- Opowiadanie: Gloria V. - Ballada z demonem

Ballada z demonem

Pierwsze opowiadanie, jakie wrzucam na portal. Pisałam je na konkurs o wiedźminie. Od wysłania nie zaglądałam do niego, ale kiedy teraz weszłam na w zakładkę “Opowiadania” i zobaczyłam, że inni uczestnicy zamieścili tu swoje, pomyślałam, że zaryzykuję i poproszę o opinię :)

 

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Ballada z demonem

Ballada z demonem

Wieczór szybko zapadł nad rodową posiadłością verdeńskiego barona Freixeneta w Hamm. Krużganki, arkady, zdobione archiwolty, rzeźbione w kwiaty akantu kolumienki na delikatnych, marmurowych cokołach – wszystko skryło się w mroku, który ledwo rozpraszały oliwne latarenki. Odblask światła migotał na spienionej wodzie fontanny, której figurę ukazującą stadko kormoranów na powykręcanym konarze oplotły gęstym splotem bluszcze i kwitnące pnącza.

Zniknęły w ciemności rzeźbienia fasady zamku barona, attyka ponad ganeczkiem i narożne fasetki. Cienie pełzały, cofając się i wysuwając w rytm poruszanych wiatrem płomieni lampek. Z niektórych okien padała jeszcze jasna poświata, lecz poza tym noc była gęsta i nieprzejrzana. I cicha. Na dziedzińcu nie było nikogo, prócz paru drzemiących strażników przy bramie w murze okalającym zamek, przy okutych, grubych drzwiach i na blankach. Zdarzało się, że ktoś ze służby szybko przemknął przez dziedziniec za sprawunkami lub by wysikać się jeszcze przed snem i nie budzić w środku nocy. Poza tym nikt.

Niewidoczny dla ludzkiego oka cień przycupnął na kalenicy. Poruszył się delikatnie, zakołysał, przesunął ku brzegowi dachu. Przytrzymał się gzymsu i opuścił nogi w dół, przełożył dłonie na fantazyjny brzeg kwiatowej konsoli – najpierw jedną, potem drugą – zahuśtał w przód i w tył i zeskoczył lekko na półokrągły balkon. Najmniejszy szmer nie zakłócił ciszy.

Przeszklone drzwi były uchylone, a złocista zasłona falowała na wietrze, jakby próbowała uciec z komnaty i pofrunąć w nieznane. Cień przyskoczył do wejścia i wsunął się do środka tak szybko, że żadne oko nie zarejestrowałoby tego ruchu. Przez chwilę wszystko wydawało się takie jak zwykle – cicha, ciemna, niezakłócona noc, lecz za moment cień pojawił się znowu. Stanął na balkonie, wyprostował się i wysunął ku niebu rękę, w której zaiskrzył się oprawiony w złoty diademik szafir, a jego głębokiego błękitu nie przyćmiła nawet ciemność.

*

Dwóch jeźdźców – jeden w burej opończy, pod którą wybrzuszał się miecz na plecach, z kapturem nasuniętym głęboko na twarz i drugim mieczem przytroczonym wraz z jukami do siodła, drugi w kapelusiku z czaplim piórkiem smętnie opadającym na policzek i w pelerynie barwy cyklamenowej – sunęli w poświacie wilgotnego poranka od rzeki Vdy. Opuścili dopiero brzeg Brokilonu, w którego majestatycznym i groźnym zarazem cieniu jechali od trzech już dni i skierowali się ku wsiom rozrzuconym jak kości do gry po wzgórzach baronii Hamm. Wilgotna ziemia ciamkała i syczała pod kopytami koni, ale deszcz, nie odstępujący ich na krok od początku podróży, wreszcie ustał. Pozostało jedynie jego odległe echo w postaci niskiej, lepkiej mgły.

– Nie myślę już o niczym innym, jak o ciepłej kąpieli w wannie barona w asyście jego cycatych służących, nalewających mi korzenne wino do kielicha i nacierających mi piersi rozgrzewającym olejkiem. Do diabła, Geralt, z taką podróżą! Czuję się jak gąbka – paplał z wyrzutem w głosie ten w cyklamenowej pelerynie. – Przynajmniej oddaliliśmy się już od tego przeklętego lasu. Nie mogłem już znieść wrażenia, że coś na mnie patrzy spomiędzy tych upiornych pni. Wyobraź sobie, przysnąłem w siodle i zbudziło mnie paskudne uczucie, że starzała utkwiła mi w kręgosłupie. Małom nie spadł. Eh, mam nadzieję, że lutnia nie zbutwieje mi od tej wstrętnej wilgoci.

Mężczyzna w opończy, nazwany Geraltem nie odzywał się. Zupełnie nie przeszkadzało to jego towarzyszowi, który w najlepsze gadał dalej, jakby z samej potrzeby pomielenia językiem.

– Freixenet wysłał mi specjalne zaproszenie na urodziny jego siostry Elizy i prosił, bym uświetnił je swoimi balladami, a zniszczona lutnia wszystko by zepsuła.

– Wybaczyliby ci, Jaskier, nawet gdybyś wyśpiewywał swoje ballady, stukając nożykiem o kielich – mruknął w końcu Geralt.

– Artysta mojego formatu nie zniżyłby się do takich praktyk – parsknął Jaskier i podgonił do przodu, by zrównać się z klaczą kompana. – Naprawdę nie chcesz razem ze mną jechać do zamku barona? Na pewno nie miałby nic przeciwko temu, że przybywam w towarzystwie przyjaciela.

– Mówiłem ci już, Jaskier, że nie chce. Poszukam tylko zleceń po wioskach, zrobię robotę i jadę dalej. Nie bawią mnie przebieranki i bale u baronów.

– Zawsze nadawałeś się do tego jak ja do pługa, ale nie uwierzę, że nie dokucza ci ta wilgoć. Odpocząłbyś, najadł się do syta za darmo, dziewki pobałamucił.

– Jaskier.

– Co?

– Kurwiarz z ciebie.

Pierwsze chaty wyrosły przed nimi jak grzyby po deszczu i, w istocie, wyglądały jak grzyby – niskie, o strzechach chylących się ku ziemi, pobielone, ale już przybrudzone sadzą i poszarzałe od deszczu przypominały pieczarki. Ścieżki rozmiękłe, poryte kołami wozów rozbiegały się pomiędzy chałupami. Gdzieniegdzie błoto mieszało się z nawozem. Kury dreptały dokoła i uciekały z dzikim gdakaniem, kiedy jeźdźcy zbliżali się do stadka. Za płotem, gdzie smutnie zwieszały swoje złociste głowy wysokie słoneczniki, taplały się i ryły świnie. Dalej przy budzie ujadał wychudzony burek.

– Jeśli zmienisz zdanie, wiesz gdzie mnie szukać – odezwał się Jaskier, zwracając konia w przeciwną do Geralta stronę. – Bywaj!

– Bywaj, Jaskier!

Geralt zeskoczył z konia i poprowadził za uzdę ku karczmie, którą widać było z daleka jako największy budynek we wsi. Umocował wodze przy konowiązie i rzucił monetę kryjącemu się pod daszkiem pachołkowi, by oporządził klacz, po czym wszedł do środka.

Ogarnęło go duszne, ciepłe powietrze przesycone dymem z paleniska, zapachem gotowanych w mundurkach ziemniaków i pieczystego, a także oddechami i bździnami gości – typowa mieszanka, którą oddychało się w karczmach. Sami obecni w izbie goście unieśli głowy jak na komendę, kiedy wszedł; paru zaraz wróciło do przerwanych na chwilę rozmów, kilku splunęło za plecy na wypadek uroku, dwóch czy trzech splunęło pod nogi, z pogardą, nieliczni wstali i wymknęli się z karczmy. Mężczyzna za szynkwasem odstawił kufel, oparł się o blat i pochylił wyczekująco w stronę Geralta, skupiając wzrok na sterczącej ponad ramieniem głowni miecza.

– Czego?

– Piwa.

Karczmarz niespiesznie nalał z beczki złocistego napoju, na którego powierzchni utworzyła się warstwa puszystej pianki. Piwo pachniało wybornie, królewsko. Nie pasowało do tej zapadłej dziury.

– Jakaś robota dla wiedźmina znajdzie się?

Karczmarz zastanowił się chwilę, sapnął z wysiłkiem, głową pokręcił.

– Po prawdzie to u nas spokój – odezwał się w końcu. – Dziwożony jeno dokuczają od czasu do czasu, jak się kto zbytnio do lasu zbliży.  Ale inaczej nie ruszają.

– Utopce z rzeki nie wyłażą? Latawce? Ghule? Nic? 

– Ano, nic, panie wiedźmin. Co nam po myśli, wam na bidę, taki to świat. Co jednym da, innym od ust odbierze.

– Ano.

– Nie wiem, sołtysa spytajcie. Może on wam jaką robotę wynajdzie.

– Dziękuję wam, gospodarzu. – Geralt położył monetę na blacie przed karczmarzem; jedną z ostatnich monet jaką wydłubał z mieszka, i wyszedł z karczmy, zarzucając z powrotem kaptur na głowę.

– Chodź, Płotka. – Odwiązał konia i poprowadził między chałupami tam, gdzie przy płocie wisiała tabliczka z runami składającymi się w słowo „sołtys”. Chata lśniła świeżo bielonymi ścianami, na których tle kiwały się poruszane wiatrem kolorowe malwy.

– Słucham? – Geralt usłyszał głos, a po chwili dostrzegł jego właściciela wychylającego się zza domu z siekierą.

– Sołtysa szukam.

– A kto wyście?

– Wiedźmin. Geralt z Rivii.

– A, prawda. Słyszałem o was nieco. Sława was wyprzedza, jak to mówią.

– Pracy szukam. Karczmarza pytałem, ale mówi, że spokój u was.

– A, jak to na wsi. Jak się złodzieja złapie, to w dyby go. Mordercę wieszamy na miejscu. Ale potworów to u nas już dawno, panie wiedźmin, nie widziano. Czasem baby rusałki jakie zoczą przy praniu. Ale taka to nie wadzi nikomu.

Wiedźmin zaklął w duszy. Taki szmat drogi, a pracy dla wiedźmina jak nie było, tak nie ma.

– No nic… – zaczął, odchodząc.

– Panie wiedźmin! – Sołtys położył mu dłoń na ramieniu i nachylił się konspiracyjnie. – Chodzą słuchy, że po dworze barona złodziej jakiś grasuje. Tylko że żaden go jeszcze nie widział. Wczoraj w nocy ponoć diadem baronowej siostry zaginął, a śladów żadnych. My już tu nie jednego, co go łapy świerzbiły, ucapilim. A z tym, to sobie nijak nikt rady dać nie może. Jeśliście zainteresowani, idźcie na zamek, popytajcie.

– Wiedźmin raczej na potwory poluje, a nie na złodziei.

– A bo to wiadomo? Człowieka by kto w końcu przyuważył.

Geralt zastanowił się chwilę. Mieszek prawie pusty, a tu wokół same lasy. Znikąd nowego zlecenia.

– A co mi tam. – Machnął ręką.

*

Dopiero Jaskier będzie miał minę jak mnie zobaczy, myślał wiedźmin jadąc stępa ku bramie. Na ścieżce przed nim rozciągała się kręta wstęga zakrytych wozów i karet. Przygotowania do uroczystości urodzin baronowej siostry szły pełną parą. Sprowadzano wina z Beauclair i nalewki z Cidaris, wódki i piwa przypłynęły ze Skellige. Oprócz tego przywieziono mnóstwo leśnej dziczyzny i ryb z rodzimych mórz. Przyjechało drewno na namioty ogrodowe i ławy z Angrenu, jako że Lasu Brokilońskiego nie szło ciąć przez strzegące drzew łuczniczki driady, doskonałe tkaniny zamówiono aż z Nilfgaardu.

Geralt, rzecz jasna, nie mógł tych wszystkich skarbów zobaczyć, ponieważ zostały skrzętnie ukryte i zapakowane, tak aby wszechobecna wilgoć nie miała do nich dostępu. Przewoźnicy rozprawiali jednak nad wspaniałością i bogactwem, jakie baron Freixenet ukaże podczas uroczystości.

– Dalej, dalej! Następny! – Dozorca wrzeszczał na całe gardło, poganiając dostawców i odznaczając kolejnych w notatniku.

Wiedźmin zjechał ze ścieżki, minął wozy i podjechał do bramy.

 – Czego szukacie? – zapytał niecierpliwie dozorca, pociągając nosem. – Baron nie przyjmuje dzisiaj.

– Jestem towarzyszem poety Jaskra. Musiałem zatrzymać się po drodze. Mistrz Jaskier czeka na mnie w zamku barona. – Geralt próbował brzmieć dystyngowanie, ale miecz na plecach i przemokła opończa kontrastowały z jego nieco sztucznym tonem.

 Dozorca obrzucił go uważnym spojrzeniem spod okularu od czubków ubłoconych butów po przemoczone, oblepiające czoło białe włosy i rękojeść miecza wystającą groźnie ponad ramieniem. Zagryzł dolną wargę, poprawił szkiełko na nosie i wzruszył ramionami.

– A, idźcie. Z odźwiernym się dogadujcie. Ja mam co inne do roboty teraz – oświadczył i powrócił do spisywania dostaw.

Wiedźmin zeskoczył z konia, poczłapał przez kałuże, ciągnąc Płotkę za uzdę. Dziedziniec był zatłoczony, rozładowywano wozy, sprzątano, znoszono do kuchni ubite zwierzęta, worki warzyw i skrzynie z egzotycznymi ingrediencjami. Z psiarni dochodziło ujadanie, w stajniach rżały konie, ludzie pokrzykiwali, bluźnili i lżyli się wzajemnie zdenerwowani. Młody parobek upuścił skrzynkę przy drzwiach do kuchni i rozsypał jakieś małe słoiczki, które z brzękiem potłukły się na bruku. Zaraz woźnica chlasnął go nahajem po plecach zostawiając czerwone pręgi na białej koszuli. Chłopak z wrzaskiem uciekł za stajnie.

– Niech cię pierun, niech cię zaraza ściśnie, łobuzie zatracony, ty! Taka twoja mać! – Zgiął łokieć w wulgarnym geście za parobkiem, który nie mógł już tego widzieć. – Wszystko potłukł! Do ostatniej buteleczki, pokraka cholerna! Bodajeś oparszywiał!

Geralt uwiązał Płotkę i ruszył ku drzwiom. Na schodku siedziało wielkie, czarne kocisko i lizało sobie pod ogonem. Przerwało, gdy zbliżył się wiedźmin, wlepiło weń żółte ślepia, lecz nie drgnęło, nie uciekło, prychając, jak miały w zwyczaju czynić koty w obecności Geralta.

– Wstrętny sierściuch. – Wiedźmin błysnął zębami.

Kot przekrzywił łebek, miauknął cicho i zaczął lizać łapkę. Medalion na piersi Geralta zadygotał.

– Co za zaraza…

– Geralt? Geralt! Jednak jesteś! – Spod arkady po lewej stronie wynurzył się Jaskier.

Geralt rzucił jeszcze okiem w stronę kota, ale zwierzęcia już nie było.

– We wsi powiedzieli, że u barona robotę znajdę, to przyszedłem.

– Chyba tylko wiedźmin zapanuje nad tą hołotą. – Jaskier wskazał z obrzydzeniem krzątaninę na dziedzińcu. – Wyszedłem się odlać i prawie straciłem życie pod wozem, bo cham nie panuje nad swoją kobyłą.

– Słyszałem, że mają tu problemy z kradzieżami.

– O tak, Geralt. Pewna urocza dzieweczka skradła mi serce. A ja ci powiem, że zamierzam okraść ją z cnoty – wyszczerzył się poeta i poprowadził szerokim korytarzem.

Wewnątrz nie było wcale ciszej, służący biegali w te i we w te, potrącając się wzajemnie i pokrzykując.

– Nie myślisz o niczym innym, co, Jaskier? Diadem siostry Freixeneta skradziono dziś w nocy. Sołtys twierdzi, że złodziej grasuje po zamku i nikt nie może go złapać.

– A ty postanowiłeś zmienić profesję i zostać prywatnym detektywem?

Wkroczyli na szerokie schody i skierowali się ku prawemu skrzydłu zamku, w którym znajdowały się komnaty dla gości.

– Sołtys podejrzewa, że złodziejem nie jest człowiek. Przesadza zapewne, ale jeśli baron myśli tak samo, to da mi zlecenie. Sam wiesz, że groszem nie śmierdzę.

– Śmierdzisz za to koniem i innymi mało przyjemnymi rzeczami, bądź więc łaskaw najpierw skorzystać z mojej balii. – Jaskier otworzył drzwi do przydzielonej mu komnaty i wepchnął wiedźmina do środka.

*

Geralt zapukał.

Przez chwilę nie było słychać odpowiedzi. Gdy wiedźmin chciał już zastukać powtórnie, zza drzwi dobiegł głos.

– Wejść.

Przedsionek komnaty był przestronny, utrzymany w czerwieni i hebanie. Dalej przysłonięty kotarą portal prowadził do sypialni. Pod oknem na czarnym sekretarzyku stała porcelanowa lampka i duży kałamarz, obok sekretarzyka stał mężczyzna. Pasował do wystroju komnaty, kruczoczarne loki i takaż broda otaczały bladą twarz. Budowy był potężnej, odziany w szkarłatny kaftan haftowany złotem. Jego włosy przywiodły wiedźminowi na myśl pewną czarodziejkę o ciętym języku i gwałtowną w czynach i na to wspomnienie jakaś żelazna dłoń zacisnęła mu się na sercu.

 – Już myślałem, że może nie masz ochoty dla mnie pracować. Wiedźmini raczej rzadko polują na złodziei.

– Nie stać mnie na to, by ulegać swojej ochocie.

– Można to dwojako odczytać – zaśmiał się baron, kołując kieliszkiem i pływającą w nim oliwką.

– Obydwa sposoby będą zgodne z rzeczywistością.

– Przykro mi to słyszeć. Wejdź, Jaskier powiedział mi o tobie. Nie będę ukrywał, że jestem rad z twojego przybycia. Ten złodziej spędza mi sen z powiek od dwóch tygodni.

Geralt zamknął za sobą ciężkie drzwi.

– Podobno podejrzewacie, że to nie człowiek.

– Podejrzewamy. Inaczej już dawno by wisiał. – Freixenet nalał delikatnie złocistego płynu z karafki do drugiego kieliszka, który podał wiedźminowi. – Oliwkę?

– Dziękuję. Muszę przyznać, że wątpię w te podejrzenia.

– A mimo to przyjmujesz zlecenie. Wiedźminie.

– Przyjmuję.

– Czyżbyście wybili już wszystkie potwory? Głód was przyciska? Was, wiedźminów. – Baron zbliżył się do Geralta. – Słyszałem o tobie, Biały Wilku. A może powinienem tytułować cię Rzeźnikiem z Blaviken? Co, Geralt? Które imię bardziej ci odpowiada?

– Po co te złośliwości? Przyszedłem pomóc.

– Za pieniądze.

– A czegoście oczekiwali? Z czegoś muszę żyć przecież.

– Oczywiście. – Freixenet skinął głową i wpatrzył się w wiedźmina. Geralt wytrzymał spojrzenie. – W balladach malują cię zupełnie inaczej.

– Rzeczywistość zwykle różni się od ballad.

– Dużo o tobie słyszałem, Geralt. Nie chcę tu rzezi, chcę jedynie byś wytropił złodzieja nim okradnie któregoś z gości. To byłby skandal, dlatego mimo wszystko proszę, byś zrobił to po cichu, bez posoki chlapiącej na twarze świadków.

– Nie macie się czego obawiać, baronie Freixenet. Nie jestem potworem, jak właśnie usiłujecie zasugerować. A teraz – Geralt odstawił nieopróżniony kieliszek na sekretarzyk – jeśli pozwolicie, przejdźmy do właściwego tematu. Co zginęło?

– Najpierw zginęła moja szkatuła na pieczęcie. – Baron również odstawił kieliszek. – Stała tutaj.

Wiedźmin zbliżył się do sekretarzyka. Zaostrzone pióra leżały idealnie równo od największego do najmniejszego. Stosik książek także ułożono w porządku tak pedantycznym, że wiedźminowi znów przypomniała się pewna czarodziejka.

– Jakieś ślady? – zapytał, porzucając natrętną myśl.

– Żadnych.

– Pozwolicie, że się rozejrzę.

Nie czekając na odpowiedź, wiedźmin ruszył wzdłuż wielkich okien ku portalowi i znalazł się w sypialni. Wielkie łoże z baldachimem stało obok balkonu, którego szklane drzwi zatrzaśnięto i zamknięto na kłódkę.

– Niech cię to nie zmyli, ta kłódka gówno dała. Dzień później ukradł sygnet z tamtej gabloty.

– Kazaliście śledzić domy aukcyjne, lombardy? – Geralt przyjrzał się małej szklanej gablocie. Na czerwonym aksamicie leżała kosztowna fibula i złote spinki do mankietów. Miejsce po sygnecie odznaczało się jasną plamą. Zamek gabloty był nienaruszony.

– Tak, tak – rzucił niecierpliwie baron. – Mam paru dobrych znajomych na czarnym rynku i oni też nic nie słyszeli.

– Gdzie są trzymane klucze do tej gabloty?

– Nigdzie. Klucze nie istnieją. Zaginęły jeszcze za czasów mojego dziadka. Nikt tego nie otwierał od dwustu lat.

– Zamek mógł się po prostu rozlecieć.

– Mógł, owszem. Ale trzeba by umieć przenikać przez ściany, żeby wejść tu w nocy inaczej niż drzwiami, a te przed zaśnięciem zamknąłem na klucz. Zawiesiłem go sobie na szyi, gdy kładłem się spać. Rano tkwił w zamku od wewnątrz.

– No, dobra. Co jeszcze?

– Zabytkowa paradna viroledanka. Wisiała na ścianie w korytarzu. A wczoraj diadem Elizy. Po matce. Geralt, plotki już krążą. Sam wiesz. Dzisiaj przybywa większość gości na jutrzejszy bal. Wieczorem wyprawiam bankiet powitalny. Powstrzymaj tego sukinsyna, a wynagrodzę cię sowicie.

*

Geralt nie chciał rzucać się w oczy, dlatego stanął za rogiem i obserwował. Zamek roił się od wystrojonych gości, a bogate szaty mężczyzn w niczym nie ustępowały sukniom kobiet, jeśli chodzi o ilość falban, bufek, haftów i cekinów. Wszyscy zmierzali ku sali bankietowej rozmawiając, śmiejąc się i komplementując na każdym kroku. Wiedźmin zszedł na dół, unikając towarzystwa, i drzwiami kuchennymi wyszedł na dziedziniec, który nagle wydał się zaskakująco mały. Powozy gości ustawiono równo wzdłuż murów i zabudowań gospodarczych. Przy koniach kręcili się stajenni i…

Kot. Kot przechadzał się ze zwyczajną kotom gracją i dumą między kołami karet, basquetów, breków i ekwipaży. Musiał to być ten sam kot, którego Geralt już spotkał, gdyż medalion wiedźmina zaczął nerwowo podskakiwać na piersi. Zwierzę było ponadprzeciętnie duże, lecz nie na tyle by wydać się szczególnie dziwnym. Złote oczy pobłyskiwały co i raz w ciemności.

Geralt począł skradać się za kotem, który ignorował go z bezczelnością. Czasami znikał, wtapiając się swoim czarnym futerkiem w mrok, by za chwilę zaświecić oczami między szprychami kół odrobinę dalej. Sunął tak bezszelestnie w stronę furtki do ogrodu i nagle jakby rozpłynął się w powietrzu. Geralt zastygł w bezruchu, badając wzrokiem zarośla i powozy. Po kocie nie było ani śladu. Wiedźmin zaklął w duchu.

– Geralt? – Głos, który usłyszał, sprawił, że poczuł dziwne mrowienie na karku, spływające w dół aż po czubki palców. Czuł to mrowienie już nie raz i tak samo dobrze znał ten głos. Głos, który powodował dziwne reakcje w jego zmutowanym organizmie, jedne z niewielu tak gwałtownych reakcji, jakie w ogóle mogły w nim zachodzić.

– Yen. – Odwrócił się powoli. – Yen.

– Hm, widzę, że pamiętasz, jak mam na imię. Mimo wszystko. – Czarodziejka stała przed nim w prostej, czarnej, lecz bynajmniej nieskromnej sukni, której długi dekolt kończył się tuż nad pępkiem. Rozcięcie biegnące z dołu urywało się o krok od nieprzyzwoitości w górnej części uda. Czarne, połyskujące odblaskiem płomieni latarni loki opadały kaskadą na plecy i ramiona. Gwiazda z obsydianu spływała na tasiemce między dwie krągłe, na wpół odsłonięte piersi i migotała zadziornie, ciągnąc wzrok wiedźmina ku sobie.

– Nic się nie zmieniłeś, Geralt – powiedziała, kiedy zauważyła, że wiedźmin raczej się nie odezwie, gapiąc się jedynie z głupim wyrazem twarzy.

– Ty również, Yen – wykrztusił w końcu. – To… To był twój kot? Drżał mi przy nim medalion. Co tu robisz, Yen?

– Kot? Jaki kot? Nie wiem, Geralt, co ci drżało i dlaczego, ale raczej nie miałam z tym nic wspólnego.

Dłonie i głos drżą mi na pewno przez ciebie, pomyślał wiedźmin, patrząc w oczy czarodziejki i nawet mimo dzielącej ich odległości widział ich fiołkową barwę.

– Nie bądź taki – zamyśliła się na moment, szukając słowa, a on zrozumiał, że przeczytała jego myśli – słodki. Geralt. Pytałeś, co tu robię. Pomagałam pani baronowej wydać na świat córkę, więc zostałam zaproszona na jej przyjęcie zaręczynowe.

– Myślałem, że to przyjęcie urodzinowe.

– Freixenet chce wydać Elizę za Ervylla i ogłosi to jutro podczas balu. Dziewczyna kończy jutro czternaście lat, jest w odpowiednim wieku. Ale chyba nie będziemy rozmawiać o dynastycznych mariażach. – Zbliżyła się i wcisnęła Geraltowi drobną rączkę pod ramię.

Ruszyli w kierunku ogrodu, a Geralt przyłapał się na tym, że szczerzy się jak głupek.

– A co ty tu robisz, Geralt? – zapytała cicho, odrobinę zalotnie.

– Freixenet wynajął mnie, żebym wyjaśnił, kto stoi za kradzieżami. Na pewno słyszałaś…

Za ich plecami zadudniło nagle, konie zarżały spłoszone, z przestrachem krzyknęli stajenni. Geralt odwrócił się błyskawicznie, wyszarpując miecz i ujrzał pędzący w ich stronę czarny, zadaszony powóz, zaprzężony w cztery kare rumaki. Pchnął Yennefer na bok i sam uskoczył w ostatniej chwili, kątem oka dostrzegając, że na koźle siedzi kot!

Zerwał się na nogi, zostawiając przeklinającą siarczyście Yennefer pod ogrodowym murkiem, i pognał za powozem, choć walka była z góry przegrana. Pozostała tylko chmura kurzu na drodze i zdumione twarze wszystkich obecnych.

– I czego tak stoicie jak te widły w kupie gnoju! – ryknął dowódca warty, który wybiegł właśnie z wieży. – Łapać złodzieja! Wreszcie go widzielim!

– Próżna robota. – Wiedźmin splunął i schował miecz. – Nikt go nie dogoni.

– Geralt? Co to, do jasnej cholery, było? – Rozcięcie na sukni Yennefer przekroczyło granicę przyzwoitości.

– Korgorusze. – Wiedźmin ruszył w kierunku zamku. – Muszę porozmawiać z baronem.

– Pójdę z tobą. – Czarodziejka zmroziła wzrokiem strażników bezwiednie wlepiających oczy w jej dekolt i rozdarcie i, chwyciwszy znów Geralta pod ramię, z dumą ruszyła ku drzwiom.

*

– Miałeś rację, baronie. To nie był człowiek, tylko korgorusze – powiedział wiedźmin.

Freixenet stał przy oknie, tyłem do wiedźmina i czarodziejki, stukając nerwowo palcami o blat sekretarzyka. Yennefer usiadła w fotelu i, mrucząc zaklęcie, wodziła palcem po rozdarciu sukni, które zrastało się na powrót.

– Co to znowu za korgorusze? – Baron wreszcie odwrócił się i spojrzał na Geralta.

– To demon domowy. Zwykle przybiera postać dużego kota, ale potrafi na krótko stać się niewidzialny. Nagle znika za rogiem albo w krzakach, a kiedy go tam szukasz, pojawia się gdzie indziej. Mało kto o nich jeszcze pamięta, może starsi ludzie na wsiach, ale rzadko daje się wiarę ich opowieściom. Pamięć o wielu stworzeniach tak właśnie zanikła.

– Niech sczezną razem z tymi, którzy o nich pamiętają – syknął Freixenet. – Potrafisz wytropić tego sierściucha i zabić go, Geralt?

– Nie trzeba go tropić. Przyjdzie znowu. Nie odpuszczają łatwo w miejscach, gdzie mają udane łowy.

– Po co on kradnie, Geralt? Po co kotu klejnoty czy szable? – Baron począł chodzić w te i na zad, stukając obcasami pantofli po lakierowanym parkiecie.

– Nie kradną dla siebie. Korgorusze jest demonem opiekuńczym. Kradnie dla tego, kim się opiekuje. Niektórzy sądzą, że to duchy przodków, ale mylą się. To zwykły demon, który dostał się tutaj w czasie Koniunkcji Sfer.

– Dobrze, Geralt. Pozbądź się więc go. Nie da się tego utrzymać w tajemnicy, skradziono powóz jednego z gości. – Baron zatrzymał się wreszcie i poważnie spojrzał na wiedźmina. – Wiedz, że nie jestem zadowolony. To się stało tuż pod twoim nosem, bo zajęty byłeś romansowaniem!

– Nie ekscytuj się tak, Freixenet, bo ci żyłka pęknie – rzuciła z obojętnością Yennefer. Wstała i wygładziła suknię. Po rozdarciu nie było nawet śladu. – Geralt wie, co robi. Ręczę za niego.

Freixenet posłał jej wrogie spojrzenie, ale natychmiast zgasiła go swoim.

– Poza tym, będzie pracował ze mną. Co do moich umiejętności chyba nie masz wątpliwości, co, Freixenet?

– Nie, Yennefer. Nie mam.

– W takim razie dobranoc. – Yennefer z gracją ujęła ramię wiedźmina i wyprowadziła go z komnaty barona.

*

– Jak to, Yen? Jak chcesz ze mną pracować? – zapytał Geralt, leżąc na wielkim łożu, wśród rozrzuconych poduszek. Czarne loki muskały go po twarzy i szyi.

– Och, zupełnie zwyczajnie – szepnęła z wysiłkiem. Pogładził gładką krzywiznę bioder, która, jak wiele krzywizn w naturze, była cudownie idealna. – Przecież uwięzienie demona to nie jest taka prosta sprawa, którą mógłby załatwić wiedźmin.

– Zdarzało mi się już więzić pomniejsze demony, Yen. Au! Yen, nie gryź, proszę.

– Ale chyba nie odmówisz mi możliwości zobaczenia akurat tego demona. Jako czarodziejka jestem nim zainteresowana zawodowo, a to może być jedyna szansa.

– Nie, Yen. Nie odmówię ci. – Czarne loki niczym wodospad spłynęły na jego twarz i tak jak topiący poddaje się bezwiednie nieskończonym masom wody, tak i Geralt poddał się zalewającym go z całą siłą uczuciom rozkoszy.

– Ja ci też dzisiaj niczego nie odmówię, Geralt.

*

W dzień balu dziedziniec zamkowy stał się jeszcze bardziej zatłoczony. Przybyli kolejni goście, czekano jeszcze na króla Ervylla. Wokoło kręciło się dwa razy więcej strażników niż wcześniej. Geralt przechadzał się po murach i podziwiał rozległy widok na wsie, pola i majaczący w oddali las. Wszystko tonęło w oparach mgły, która już powoli unosiła się i odpływała. O świcie było jej znacznie więcej; gęsta jak śmietana pełzała przy ziemi. Geralt nie cierpiał mgły – nigdy nie było wiadomo, jakie świństwo może się w niej czaić.

Wiedźmin nie spodziewał się, by złodziej przyszedł przed zmrokiem, ale na wszelki wypadek miecz miał przy sobie. Kiedy obudził się rankiem, Yennefer już nie było w komnacie. W balii stała ledwo ciepła woda, ręcznik wisiał przerzucony przez oparcie krzesła, suknia, którą wczoraj miała na sobie leżała skotłowana na brzegu łóżka. Geralt nie wiedział, co sprawiło, że czarodziejka nie wścieka się na niego, pomimo burzliwego rozstania sprzed paru miesięcy, ale postanowił cieszyć się chwilą i nie zdawać pytań. Yennefer nie lubiła pytań. Ubierając się, podniósł z łóżka jej suknię i powąchał, a zapach bzu i agrestu towarzyszył mu od tamtej pory bez przerwy, choć rześki wiatr dmuchał mu teraz w twarz i targał włosy.

Zwrócił się w stronę zamku i uniósł wzrok, porzucając poetyckie obrazy. Na balkonie wschodniej wieży stała drobna postać. Dziewczyna przypominała porcelanową laleczkę w białej, koronkowej sukni. Złote sploty falowały na wietrze. Zaraz za nią na balkonie pojawił się mężczyzna, w którym Geralt rozpoznał barona. Chwilę rozmawiali, po czym wrócili do pokoju.

– Śliczna dziewczyna, nie, Geralt? – zagadnął Jaskier, wspinając się wąskimi schodkami na mury.

– Śliczna. – Geralt podał trubadurowi rękę i pomógł mu wejść.

– Szkoda jej dla starego zboczeńca Ervylla. – Poeta westchnął ze smutkiem. – Widziałem na zamku Yennefer. Nie wiem, czy pieniądze są tego warte, Geralt.

– Spotkaliśmy się wczoraj. – Wiedźmin oparł się o krenelaż.

– I nie rozpętała huraganu? – spytał Jaskier z niedowierzaniem.

– Rozpętała, Jaskier. Rozpętała.

Stali chwilę w ciszy.

Mgła odpłynęła już zupełnie, a zasnute burymi kłębami niebo jakby nieco się rozjaśniło. Kilka złotych promieni przedarło się przez gęstą powłokę chmur.

– Ech, nadzieja! – Jaskier zaśmiał się wesoło. – Tak właśnie wygląda nadzieja, Geralt.

– Pewnie ułożysz o tym balladę, nie mylę się?

– O, nie. Może i jestem najzdolniejszym poetą, jaki chodził po tej ziemi, ale nawet ja nie umiem stworzyć ballady, która oddałaby to, co widzę.

W oddali na drodze pojawiła się niewielka kropka, która rosła wraz ze zmniejszającą się odległością. Powóz zaprzężony był w dwa białe koniki raźnie rwące do przodu.

– Ocho, Ervyll na horyzoncie – mruknął Jaskier. – Lepiej już pójdę. Muszę biec po moją lutnię.

Geralt postanowił obserwować wszystko z murów. Powóz zbliżał się coraz bardziej i wkrótce kopyta zatętniły, a koła zachrobotały na drewnianym moście, przerzuconym nad głęboką fosą, w której woda wezbrała po ostatnich deszczach. Z zamku wylegli na dziedziniec goście na czele z Freixenetem i Yennefer. Na widok czarodziejki Geralt poczuł ucisk w żołądku. Po wczorajszej nocy wydawała mu się jeszcze piękniejsza w asymetrycznej spódnicy z falbaną, spiętej w talii szerokim pasem i w białej koszuli z żabotem i sięgającymi łokci bufiastymi rękawkami. Nie zauważyła go, a on uwielbiał patrzeć na nią, kiedy nie wiedziała, że jest w pobliżu.

Ervyll z Verden wytoczył się z karety niczym wańka wstańka; wielki brzuch nadawał jego ruchom kołyszący wygląd, ale król mimo wszystko się nie przewracał. Odziany był niezwykle strojnie w brzoskwiniową koszulę z białym, haftowanym kołnierzem, podobną do tej, którą Jaskier jakiś czas temu zamówił u krawca. Pewnie z niej zrezygnuje, pomyślał wiedźmin. Kiedy zobaczył czerwoną twarz Ervylla, z wielkim, kartoflanym nosem i niechlujną brodą, pozostało mu jedynie współczuć czternastoletniej Elizie.

Po powitaniach wszyscy udali się do zamku, a Geralt znowu wsparł się o krenelaż i patrzył, jak zza lasu nadciągnęły kolejne wielkie chmury, które płynęły po niebie jak lewiatany pożerające wątłe promyki słońca. 

*

Zmierzch zapadł niepostrzeżenie. Geralt przepiął pas na piersi o dwie dziurki i przymierzył się do wyciągnięcia miecza. Wysuwał się gładko; nie zawiedzie. Miał jednak nadzieję, że nie będzie musiał go użyć. Wyciągnął korek z małego flakonika i wypił. W żołądku poczuł ogień, który szybko popłynął ku wszystkim organom. Wzrok i słuch wyostrzyły mu się momentalnie.

– Gotowy? – zapytała Yennefer, dopinając klamrę paska. Zmieniła spódnicę na obcisłe, czarne spodnie, a pantofle na wysokie, wygodne buty. – Znów te eliksiry. Wiesz, jak ich nie lubię, jesteś po nich jak szmaciana kukła. Przecież widzisz w nocy.

– Korgorusze ciężko usłyszeć czy zobaczyć, jeśli nie chce być zauważone. Nawet z wiedźmińskimi zmysłami – Geralt przypiął do pasa sieć uplecioną ze srebrnych drucików i dwie szklane, fantazyjnie wykręcone buteleczki.

Wyszli na dziedziniec, oboje ubrani na czarno, oboje niewidoczni. Wiedźmin wygasił latarenki, zostawił dwie przy drzwiach do zamku i jedną przy bramie. Strażnikom kazał robić to, co zwykle. Sam wpatrywał swoje kocie oczy w mrok, pełzający w kątach, pod arkadami, w kołach powozów i zaroślach. Nasłuchiwał.

– Nie ma go – stwierdziła sucho Yennefer.

– Nie ma. Medalion nie drży.

– Ja także nie wyczuwam magii.

– Przyjdzie. Żerują codziennie. Czasem tylko kręcą się w pobliżu, ale są.

– Nie sądziłam, że one istnieją, Geralt.

– Jak wszyscy. Pamiętam jak Vesemir mi o nich mówił. Wierzył, że istnieją, ale uważał, że gdzieś odeszły albo są na wymarciu. Ciekawe stworzenia.

– Wiele z tych, które musisz zabijać, jest ciekawych – rzuciła Yennefer.

– Owszem, wiele z tych, których organy czarodzieje trzymają w słoikach, jest ciekawych – odparł spokojnie Geralt, ale nie powiedział więcej, widząc jak we fiołkowych oczach Yennefer zamigotały dobrze mu znane iskierki. – Cicho, chyba coś słyszę.

Czarodziejka nie słyszała, lecz zmysł słuchu wiedźmina pozwalał rozpoznać turkot dobiegający jeszcze z bardzo daleka, ale zbliżający się z każdą chwilą. Jeszcze jacyś goście, przemknęło Geraltowi przez myśl. Ruszył ku bramie, a Yennefer za nim.

– Też słyszę. To powóz! – powiedziała czarodziejka i w chwilę później czarna karoca zaprzężona w cztery ciemne jak noc konie gwałtownie niczym letnia burza przetoczyła się po moście i stanęła na dziedzińcu. Z kozła zeskoczył duży, czarny kot o złotych ślepiach. Geralt rzucił się ku niemu, lecz ku jego zdumieniu, kot nagle stanął na dwóch nogach obutych w małe butki z wysoką cholewką i pobiegł w kierunku zamku. Wiedźmin pognał za nim, wrzeszcząc:

– Yen! Yen, bądź gotowa!

Geralt nie spodziewał się takiego wejścia. Liczył, że stworzenie będzie skradało się tak, jak czyniło do tej pory. Co się, u diabła, stało?

Kot rozpłynął się w powietrzu na moment i w mgnieniu oka pojawił się pod drzwiami, po czym hycnął do środka. Geralt zaklął. Jednak bez skandalu się nie obejdzie.

Szaleńczy pościg za niezwykle szybkim kotem niebezpiecznie zbliżał się do sali balowej, z której dobiegały pienia Jaskra przy akompaniamencie śmiechów i rozmów. Geralt już, już chwytał zadarty do góry puszysty ogon zwierzaka, gdy kot wpadł między zastygłych w zdumieniu gości, roztracając damy, śmigając pod sukniami i pod stołami. Misa pączu chlusnęła na brzoskwiniową koszulę Ervylla, lutnia Jaskra poszybowała w górę i gruchnęła o parkiet u stóp Freixeneta.

– Odsunąć się! – ryknął Geralt, wyszarpując srebrną siatkę.

Panny piszczały i skakały na krzesła, jakby po sali latał szczur. Paru mężczyzn próbowało daremnie schwytać kota, lecz większość albo usuwała się z drogi Geraltowi, albo wręcz przeciwnie, skamieniała, tarasując przejście. 

Wtem kot porwał drobną dziewczynę stojącą na podium z naręczem lilii. Kwiaty rozsypały się po czerwonym dywanie, a kot pomknął z panną ku wyjściu. Sadził długie susy, a jego buty stukały po podłodze jak werble.

– Eliza! – Baron rzucił się za kotem, wpadł na Geralta i oboje runęli na ziemię.

– Niech to szlag! – syknął Geralt.

– Łap go, Geralt, do jasnej cholery! – krzyknął Freixenet, odczołgując się z drogi. Wiedźmin był już na korytarzu. Czarna kita mignęła za zakrętem.

Znaleźli się w obszernym holu. Tupanie małych obcasów ucichło na puszystym dywanie. Geralt szybko złożył palce w Znak. Aksji zamroczyło kota w butach, a Eliza pacnęła na podłogę i nakryła się krynolinami, ukazując przy tym koronkowe pantalony. Wiedźmin chwycił piszczącą dziewczynę i podał ją nadbiegającemu w towarzystwie wszystkich gości baronowi, wyszarpując zza pasa srebrną siatkę. Rzucił.

Siatka majestatycznie opadła na miejsce, w którym przed chwilą stał kot. Nie wiedzieć, jak i kiedy futrzak pojawił się w przeciwległym kącie, tupiąc i prychając wściekle.

Naraz coś łupnęło na zewnątrz, aż kolorowe szkiełka na wielkim żyrandolu zadźwięczały jak tysiące małych dzwoneczków.

– Co tam się dzieje, pasiakrew?! Geralt? – W głosie barona Freixeneta zadźwięczał strach. – Mówiłeś, że on jest niegroźny!

– To nie kot! – odkrzyknął Geralt i z gładkim zgrzytem okuć pochwy wyciągnął miecz. Rzucił się na drzwi, lecz te odparły atak. Ramię Geralta sparaliżowała fala bólu.

– Yen!

Łupnięcie.

– Yeeeen!

Wrzask i łupnięcie.

– Yennefer!

Gruchot, jakby opancerzony człowiek wyleciał daleko w powietrze i gruchnął niczym worek kartofli o bruk.

Geralt odbiegł kawałek i rzucił Aard. Drzwi pękły, a deski poszybowały daleko. Jedna z nich obaliła włochatego pokurcza o zielonkawym odcieniu skóry w niekompletnej i pogiętej zbroi. Skąd tu, do cholery, uzbrojone gobliny?

 Konie czarnej karocy stojącej frontem do wejścia uniosły się na tylne nogi, rżąc przeraźliwie.

– Geralt, nie mieszaj się! – pisnęła Yennefer jak na dziewczynę przystało i sieknęła zaklęciem, odrzucając trzy kolejne gobliny uzbrojone w pałki i berdysze.

Wiedźmin nie posłuchał. Skoczył na dziedziniec i natychmiast zakołował młyńca, rozdrabniając kilka poczwar, aż krew siknęła niczym woda z dzioba kormorana na fontannie.

– Poddaj się, wiedźmo, nim spalę ci te czarne kłaki! – rozległ się głos. Geralt zwrócił głowę w kierunku, z którego dochodził i ujrzał czarodzieja w długiej szacie z solidną, białą laską w dłoni, z której mag sypał iskrami na prawo i lewo. Dopiero teraz wiedźmin zauważył dwóch leżących strażników i ogień płonący w rogu zastawionym beczkami i skrzynkami. Pożar łapczywie pożerał drewno i przesuwał się ku schodkom prowadzącym na mury.

– Tylko możesz o tym pomarzyć, Herebard! – syknęła czarodziejka śląc skrzący się bielą pocisk w stronę wyniosłej postaci.

Czarodziej jednym ruchem rozbił kulę, która obsypała dziedziniec topniejącymi błyskawicznie skrawkami. 

 – Ty sukinsynu! – Nim Yennefer zdążyła wypowiedzieć te słowa, kolejne kule pofrunęły do celu, lecz żadna go nie dosięgła.

Geralt ruszył wolno zza karocy, uspokajając konie Znakiem Aksji. Nie spodziewał się, że nagle wystartuje do niego kot w butach ze szpadą porwaną ze ściany w holu. Wiedźmin sparował, lecz kot okazał się być szybki, jak to kot. Przebierał nogami i ciął raz po raz, a wiedźmin był zmuszony przyznać, iż nie docenił przeciwnika. Parował i atakował, lecz sierściuch unikał jego miecza z iście diabelską gracją.

– Złap go w Yrden! – krzyknęła Yennefer.

– Sama złap go w Yrden! – odkrzyknął Geralt, który powoli już dosyć miał dzikiego tańca, do jakiego zmuszał go futrzasty demon. – Będzie z ciebie ładny dywan, sierściuchu.

Geraltowi udało się odskoczyć do tyłu, a kot, siłą rozpędu poleciał do przodu, potknął się o swoje butki i wylądował w rękach wiedźmina, który brutalnie chwycił go za skórę na karku i uniósł do góry.

– Mam cię, szczurołapie cholerny. Freixenet, siatka! – Wiedźmin wbiegł na stopnie i wrzucił szamoczącego się i prychającego zwierzaka do siatki podanej przez przerażonego barona. Kot zdołał go jeszcze udrapać.

– Masz i trzymaj dobrze! – rzucił Geralt i pognał na dziedziniec, gdzie w najlepsze trwała walka między Yennefer a tajemniczym Herebardem.

Magik uderzał co i raz laską o bruk i nasyłał na czarodziejkę gobliny i płomienie. Marny miał repertuar, ale siła, jaką dawała mu różdżka wystarczała, by uprzykrzyć Yennefer życie.

– No, poczekaj, bratku. – Geralt splunął i ruszył okrężnie ku dziadydze.

– Stawaj, odmieńcze! – Herebard sieknął piorunem kulistym. Geralt w ostatniej chwili uskoczył i poczuł swąd palonych włosów.

– Geralt, precz! – ryknęła Yennefer.

Posłała dwa wściekłe bicze wodne, którymi z całej siły smagnęła obcego maga. Ten stracił na krótko równowagę, lecz podparł się różdżką. Wyskandował formułę i deszcz iskier posypał się na dziedziniec. W ostatniej chwili Yennefer wyczarowała pulsującą barierę nad swoją głową, po której iskry spłynęły jak krople deszczu po parasolu. Geralt skoczył pod arkadę, ale zdążył jeszcze poczuć palące ugryzienia ognia na twarzy i karku. Konie wierzgnęły gwałtownie z bólu i szarpnęły, czarna karoca zachwiała się, przechyliła i z głośnym dźwiękiem pękającego drewna przewróciła na ziemię. Dyszle ułamały się i rumaki pogalopowały, każdy w inną stronę, ciągnąc je za sobą. Jeden z drągów uderzył i podciął Yennefer, która silnie runęła na bruk i straciła przytomność.

Herebard wzniósł swoją lagę do góry, ale wiedźmin był szybszy. Wyskoczył spod arkady, uniósł miecz nad głowę i gładko odrąbał czarownikowi dłoń. Różdżka upadła na ziemię.

Mag ryknął z bólu, nim jednak zdążył cokolwiek więcej zrobić, Geralt podetknął mu ostrze miecza pod brodę.

– Ani drgnij – syknął – albo stracisz też głowę. Yen! Yen! Freixenet, zobacz, co z nią!

Baron stał oniemiały i sparaliżowany. Zamiast niego na dziedziniec wyskoczył Jaskier. Przypadł do czarodziejki w chwili, kiedy sama zaczęła się podnosić.

– Yennefer…

– Ty żałosna kanalio! – ryknęła wściekle, ledwo zdążyła się podnieść. Machnęła dłonią i wtem…

– Gdzie on jest, Yen? – zapytał wiedźmin. Pochylał się nad miejscem, gdzie przed chwilą jeszcze stał czarnoksiężnik, a gdzie teraz leżała spopielona do połowy różdżka i skotłowane szaty.

Yennefer, słaniając się na nogach, również podeszła. Zza jej pleców wyglądał ciekawski, ale ostrożny Jaskier.

– Tutaj, Geralt. – Schyliła się, a kiedy się wyprostowała, w palcach ściskała ogonek. Na końcu ogonka rzucała się i popiskiwała mała, bura myszka.

*

W komnacie Freixeneta zgromadzili się zaraz, nie bacząc na gości: król Ervyll, baron Hamm – Freixenet, wiedźmin Geralt z Rivii, czarodziejka Yennefer z Vengerbergu i Jaskier, który wślizgnął się, nim zamknięto drzwi.

– Co za skandal! – załkał baron. – Wasza wysokość wybaczy, ja… Ja nie wiem, co powiedzieć.

– Dajże spokój, Freixenet – zagdakał Ervyll, purpurowiejąc od duszonego śmiechu. – Istne cyrki żeś mi zaserwował!

Freixenet nie wiedział, jak rozumieć słowa króla Verden, dlatego oparł się tylko o sekretarzyk, a po chwili osunął niemal bezwładnie na krzesło, nie bacząc na etykietę, zabraniającą siadać w obecności suzerena.

– Niech mnie, cóż to się wydarzyło! – wykrzyknął król. – Jaskier, gotujże zaraz jakąś balladę.

– Ballada będzie, a jakże, na wszystkie dziwki Novigradu! – przyklasnął zaraz poeta.

Yennefer spojrzała na barda z pogardą.

– Co z nim robimy? – spytała, unosząc szarpiącą się ciągle mysz. – Ten drań nie zasługuje na życie. To renegat z Ban Ard. Te ścierwa zawsze posługują się demonami.

– Biedak – rzucił niefrasobliwie Jaskier, bez cienia współczucia. – Próbował urzeczywistnić legendę o młynarczyku i jego magicznym kocie.

– Pewnie nadal kradłby w najlepsze, gdyby nie zachciało mu się baronówny za żonę – dodał Geralt. – Nie pierwszy i nie ostatni, który nie odróżnia poezji od rzeczywistości.

– Niech to będzie dowód na to, jak kobiety rujnują mężczyzn! – Trubadur uderzył delikatnie palcami o struny lutni.

– Mimo to, żadnej nie przepuścisz – syknęła Yennefer. – Zawsze uważałam was, poetów, za hipokrytów.

– Ach, droga Yennefer. W tym akurat wy, czarodzieje, prześcigacie nas bez problemu. – Bard uśmiechnął się czarująco i wymownie skierował wzrok na plecy wiedźmina. – Zwłaszcza piękna część waszego cechu.

– Skończcie już – wtrącił baron. – I skończcie z tym złodziejem, bo mnie tu szlag jasny w końcu trafi.

– Chyba mam rozwiązanie – mruknął wiedźmin. – Dajcie jakiś worek.

Freixenet skinął tylko dłonią, dając im wolność działania i Jaskier zaraz wymknął się, szukając służących. Niebawem był z powrotem. Geralt wyciągnął kota z siatki i wrzucił do worka. Po chwili wahania wrzucił też mysz. Zakotłowało, poszarpało, pomiauczało i prychnęło…

Nie minęło dużo czasu, a było już po wszystkim.

 

*

– Przenieś go, Yen – powiedział, kiedy znaleźli się sam na sam w komnacie Yennefer. Położył siatkę z kotem na podłodze i odpiął od pasa butelkę.

Czarodziejka wymruczała długą, niezrozumiałą dla wiedźmina formułę i czarny obłok wypłynął spomiędzy oczek siatki, w której zostały dwa, maleńkie butki. Kołował chwilę nad ich głowami, po czym z głośnym sykiem został wessany do butelki. Geralt szybko ją zakorkował.

– Co z nim zrobimy? – zapytał, unosząc butelkę na wysokość oczu i przyglądając się ciemnej zawartości.

– Daj mi go, Geralt. – Yennefer wyciągnęła wyczekująco dłoń.

– Czy naprawdę twoja kolekcja zabutelkowanych demonów, homunkulusów pływających w formalinie i innych eksponatów jest za mała? – westchnął wiedźmin z rezygnacją. – Mogłabyś go odesłać. Niech sobie wróci do swojego świata i wiedzie szczęśliwy żywot, znajdzie sobie samiczkę i spłodzi małe demonki.

– Och, Geralt – jęknęła z politowaniem Yennefer. – No już, nie rób takiej miny. A teraz, skoro rozmowa zeszła na temat naturalnych funkcji istot żywych, to… Obejmij mnie, Geralt.

Geralt uległ, objął wijące się ciało czarodziejki i zaczął ściągać z niej ubrania, uwalniając drzemiące pod nimi demony.

*

Wiedźmin obudził się z dziwnie ciężką głową i już wiedział, że coś jest nie tak. To był o wiele większy ciężar, niż zwykle czuł po zażyciu eliksirów, zwłaszcza jednego, wyostrzającego nieco zmysły. Z wysiłkiem uniósł się na poduszkach. Otrzeźwił się nieco, gdy dotarło do niego, że wszystkie rzeczy czarodziejki zniknęły. Chciał zerwać się z łóżka, ale zaćmiło mu w głowie, jakby wczoraj oberwał czymś ciężkim.

Przypomniał sobie jak rozmawiali wieczorem, a potem zaczęli się kochać. Robili to trzy, może cztery razy, a potem… Potem chyba zasnął.

– No tak. Za pięknie było. Za pięknie, kurwa.

Ubrał się i otumaniony poczłapał korytarzem. Chciał wyjść na dziedziniec, przewietrzyć się. Był zły i zrezygnowany. Zbyt łatwo jest pomylić poezję z rzeczywistością.

Na dole, w holu zobaczył Freixeneta i Elizę. Dziewczyna klęczała przy olbrzymim koszu pełnym…

– Co to? Czy to są…

– Kociaki. Tak, Geralt. Prezent zaręczynowy od Ervylla dla Elizy.

Czarne, puchate kociątko wyskoczyło z kosza i podbiegło do Geralta. Z czułością otarło się o jego buta i zaczęło mruczeć. Wiedźmin natychmiast odsunął zwierzątko nogą.

– Ja się już w to nie będę bawił, Freixenet. Wyjeżdżam.

– Jasne, w porządku. – Baron oddalił się nieco od siostry i zbliżył do wiedźmina. – Słuchaj, Geralt. Nie byłem dla ciebie zbyt miły, kiedy się poznaliśmy.

– Nie żywię urazy.

– W porządku jesteś chłop. – Freixenet poklepał Geralta po ramieniu. – Chociaż wiedźmin.

– Chociaż wiedźmin. – Geralt uśmiechnął się lekko.

– Liczę, że następnym razem spotkamy się w przyjemniejszych okolicznościach, bez czarowników, demonów i całej tej zgrai, chociaż… Ostatecznie pomogłeś mi o wiele bardziej. Rozbawiłeś starego knura, Ervylla. Obiecał mi stanowisko wojewody, po ślubie z Elizą.  Oto twoja zapłata. – Baron podał wiedźminowi wypchany mieszek.

– Dzięki. Bywaj, Freixenet. – Wiedźmin ruszył do drzwi.

– Bywaj, Geralt. Powodzenia na szlaku!

Dziedziniec był jeszcze cichy, świt dopiero nastał, wszyscy byli jeszcze cokolwiek niemrawi. Geralt popatrzył w niebo. Chmury leniwie odpływały, a leżące nisko nad horyzontem słońce rzucało jasny blask.

– Nadzieja – prychnął wiedźmin do siebie. – Też coś.

– Geralt? Geralt! Wyjeżdżasz? – zapiał nagle Jaskier, znów wyskakując spod arkady jak filip z konopi.

– Czy zawsze muszę na ciebie wpadać, kiedy idziesz się odlać? Wyjeżdżam.

– Yennefer?

Wiedźmin spojrzał na poetę spode łba.

– Rozumiem – uciął szybko trubadur.

– Jak twoja ballada? – Geralt zmienił temat.

– Wspaniale! – Jaskier aż podskoczył z uciechy.

– Mam nadzieję, że tym razem nie wysmarowałeś głupot o mnie i o…

– Geralt, ballada musi poruszać serce! Jest… Jest jak kot, zawsze chodzi swoimi drogami, niezależnie od ludzi, o których opowiada.

– Stary kłamca z ciebie. Mógłbyś choć raz wykazać odrobinę przyzwoitości i napisać prawdę.

– Sztuka nie podlega ani prawdzie, ani przyzwoitości, Geralt – odparł z wyższością Jaskier. – To tylko ludzkie sposoby na odniesienie się do rzeczywistości. A sztuka… Sztuka, wiedźminie, sama w sobie jest odniesieniem się do rzeczywistości i stoi z przyzwoitością i prawdą na równi. Lub wyżej, albowiem… Albowiem dusza artysty potrafi dostrzec prawdy nieznane sercom ni umysłom zwykłych śmiertelników.

– Jaskier – wiedźmin westchnął z rezygnacją. – Prawdy nieznane? Stek bzdur, nie żadne prawdy. Kłamstwami mamicie naiwnych. Kiełbie we łbie zostaje po słuchaniu tych waszych pięknych wierszy.

Poeta milczał. Taktownie. Obaj zresztą wiedzieli, nie potrzeba było słów. Bo przecież wiersze to wiersze, a życie, to życie i choćby nie wiadomo, jak bardzo wiedźmin się starał, jedno z drugim nigdy się nie splecie, by dać szczęśliwy koniec. Choćby i Yennefer chciała się postarać.

– Na mnie już czas, Jaskier. Bywaj!

– Ech, powodzenia, Geralt!

*

Jakiś czas później strażnicy przy bramie odprowadzali oczami białowłosego mężczyznę z mieczem na plecach, jadącego na rdzawej klaczy ścieżką ku budzącym się wsiom i dalej w nieznane. Miał tu jeszcze wrócić, niebawem. Lecz o tym będzie opowiadać zupełnie inna ballada. 

Koniec

Komentarze

Przeczytawszy rzeknę, że nie porwało mię. Nie uwiera, ale i nie zachwyca. Wiedźmin dociera do zamku i przy pomocy magii rozprawia się z kotem. Kuriozalna wydaje mi się przemiana czarodzieja w mysz i pożarcie owej przez kota. Najsłabszy fragment – rozmowa Geralta z baronem. Znów wiedźmin jest traktowany z góry , mimo swej profesji, sławy i całej reszty. Za plus uznaję brak potworów nawiedzających odwiedzoną wieś: gdyby każdą wieś nawiedzał potwór zabrakłoby wiedźminów do ratowania chłopów.

pozdrawiam

Dziękuję za opinię:)

Pisząc opowiadanie na konkurs, pomyślałam, że skoro większość przygód Geralta nawiązuje do klasycznych bajek, to dobrze byłoby tę zasadę zachować. Przemiana czarodzieja w mysz to sytuacja z kota w butach, nie trudno zresztą, mam nadzieję, poznać, że do tej bajki właśnie nawiązałam. 

Co do traktowania Geralta z góry – sława Geralta nie była taka jednoznaczna, w końcu po całym świecie krążyły plotki, które często nie mówiły całej prawdy, roznoszone przez ludzi, którzy nie brali udziału w zdarzeniach, np. w rozprawieniu się z szajką Renfri. Jedni Geralta szanowali i podziwiali, inni  nim gardzili. Starałam się pokazać oba punkty widzenia, karczamrz i sołtys byli Geraltowi życzliwi. 

Również pozdrawiam :)

Problem ze sławą Geralta polega też na tym, że jest to kolejne opowiadanie, gdzie go podobnie traktują. Być może nastąpił przesyt takich samych scen?

Bajka bajką, jednak przemiana w mysz, w tym konkretnie przypadku, jest według mnie zła.

Mam podobne odczucia jak Gwidon – może być, ale nic mi nie urwało.

Nawiązanie do bajki fajne, sapkowskie. Momentami, szczególnie na początku, trochę mi się dłużyło. Ale to może być kwestia przekarmienia Wiedźminem.

Babska logika rządzi!

Gdyby opowiadanie było porządnie napisane, mogłabym powiedzieć, że przeczytałam je z pewną przyjemnością. Ponieważ jednak wykonanie pozostawia sporo do życzenia, to i przyjemność została mocno ograniczona.

 

na po­wy­krę­ca­nym ko­na­rze oplo­tły gę­stym splo­tem blusz­cze… – Powtórzenie.

 

Przy­trzy­mał się gzym­su i opu­ścił nogi w dół… – Masło maślane. Czy istniała możliwość, by opuścił nogi w górę?

 

za­iskrzył się opra­wio­ny w złoty dia­de­mik sza­fir… – Kamieni nie oprawia się w diadem.

Zdanie winno brzmieć: …za­iskrzył się, wpra­wio­ny w złoty dia­de­mik, sza­fir

 

jeden w burej opoń­czy, pod którą wy­brzu­szał się miecz na ple­cach… – W jaki sposób miecz, który jest długi i płaski, mógł się wybrzuszyć?

Za SJP: wybrzuszyć sięwybrzuszać się «przybrać wypukły kształt»

 

su­nę­li w po­świa­cie wil­got­ne­go po­ran­ka od rzeki Vdy. – Co to znaczy, że poranek był od rzeki?

 

– Mó­wi­łem ci już, Ja­skier, że nie chce. – Literówka.

 

zro­bię ro­bo­tę i jadę dalej. – Nie brzmi to najlepiej.

 

do­strzegł jego wła­ści­cie­la wy­chy­la­ją­ce­go się zza domu z sie­kie­rą. – Co to znaczy, że dom był z siekierą?

 

My już tu nie jed­ne­go, co go łapy świerz­bi­ły… – My już tu niejed­ne­go, co go łapy świerz­bi­ły

 

lu­dzie po­krzy­ki­wa­li, bluź­ni­li i lżyli się wza­jem­nie zde­ner­wo­wa­ni. – Lżyli się wzajemnie, czy byli wzajemnie zdenerwowani?

 

Pod oknem na czar­nym se­kre­ta­rzy­ku stała por­ce­la­no­wa lamp­ka i duży ka­ła­marz, obok se­kre­ta­rzy­ka stał męż­czy­zna. – Powtórzenia.

 

Baron po­czął cho­dzić w te i na zad… – Baron po­czął cho­dzić w te i nazad

 

Ervyll z Ver­den wy­to­czył się z ka­re­ty ni­czym wańka wstań­ka… – Ervyll z Ver­den wy­to­czył się z ka­re­ty ni­czym wańka-wstań­ka

 

– Kor­go­ru­sze cięż­ko usły­szeć czy zo­ba­czyć… – – Kor­go­ru­sze trudno/ niełatwo usły­szeć czy zo­ba­czyć

 

Sam wpa­try­wał swoje kocie oczy w mrok… – Sam wpa­try­wał się swoimi kocimi oczyma w mrok

 

– Też sły­szę. To powóz! – po­wie­dzia­ła cza­ro­dziej­ka… – Skoro powiedziała, a nie krzyczała, to po co wykrzyknik na końcu wypowiedzi?

 

Ge­ralt rzu­cił się ku niemu, lecz ku jego zdu­mie­niu… – Powtórzenie.

 

kot wpadł mię­dzy za­sty­głych w zdu­mie­niu gości, roz­tra­ca­jąc damy… – Literówka.

 

Misa pączu chlu­snę­ła na brzo­skwi­nio­wą ko­szu­lę Ervyl­la… – Misa ponczu chlu­snę­ła na brzo­skwi­nio­wą ko­szu­lę Ervyl­la…

 

jakby po sali latał szczur. – Szczury latają?

 

Baron rzu­cił się za kotem, wpadł na Ge­ral­taoboje ru­nę­li na zie­mię. – Piszesz o dwóch mężczyznach, więc: Baron rzu­cił się za kotem, wpadł na Ge­ral­ta i obaj ru­nę­li na podłogę.

Oboje, to mężczyzna i kobieta.

Rzecz dzieje się w sali balowej, tam nie było ziemi.

 

Eliza pac­nę­ła na pod­ło­gę i na­kry­ła się kry­no­li­na­mi… – Eliza pac­nę­ła na pod­ło­gę i na­kry­ła się kry­no­li­ną

Nie wydaje mi się, aby Eliza była ubrana w kilka sukni.

 

Sko­czył na dzie­dzi­niec i na­tych­miast za­ko­ło­wał młyń­ca… – Raczej: Sko­czył na dzie­dzi­niec i na­tych­miast zakręcił młyń­ca

 

czar­ny obłok wy­pły­nął spo­mię­dzy oczek siat­ki, w któ­rej zo­sta­ły dwa, ma­leń­kie butki. Ko­ło­wał chwi­lę nad ich gło­wa­mi… – Czy dobrze rozumiem, że każdy z butków miał głowę?

 

za­czął ścią­gać z niej ubra­nia, uwal­nia­jąc drze­mią­ce pod nimi de­mo­ny. – …za­czął ścią­gać z niej ubra­nie, uwal­nia­jąc drze­mią­ce pod nim de­mo­ny.

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. To, co mamy na sobie, od bielizny począwszy, a na okryciu wierzchnim skończywszy, to ubranie.

 

Z czu­ło­ścią otar­ło się o jego buta… – Z czu­ło­ścią otar­ło się o jego but

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za wytknięcie błędów. Zawsze mam problem z dostrzeżeniem wszystkich, chociaż zwykle czytam swoje teksty setki razy, także fragmentami podczas pisania. Zazwyczaj też daję je paru osobom do przeczytania, a jednak nigdy nie wyłapię wszystkich niedociągnięć (jak teraz widzę, to całkiem dużej ich liczby). 

Dlatego właśnie pomyślałam, żeby wreszcie zacząć wrzucać to, co piszę, gdzieś, gdzie ktoś obcy, może doświadczony pomoże mi coś poprawić w warsztacie.

Glorio, jeśli w czymkolwiek pomogłam, ciesze się. :-)

Sugeruję, byś zajrzała do tego wątku: http://www.fantastyka.pl/loza/17

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wymiękłam pod koniec drugiego akapitu. Wykończyły mnie kolumienki, latarenki, stadka, ganeczki i inne fasetki. Po kilku godzinach wróciłam do tekstu, po czym utknęłam w akapicie nr 3, próbując rozszyfrować ostatnie zdanie. Do tej pory nie wiem, czy niewidoczny cień przekładał dłonie czy konsole i co huśtał.

Hmm... Dlaczego?

Nie czyta się źle :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka