zimna krew i panowanie nad własnych strachem oznacza wyzucie z uczuć? A może podświadomie szukał odkupienia? Nazbierało się tego przez lata! Choćby ostatnia afera w Blaviken. Truchła siedmiu łotrów nie nawiedzały go we śnie, jednak zakarbował ich sobie w sumieniu jak na klindze. Czy zatem pragnął być dobry? Nie, po prostu chciał bezinteresownie pomóc słabszemu. Nie żeby zaraz miał zamiar się do tego przyznawać. Wtedy dopiero Jaskier miałby używanie.

– Dałbyś spokój, Jaskier. To może być grubsza sprawa – Geralt rozejrzał się po oberży i nachylił nad stołem. – Chłopak kupił magiczną fasolę, która w ciągu jednej nocy urosła na kilkadziesiąt metrów!

– Magiczna fasola? Geralt, zatrute jabłko albo kwiat paproci jeszcze bym zrozumiał, ale fasola? W głowie się kobiecie poprzewracało. Nie była czasem podchmielona?

– Nie drwij sobie, Jaskier. Prawdopodobnie mamy do czynienia z magią wyższego rzędu, jakimś zakłóceniem rzeczywistości wywołanym przez niechlujnie sklecone zaklęcie czarnoksięskie – dodał, chcąc zaintrygować barda.

– Z czego to wnosisz? Śmiem zapytać.

– Po prostu choć raz uwierz mi na słowo, Jaskier. Dałbym głowę, że się nie mylę, gdyby już jedna nie spadła.

– A niech mnie! Mięsożerna fasola. Ciekawe, czy to wyklucza ją z grona dań jarskich? – odrzekł szczerze rozbawiony bard. – A ta kobieta będzie w ogóle miała czym ci zapłacić? Pamiętaj Geralt, piwo coraz droższe, zamtuzy takoż. Żeby nie wyszło, że będziesz nadstawiał karku za miskę fasoli! – i brzdąkając w lutnię zaimprowizował:

„Pomógł starowinie Geralt w jej niedoli,

W zamian otrzymawszy wnet miskę fasoli!”

 

 

3

– Witajcież, szlachetni panowie! Dzięki wielkie, że przybyć raczyliście.

Geralt wraz z Jaskrem zsiedli z koni i uwiązawszy je przed chatą, udali się na oględziny. Bard uśmiechał się pod nosem. Kobieta nie kłamała. Za jej domostwem wznosił się olbrzymi krzak, a właściwie należałoby powiedzieć: drzewo fasolowe. Nie sposób było określić jak wysokie, gdyż nikło się gdzieś ponad chmurami. Gdy zbliżali się do wsi, widać je było już z daleka. Jego zarys majaczył na niebie niczym trąba powietrzna zastygła w bezruchu. Z bliska potężny pień fasoli, pnący się w górę bez końca, przytłaczał każdego. Olbrzymie łodygi oplatały się wzajemnie tak, że trudno było określić, która po której się wspina. Gdzieniegdzie pędy zwisały w dół jak liany. W oddali, nad nimi majaczyły olbrzymie strąki. Niektóre, opadłszy spoczywały w lejach, wytworzonych pod wpływem uderzenia o ziemię. Jeden nawet zmiażdżył dach stojącej nieopodal obórki.

– No, trzeba przyznać, rękę do roślin macie! – kpiąco pochwalił kobietę Jaskier.

– Szczędźcież pochwał, panie bardzie. Przeklęta to sadzonka, tfu! – splunęła zadziwiająco energicznie starowinka.

Geralt zadarłszy do góry głowę, uważnie przyjrzał się fasolowemu drzewu.

– Hm… – zawyrokował po długim namyśle.

– Właśnie, Geralt! – podchwycił Jaskier. – Będziemy chyba potrzebowali dłuższej liny, co?

– Nie zamartwiajcie się, panowie. Mój Jaś i bez liny dał radę. Tam, co rusz gałąź wyrasta. Mówił mi, że jak po drabinie do nieba można iść.

– Hen, do nieba! I nawet głowy nie potrzeba – roześmiał się Jaskier. – No, jak ci się to widzi? – dopytywał, ciekaw szczegółów wizji lokalnej Geralta.

– Całkiem spora fasola wam tu wyrosła, matko – oszacował ostrożnie, nieskłonny do przesady wiedźmin.

– Taka moc białka za jedną jeno krowę! – Jaskier zdawał się pochwalać transakcję Jasia.

– Na krowie mój Jaś przynajmniej zrejterować nie mógł.

„Nawiał na fasolę niecny chłopaczyna,

Teraz za nim płacze caluśka rodzina!”

– zanucił pod nosem poeta tak, żeby nie usłyszała go białogłowa.

– Prosiemy, prosiemy – powiedziała staruszka, wskazując gestem wejście do chałupy.

Izba była nieduża i skąpo oświetlona przez małe okienko. Znajdowały się w niej tylko cztery zydle i stół. Reszta pomieszczenia była oddzielona zasłoną. Geralt zajął miejsce w kącie. Zdziwił się, gdy jego wiedźmiński medalion zadrżał lekko. A może tylko mu się zdawało? Nie, nie mógł się mylić. Ani on, ani medalion.

Kobieta pochyliła się nad garnkiem z fasolą i zamieszała strawę. Następnie, dzierżąc drewnianą warząchew, napełniła gliniane misy po brzegi.

– Posilcie się najsampierw, panowie. Jadło u mnie skromne, bo ostała mi się jeno fasola. Ale o zapłatę się nie martwcie. Wysupłam ostatni grosz, byleby mój Jasio wrócił cały do domu.

Geralt przysunął zydel do stołu i z niekłamaną przyjemnością zaciągnął się wonią ostro przyprawionej potrawy.

– A i koniom, matko, podsypcie obroku – rzucił wiedźmin zabierając się do jedzenia.

– No, to pomyślnych wiatrów, Geralt – oznajmił bard, jak zwykle folgując swemu mocno niepoetyckiemu poczuciu humoru, po czym sam zanurzył kopyść w misie.

Wieczerzali w milczeniu, choć zaiste nie w ciszy. Jaskier mlaskał i siorbał z takim zacięciem, jakby od kilku dni nie jadł. Geraltowi też potrawa przypadła do gustu.

– Nooo, fasola pierwsza klasa! – szczerze zachwycił się Jaskier. – A może jednak było warto? Za miskę fasoli, co Geralt? – puścił oko do wiedźmina. 

„Urwali mu nogi, urwali też ręce,

karku zaś nadstawiał za miskę fasoli więcej!”

– zanucił pod nosem poeta z ustami pełnymi fasoli.

Geralt spojrzał na niego groźnie spod nastroszonych brwi, nie przerywając jedzenia. Sam miał wątpliwości, co do swojej decyzji. Nie żeby zależało mu aż tak bardzo na zawodowej reputacji, choć „Sprawa Głupawego Jasia i Jego Fasoli” z pewnością nie przyda mu splendoru. Nie, ani grosiwa, ani ballady z tego nie będzie, jak słusznie oceniał Jaskier. Mimo to wiedźmin odczuwał dziwny niepokój, jakby cała historia miała jakieś drugie dno. Weźmy tę potrawkę z fasoli, niby zwykła strawa, a jednak wiedźmin nie mógł się od niej oderwać. Pachniała bardziej smakowicie niż udziec jagnięcy na zamku kasztelana. Czyżby staruszka wlała do niej jakiś czarodziejski dekokt, żeby ich otumanić? A może nie była wcale zwykłą staruszką? Geralt otaksował ją uważnie. Nieee, nie mieściło mu się w głowie, by za tymi poczciwymi oczyma, przepełnionymi troską o syna, skrywała się przewrotna czarownica. Na wszelki wypadek Geralt odruchowo pomacał swój medalion. Ten jednak, gdy wiedźmin przeniósł się z rogu izby do stołu, wyraźnie się uspokoił. Bliskość starowinki najwyraźniej nie wprawiała go w drżenie. Geralta w gruncie rzeczy też nie.

– Wyborna ta wasza fasola – orzekł Jaskier, czkając z entuzjazmem po trzeciej dokładce, po czym bezceremonialnie otarł sobie usta rękawem kubraka. Tym samym plamy z fasoli dołączyły do przeglądu menu, które w ostatnich tygodniach spożywał.

– Oj, radam wielce, że smakowało wam, jaśnie panie. Czym chata bogata.

– No tak, fasoli u was dostatek, a że rośnie jeno w górę, to i podatek od poletka mały. To mógłby być całkiem niezły interes, pomijając okoliczności – oszacował handlową stronę sytuacji Jaskier.

Staruszka nic nie odpowiedziała. Zabrała się za zbieranie pustych statków ze stołu. Jaskier podniósł się z miejsca, by jej pomóc. Zaskoczył ją tym. Kobieta wypuściła z drżących rąk puste misy. Geralt zwinnie skoczył i złapał wszystkie naczynia w locie, celowo następując butem na kotarę, która opadła na ziemię. Zza niej ich oczom ukazała się reszta pomieszczenia. Dwa łóżka oraz niewielki stolik, na którym siedziała największa kura jaką w życiu widzieli. Jej pióra połyskiwały złociście mimo tego, że w izbie panował półmrok. Wiedźmiński medalion znów delikatnie zadrgał. Starowina wydała z siebie zdławiony jęk. Geralt spojrzał na nią wymownie.

– Mam nadzieję, że to nie skutki karmienia tą waszą fasolą – powiedział Jaskier na serio zaniepokojony.

– Ja tam nie wiem. To syn ją skądś wytrzasnął. Kokosza może i ładna, złota, ale do niczego. Ani jednego jajka jeszcze nie zniosła.

– Ciekawy tu macie mikroklimat. Sporo gatunków endemicznych – ocenił Jaskier, sam nieco zdziwiony, skąd mu się w zakamarkach umysłu uchowały terminy z jego uniwersyteckiej edukacji.

 

 

4

Geralt od lat nie sypiał najlepiej. Nie żeby donośne, jak przystało na rybałta jakby śpiewne chrapanie Jaskra aż tak mu przeszkadzało. Nie, nocą nawiedzały go koszmary gorsze niż te, z którymi przychodziło mu się stykać za dnia. A jako wiedźmin widział już wszak niejedno. Potwory rozrywające ludzi i trzodę na strzępy, czary okrutnie oszpecające i okaleczające ofiarę, wojnę i jej przerażające żniwo. Widział też niedolę i zgryzotę gorszą od najgłębszych ran. W jego wiedźmińskim fachu z czasem przychodziło dźwigać brzemię gorsze niż kolczuga i miecz. Wspomnienia czynów, których się dopuścił, okropieństwa, których był świadkiem zdawały się ciążyć mu dużo bardziej. W ciche noce jak ta jego spokój zakłócały widma przerażonych twarzy i, co zdumiewało go o wiele bardziej, wykrzywione agonią paszcze maszkar, których zabijanie było jego przyrodzonym rzemiosłem. Myśl, że czuje do nich coś na kształt współczucia, nie dawała mu spokoju. Bo czymże właściwie różnił się od tych dziwadeł? Ludzką powłoką? Jakże to mało, by uczynić go człowiekiem! Wilkołak przynajmniej czasem przyoblekał zwykłą ludzką postać, jemu zaś na zawsze przypadła w udziale rola odmieńca, odstającego od reszty dziwnym wyglądem. Czasem łapał się na tym, że zaczynał rozważać, czy właściwie nie powinien stanąć po stronie potworów, na które na ludzkie zlecenie polował? On sam nieraz bywał ofiarą ludzkiej agresji. Jego inność budziła w nich odrazę i wyzwalała przemoc podszytą lękiem. Co zatem stawiało go w roli obrońcy ludzkiego gatunku? Tak naprawdę trwał zawieszony gdzieś pomiędzy światem ludzi i mroczną domeną straszydeł, straszydeł, do których może też sam się zaliczał? Geralt wzdrygnął się na tę myśl. Byłżeby i on potworem? Zaprzańcem, zdrajcą własnego gatunku na usługach ludzi? Ta myśl od dawna nawiedzała go jakby ukradkiem, nigdy nie krystalizując się w jednoznaczne pytanie. Teraz jednak zadał je sobie jak cios z własnej ręki. Ten bolesny akt samookreślenia był wbrew jego naturze. Do licha, wiedźmińską sprawą wytropić i zabić, a nie rozpamiętywać po nocach! Skąd wypełzają te rozterki? Któż nakładł mu tych myśli do głowy? Ręka jakiego demiurga pisane są jego losy? Czyjąż igraszką jawią się jego dole i niedole? Geralt miał wrażenie, że dotarł właśnie do sedna, że odpowiedź na te wszystkie pytania już, już wyłania się przed nim…

– Geralt, obudźże się wreszcie! – to Jaskier szarpał go za ramię. – Bo wszystkich wokół postawiłeś już na nogi. „Ktoś ty, ktoś ty? Ukaż się!” – bard sparodiował okrzyki, które Geralt wydawał przez sen.

– No, wstawaj wiedźminie! Poczuj zew fasoli!

Geralt otworzył szeroko oczy. Światło dnia oślepiło go, przywracając jednak jasność jego myślom. Rozwiały się wszystkie dziwaczne dylematy i rozważania, które snuł tuż przed zaśnięciem. Wraz z nowym dniem napełniły go nowe odczucia: poczuł dojmujący głód, no i strasznie cisnął go pęcherz.

 

 

5

„Nie spozieraj w dół!” – powtarzał sobie w głowie Jaskier upomniany tak uprzednio przez Geralta. Ani na uniwersytecie, ani w chwili wyboru kariery trubadura, Jaskier nie przypuszczał, że przyjdzie mu znaleźć się tak wysoko nad ziemią bez żadnych zabezpieczeń. Jako dziecko może i marzył o wspinaniu się na szczyt wysokiej wieży w celu uratowania oraz poślubienia urodziwej księżniczki, ze wszelkimi bonusami takiej eskapady. Jednak, wyjąwszy smoka, takie wieże mają jedną zdecydowaną zaletę: klatkę schodową, na której upadłszy można co najwyżej zjechać parę stopni na zadku i pludry sobie porozdzierać. Mozolnie, z wytężoną uwagą posuwał się naprzód, czyli w zasadzie w górę. Jednak w pewnej chwili nie wytrzymał. Szukając rymu do "chwacki bard" przez pomyłkę zerknął na chwilę na dół. Spłoszony widokiem odległej ziemi, wrzasnął i zamknął na moment oczy, na ślepo próbując uczepić się następnej gałęzi. Na chybił trafił, niezgrabnie chwycił pęd, pozwalając, by lutnia zsunęła mu się z ramienia. Poeta nie wahał się ani chwili. Skoczył za nią i pochwycił w locie, lądując następnie bezpiecznie w objęciach pękniętego strąka fasoli. Na trzask łamanych gałęzi Geralt odwrócił się i spojrzał pod siebie. Widząc głowę barda wśród ziaren fasoli, rzucił:

– Bacz Jaskier, byś nie posłużył jako zupa fasolowa z mięsną wkładką!

– A kpijże sobie wiedźminie, kpij – warknął Jaskier. – Chcąc opiewać bohaterskie czyny jako naoczny świadek, muszę jak widać wspiąć się nie tylko na wyżyny poezji, ale i deczko przerośnięty krzak fasoli.

– No, deczko tak – zaśmiał się Geralt, kontent, że bard mimo upadku nie stracił animuszu.

Jaskier tymczasem niezgrabnie gramolił się ze strąka, mając niejasne wrażenie, że ten ostatni usiłuje go pochłonąć. Wrażenie to wywołane było faktem, że ziarna fasoli osuwały mu się spod nóg jak kule. Na wszelki wypadek spojrzał pod nogi i upewnił się, że żadne z ziaren nie jest w istocie głową odgryzioną przez żarłoczny strąk. W tej czarodziejskiej fasoli, nic nie zdołałoby go już zadziwić.

Wspinali się więc dalej, by po jakiejś godzinie z okładem usłyszeć ludzki głos.

– Stój, kto zacz? Gadać, bo toporem usiekę!

„Kto nie uciecze, tego usiecze” zrymował odruchowo Jaskier.

– Dobrzy ludzie! A ty kto, że się tak rwiesz do topora? – odpowiedział Geralt, wymownie głaszcząc rękojeść miecza przewieszonego przez plecy. Spomiędzy liści wychynęła okolona brodą, ogorzała facjata.

– A czegóż to dobrzy ludzie szukają na krzaku fasoli, jeśli wolno spytać?

– Nie ciebie, nie bój się – odpowiedział Geralt, domyśliwszy się przyczyn przestrachu człowieka.

– No, chyba żeś głupi, a na imię ci Jaś – doprecyzował Jaskier.

– Jaś, to nie. Chociaż zaglądał tu taki. Nie taki on znowu głupi, zawżdy coś pod giezłem chował i dziwnie spieszno mu było. Słowa nawet z człowiekiem nie zamienił, ino gnał.

– A ty tu co? Na drzewie ruchem kierujesz, myto może pobierasz? – spytał Geralt.

– Ja? A nic. Tak sobie siedzę.

– Jako ten Szymon Słupnik? – zażartował Jaskier.

– Eee… nie. Ten to siedzi dwa piętra wyżej – sprostował człek.

– A ty TU siedzisz, żeby w kasztelańskiej tiurmie nie siedzieć, hę? – Geralt wyczuł pismo nosem.

– A, choćby i tak. I co mi zrobicie?

– Ano, nic. My mamy zlecenie na Jasia – odrzekł Jaskier.

– A cóżże ten smarkacz przeskrobał?

– Czmychnął i matkę-starowinę pogrążoną w żalu zostawił.

– Do diaska! A to łotr! – zaklął fasolowy azylant.

– Nie większy od ciebie – prowokacyjnie dodał Geralt.

– Może i nie, ale jam jest zbój uczciwy. Obecnie urlopowany.

Geralt nie oponował, nie przez grzeczność jednak. Nieraz zastanawiał się, co by mu przyszło robić w życiu, gdyby nie został wiedźminem. Z ta smykałką do miecza może zbójowałby na gościńcu? Czymże to w końcu różniło się od jego profesji? Był w końcu jedynie hyclem, hyclem, co łapał nieco większe stwory. Wampiry, wiwerny czy strzygi, ale na jedno wychodzi.

– Któż to cię wysłał na fasolowe wywczasy, czy aby nie straż książęca w pościgu? – Geralt drażnił się z łotrzykiem.

– Pytałże kto o mnie? – zaniepokoił się zbój.

– A pewnie, że pytał! – odparł Geralt. – Tyle, że nie nas.

– Pewnie uznali, żeś zwiał tam, gdzie pieprz i fasola rośnie – dodał Jaskier.

– Wieleś tu razy Jasia widział? Gadajże zaraz.

– Trzy razy się wspinał, lecz dwa jeno schodził – dodał uspokojony, że nie o niego chodzi zbój. – Będzie ze dwie niedziele jak nie schodzi.

– Ale spadającego go nie widziałeś? – na wszelki wypadek indagował dalej Jaskier.

– E, tak to nie – zaśmiał sią zbój. – Ale może zszedł jaką inną fasolą?

– Jaką znowu inną fasolą? – zdziwił się Geralt.

– Nie, ja tylko tak, dla zgrywy. A tak w ogóle, jeden już tu go szukał, ale też od paru dni nie wraca.

– A tyś sam nie ciekaw tego, co na górze? Może oni tam skarby jakieś albo krainę mlekiem i miodem płynącą znaleźli.

– Nie, panie. Tam czasem nocą z góry takie ryki dochodzą, że jakoś mi się nie ckni na zatracenie wyruszać. Chociaż ten, co go szukał, rozpytywał, czy on aby z góry czegoś na handel nie przynosił, czy jak.

– Tak, dla bogactwa każdy dziś gotów głowę stracić – dwuznacznie wyraził się Jaskier.

– Komu w drogę, temu czas – rzekł w końcu Geralt.

– Żegnajcie Madeju – rzucił na odchodne bard.

– Że… – zaczął zbój i urwał w pół słowa, zdziwiony skąd znają jego imię.

– Widziałeś list gończy? – zapytał po chwili wspinaczki wiedźmin.

– Nie, skąd. Teraz co drugiemu zbójowi Madej – odparł Jaskier. – Moda jakaś czy co?

– Nie strasz chłopiny, bo jeszcze się z fasoli na ziemię zwali.

Im wyżej się posuwali, tym zimniej się robiło i wietrzniej. Fasola, pomijając poszczególne gałęzie, nie chwiała się jednak, tak jakby tkwiła korzeniami również w chmurach. Niezbyt to było krzepiące, dawało jednak poczucie jakiej takiej stabilności. Gdy już wspięli się kilkanaście metrów dalej, zauważyli chatkę uplecioną z liści i fasolowego łyka. Wokół niej leżały otwarte strąki, ustawione jako zbiorniki na deszczówkę. Z innych utensyliów dostrzec też można było prowizoryczny wychodek, elegancko usytuowany w kwiecie fasoli. Z wnętrza chatki dobiegało rytmiczne chrapanie.

– Ejże tam! – zawołał Geralt, po czym chrapanie, przerodziwszy się wpierw w serię gniewnych chrząknięć, ustało. Po chwili z chatki wychynęła kudłata, poczochrana głowa pustelnika.

– Witajcie! – powiedział anachoreta ze źle skrywaną irytacją. – Gdzie dobre bogi prowadzą? W górę czy w dół? Bo zdrzemnąłem się nieco.

– W górę, a potem, da bóg, to i w dół – odparł Geralt.

– Szukamy Jasia, gwoli ścisłości – dodał Jaskier.

– Jasia? Tego niecnoty? Ostatnim razem podprowadził mi kapciuch z machorką. Czyli że utknął tam na górze? A myślałem, że skradał się tak cicho, że nie słyszałem. Ale po prawdzie, nic nowego nie zginęło, więc chyba nie przechodził tędy.

– Hm. Ładnego łapserdaka szukamy, Geralt. Wyjdzie na to, że jak go znajdziemy, to trzeba go będzie prosto pod pręgierz zaprowadzić.

– Nie drwij, Jaskier – odrzekł wiedźmin. – Matka za synem płacze. Dobry uczynek łacno zrobić możemy.

Pożegnawszy się z pustelnikiem, po krótkiej chwili wytchnienia wyruszyli dalej. Geralt na przedzie przecierał szlak. Gdy trzeba ścinał zagradzające gałęzie i karczował listowie, albo też usuwał z ich drogi przerośnięte strąki. Zastanawiał się, co będzie, gdy jakimś gapiom na dole, któryś z długich jak jego miecz strąków na głowy zleci. Przystanął na chwilę i spojrzał na gałąź przed sobą. Po krótkim namyśle skoczył. Już w trakcie skoku przeszło mu przez myśl, że wiedźmin to jednak nie czarodziej ni gryf i nie poleci, choćby był najsprawniejszy. Konsekwencje niewielkiej w gruncie rzeczy, o kilka centymetrów ledwie, pomyłki okazały się katastrofalne. Geralt złapał konar jedynie opuszkami palców i począł się zsuwać, krzycząc „Jaaaskier!”. Spadając w dół obijał się o gałęzie, które usiłował rozpaczliwie chwycić. Zdążył też skrzyżować wzrok z Jaskrem, który dosłownie po ułamku sekundy wahania wyciągnął rękę i pochwycił rzemień przytrzymujący miecz wiedźmina. Miotani mocnym szarpnięciem, spadli obaj o gałąź niżej, lądując jednak bezpiecznie. Liście i pędy fasoli tworzyły gęstą, szczelną plątaninę, lecz wysokość, na której się obecnie znajdowali, nie pozostawiała wątpliwości co do skutków ewentualnego upadku.

– Staczam się w twoim towarzystwie, Geralt. A ostrzegano mnie przed tobą – zakpił Jaskier, choć w jego głosie znać było tyleż rozbawienie, co przestrach.

– Zawahałeś się bardzie – wycedził przez zęby Geralt. – Widziałem! Po tę swoją bałałajkę nurkowałeś bez zwłoki! Droższa ci ona od przyjaciela?

– No, co ty Geralt? Ja za tobą w ogień bym skoczył!

– Nie łżyj, łotrze! Widziałem tę kalkulację w twoich oczach.

– No, dobrze. Może przez sekundkę – przyznał skruszony bard. – Nie jestem wiedźminem, lecz trubadurem. Nie napędza mnie mutacja, ni sekretne wywary, jeno czysta odwaga i wyobraźnia. No i właśnie wyobraziłem sobie, co by było gdybyśmy tak spadli we czwórkę. Ty, ja, mój talent i moja lutnia!

– Och, przestałbyś – wydusił Geralt chrapliwie, nie przestając dyszeć. – Gdybyś w połowie był tak dzielny, jako prawisz o sobie w swych balladach, starczyłoby na wielkiego bohatera!

– Och, Geralt! Czy ty w ogóle wiesz, co to jest poetycka hiperbola? – obruszył się Jaskier.

– Masz na myśli trajektorię ciała swobodnie spadającego z fasoli na oczach towarzysza o stępionym refleksie? – zadrwił Geralt, którego wiedźmińska wiedza obejmowała również podstawy miotania z procy, obsługę katapulty i analizę lotu strzały.

Jaskier widział, że wiedźmin jest już udobruchany i tak naprawdę nie chowa do niego urazy.

Powoli wkraczali w strefę chmur, co dla Jaskra stanowiło nie lada ulgę, bo nie musiał już uważać, by nie patrzeć w dół. Po kilkunastu metrach przebijania się przez mgłę stracili poczucie orientacji i Jaskier zawołał:

– Geralt! Którędy w górę, bo już się pogubiłem.

– Proszę cię, Jaskier, nie udawaj. I nie denerwuj mnie.

– Nie, ja na serio. Całkiem jestem skołowany od tej mgły.

– W przeciwną stronę niż twój sak podróżny cię ciągnie.

– Pewnyś? – nadal powątpiewał Jaskier.

– Jak nie dowierzasz, urwij liść i sprawdź, w którą stronę spada. W tamtą nie idź.

 

 

6

Już wkrótce wątpliwości Jaskra przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Ich oczom bowiem ukazał się niewielki klif, wczepiona w który rosła fasola. Wspiąwszy się po jej łodydze na urwisko, znaleźli się na rozległym płaskowyżu. Jego trawiasty bezkres, gdzieniegdzie jedynie urozmaicały pojedyncze drzewa. Dziwne to były drzewa, bo zakończone kapeluszami. Po krótkiej chwili, Geralt i Jaskier doszli do wniosku, że to gigantyczne grzyby. Wdrapali się na wielki głaz i rozejrzeli wokół. Daleko na horyzoncie majaczył olbrzymi zamek. Obaj widzieli już niejeden potężny gród czy warownię, ogrom tej budowli przekraczał jednak wszelkie wyobrażenia. Jak się wkrótce miało okazać, był to nie tyle olbrzymi zamek, co zamek olbrzyma.

Ledwie zdążyli wyruszyć w jego stronę, dobiegł ich tętent, a właściwie przepotężne dudnienie, jakby zamek zatrząsł się w posadach i runął. To pięciu wielkoludów zmierzało właśnie ku fortecy. Geralt i Jaskier z przestrachem schowali się pod kapelusz pobliskiego grzyba.

– Słuchaj, Geralt. Nie żebym miał kompleks niższości, ale zaczynam się czuć jak krasnoludek.

– Nie załamuj się, Jaskier. To tylko kwestia perspektywy.

Po godzinie marszu dotarli do bramy w murze, blokowanej jedynie opuszczoną kratą.

– Kogo właściwie mogą obawiać się olbrzymy? – rzucił filozoficznie Jaskier. – Myślisz, że żyją tu jakieś jeszcze większe stworzenia?

– Mam nadzieję, że nie, bo i tych z trudem dosięgnę mieczem.

Nie schylając się, przeszli pod kratą, po czym przyklejeni do ściany, rozejrzeli się po dziedzińcu. Od wewnątrz zamek robił znacznie mniej imponujące wrażenie. Wszystko wokół zdawało się popadać w ruinę. Wokół widać było zmurszałe cegły, walające się wszędzie sterty liści pamiętających co najmniej kilka jesieni. Przeprawa przez te ostatnie była nie lada wyzwaniem dla dwojga nieprzystających tu rozmiarem podróżników. Podłoże do złudzenia przypominało ruchome piaski.

– Pomocy, pomocy! – usłyszeli nagle płaczliwe nawoływanie.

– Oho, czyżby to był nasz Jasio? – spytał Jaskier.

– Olbrzym to to na pewno nie był. Za cienki w gardle – ocenił Geralt.

– Tutaj! W górze!

Geralt i Jaskier zadarli głowy. Ktokolwiek to był, nawoływał ich z okna ponad nimi.

– Geralt, jak my się tam dostaniemy?

– Musimy wspiąć się po bluszczu. Innej drogi nie ma. Dasz radę, poeto, po fasoli to fraszka.

 

 

7

Wprawieni w niepatrzeniu w dół po niedawnej wspinaczce, bez większych trudności wdrapali się po bluszczu na górę. Jaskier z dumą pomyślał, że jak na trubadura z lekką nadwagą odznacza się nadludzką wręcz tężyzną fizyczną, niewiele doprawdy ustępując wiedźminowi. Na parapecie okna ujrzeli wielki durszlak. Z jednego z jego otworów sterczała twarz chłopaka, najwyraźniej uwięzionego pod kopułą olbrzymiego naczynia.

– Pomocy! – wrzasnął młodzieniec po raz wtóry.

– No nieźle, bratku. Przyskrzynili cię w końcu. Po coś ty w ogóle w szkodę lazł? Aż dziw, żeś jeszcze nie dał głowy! – skarcił go Jaskier.

– Kiedy jam niewinny! Pomóżcie mi panowie, błagam was!

– Ładnie to tak matkę samą zostawiać? Już kilka nocy nie śpi, ślozy roniąc za tobą!

-Ratujcież! Niewiele mi czasu ostało! Olbrzymy zagroziły, że mnie zjedzą!

– Zjedzą? Przecież ty im ledwie za przekąskę starczysz – zadrwił Jaskier.

Geralt zbadał powierzchnię durszlaka. Unieść go nie był w stanie. Po chwili wahania sięgnął po miecz. Po paru silnych uderzeniach udało mu się wybić niewielką szczelinę.

Odgłosy cięcia mieczem nie uszły najwyraźniej uwadze olbrzymów. Z oddali usłyszeli ciężkie kroki, od których zadrżał parapet. Geralt i Jaskier skryli się za zasłoną.

– Co to za hałasy? – zadudnił głos nadchodzącego wielkoluda. Jego nieświeży oddech, który wtargnął do komnaty jak podmuch wiatru, sprawił, że Jaskrowi zrobiło się słabo.

– Wołałeś mnie? Czyżby ci pamięć wróciła i wiesz już, gdzie podziała się moja złota kura? – powiedział olbrzym obrzucając durszlak groźnym spojrzeniem.

– Panie wielmożny, dyć ja jeszcze w życiu nic nie ukradłem – zapłakał rzewnie i trzeba przyznać dość przekonująco Jaś.

– Dwa tygodnie, a ty dalej obstajesz przy swoim? Moja cierpliwość się kończy.

– Litości, panie! Musiała zajść jakaś fatalna pomyłka!

– Śmiesz twierdzić, że oskarżam cię niesłusznie?! – olbrzym rozsierdził się na dobre. Uniósł durszlak. Jaś tylko na to czekał. Sadząc wielkie susy popędził do okna. Nie zdążył jednak zrobić więcej niż kilka kroków. Wielkolud chwycił go dwoma palcami jak pluskwę i podniósł na wysokość  twarzy.

– Daję ci ostatnią szansę. Gadaj, gdzie złota kura?

– To nie ja! Klnę się na głowę matuli! To ci dwaj! O tam, schowali się za zasłoną. I pewnie znowu rabować przyszli.

Jaskier oniemiały, co nie zdarzało mu się w końcu zbyt często, spojrzał rozpaczliwie na Geralta. Wiedźmin nie wierzył własnym uszom, poczuł, że z wściekłości zalewa go krew. Nadstawiali karku dla smarkacza nie mającego ni krztyny przyzwoitości. Było za późno, by szukać drogi ucieczki. Dobroć najwyraźniej wymagała wiele poświęcenia. Czy ludzie w ogóle na nią zasługiwali? Geralt wyciągnął miecz i przesunął się przed Jaskra. Nie palił się, by zginąć ze zwykłej naiwności. Z dwojga złego wolałby już dać głowę dla pieniędzy. Był w końcu najemnikiem, zabójcą potworów do wynajęcia. Zachciało mu się dobroczynności, to teraz da za nią gardło.

Olbrzym odwrócił durszlak i wrzucił doń Jasia, który wnet zaczął obrzucać go przekleństwami, od których matka jego, a może i matka olbrzyma padłaby jak rażona. Wielkolud, nie zważając na jego pokrzykiwania, paluchem powoli rozsunął zasłonę, po czym chwycił w garść Jaskra i Geralta. Ich również wrzucił do durszlaka, nic sobie nie robiąc z ukłuć wiedźmińskiego miecza.

– Ty parszywy draniu! – wrzasnął Jaskier do chłopaka i chwycił za lutnię. Geralt miał wrażenie, że poeta rozważa wymierzenie nią w Jasia. Jaskier po chwili wahania opanował się, odłożył starannie cenny instrument na bok i zabrał się do systematycznego okładania Jasia kuksańcami, od czasu do czasu dla złapania oddechu dokładając kopniaka.

 – Przebrała się miarka! – przerwał im olbrzym. – Wszyscy pójdziecie do kotła! Dawno już nie jadło się na tym zamku ludzkiego mięsa. Znajcie jednak moje dobre serce. Macie ostatnią szansę, żeby skrócić swoje męczarnie. Do diaska, gdzie jest złota kura?

– No, gadajże! Przyznaj się wreszcie, coś z nią zrobił – wrzasnął czerwony na twarzy poeta, tarmosząc huncwota.

– O, masz ci los! Pobiły się skwarki – olbrzym zdawał się szczerze rozbawiony.

– To nie ja! To ci dwaj! Wypuść mnie szlachetny olbrzymie! Oni chcieli mnie wrobić! – Jaś nie dał się tak łatwo sprowokować do prawdomówności.

– Dałbyś już spokój. Na głowę matki się kląłeś. Powiedz mu prawdę – powiedział spokojnie Geralt.

Jaś nie wydawał się przekonany. Zamilkł jednak i zamyślił się przygryzając wargi. Olbrzym chwycił durszlak i skierował się do pomieszczenia obok. Ku ich przerażeniu, postawił naczynie na blacie kuchennego pieca obok ogromnego, parującego sagana.

– Za miskę fasoli więcej – stwierdził ponuro poeta. Wielkolud tymczasem zabrał się za krojenie cebuli.

– Panie szlachetny, ja mam umierającą matkę! Na medykamenty nastarczyć nie dawałem rady. Po to mi ta wasza kura znosząca złote jaja potrzebna była! – złamał się w końcu Jaś.

– Pamięć ci w końcu wróciła – olbrzym uśmiechnął się paskudnie i zmierzył wzrokiem chłopca. – Nie na wiele się chyba moja bezpłodna kura zdała, co? No, mówże dalej.

– Ja musiałem! To była dla mojej matki jedyna nadzieja.

– To już słyszałem. Co z kurą?

– Kury nie skrzywdziłem. Ma się dobrze. Ja ją i tak chciałem tylko pożyczyć. Na jedno złote jajko lub dwa.

– Nie zapytawszy o pozwolenie. Zwrócić jednak zapomniałeś, złodziejaszku – podsumował spóźnione wyznanie Jasia olbrzym.

Jaś głośno przełknął ślinę. Wielkolud uśmiechnął się jeszcze szerzej, obnażając zepsute zęby. Dorzucił cebuli do wywaru, zamieszał wielgachną chochlą i zaciągnął się jego wonią z lubością. Następnie spojrzał z ukosa na swoje ofiary i bezceremonialnie wrzucił ich do zupy.

 

 

8

Gorący już całkiem wywar parzył nieprzyjemnie. Jaskier wyciągał rękę z lutnią wysoko nad głowę. Uczepiwszy się kurczowo kawałka marchewki, walczył o utrzymanie się na powierzchni. Myśl, że elfi instrument mógłby nasiąknąć cebulą, budziła w nim większą obawę niż troska o własny los.

– No i masz swoją fasolową z mięsną wkładką, Geralt! – wrzasnął Jaskier dygocząc z wściekłości w ukropie.

Wiedźmin nic nie odpowiedział. Nie mógł. Nakryty przez liść kapusty usiłował wyrąbać w nim otwór, by wydostać się na powierzchnię. Jedynie Jaś, szczęśliwie wylądowawszy na sterczącym z zupy wyraźnie już ugotowanym kawałku baraniej łopatki, ku zdumieniu Jaskra zabrał się do jedzenia. Po chwili Geralt zdołał wydostać się spod liścia kapusty. Rozpaczliwie próbował znaleźć jakieś rozwiązanie. Na nic nie zda się jego wiedźmiński miecz czy magiczne znaki. Czyżby wreszcie napotkał przeciwnika ponad swoją miarę? Dawno już powinien otrząsnąć się z dziecinnego pragnienia  bycia błędnym wiedźminem. Toż to właśnie ta chwilowa słabość zaprowadziła ich tutaj. Czuł się bezsilny. Czuł się…jak wiedźmin w zupie. Ta ostatnia zaś zaczęła powoli gulgotać, nieuchronnie zmierzając w kierunku temperatury wrzenia. Geralt, by zachować resztki godności, starał się wyobrazić sobie, że znalazł się w kraterze wulkanu lub chociaż bulgoczącym bagnisku. Nie ułatwiało to znalezienia wyjścia z całej sytuacji, pozwalało jednak nieco opanować nerwy. Myśl bowiem, że zginie jako dodatek do zupy obezwładniała go swoją groteskowością. Olbrzym tymczasem kontynuował przyprawianie potrawy i trzeba trafu, głowę wiedźmina ozdobił liść laurowy.

– O rany, Geralt, wyglądasz jak wykluwający się z kokonu pędrak! – zawołał Jaskier, choć wcale nie było mu do śmiechu. – Żebyśmy ci w gardle stanęli! Ja onuc od tygodni nie prałem, i dobrze! – tymi zaś słowy zwrócił się do olbrzyma.

Wiedźmin póki co nie zaprzątał sobie Jaskrem uwagi. Siedząc okrakiem na grzbiecie kapuścianego liścia, cierpliwie wiosłował mieczem, usiłując skierować się w kierunku brzegów sagana. Zupa coraz bardziej parzyła mu nogi. Również Jaskier zaczął wydawać z siebie ksyknięcia wskazujące, że i jemu kąpiel w coraz gorętszym wywarze dawała się we znaki.

Olbrzym tymczasem spisał już na straty swój skradziony skarb. Liczył, że przynajmniej smaczna zupa zrekompensuje mu częściowo poniesioną stratę. Dosypał do garnca jeszcze trochę przypraw i zamieszał chochlą, wywołując tym samym mały sztorm pośrodku wywaru. Następnie zaś stwierdził, że do czasu zagotowania zupy nic tu po nim. Na wszelki wypadek przykrył sagan pokrywką i opuścił pomieszczenie.

– No, pięknie Geralt! Myślałem, że konając będę przynajmniej żegnany przez promienie słoneczne! – zapłakał Jaskier, prychając kawałkami warzyw – Już po nas! Geralt, jesteś tam gdzie?

Geraltowi tymczasem, dzięki zamaszystym ruchom chochli udało się pomyślnie zdryfować w kierunku brzegów sagana. Wykorzystując wytworzone prądy usiłował „zacumować”, jednak zmuszony był walczyć z falą odbojową. Z całej siły wraził miecz w ścianę garnca i krzesząc snopy iskier, rżnął nim, starając się wyhamować swój prowizoryczny korab. „To może się udać” – pomyślał wiedźmin. Mimo zatrzaśnięcia pod pokrywą, w jego głowie wyklarował się pomysł, ich ostatnia nadzieja na ucieczkę. „Dam radę. Muszę dać radę” – poprawił się, rozpaczliwie próbując wzbudzić w sobie wiarę, że jeszcze nie wszystko stracone. Myśl, że jako pierwszy wiedźmin w dziejach zginie nie od ciosu mieczem czy w paszczy potwora, lecz dokona żywota w zupie, napełniała go złością i motywowała do dalszego wysiłku. Gdy tylko udało mu się zatrzymać liść na skraju warzywnego rozlewiska, wytężył wszystkie pozostałe mu jeszcze siły i skupił swoją uwagę na pokrywie. Z całą energią, jaką był w stanie z siebie wykrzesać, wymierzył znak Aard w wieko. Na dosłownie ułamek sekundy podniosło się o parę centymetrów w górę. Geralt błyskawicznym ruchem wsunął klingę miecza pod pokrywę. Zdawało się, że najtrudniejszą część ma już za sobą.

– Jaskier, Jasiek, pomóżcie mi! – wystękał, mocując się z pokrywą.

Poeta pchając przed sobą podtrzymujący go na powierzchni kawałek marchewki, zebrał w sobie resztki odwagi i popłynął w kierunku, z którego dobiegał głos jego przyjaciela, zaś spod uniesionej pokrywki przebijała wąska smuga światła. Jaskier bił nogami jak oszalały, gnany tyleż nadzieją na ocalenie, co rozpaczliwą próbą schłodzenia palącej go skóry. Również Jaś, uznawszy najwyraźniej, że pora połączyć siły i dać szansę swym niedoszłym wybawcom, zręcznie skacząc po pływającym w zupie jadle jak po krze, dotarł do Geralta.

– Mocniej, Jaskier. Jasiek, mocniej! – wiedźmin zagrzewał ich do dalszego wysiłku, choć sam czuł, że ogarnia go zmęczenie. We trzech wisieli na rękojeści miecza, usiłując unieść nieco pokrywę. Po paru, zdających się trwać wieczność, minutach pokrywa ustąpiła. Zdołali ją rozchylić na tyle, by Jaś wcisnął pod nią kawałek kości i zablokował. Przytrzymując się wzajemnie, kołysząc na niestabilnym podłożu kapuścianego liścia, wreszcie udało im się wygramolić z garnca. Geralt czuł niesmak na widok Jasia, który wydostawszy się z sagana zwinnym susem, posłał wiedźminowi rozbrajający uśmiech. Jaskier miał ochotę wydać z siebie okrzyk radości i zaimprowizować coś na lutni, wnet jednak przypomniał sobie, że olbrzym wciąż czai się w pobliżu. Syczenie podeszew ich butów przypomniało im, że pora jak najszybciej ewakuować się z rozgrzanych fajerek. Ostrożnie szli po blacie, lawirując pomiędzy resztkami jedzenia i brudnymi naczyniami. Podążali w milczeniu z Geraltem na przedzie. Wiedźmin wyczuł zagrożenie na długo przed tym, nim stanął z nim twarzą w twarz. Wszystkie zmysły wyostrzyły mu się momentalnie. Zacisnął palce na błyskawicznie wyswobodzonej klindze. Ten zapach… Czuł go już nieraz, choć nie w takim natężeniu. I nie był to tchnący padliną fetor bazyliszka, nie był to też słodki swąd wydzielany przez wampiry. Geralt westchnął ciężko, dokładnie tak jak przypuszczał, zza węgła wyłonił się olbrzymi kocur. Od lat żywił niezrozumiałą niechęć do kotów. Z wzajemnością. Ten, mimo rozmiarów, nie różnił się od zwykłych kotów, parsknął wściekle na widok wiedźmina i obnażył zębiska. Geralt już, już szykował się do ataku na kocura, gdy przyszedł mu do głowy zgoła inny pomysł. Zawiesił wzrok na niewielkiej srebrnej misie. Chwycił ją od dołu i dał znać reszcie, by uczynili tak samo. Na znak wiedźmina podnieśli srebrną misę do góry. Kot, który w międzyczasie rozpoczął szarżę w ich kierunku, stanął jak wryty. Widok siebie samego, czyli lustrzanego odbicia groźnie nastroszonego kocura, spłoszył go. Obrócił się w biegu i czmychnął czym prędzej.

„Musiał użyć Geralt swych wiedźmińskich sztuczek,

By pokonać bestię, którą zwali Mruczek!”

– zaintonował radośnie Jaskier. – Brawo, Geralt! Pogoniłeś kota, że hej! Zmykał, jakby mu kto soli pod ogon nasypał.

Jaś nie zdołał powstrzymać śmiechu. Geralt odwrócił się do niego z groźną miną.

– A ciebie co tak bawi, bratku?! – warknął, złapawszy go za kubrak. – Żeby nie twoja matka, zostawilibyśmy cię kotu na pożarcie. Masz może coś do powiedzenia?

Chłopiec zbladł. Na twarz wystąpiły mu kropelki potu. Nie był w stanie spojrzeć wiedźminowi w oczy. Pokręcił tylko głową w odpowiedzi.

– Dobra, idziemy stąd.

Bez dalszych przeszkód dotarli do kuchennego okna. Geralt ostrożnie podszedł do parapetu. Jak na ludzkie standardy był to nader wysoki parter. Rozejrzał się po dziedzińcu w poszukiwaniu możliwych zagrożeń. Jaś nie uznał tego za konieczne. Rzuciwszy ledwie jedno szybkie spojrzenie w dół, zjechał po porastającym gęsto zamkowe mury bluszczu i zaraz tego pożałował.

– Ratunku! – wrzasnął.

Jaskier i Geralt wymienili spojrzenia. Podeszli na skraj okna i wychylając się ostrożnie, rozejrzeli. W dole widniała metalowa klatka. W jej wnętrzu coś miotało się wokół wtulonego w kąt Jasia. Wiedźmin westchnął ciężko i przyszykował do skoku.

– Geralt, stój! – w ostatniej chwili powstrzymał go Jaskier. – On nas wystawił. Po co nadstawiać dla niego karku? Niech sam sobie radzi!

– Nie możemy. Podjąłem się tego zadania i muszę je wykonać – powiedział stanowczo wiedźmin, choć jemu też przeszło to przez myśl. Skoczył.

 

9

Zjeżdżając po łodydze bluszczu Geralt swym wyostrzonym węchem wyczuł zapach smokolągwy, bo to ona właśnie znajdowała się w klatce. Nie była to woń spoconego ze strachu potwora. Powietrze nasycał fetor rozjuszonej, żądnej krwi bestii. Gdy wylądował na dziedzińcu, zobaczył ją w całej okazałości. Powiedzieć, że była szkaradna to mało. Była tak paskudna, że aż w swej brzydocie doskonała. Budziła w równej mierze strach i odrazę. Nerwowo spacerowała po klatce, tłukąc ogonem o jej pręty. Dyszała, wręcz zionęła ślepą, nieukierunkowaną furią. W dole, w ich świecie uchodziła za sporego, groźnego potwora, w świecie olbrzymów mogła być co najwyżej utrapionym gryzoniem. Jej ciało pokrywały zielone łuski o fioletowym połysku. Z dłuższego niż ona sama ogona sterczały rogowe kolce, takie same jak te, które okalały jej pysk. Całości obrazu dopełniały zębiska ostre jak sztylety i pazury, którymi zdolna była rozpłatać konia na pół. Zdawała się stworzona do zabijania. Geraltowi przemknęła przez głowę myśl: po co coś takiego chodzi po tym świecie? Tylko po to, by zabijać? Mimo wszystko, lepsza już smokolągwa niż kot, pomyślał Geralt. W razie porażki wstyd jednak mniejszy.

Gdy powoli zbliżył się w jej kierunku, znieruchomiała na chwilę. Straciła zainteresowanie struchlałym ze strachu Jasiem, jakby wyczuła, że to wiedźmin będzie twardszym orzechem do zgryzienia. Utkwiła w nim nabiegłe krwią oczy. Ich wzrok skrzyżował się. Kat i ofiara, zwierzyna i łowca, komu z nich, która przypadnie z tych ról? Geralt pierwszy raz widział smokolągwę, czuł jednak, że rozumie się z nią bez słów. Wiedział, że ona myśli teraz to samo, co on: ja czy ty, ja czy ty? Które z nich skona dziś po walce? Tak, on też przysposobiony został do zabijania. Nie bez kozery miecz w jego ręce wyglądał jak naturalne przedłużenie ramienia. Jego dłoń niestworzona była do lutni czy pióra, lecz właśnie do rękojeści. Nie miał co do tego wątpliwości.  I choć to, czym się zajmował, nie napełniało go szczególną zawodową satysfakcją, było jednocześnie nie tylko zwykłym fachem, ale i powołaniem. Geralt, choć robił to zwykle niechętnie, zabijał z łatwością i z kunsztem. W bojowym transie działał wiedziony instynktem, który zdawał się być jego drugą naturą. A może pierwszą? Może takim był naprawdę? Krwiożerczą bestią, uładzoną z wierzchu przez obcowanie z ludźmi? Czasem czuł, że bliżej mu do monstrów, na które polował niż do ludzi. Teraz też, jak smokolągwa, odruchowo gotował się do skoku. Poczuł jak prężą się wszystkie jego mięśnie, jak boleśnie napinają ścięgna. W jego oczach nie było wszak nienawiści. Po prostu los postawił ich dwoje naprzeciw sobie. Jak starodawni myśliwi wyprawiający się na niedźwiedzia, żywił szacunek do stwora, z którym przyszło mu się zmierzyć.

Geralt zdecydowanym krokiem wstąpił do klatki, czym wyraźnie zaskoczył smokolągwę. Niewątpliwie przyzwyczajona była, że tak małe stwory jak on rychło przed nią uciekają. Cofnęła się odruchowo w głąb, pozwalając mu dotrzeć do Jasia. Geralt złapał chłopaka za kołnierz i mocnym szarpnięciem postawił go na nogi. Teraz pozostawało już tylko wycofać się z klatki. Cóż, dysząca właśnie nad nimi smokolągwa stanowiła nie lada przeszkodę. Wiedźmin stanął w lekkim rozkroku i powoli uniósł miecz nad głowę. Potwór zasyczał tak potężnie, że jego zwisający z paszczy rozdwojony jęzor aż zafalował. W tym momencie Geralt błyskawicznie schował miecz do pochwy i oburącz wypchnął Jasia przez kraty. Sam zaś jednym susem zanurkował pod brzuch smokolągwy. Ta ostatnia zdezorientowana zakręciła się w miejscu. Wiedźmin przeturlał się szybko na bok, ledwo uniknąwszy stratowania. Na chwilę znalazł się z tyłu smokolągwy. Skrzętnie skorzystał z okazji i czym prędzej przecisnął się przez kraty. I wtedy ku zdumieniu Jaskra Geralt zrobił najdziwniejszą rzecz, jakiej można by się po nim spodziewać. Podszedł do zasuwy blokującej drzwi klatki i rozrąbał ją jednym ruchem. Następnie wszyscy troje rzucili się do ucieczki.

– No, trzeba przyznać Geralt, potrafisz zmotywować człowieka! – sapał Jaskier, biegnąc co sił w nogach, by dotrzymać kroku towarzyszom.

Ich mokre kaftany znacznie utrudniały ruchy, jednak myśl, że na karku siedzi im smokolągwa niemal ich uskrzydlała. Obawy Jaskra nie potwierdziły się jednak. Maszkara wygrzebawszy się z trudem z klatki, po chwili zastanowienia ruszyła w swoją stronę, zarzuciwszy zamiar ścigania ich. Geralt odwrócił się w biegu. Zobaczył jak smokolągwa przemyka się wzdłuż murów w przeciwnym kierunku. „Ani ja, ani ty” – pomyślał, uśmiechając się do siebie.

 

 

10

Zejście w dół okazało się dużo trudniejsze niż wspinaczka. Jaś gnał jednak na złamanie karku z godną pozazdroszczenia wprawą. Jak na wiejskiego głuptasa wykazał się już i zręcznością, i sprytem, i zwykłą hucpą. Lina, którą zabrali ze sobą, przydała się wreszcie, choć Geralt z Jaskrem mieli wątpliwości czy wiązać się nią razem z chłopakiem, który dopiero co zdradził ich, by własną ratować skórę. Po drodze nie napotkali ani pustelnika, ani zbója. Najwyraźniej obaj uznali, że jak na samotnię czy kryjówkę nazbyt to ruchliwe miejsce. Gdy już dotarli na ziemię, łzom i uściskom nie było końca, choć Geralt i Jaskier gotowi byli przysiąc, że w tym zamieszaniu Jaś wyjął coś zza pazuchy i ukradkiem przekazał matce. Co tym razem zdołał zwędzić z zamku, mało ich obchodziło. Obaj mieli go serdecznie dość. Darowali sobie nawet opowieść o tym, jak wydał ich olbrzymowi. Chłopaka to nie zmieni, a matce tylko przysporzy zgryzoty, uznał Geralt. Na koniec, obdarowani po worku wielkich jak kokosy ziaren fasoli oraz garścią złotych piór, pożegnali się ze staruszką i grzecznie odmówiwszy noclegu, z ulgą dosiedli koni. Obaj chcieli mieć tę przygodę jak najszybciej za sobą. Jaskier widział tu co prawda gotowy temat na parodię rycerskiej ballady, lecz przez wzgląd na przyjaciela, postanowił porzucić kompozycję.

 

11

Geralt wraz z Jaskrem zatrzymali konie na wzgórzu, by ostatni raz spojrzeć na gigantyczną fasolę. Ku ich zdumieniu wyraźnie dostrzegli czerwoną plamę posuwającą się po wielkiej łodydze w górę.

– No, jeśli to nie Jasiowy kubrak, to niech z konia spadnę! – wykrzyknął zdumiony Jaskier. – Geralt, znowu będzie można zarobić trochę fasoli – dokończył bez cienia wesołości w głosie.

– Teraz niech radzi sobie sam. Dwa razy okpić się nie damy – Geralt szczodrze rozdzielił sromotę pomiędzy nich dwóch.

– A nie mówiłem? Odprowadzić do grodu i pod pręgierz łobuza!

– A mówiłeś – przyznał poirytowany wiedźmin.

Nie chodziło mu o to, że wsiowy niedojda zrobił z niego durnia. Nie, w takich chwilach Geraltowi po prostu odechciewało się być zwyczajnym człowiekiem. Spiął konia ostrogami i ruszył z kopyta.

Koniec

Komentarze

Gdzieś po drodze wiosło Geralta z miecza zmieniło się w chochlę. Gdzieś też napisałaś dwoje, choć było ich dwóch, a potem zdaje się, że troje, choć nadal mówiłaś o trzech (mężczyznach).

Czarownico, bardzo mi się dobrze czytało ten tekst, sympatyczny i parę razy naprawdę mocno mnie uśmiechnęło. Szkoda, że został odrzucony.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nie porwało mnie. Obiad u babci znudził. W sumie to niewiele się dzieje, na dodatek ciężko mi wyobrazić, by mieczykiem Geralta mogli bohaterowie podważyć wieko gara, skoro pływali w zupie jak po jeziorze. Pojawia się słowo w ukropie– i się nie ugotowali? Pomysł na Jasia dobry, ale cała reszta już mniej.

Do Bemik:

Wielkie dzięki! To moja literacka pierwocina, pomijając wypracowania szkolne. Zabrałam się do tego na wakacjach, bo lubię wiedźmina. Najbardziej ironię ASA i tę dwoistość natury Geralta, (no i to, że AS odnowił trochę staropolszczyzny, wszak tyle smakowitych słów nam przepada! Ale skoro już Sumerowie ubolewali, że język ubożeje?!) W sumie na tym się skupiłam, bo czasu było już mało na obmyślenie szczwanej fabuły. I tak się bałam, że podpadnę pod paragraf o parodii. Choć kusiło, by odrzeć trochę bohatera z powagi.

"Geraltowi, dzięki zamaszystym ruchom chochli…” – chodziło mi o to, że olbrzym dopiero co nią zamieszał i pomógł tym wiedźminowi, bo miecz, wiadomo, marne wiosło.

Ich dwoje, to jeszcze pół biedy, wkradło mi się tam jeszcze "krzesając” miast “krzesząc" i jakiś remnant po korekcie “nikło się”. A że “ich troje”? No, freudowskie przejęzyczenie, od tej supergrupy.

Do Gwidona z Suwałk:

Że też ktoś wyłapał ten “ukrop”?! A obawiałam się tego, ale nie mogłam sobie odmówić tego słowa. Pokrywka zwykle jest lżejsza od garnka, więc we trzech może dali radę? Gorzej, że nie porwało. Fakt, fabuły w tym niewiele: wleźli na fasolę, pogwarzyli i zleźli, ale i tak się ubawiłam, wyobrażając sobie jak Żebrowski z Zamachowskim wypowiadają moje kwestie (stąd nadwaga u Jaskra, inaczej niż u AS). No takie tam “Za garść dolarów więcej”. 

Tekst z potencjałem, ale mam wrażenie, że czegoś zabrakło a czegoś było za dużo. Na pewno dobry wstęp – zaciekawił z nawiązaniem do bajki o ziarnku fasoli i w ogóle fajnie wyszła ta zabawa bajką, przypomina to, co z bajkami robił AS a jednak jest oryginalne. Motyw pływania ekipy w zupie imho zbyt groteskowy i za długi, podobnie wspinaczka za długa. Jakby odchudzić o parę scen i wyeksponować jako punkt kulminacyjny moment, gdy Jaś ich ‘wrabia’ (i nie rozdrabniać tego groteskową zupą) to byłoby imho bardzo dobre opowiadanie.

Pomysł fajny, plus za bajkę. Ale z wykonaniem coś zawiodło. Widzę potencjał do skrótów – czy rozważania egzystencjalne Geralta wnoszą cokolwiek do opowiadania? No i wspinaczkę też można przyciąć, IMO.

Ależ możesz poprawiać błędy.

gdyż nikło się gdzieś ponad chmurami.

O nikło się już wiesz.

Geralt zdecydowanym krokiem wstąpił do klatki,

Hmm. Po pierwsze, nie bardzo rozumiem, jak Jasio znalazł się w zamkniętej klatce. Nie miała dachu? Po drugie, jak Geralt tam wlazł. OK, mógł przecisnąć się między kratami. Ale dlaczego w takim razie Jaś tego nie zrobił, tylko skulił się w rogu i biadolił?

Babska logika rządzi!

Niestety, bez entuzjazmu. Opowiadanie zdało mi się nazbyt długie, przegadane, miejscami wręcz nudnawe. Nawet przez chwilę nie czułam choćby najmniejszego napięcia, nie miałam wrażenia, że bohaterom coś grozi, miałam natomiast niezachwianą pewność, że wszystko dobrze się skończy.

Do nie najlepszego odbioru przyczyniło się także wykonanie, pozostawiające sporo do życzenia. Mam jednak nadzieje, że Twoje przyszłe opowiadania przeczytam z większą satysfakcją.

 

Wpa­trzo­ne w niego wiel­kie oczy przy­mglo­ne zaćmą za­mru­ga­ły gwał­tow­nie. – Oczy nie mrugają. Mrugają powieki.

 

Gdy wy­sma­ro­wał jej ścian­ki do­sta­tecz­nie, przyj­rzał się swo­je­mu dzie­łu z uzna­niem, po czym od­sta­wił na półkę. – Dziełem było wycieranie/ smarowanie i rozumiem, że właśnie ono zostało odstawione na półkę. ;-)

 

– Wiem, wiem, mo­iście wy! – – Wiem, wiem, mo­iściewy!

 

Bied­nej wdo­wie to wiel­ki pan wiedź­min pomóc nie raczy – sta­rusz­ka za­nio­sła się szlo­chem.Bied­nej wdo­wie to wiel­ki pan wiedź­min pomóc nie raczy.Sta­rusz­ka za­nio­sła się szlo­chem.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Może przyda się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

– Ni­ko­mu nie spiesz­no dać się roz­szar­pać wa­szej krwio­żer­czej sa­dzon­ce. – Skoro roślina wyrosła z nasiona, nie była to sadzonka, a siewka.

Poznaj znaczenie słów: sadzonkasiewka.

 

Po­le­cia­ła matka naj­mo­wać wiedź­mi­na.” – Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

Z bli­ska po­tęż­ny pień fa­so­li, pnący się w górę bez końca… – Masło maślane. Czy można piąć się w dół?

 

Gdzie­nie­gdzie pędy zwi­sa­ły w dół jak liany. – Masło maślane. Czy coś może zwisać w górę?

 

Nie­któ­re, opadł­szy spo­czy­wa­ły w le­jach, wy­two­rzo­nych pod wpły­wem ude­rze­nia o zie­mię. Jeden nawet zmiaż­dżył dach sto­ją­cej nie­opo­dal obór­ki. – Ze tego wynika, że jeden z lejów zmiażdżył dach obórki. ;-)

 

Ge­ralt za­darł­szy do góry głowę… – Masło maślane. Czy można zadrzeć coś do dołu?

 

Izba była nie­du­ża i skąpo oświe­tlo­na przez małe okien­ko. – To nie okienko oświetla izbę, a światło, które przez nie wpada.

 

Na­stęp­nie, dzier­żąc drew­nia­ną wa­rzą­chew, na­peł­ni­ła gli­nia­ne misy po brze­gi. – Czy na pewno wystarczy trzymać warząchew, by napełnić miski?

 

Weźmy tę po­traw­kę z fa­so­li, niby zwy­kła stra­wa… – Pewnie miało być: Weźmy tę po­traw­ę/ zupę z fa­so­li, niby zwy­kła stra­wa

Poznaj znaczenie słowa potrawka.

 

zgry­zo­tę gor­szą od naj­głęb­szych ran. W jego wiedź­miń­skim fachu z cza­sem przy­cho­dzi­ło dźwi­gać brze­mię gor­sze niż kol­czu­ga i miecz. – Powtórzenie.

 

Ludz­ką po­wło­ką? Jakże to mało, by uczy­nić go czło­wie­kiem! Wil­ko­łak przy­naj­mniej cza­sem przy­oble­kał zwy­kłą ludz­ką po­stać, jemu zaś na za­wsze przy­pa­dła w udzia­le rola od­mień­ca, od­sta­ją­ce­go od resz­ty dziw­nym wy­glą­dem. Cza­sem łapał się na tym, że za­czy­nał roz­wa­żać, czy wła­ści­wie nie po­wi­nien sta­nąć po stro­nie po­two­rów, na które na ludz­kie zle­ce­nie po­lo­wał? On sam nie­raz bywał ofia­rą ludz­kiej agre­sji. Jego in­ność bu­dzi­ła w nich od­ra­zę i wy­zwa­la­ła prze­moc pod­szy­tą lę­kiem. Co zatem sta­wia­ło go w roli obroń­cy ludz­kie­go ga­tun­ku? – Powtórzenia.

 

Wraz z nowym dniem na­peł­ni­ły go nowe od­czu­cia: po­czuł doj­mu­ją­cy głód… – Nie brzmi to najlepiej.

 

Nie taki on znowu głupi, za­wż­dy coś pod gie­złem cho­wał i dziw­nie spiesz­no mu było. – Jaś, powiadasz, w giezło był obleczon… Ano, to obacz, co to takiego owo giezło.

 

Z ta smy­kał­ką do mie­cza może zbó­jo­wał­by na go­ściń­cu? – Literówka.

 

Z in­nych uten­sy­liów do­strzec też można było pro­wi­zo­rycz­ny wy­cho­dek… – Nie wydaje mi się, aby wychodek można było zaliczyć do utensyliów.

 

Spa­da­jąc w dół obi­jał się o ga­łę­zie… – Masło maślane. Czy można spadać w górę?

 

Zdą­żył też skrzy­żo­wać wzrok z Ja­skrem… – Jaskier naprawdę został skrzyżowany ze wzrokiem?

 

Już wkrót­ce wąt­pli­wo­ści Ja­skra prze­sta­ły mieć ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie. Ich oczom bo­wiem uka­zał się nie­wiel­ki klif… – Z niejakim zdziwieniem konstatuję, że wątpliwości Jaskra miały oczy. ;-)

 

Wokół widać było zmur­sza­łe cegły… – Czy to były cegły drewniane i dlatego zmurszały?

 

dla dwoj­ga nie­przy­sta­ją­cych tu roz­mia­rem po­dróż­ni­ków. – …dla dwóch nie­przy­sta­ją­cych tu roz­mia­rem po­dróż­ni­ków.

 

Na pa­ra­pe­cie okna uj­rze­li wiel­ki dursz­lak. – Czy parapet może występować bez okna?

 

-Ra­tuj­cież! Nie­wie­le mi czasu osta­ło! – Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

wrza­snął Ja­skier do chło­pa­ka i chwy­cił za lut­nię. – …wrza­snął Ja­skier do chło­pa­ka i chwy­cił lut­nię.

 

Ge­ralt miał wra­że­nie, że poeta roz­wa­ża wy­mie­rze­nie nią w Jasia. – Pewnie miało być: Ge­ralt miał wra­że­nie, że poeta roz­wa­ża wy­mie­rze­nie nią ciosu w Jasia.

 

po­sta­wił na­czy­nie na bla­cie ku­chen­ne­go pieca… – …o­sta­wił na­czy­nie na płycie ku­chen­ne­go pieca

Blat nie jest elementem pieca.

 

Na­stęp­nie spoj­rzał z ukosa na swoje ofia­ry i bez­ce­re­mo­nial­nie wrzu­cił ich do zupy. – Wrzucił do zupy ofiary, a te są rodzaju żeńskiego, więc: …bez­ce­re­mo­nial­nie wrzu­cił je do zupy.

 

na ster­czą­cym z zupy wy­raź­nie już ugo­to­wa­nym ka­wał­ku ba­ra­niej ło­pat­ki… – Skoro baranina była ugotowana, zupa musiała wrzeć. Dlaczego bohaterowie pozostali żywi w ukropie?

 

Czuł się…jak wiedź­min w zupie. – Braki spacji po wielokropku.

 

zaś spod unie­sio­nej po­kryw­ki prze­bi­ja­ła wąska smuga świa­tła… – Światło było na zewnątrz, nie w garnku, więc: …zaś pod uniesiona pokrywkę prze­bi­ja­ła się wąska smuga świa­tła

 

po­kry­wa ustą­pi­ła. Zdo­ła­li ją roz­chy­lić na tyle… – Raczej: …po­kry­wa ustą­pi­ła. Zdo­ła­li ją odchy­lić/ odsunąć na tyle

 

Za­wie­sił wzrok na nie­wiel­kiej srebr­nej misie. Chwy­cił ją od dołu i dał znać resz­cie, by uczy­ni­li tak samo. Na znak wiedź­mi­na pod­nie­śli srebr­ną misę do góry. Kot, który w mię­dzy­cza­sie roz­po­czął szar­żę w ich kie­run­ku, sta­nął jak wryty. Widok sie­bie sa­me­go, czyli lu­strza­ne­go od­bi­cia groź­nie na­stro­szo­ne­go ko­cu­ra, spło­szył go. – Powtórzenie.

Masło maślane. Czy można podnieść coś do dołu.

Obawiam się, że kot nie mógł zobaczyć własnego lustrzanego odbicia, albowiem, jak podejrzewam, zobaczył wklęsłe wnętrze misy i, co najwyżej, zniekształcone odbicie siebie.

Może gdyby panowie użyli płaskiej tacy, kot zobaczyłby kota.

 

On nas wy­sta­wił. Po co nad­sta­wiać dla niego karku? – Nie brzmi to najlepiej.

 

Jego dłoń nie­stwo­rzo­na była do lutni czy pióra, lecz wła­śnie do rę­ko­je­ści. – Raczej: Jego dłoń nie była stwo­rzo­na do lutni czy pióra, lecz wła­śnie do rę­ko­je­ści.

Poznaj znaczenie słowa: niestworzony.

 

Po pro­stu los po­sta­wił ich dwoje na­prze­ciw sobie.Po pro­stu los po­sta­wił tych dwoje na­prze­ciw siebie. Lub: Po pro­stu los po­sta­wił tych dwoje ­prze­ciw sobie.

 

Na­stęp­nie wszy­scy troje rzu­ci­li się do uciecz­ki.Na­stęp­nie wszy­scy trzej rzu­ci­li się do uciecz­ki.

 

Zej­ście w dół oka­za­ło się dużo trud­niej­sze niż wspi­nacz­ka. – Masło maślane. Czy można zejść w górę?

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

“Ich oczom bowiem ukazał się niewielki klif, wczepiona w który rosła fasola.” Coś tu chyba trzeba przestawić.

Pomysł całkiem fajny. Przy “poezji” Jaskra szczerze się ubawiłem.

Kurde, nie jest źle. Podobało mi się. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić (prócz dłużyzn, które zostały wskazane wyżej – warto ukrócić te sceny) to powracające jak bumerang “fasolowe” porównania i żarty. Trochę ich za dużo, bo w pewnym momencie przestają bawić, a zaczynają męczyć. Ale to moje prywatne odczucie. Dobra robota, zwłaszcza jeśli faktycznie to Twój literacki pierwszy raz ;)

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka