- Opowiadanie: Mulin - Banda Braci

Banda Braci

Kolejny odpad z konkursu wiedźmińskiego, tym razem mojego autorstwa.  Może komuś przypadnie do gustu?

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Banda Braci

– Finta, odepchnięcie i sztych? Kto tak zaczyna walkę? – pomyślał Garson, patrząc na upadającego na kolana przeciwnika, który po nieudanej kombinacji nadział się na jego miecz. Osuwając się, spojrzał przerażonymi oczami na jego oblicze, a Garson dojrzał jak gaśnie w nim ledwo tląca się iskierka życia. Był martwy, nim jego twarz plasnęła o podłoże. Po chwili wokół ciała pojawiła się plama krwi, która niemal natychmiast została łapczywie wchłonięta przez ziemię. Garson przyglądał się temu wiedząc, że jego twarz zaraz znowu zniknie, a noszący go bobołak ruszy dalej uprzednio schowawszy miecz. Jego miecz… Choć nie to było teraz jego największym zmartwieniem. Każde zniknięcie było dla niego bolesnym przeżyciem. Znikał chwilę po tym, jak się pojawił. Wezwany przez mieszankę strachu i nadchodzącej śmierci, przybliżał nieuniknione, mrożąc serca przeciwników swego pana. Władcy bobołaków, który dawniej był przecież jego sługą. Teraz był jego panem, właścicielem niegdysiejszego postrachu ziem północy. Dziś zwykłego stracha. A Garson nawet nie wiedział, jak i dlaczego do tego doszło.

 

***

 

Remeviss siedział bez ruchu w najciemniejszym rogu karczmy, z oczami skierowanymi w sam środek lustra piwa mieniącego się w brudnym kuflu. Piana już dawno opadła, więc mógł dojrzeć osadzające się na dnie resztki mętów ze starej beczki, zmieszane z drożdżami piwnymi. Na powierzchni brunatnego płynu unosiła się mucha, jakby nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji, nie wiedząc, że przemoczone błonki skrzydeł nie pozwolą już wzbić się w powietrze. Remevissa nie interesowały problemy egzystencjalne owada, ani czystość nieprzefiltrowanego piwa. W jego sytuacji obie te rzeczy działały wręcz na korzyść. Każde dodatkowe pożywienie jest teraz na wagę złota, bo to ostatnie było już na wykończeniu. Przemierzając okoliczne gościńce nie napotkał nawet jednego ogłoszenia o pracę. Nie natknął się też na nic, na czym mógłby zarobić. Żadnych południowych dziwadeł, leszych nastających na nieostrożnych chłopów, czy wiwern atakujących ich trzody. Słowa o sielskim wiejskim życiu, wyśpiewywane przez mizernych trubadurów po spelunach podobnych do tej, w której się znajdował, zdawały się spełniać. Wieś powoli przestawała być miejscem, w którym potrzebowano usług wiedźmina. A skoro nawet wtedy, gdy były one niezbędne, niewielu chłopów żywiło sympatię do tych „zabójczych dziwadeł”, to teraz wiedźmini spotykali się z jawną antypatią. I choć strach przed zaznaniem smaku miecza trzymał w ryzach mordercze zapędy wiejskiej hołoty, to raczej nie można było liczyć na ich bezinteresowną pomoc. Powoli pojawiali się odważni, którzy chcieli spróbować się z wiedźminem, łasi na pochwały i wierzący w zasobność kiesy łowców potworów. Dlatego Remevissa kompletnie nie zdziwił widok mężczyzny, wpatrującego się w niego z drugiego końca sali, wcale się z tym nie kryjąc, który niemal ostentacyjnie szukał jego medalionu cechowego. Remeviss w końcu uznał, że sprawi mu tę przyjemność. Skoro i tak nie ma tu dla niego żadnej pracy, to może krótki trening poprawi mu humor. Niby przypadkiem schylił się, delikatnie przechylając szyję tak, by spod odzienia wypadł medalion. Oczy nieznajomego aż rozbłysły. Wstał i wolnym, acz nerwowym krokiem ruszył do wiedźmina.

– Nie musieliście tego robić, bo i tak bym podszedł, ale dziękuję – rzekł nieznajomy. Remeviss schował medalion i tylko spojrzał na mężczyznę. Ciężko było określić jego dokładny wiek, gdyż na twarzy wyryte były głębokie zmarszczki, które niczym bruzdy w ziemi były śladem, po orzących duszę zmartwieniach. Mężczyzna odsunął ławę i przysiadł się do stołu, nie pytając o pozwolenie.

– Widzę, że trunek wyjątkowo wam smakuje, bo rozkoszujecie się nim już kilka godzin, jakbyście nie chcieli dać mu nigdy odejść, wpatrując się przy tym w niego niczym sroka w gnat. Jeśli się nie obrazicie, kupię wam kolejne i dodam do tego kaszę z omastą, byśmy nie rozmawiali na głodnego o interesach – powiedział przyjmując niemal ojcowski ton głosu. Wiedźmin nie zaprotestował ani gdy mężczyzna zamawiał, ani gdy podano do stołu. Ze smakiem zjadł kaszę, a następnie wytarł talerz do czysta pajdą chleba, podaną specjalnie w tym celu. I choć talerz był pusty, a tafla piwa niepokojąco szybko zbliżał się do dna nie pytał, o co chodzi. Wiedział, że nie musi.

– Myślę, że możemy przejść do rzeczy, lecz zanim wyłuszczę wam sprawę, pozwólcie, że zadam kilka pytań. Od odpowiedzi zależy nasza dalsza współpraca. Jeśli mnie nie zadowolą – nie stracicie nic, a może i tak zyskacie. Jeśli zaś okaże się, żeście odpowiedni, to przedstawię wam zlecenie – rzekł mężczyzna. – Miano me nieważne, ale dla wygody mówcie mi Ris. Widzę, żeście wiedźmin, więc miarkuję, że na potworach i urokach się znacie. Słyszałem, że i takowe potraficie odczyniać. Tedy powiedzcie mi: czy każdy urok można zdjąć, czy lepiej pozbyć się zaczarowanego stwora? – spytał Ris. I choć jego głos brzmiał cały czas tak samo, to gdy zadawał pytanie, w jego oczach można było dostrzec lekki blask.

– Skoro ktoś dał radę go rzucić, to powinno dać się go zdjąć. Ale podkreślam powinno, bo są zaklęcia, z którymi nie sposób się mierzyć. A co do wyboru, to jest on dość indywidualną sprawą. Powinno się ratować każde życie, ale czasami odratowanie wiąże się z większym cierpieniem i jest karą samą w sobie niepomiernie większą niż śmierć. Niemniej każdemu należy się wolność, a przynajmniej szansa na odzyskanie jej namiastki, lichego życia lub kojącej śmierci – powiedział przeciągle wiedźmin, uważnie obserwując swego rozmówcę. Ten jednak nie dał niczego po sobie poznać.

– Kojąca śmierć nie wydaje mi się kuszącą perspektywą. Jednak rozumiem, że i wy potraficie odczynić urok i jeśli do tego was najmę, to tę metodę obierzecie, ryzykując życiem i zdrowiem, miast iść na skróty i zabić? Oddasz swoją krew za nadzieję na przywrócenie kogoś dla świata, nawet jeśli ten ktoś miałby być zacofany i przez długi czas niezdolny do samodzielnego życia – uściślił Ris, nerwowo drapiąc się po dłoni.

– Widzę, że słyszeliście o tym, co zaszło w Wizimie. Nie zawsze spotkanie kończy się tak szczęśliwie. A rzadko jest tak, by obie strony wyszły bez szwanku. Ale spróbować można. Oczywiście, o ile mówimy o czymś podobnym, bo na razie nie wiem, na co miałbym się porwać, ani jak się do tego przygotować. Nie wydaje mi się, bym miał mieć do czynienia ze strzygą, dlatego powiedzcie więcej, bym mógł zmierzyć swe siły na zamiary.

– Skoro tak stawiacie sprawę, to myślę, że się dogadamy. Jednak jeśli nie, to całą historię musicie zapomnieć. I choć sam nie znam szczegółów, to wyglądało to mniej więcej tak…

 

 

***

 

Zbrojna forpoczta kupieckiej karawany wypuściła się naprzód niemal o dwa stajania. Droga i jej okolica wyglądały bezpiecznie. Aż za bezpiecznie. Panującą wokół ciszę z rzadka tylko przerywał trel ptaków, a i ten był jakiś przytłumiony. Jakby przyroda nie chciała komuś przeszkadzać, nie budzić z poobiedniej drzemki jestestwa, czającego się w mroku lasu. Pełzającego po poszyciu, by po chwili ryć się tuż pod jego powierzchnią jak nornica, zostawiająca ślady, niczym niepokojący podpis. Drzewa nie szumiały, choć wiatr, delikatnie smagający twarze jeźdźców, co jakiś czas zwiększał swą siłę. Światło wydawało się załamywać na linii przerzedzonych drzew, pełnych prześwitów, które powinny zwiększać widoczność, a mimo tego panował tam półmrok. Dlatego tak dziwna wydała im się polana, którą postanowili obrać za miejsce na obozowisko. Była skąpana w słońcu, pachnąca świeżą trawą i dająca poczucie bezpieczeństwa. Wyglądała niczym bezpieczna oaza na skalnej pustyni, umożliwiająca wypoczynek, a w razie potrzeby podjęcie skutecznej obrony. Tak miła odmiana po widoku przydrożnych drzew, powykrzywianych w złośliwym i bolesnym grymasie.

Postanowili się rozdzielić. Kilku zbrojnych miało wyruszyć naprzeciw reszcie taboru, a pozostali wzięli się za przygotowywanie miejsca spoczynku. Okopali się, zebrali drwa i zaczęli warzyć strawę, gdy wystawiona straż dostrzegła pędzących ku nim jeźdźców. Tych samych, którzy zostali wysłani po resztę karawany.

– Zginęli, wszyscy zginęli. Zarżnięci niczym zwierzęta. Zaszlachtowani i pocięci, z niektórych spuszczono krew, inni wyglądali, jakby darto z nich pasy skóry. Wozy zostały splądrowane, a ciała ogołocone. Znaleźliśmy ślady wskazujące na bobołaki, ale… nigdy nie widziałem, by one dopuściły się tak ohydnej zbrodni. Twarze zabitych zastygłe w przerażeniu. Oczy Magna wyglądające, jakby ostatnim co dojrzał, było coś gorszego niż śmierć. Stężałe i wpatrzone w punkt, podczas gdy palce zacisnęły się na mieczu niemal łamiąc się w knykciach. Wszędzie krew, gówno i wymiociny – dysząc, wypluwał z siebie słowa jeden z jeźdźców. Twarze innych zdawały się potwierdzać ujrzaną grozę.

– Ściemnia się. Rozłóżcie obóz i wzmocnijcie warty. Prześpimy noc i wrócimy przynajmniej po niektóre ciała. A później ruszymy zameldować o tym jarlowi, nie oglądając się za siebie – rzekł dowódca. Odpowiedział mu radosny trel rannego ptaszka, którego nie widywano w tych stronach.

 

***

 

Choć jeszcze w swej poprzedniej postaci przywykł do widoku krwi i śmierci, to teraz podobne obrazy stały się niemal jedynym dostępnym dla niego widokiem. Przez te kilka chwil, na które wracał w pełnej krasie, o ile tak można nazwać jego obecny wygląd, świat zalewała ciepła jucha, a nozdrza wypełniał stęchły zapach, wydostający się spod rozciętych ubrań, by po chwili uderzyć falą smrodu buchającą wprost z rozciętych trzewi. Parujące jelita, rozlewające się fekalia, krew pokrywająca lico, czy fragmenty mózgu i zlepione w małe kulki odpryski czaszki, skóry i włosów, były pierwszym z czym miał styczność. Nieodłączne elementy walki, stawały się dla niego czymś w rodzaju atrybutów przyzwania. Gdzie były one, tam i on mógł się zjawić. Wychynąć zza mgły, która otaczała go w zimnym, stalowym więzieniu. Usłyszeć coś więcej niż stłumione, metaliczne dźwięki, które zniekształcone docierały do jego uszu, kalecząc psychikę. Dawniej krew mu nie przeszkadzała. Teraz, była jedynym światem, farbą malującą jego obraz, zasłaniającą rośliny i nieliczne zwierzęta. Nawet konie, z którymi czuł wieź, były teraz pokryte lepką czerwoną cieczą, a wiele z nich rzęziło, chcąc uciec śmierci. Ale ta nie wypuszczała ich z rąk, niemal pozdrawiając Garsona kakofonią tych dźwięków i widokiem oczu, które opuszczała nadzieja, gdy tylko go dojrzały.

Tym razem pojawił się, gdy jego zgraja wpadła w tłum kupców. Ich ochrona była pewna siebie, a animuszu dodawała im liczebność przeciwników: garść bobołaków i kilka mutantów, które wyglądały, jakby ich głównym orężem był wygląd. Tak, po raz kolejny zlekceważono te istoty, wokół których można było wyczuć zapach ozonu i aurę magii, dzięki której zmienili się w odrażające stwory żądne krwi. Ich gadzia budowa i takież umiejętności, dawały o sobie znać podczas bitwy. Szczególnie efektownie pozbywał się przeciwników ten zielony, który wyrzucał przed siebie długi, rozdwojony język, na którego końcu były narośla przypominające miniaturowe morgensterny. Każdy wyrzut wiązał się z czyimś bólem i cierpieniem. Nadejście śmierci było łaską, o którą wielu prosiło…

Nie miał czasu ani ochoty się przyglądać, bo widział, jak w kierunku „jego” bobołaka zmierza zbrojny. Wielki, dosiadający bułanego konia, trzymający w rękach miecz dwuręczny. Jego lśniąca zbroja mogła kosztować tyle, co mała wioska, a miecz z pewnością też nie należał do najtańszych. Rycerz pędził w ich kierunku dając znać, że chce się zmierzyć z dowódcą tej bandyckiej szajki. Bobołak tylko skinął głową i uśmiechnął się, nakazując swym kamratom, by przepuścili szlachetkę. Kapitan straży kupieckiej Magn, znany był ze swej waleczności, a pieśni opiewające jego nieustraszoność dotarły nawet spiczastych uszu leśnych przestępców. Życie miało zaraz zweryfikować pieśń. Magn natarł w pełnym galopie, chcąc ciąć w pełnym biegu. Bobołak uchylił się i zawrócił konia, by ujrzeć, jak rycerz powraca. Kolejny atak i próba swoistego młynka, którego nie sposób był sparować. Bobołak lekko ruszył koniem, po czym zanurkował głęboko i ciął po nogach bułanego. Efekt był zadowalający, koń wytracił impet i przewrócił się, koziołkując wraz z jeźdźcem, którego zbroja obijała się o kamienie. Bobołak powoli zszedł z konia i poprawił swój puklerz, przytroczony do specjalnego skórzanego pasa przeciągniętego przez bark. Niespotykany to był pomysł, gdyż puklerz nie zasłaniał całego korpusu, dając przeciwnikowi szansę odnalezienia idealnego miejsca do cięcia. Tak przynajmniej wydawało się Magnowi. Popełnił błąd, który był już wcześniej udziałem wielu innych i zaatakował, chcąc ciąć kolczugę w okolicy obojczyka. Dał się sprowokować, widząc powoli idącego bobołaka, który w ręku trzyma tylko mizerykordię, jakby sam podpisywał na siebie wyrok. Rycerz uniósł miecz i krzyknął, by przenieść całą swą siłę w moc uderzenia, gdy nagle jego uwagę przykuł puklerz. Dźwięk przerwał się, błyskawicznie znikając, niczym bielizna w przedziałku pulchnego tyłka jego żony Dalii. W puklerzu pojawiła się twarz, której nie dało się zapomnieć. Przez głowę przebiegła mu myśl, że ten obraz będzie go prześladował do końca życia. Na szczęście nie miało to długo trwać, a niepokojącą myśl już po chwili przegoniła mizerykordia, wślizgująca się do mózgu przez lewe ucho. Nim umarł popatrzył na przerażające lico Garsona, od którego nie dało się oderwać wzroku. Składające się w dzióbek usta niemal wychodziły z puklerza, jakby chcąc wyssać jego duszę, chłonąc resztki jego sił witalnych. Magn umarł, nie dając rady domknąć powiek, choć bardzo tego pragnął.

Garson chłonął atmosferę, rozkoszował się zapachem, smakiem i wyglądem przyrody, która powoli znów chowała się za mgłą. Rzeź dobiegła końca. W oddali zakwilił południowy ptaszek. Po raz pierwszy dziś. Tak radośnie, tak bardzo dla niego, jakby chciał go uszczęśliwić…

 

***

 

Spasiony Bionor rozejrzał się po karczmie. Był nie byle szlachetką, więc należało mu się coś od życia. Skoro pojadł i popił, to czas najwyższy, by pochędożył. Zajazd, w którym się znalazł, może i nie był najbardziej wytwornym miejscem, lecz swą renomą przyciągał ładne dzierlatki, nie obawiające się, że dostaną na odlew metalową rękawicą, jeśli ich usta odmówią przyniesienia ulgi spiętym lędźwiom strudzonego wędrowca. Tak, lokal był pod tym względem porządny, usługi amatorek na względnie wysokim poziomie, a ceny relatywnie niskie w porównaniu do pobliskiego zamtuza. Bionor rozejrzał się i dojrzał samotną, długowłosą czarnulkę. Wypity alkohol dodał odwagi, wyostrzając koncept. Niewiele się namyślając wstał, poprawił pas na brzuszysku i poszedł w kierunku piękności o kruczoczarnych włosach. Nie zastanowiła go ich długość, ani stan, które niekoniecznie musiały oznaczać zadbaną ladacznicę, ani fakt, że siedziała przy ławie sama, choć w całym lokalu trudno było znaleźć wolne miejsce. Bionor oparł się o stół, nachylając w kierunku czarnowłosej i zionąc czosnkiem stwierdził, że jej włosy idealnie układałyby się na jego brzuchu, oplatając go dookoła, podczas gdy ona dałaby radę wkomponować swą kibić między nogi. Nie zdążył już dodać nic na temat wygodnego umiejscowienia głowy pośrodku, gdyż poczuł nagle silny i piekielnie bolesny uścisk krocza. I choć nikt nawet się do niego nie zbliżył, ani nie dotknął, z każdą chwilą odczuwał, jakby czyjś stalowy uścisk wykręcał mu genitalia. Krew zaczęła napływać do oczu i uszu, a zawroty głowy zwiastowały rychłą utratę przytomności. W końcu usłyszał pstryknięcie i uczucie ustało. Nie pytał, nie patrzył, tylko odwrócił się na pięcie by z grymasem na twarzy, włócząc nogami oddalić się z lokalu. Nikt nawet na niego nie spojrzał, bo dla miejscowych nie była to żadna atrakcja. Wszyscy wiedzieli, na kogo czeka tamto miejsce. I dlaczego ona tak nienawidzi mężczyzn.

 

***

 

Wiedźmin musiał to wszystko poskładać do kupy. Cała historia była dziwna, choć niespecjalnie wyjątkowa. Co innego jej zakończenie, które przypominało jeden z hitów Jaskra, o miłości poznanej w karczmie, która zamiast do latryny poszła pod płot i nie tylko przestraszyła, ale zawstydziła absztyfikanta swym stanem posiadania. Później była kupa śmiechu z przewagą kupy. W tym wypadku było podobnie. Choć można było się zaśmiać z przelotnego romansu, który był prawdopodobnie powodem rzucenia uroku, to już sam skutek wyglądał na trudny do odczynienia. Wydawałoby się, że jest tu zbyt wiele niewiadomych, by podjąć się zadania, lecz wiedźmin uznał inaczej. I nie chodziło tylko o ciekawość, czy chęć zmierzenia się z czymś nowym, ale kwota oferowana przez Risa, wydawała się nie dopuszczać sprzeciwu. Ris czuł się częściowo winny całemu zamieszaniu. Przecież dawniej walczył u boku brata i to dzięki wspólnym działaniom – jak nazywał raubritterską karierę tzw. Bandy Chorych Braci – stać go było na wyremontowania zamku po ojcu, dokupienie ziemi i udane zainwestowanie sporej sumki w gorzelniany interes, który okazał się żyłą złota. W końcu Ris osiadł, usidlony przez miłość pięknej młódki, która postawiła jeden warunek: musi przestać rabować. I choć początkowo Ris wzbraniał się przed tym, to w końcu zrozumiał, że każda passa kiedyś się kończy i może nie starczyć mu czasu, by nacieszyć się z zebranych łupów. W końcu porzucił karierę zbójcy, proponując bratu, by i ten poszedł w jego ślady. Dzięki zebranym funduszom i z wypróbowanymi zbrojnymi u swego boku, bracia mogli podjąć się budowy małego księstwa. Poza tym Ris zauważał, jak na Garsona patrzy siostra jego wybranki; równie piękna i tajemnicza. Gdyby tylko chciał, mógłby uwić z nią wspólne gniazdko, lub wyruszyć w świat, uszczęśliwić. Gdyby…

Garson miał jednak inne plany. Chciał upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Mącił w głowie młodej piękności, jednocześnie twierdząc, że jeszcze nie odłożył wystarczająco dużo złota, by móc spędzić dostatnie życie. Tak naprawdę, nie mógł zdecydować się na rozstanie ze swoim stylem życia. Był wszak korsarzem północnych ziem, unoszącym się na falach losu kapitanem okrętu, który tylko na czas burzy zawijał do portów, by przeczekać wichurę i odpocząć w ramionach wybranki. Tej jedynej w tym konkretnym porcie.

Podróżował więc ze swym oddziałem, łupiąc i siejąc terror w okolicznych wsiach i miasteczkach. Miał dziesiątki okazji by podpaść komuś nieodpowiedniemu. By zabić ważnego szlachcica, bądź wejść do alkowy z jego żoną. Ktoś w końcu mógł zapłacić za pozbycie się problemu. Skuteczne, choć długie i bolesne dla karanego. Urok tak silny, że musiał go rzucić potężny mag. A przecież i w ich kręgu obracał się Garson. To dzięki ich mocy i umiejętnościom, w zamian za drobne usługi skrócenia kogoś o głowę, czy spalenia jakiejś wioski, ulepszał swój oddział. Dawali mu eliksiry wzmacniające, artefakty i gwiezdne kamienie wpływające na mutacje jego gadzich pobratymców. Dzięki nim stawali się silniejsi, ale i bardziej krwiożercy. Dawali smagać się ich czarami, by później samemu móc batożyć swe ofiary zwyrodniałymi członkami. Miało to skutki uboczne, jak głód krwi u niektórych, czy permanentna chęć chędożenia, ale żaden z nich nie skończył jak Garson. Ten zresztą starał się unikać wywarów. Jak sam żartował w rozmowach z bratem, wszystko ma swoje granice. Jedną z nich musiał w końcu przekroczyć.

Dlatego Ris, choć wciąż nie znał konkretnej przyczyny obecnego stanu rzeczy, to wiedział, że z pewnością brat na to zasłużył. Przerażało go jednak to, że gdyby nie wybranka, która ściągnęła go z rozbójniczej drogi, dziś on mógłby dzielić los brata. A to napawało szczerym strachem. Miał świadomość, że ich dawni podkomendni, choć niemal wyzuci z uczuć i zmienieni w maszyny zdolne tylko zabijać, nie dadzą skrzywdzić Garsona, ale nie do końca wiedział, czy to dobrze. Brat z pewnością cierpiał. Tak samo, jak cierpiała jego niedoszła żona Nagya, równie piękna i młoda jak w dniu, w którym ją poznał. Mimo wyjątkowej urody, nie udało jej się zdobyć serca Garsona na wyłączność. Choć próbował pożegnać wszystkie inne, jednej nie potrafił odrzucić. Czarna śliczność, która parała się magią, której zapach przyciągał go do siebie, gdziekolwiek by się nie znalazł. Przybywał do niej, by niczym ze starym kamratem opróżnić kilka antałków piwa, zjeść pieczonego świniaka i miło spędzić czas, co zawsze sprowadzało się do mniej „braterskich” rozrywek. I choć za każdym razem było niemal idealnie, to pożegnania zawsze zmieniały się w usilną próbę wzajemnego obrzydzenia siebie samych. To nie ma sensu, przyszłości, ani nawet nadziei. Nie przetrwa w ten sposób, bo żadne nie poświęci się w całości. Oboje mieli przecież do kogo wracać. I oboje wiedzieli, że powinni tak robić, a romans ten traktować tylko jako odskocznię od codziennej rutyny, a nie jako coś stałego. Mimo to, zawsze oczekiwali siebie w tej samej karczmie, gdy nadchodził czas. Zaczynali od wyzwisk, by – gdy już alkohol przejmował kontrolę – przechodzić do publicznego obłapiania i powolnej wspinaczki po schodach do pokoju, który zawsze na nich czekał. Wszystko ku uciesze ciekawskiej gawiedzi, która traktowała to jako stałą rozrywkę i często zapraszała znajomych na kolejny seans.

Może w końcu jakiś zazdrosny o czarnowłosą mag postanowił wziąć sprawę w swoje ręce, rzucając potężny urok i kończąc ten mezalians? Może któraś z kochanek nie chciała pozostawać w cieniu wiedźmy? A może to ona uznała, że jedynym sposobem na skończenie tej farsy jest szybkie i głębokie cięcie, które choć zostawia sporą bliznę to o ileż krócej boli? Gdyby tylko Remeviss potrafił to ustalić, byłby o krok bliższy do odkrycia, jak odczynić to, co zostało dokonane. A tak, musiał szukać informacji: pytając znajomych magów i wiedźminów. W obu wypadkach nie było to liczne grono osób: ci pierwsi nie pałali zbyt wielką sympatią do wiedźminów, a szeregi tych drugich zostały mocno przetrzebione. Teraz kolejny liże swe rany w świątyni Melitele. I to akurat ten, który urok niedawno odczynił.

 

***

 

W Karczmie unosił się zapach świeżo pieczonej świni. Potężne zwierzę było wbite na wielki rożen, którym powoli obracał chłopak karczmarza. Podlewał zwierzę piwem, które wraz z tłuszczem spływało do garca umieszczonego w samym środku paleniska. Oprócz wody i świńskich soków zmieszanych z alkoholem pływały tam zioła i warzywa, tworząc powoli wyśmienity podkład do warzenia kaszy. Ta trafiała tam pod koniec pieczenia świni, gdy do ognia wrzucano gałązki jałowca. To na tę ucztę zjeżdżało się towarzystwo z całej północy, by spotkać starych znajomych i po cichu uczcić jedno z bóstw, które wraz z nastaniem nowej wiary, było spychane na margines, zakazywane, by w końcu pójść w zapomnienie. Dawniej, w wieczór jak ten, można było liczyć na dobrą rozrywkę z udziałem pary stałych bywalców, jednak od pewnego czasu tradycyjne gody zostały przerwane. Choć ona przyjeżdżała, to jego miejsce było wolne, a wielu boleśnie przekonało się, że takim ma pozostać.

Wiedźmin nie musiał pytać o drogę. Siedziała sama w miejscu, które mu wcześniej opisano. Gdy zaczął iść w jej kierunku zyskał pewność, że to ona: medalion delikatnie zadrżał, a czarnowłosa przygotowywała się na przyjęcie nieproszonego gościa. Wiedział, że już za późno na odwrót. Skoro przebył taki kawał drogi, musi zdobyć jak najwięcej informacji. Każdy ich okruch może posilić go w stopniu wystarczającym, by podołać zadaniu.

– Przepraszam, że ośmielam się niepokoić, ale przychodzę w sprawie nieobecnego, który sam nie może już nigdzie przyjść. Jeśli masz ochotę mu pomóc pozwól, że się dosiądę. Jeśli nie, skiń tylko głową, czy wiesz, kto za tym stoi – zagaił Remeviss. Zlustrowała go wzrokiem. Zamiast usłyszeć odpowiedź, zobaczył tylko ławkę, wysuwającą się zachęcająco. Usiadł, a wtedy ona spytała.

– Dlaczegóż sam nie może przyjść i czemu miast niego zaszczycił mnie swą obecnością wiedźmin?  – zaczęła, a zgryźliwy ton nie nakierowywał go na żaden trop. Spytał więc wprost, czy wie, co spotkało Garsona.

– Różnie ludzie bajają. Mówią, że zadarł z magią, mówią, że ze mną. Dopadł go zazdrosny kochanek, lub że sam wolał kochanka. Zginął, spłonął, wypłynął w morze, zdradzili go przyjaciele, poszedł do klasztoru… Mielą językami, aż od tego uszy puchną, a każda historia bardziej niesamowita od poprzedniczki. Smoki, dziwożony i utopce, wszystko jednocześnie i każde z osobna. Południce, latawice z jednej strony krwawa sraczka i bolesna żeniaczka z drugiej. Wszystko równie głupie, co prawdopodobne. Ale skoro do mnie trafiłeś, znaczy się coś jest na rzeczy. A podejrzewanie mnie wskazuje na śmierć lub urok. Zarówno z jednym, jak i drugim niewiele miałam wspólnego. Jeśli nawet, to nieświadomie, bardziej jako jedna z przyczyn, niż jakikolwiek wykonawca. Myślę, że zaspokoiłam twą ciekawość. Teraz ty zaspokój moją – władczo odparła czarnowłosa.

– Słusznie się domyśliłaś, mam odczynić urok, który rzucono na Garsona. Nie wiem kto, nie wiem jak, więc nie mam pewności, jakie podjąć środki zaradcze. Wynajęto mnie, bym go wyzwolił spod jego działania, a nie zabił, co dodatkowo utrudnia zadanie. A wiedząc, że cały czas przebywa w otoczeniu swojej bandy mogę mieć zbyt mało czasu, by na miejscu opracowywać nową strategię. Tak więc powiedz mi, kto jest na tyle potężny i ma tak wielki żal do niego, by tak go potraktować? – rzekł wiedźmin.

– Wielu, ale gdybym miała spojrzeć z boku, to główną podejrzaną byłabym ja – uśmiechnęła się szczerze, ukazując wyjątkowo białe i specyficznie zaostrzone zęby.

 

***

 

Bobołaki patrolowały okolicę, leniwym tempem okrążając swą kryjówkę. Trakt był przejezdny, pogoda sprzyjała podróżom, lecz nie liczyli na to, że kogoś spotkają. Ich działalność odbiła się głośnym echem w całej okolicy, skutecznie odstraszając potencjalnych gości. Sprawdzali teren bardziej po to, by zobaczyć, czy któryś z możnych nie zdecydował się na podjęcie akcji odwetowej i nie zmierza do nich na czele grupy zapijaczonych zbrojnych, niż w nadziei na zbłąkaną owieczkę, która sama podejdzie pod ich nóż. Dlatego zaskoczył i ucieszył ich widok samotnego jeźdźca, trzymającego na uprzęży luzaka.

– Witamy w naszym skromnym obejściu przyjacielu. Zapewne wiesz, że przejazd tędy wiąże się z wysoką opłatą – spytał rubasznym tonem jeden z bobołaków.

– Wiem i z chęcią zapłacę, jednak najpierw muszę spotkać się z Garsonem – odrzekł Remeviss.

– Obawiam się, że to nie będzie możliwe. Wiesz, od pewnego czasu jest on jakiś małomówny i nieprzystępny. Przekaż nam wiadomość dla niego i oddaj pieniądze, a będziesz mógł opuścić to miejsce. Oczywiście z jednym koniem, bo posiadanie dwóch to już przesada – powiedział bobołak, nie przestając się uśmiechać.

– Sądzę, że akurat ze mną będzie chciał się spotkać, bo przysyła mnie jego brat – odparł wiedźmin.

– Brat powiadasz? Jak tak to zapraszamy – stwierdził dotąd milczący, znacząco spoglądając na towarzysza. Po chwili, jak na sygnał obaj wyjęli broń i ruszyli do ataku. Wiedźmin był na to przygotowany. Sparował uderzenie, tnąc weselszego bobołaka po szyi, domalowując mu ostrzem drugi uśmiech. Atak drugiego zablokował jedną ręką, drugą zaś uderzył go z całych sił w skroń. Bobołak padł, a gdy po chwili odzyskał przytomność leżał rozbrojony na ziemi.

-A teraz zaprowadzisz mnie do waszego przywódcy i pokażecie mi Garsona – wycedził przez zęby Remeviss – jego brat wysłał mnie tu z pomocą.

– Zaiste, to bardzo szlachetne. Szkopuł w tym, że Garson nie ma brata…

 

***

 

– Banda Chorych Braci, to dopiero była zbieranina! Wspólnie bawiliśmy się, wspólnie grabiliśmy, wspólnie piliśmy i chędożyliśmy. Byliśmy nierozłączni niczym rodzeni bracia, a wielu wierzyło, że i naprawdę chorzy. Kolejne ulepszenia, eliksiry, czary i mutacje tylko umacniały tę reputację. Stawaliśmy jeden za drugim, nie bacząc na nasze szanse, czy bezpieczeństwo. Miała na to wpływ nie tylko fantazja ale również ciągle spożywany alkohol mieszany z tymi magicznymi specyfikami. Zamiast kalkulować, wchodziliśmy w przeciwnika niczym w masło. Czasami jednak okazywało się, że w środku masło jest przemarznięte i wtedy znajdowaliśmy się w ciemnej dupie, z której ciężko się wygrzebać. Jak wtedy na polach Arkoniny – opowiadał bobołak o wdzięcznym przezwisku Król.

– Wyglądało, że damy sobie z nimi radę, lecz nie doceniliśmy ich sprytu i wpadliśmy w zasadzkę. Przeszliśmy przez pierwsze szeregi, rozganiając niemal wszystkich kupców i ich lekkozbrojnych przydupasów. Nie widzieliśmy sensu w gonieniu uciekinierów, więc zabraliśmy się za plądrowanie wozów. Te z zewnątrz zawierały trochę kosztowności i alkohol, więc każdy ładował, co mógł w swoje juki. Mocno dociążeni ruszyliśmy w głąb taboru, otwierając pierwsze butelczyny alkoholu. I wtedy zostaliśmy zasypani gradem strzał. Otoczyli nas, więc postanowiliśmy przeczekać pierwszy atak kryjąc się między wozami. Potraciliśmy sporo koni, które nie zdążyły wśliznąć się do środka i wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Okazało się, że w pozostałych wozach kupieckich poukrywani byli ciężkozbrojni, dobrze przeszkoleni żołnierze. Uderzyli w nas od tyłu, dziesiątkując nasze szeregi. Podjęliśmy walkę i skąpani we krwi, rzezaliśmy kogo się dało. Jednocześnie kilku naszych gadzich przyjaciół, przemknęło się niezauważonych w pobliże łuczników i zmasakrowało ich tnąc ozorami i pazurami. Po długiej walce odparliśmy atak, zasięgnęliśmy języka u rannych przeciwników i dobiliśmy ich. Dowiedzieliśmy się kto i dlaczego nas zaatakował, ale nie mieliśmy sił, by podjąć jakiekolwiek działanie. Ziemia stała się grząska od krwi, a z lasu zaczęło dochodzić niepokojące wycie. Nie wiedzieliśmy czy to halucynacje, ale słyszeliśmy trzepot wielkich skrzydeł, a nad nami krąg zaczęły zataczać skrzydlate cienie. Musieliśmy uciekać. Przeglądaliśmy pole bitwy przeszukując kompanów, gdy dojrzeliśmy Risa. Twarz miał zmasakrowaną, całą pooraną, jakby po uderzeniu kolczastą lamią. Śmierdziało od niego niemiłosiernie i po chwili wiedzieliśmy już czemu. W rękach trzymał swe własne jelita. Mówił charcząc i plując krwią. Na własne oczy widziałem, jak Garson podszedł do niego i w jedną rękę włożył mu swoją miniaturową kuszę, by w razie czyjegoś nadejścia mógł zabrać go ze sobą do grobu. W drugą dłoń wetknął mu mizerykordię, a następnie wstał i odszedł, nie odwracając się za siebie. Po chwili podłożyliśmy ogień na pozostałe wozy i odjechaliśmy w sile wielokrotnie mniejszej, niż byliśmy ledwie kilka godzin przedtem – ciągnął bobołak.

– Chcesz powiedzieć, że ktoś podszywa się pod Risa i zadał sobie tyle trudu, by uwiarygodnić tę historię, że aż stara się o pomoc dla brata? – spytał Remewiss.

– Obawiam się, że jest dużo gorzej. Jakiś czas po bitwie, do Garsona przybył jeden ze sług z jego rodowego zamku. Miał wiadomość od Risa, który wrócił do domu cudownie ocalony. Na zamku wiedziano o wcześniejszych zajściach, dlatego od razu wysłano po nas. Pojechaliśmy grupą na zamek, a tam ujrzeliśmy postać, jako żywo przypominającą Risa, z twarzą poznaczoną bliznami po obrażeniach identycznych z tymi, które widzieliśmy na polu bitwy. Mówił, że cienie krążyły nad nim, aż w końcu obok pojawiły się dwa anioły i uniosły go do leśnej chatki, w której wyleczyły i doprowadziły do stanu używalności. Jednocześnie uświadomiły mu, że taki cud zdarza się tylko raz i teraz musi porzucić swą ścieżkę, ustatkować się i spłodzić potomka. Ris nie marnował czasu i na zamku zastaliśmy go w towarzystwie dwóch pięknych kobiet. Z jedną był już zaręczony, a druga… Wyglądało, jakby była przeznaczona Garsonowi. Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Przecież on nie miał prawa tego przeżyć, a jednak stał przed nami. Był jakiś odmieniony, jakby nieco chłodniejszy, wolniejszy, ważący każdą myśl. Tak, jakby nie był sobą. Często gdy na coś odpowiadał, nagle zawieszał się i po chwili zmieniał zdanie. Wokół unosił się dziwny zapach. Garson starał się przyzwyczaić do nowej sytuacji, ale więź z bratem jakby osłabła. Niechętnie odwiedzał zamek, a gdy tamten powiedział mu, by w końcu się ustatkował i uszczęśliwił siebie i Nagye, Garson odparł, że potrzebuje trochę czasu, by pozamykać swoje sprawy i zdobyć odpowiednie fundusze. Po wyjściu stwierdził, że to nie z bratem rozmawiał, bo jego brat już nie żyje, a tam… ktoś bawił się jego ciałem. Jakby manipulował nim dla własnych celów, tylko co jakiś czas pozwalając duszy Risa na powrót z zaświatów. Pojechaliśmy na stare święto, do ulubionej karczmy Garsona, gdzie zwykł się odprężać. Niedługo po tym rzucono na niego urok. Wył, krzyczał, aż w końcu zmienił się w to, czym obecnie jest. I teraz zjawiasz się ty, twierdząc, że Ris chce go uzdrowić. Nie dziw się, że chłopcy tak zareagowali – powiedział Król.

– Nie dziwię się. A teraz chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o uroku. Kiedy ukazuje się Garson? – przeszedł do rzeczy Remeviss.

– Wygląda na to, że przyzywa go śmierć. Pojawia się na chwilę przed nią i zawsze wtedy, gdy to ja jestem zagrożony. Nie wiem, jak chcesz to rozwiązać, bo jeszcze nikt nie przeżył jego ukazania się – powiedział Król. Ale Remeviss zdawał się mieć już szczątkowy plan. Skoro Risowi tak zależało na odczarowaniu brata i udał się akurat do wiedźmina, to musiał wiedzieć, że zadziała prosty sposób. Może wystarczy przyzwać Garsona i przeżyć? Gorzej, jeśli jest jakieś utrudnienie i trzeba np. zrobić to trzy razy. Bo nawet najwierniejszy z bobołaków może nie zechcieć tak bardzo ryzykować.

– Widzę, że chcesz go przywołać. Ode mnie wiesz, jak to zrobić. Chcesz się spróbować? – spytał Król.

– Obawiam się, że walka będzie musiała wyglądać na poważną, żeby zagrożenie było realne. Nacieraj ostro, może uda się go przyzwać. I przygotuj się, ze będzie trzeba podjąć więcej niż jedną próbę – dodał Remeviss.

– Tam, przy wozach, Garson po raz kolejny uratował mi życie. Nie zastanawiał się długo, tylko zasłonił mnie własnym ciałem. Teraz robi to przy każdej bitewnej okazji. Mogę sobie tylko wyobrażać, jak bardzo cierpi, więc moim obowiązkiem jest spróbować mu pomóc. Dobądź broni i obyśmy wszyscy jakoś z tego wyszli. Aha… i nie oszczędzaj mnie – zakończył Król. Reszta towarzystwa spojrzała po sobie ponuro.

Wiedźmin i bobołak zajęli miejsca. Spoglądali na siebie krążąc dookoła, czekając, aż przeciwnik ruszy do ataku. W końcu bobołak skoczył. Klingi szczęknęły, a oni zwarli się, lecz nic innego się nie wydarzyło. Bobołaka wyprowadził następne ciosy, lecz żaden z nich nie był wystarczająco szybki, jakby nie chciał skrzywdzić wiedźmina.

– Tnij do kroćset – krzyknął wiedźmin upuszczając miecz. Uchylił się, gdy ostrze niemal dotknęło jego szyi. I wtedy go ujrzał. Twarz Garsona pojawiła się na środku puklerza. Królewska tarcza zaświeciła się dziwnym blaskiem, a wokół wybrzuszenia z twarzą Garsona jak gdyby kłębiła się mgła. Wiedźmin chciał ją chwycić, ale tylko musnął jego zimną skórę i odskoczył na bezpieczną odległość, by ujść mieczowi bobołaka. Postać na tarczy zaczynała się rozmywać.

Remeviss rzucił się przed siebie, niczym furiat atakując pięściami, lecz twarz znikała, jakby zagrożenie życia bobołaka mijało, więc i jego obrońca może odejść w cień. Wiedźmin zrozumiał to i natychmiast chwycił za sztylet, zamachnął się, trafiając bobołaka głęboko w ramię, a Garson znów stał się wyraźny, jakby bardziej cielesny. Wiedźmin po raz kolejny spróbował go chwycić, lecz i tym razem się nie udało. Bobołak mocno krwawił; wyraźnie słabł i zaczął odsuwać się od miejsca potyczki. Kiedy wiedźmin chciał do niego doskoczyć, drogę zablokowali mu przyjaciele z bandy – Garson znów znikał. Wtedy, przybywszy nie wiadomo skąd, do akcji wkroczyła ona. Zaczęła miotać zaklęciami to pod nogi Króla, to w kierunku wiedźmina. Z każdym wybuchem twarz Garsona stawała się wyraźniejsza, jakby wychodził na zewnątrz puklerza. Na czarnowłosą wiedźmę rzucili się gadzi wojowie, lecz w ostatniej chwili stanęli jak wryci. I to nie dlatego, że w końcu ją poznali, a przez to, że kolejny udany atak materializował Garsona, przyjmującego coraz bardziej ludzki kształt. Już nie był odbiciem z puklerza, lecz człowiekiem z krwi i kości. Człowiekiem, który zaczął krwawić z każdej rany, w którą przekształciły się rysy na tarczy. Każde cięcie i uderzenie zostało przez nią zapamiętane i teraz ich siła została przekazana Garsonowi. W jednym momencie pokrył się krwią i padł obok wycieńczonego bobołaka. Czarnowłosa doskoczyła do niego i utuliła głowę. Garson uśmiechnął się do niej, a następnie skierował swój wzrok na wiedźmina.

– Nareszcie wolny – wyszeptał i wyzionął ducha. Gdzieś w oddali zabrzmiał radosny trel ptaszka, tak bardzo niepasującego do tych stron. Czarnowłosa zacisnęła oczy i usta. Powoli wstała i dosiadła konia, po czym rzuciła w kierunku Remevissa jedno pożegnalne zdanie.

– Nie doceniłam cię wiedźminie.

 

***

 

Remeviss przekroczył powoli bramę zamku. Natychmiast podbiegł do niego Ris i bez pytania zaczął odpakowywać pakunek przewieszony przez konia.

– Bardzo cierpiał? – spytał. – Zresztą to już nieważne, teraz nareszcie wrócił do domu, do rodziny – dodał po chwili i spojrzał na stojące nieopodal kobiety. Żona i szwagierka były równie piękne i równie młode jak wtedy, gdy je poznał. Te dwa wspaniałe anioły, którym zawdzięczał życie, które mogły uszczęśliwić i jego brata, gdyby tylko i on zechciał je uszczęśliwić.

Wiedźmin tylko pokiwał głową. Z głębi zamku rozległ się smutny trel południowego ptaszka.

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Tak jak w przypadku Madeja poddaję się i nie czytam – niech ocenia ktoś kto zna oryginał. Chociaż mogę Ci śmiało napisać, że bloki tekstu, które od początku serwujesz są drugim powodem mojego zniechęcenia.

F.S

Wydaje mi się, że współczynnik zdarzeń do znaków jest dość niski. A na końcu całkiem się pogubiłam. Kim były kobiety? Kim był zleceniodawca, bratem czy nie?

Jest jakiś pomysł na fabułę, podoba mi się akcja z odwracaniem uroku, fajna koncepcja na pojawianie się zaczarowanego. Tylko to wszystko zostało nie najlepiej zaserwowane, nie wciąga wystarczająco.

Oprócz tego czasami masz powtórzenia. Momentami byłoza, ale inne też się trafiają.

Babska logika rządzi!

Przyznaję bez bicia, że nie doczytałam do końca… Zmęczyły mnie bloki tekstu i przegadanie. Po co rozwodzić się aż tyle nad piwem, które pił Remeviss? 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Przebrnęłam do połowy. Przykro mi, ale z masy opisów nie udało mi się wyłuskać nic, co byłoby w stanie choć trochę mnie zainteresować.

 

Cięż­ko było okre­ślić jego do­kład­ny wiek… – Trudno było okre­ślić jego do­kład­ny wiek

 

ru­szy­my za­mel­do­wać o tym jar­lo­wi, nie oglą­da­jąc się za sie­bie… – Masło maślane. Czy można oglądać się przed siebie.

Proponuję: …ru­szy­my za­mel­do­wać o tym jar­lo­wi, nie oglą­da­jąc się… Lub: …ru­szy­my za­mel­do­wać o tym jar­lo­wi, nie patrząc za sie­bie

 

Nawet konie, z któ­ry­mi czuł wieź… – Literówka.

 

język, na któ­re­go końcu były na­ro­śla przy­po­mi­na­ją­ce mi­nia­tu­ro­we mor­gen­ster­ny. – …język, na któ­re­go końcu były na­ro­śle przy­po­mi­na­ją­ce mi­nia­tu­ro­we mor­gen­ster­ny.

Narośl jest rodzaju żeńskiego.

 

do­tar­ły nawet spi­cza­stych uszu le­śnych prze­stęp­ców. – …do­tar­ły nawet do spi­cza­stych uszu le­śnych prze­stęp­ców.

 

Magn na­tarł w peł­nym ga­lo­pie, chcąc ciąć w peł­nym biegu. – Nie brzmi to najlepiej.

 

za­koń­cze­nie, które przy­po­mi­na­ło jeden z hitów Ja­skra… – Skąd to słowo w tym opowiadaniu?

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Też nie doczytałam :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka