Benedykt Wilczek siedział na komisariacie pogrążony w papierach. Jego biurko zawalała sterta tak wielka, że nic nie było zza niej widać.
– Czemu wcześniej się za to nie zabrałem? – zapytał sam siebie, ale nie znalazł żadnego logicznego wyjaśnienia.
Mężczyzna był tak zaaferowany raportami, że nawet nie zauważył, gdy ktoś pojawił się w pokoju. Niespodziewanego gościa, bo o tej porze zazwyczaj nikt do niego nie zaglądał, spostrzegł dopiero w chwili, kiedy wychylił się, by sięgnąć po coś z drugiej sterty leżącej obok biurka. Zauważył poruszenie, zupełnie zaskoczony prawie upadł i w ostatniej chwili, aby się uchronić, zamarł lekko przykucnięty, usilnie próbując utrzymać równowagę. Wyglądał przy tym, jakby szykował się do skoku wzwyż.
W drzwiach stał młodzieniec. Z szyi gościa wystawał ostro zakończony kij, a ubranie miał częściowo zakrwawione. Najdziwniejsze było to, że żył, bo przy tak poważnej ranie, nie miał prawa oddychać.
– Dobry Boże! – Komendant poderwał się na równe nogi, przewracając ułożone papiery, które rozleciały się na wszystkie strony. – Dobrze się czujesz, Malicki?
Wiedział, że to głupie pytanie, choć tylko takie przyszło mu do głowy na widok sierżanta, który raptem trzy tygodnie temu zaczął pracę na komisariacie.
– Ghrr… – powiedział młodzieniec, a raczej próbował, lecz kijek w szyi zdecydowanie wszystko utrudniał.
Wzrok przybysza nie posiadał wyrazu. Benedykta przerażenie chwyciło za gardło, bał się poruszyć i zrobić fałszywy krok. Na widok wyciągniętych rąk Adasia Malickiego zaschło mu w ustach i miał ochotę schować się za biurkiem, jakby to mogło go w jakiś sposób uchronić. Młodzieniec szybkim krokiem ruszył na niego, a komendant zamarł w dziwacznej pozie.
“Jakim cudem ominął aspiranta Łasicę, Kopytka i pozostałych?“ – przemknęło mu przez myśl.
– Nieee!
Zasłonił głowę i zamknął oczy, wyciągając przed siebie ręce w obronnym geście. I te właśnie jako pierwsze chwycił sierżant. W najgorszych snach Wilczek widział siebie rozłożonego na podłodze bez życia, ale Malicki położył jego dłonie na kiju. Znów z jego ust wydobyło się tylko niezrozumiałe charczenie, a gdy w końcu Benedykt zdecydował się spojrzeć, bo przez dłuższą chwilę nic się nie działo, zobaczył, jak Adaś pokazuje na niego i na kawałek drewna. Wtedy przyszło zrozumienie. Chwycił patyk i pociągnął z całej siły. Coś zgrzytnęło, to był najbardziej obrzydliwy dźwięki, jaki słyszał. Włosy na plecach stanęły mu dęba.
– Ghrr… – powtórzył aspirant, a z jego rany sączyła się krew. W końcu zdławionym głosem powiedział: – Dziękuję… Mamy problem, komendancie.
Benedykt Wilczek musiał mu w duchu przyznać rację. Adaś Malicki nie żył, ale jednak jakimś cudem nadal tu był. Komendant straży w Pogorzelisku podrapał się po głowie. Westchnął ciężko. Zdawał sobie sprawę, że to będzie długi wieczór.
***
Sierżant Adaś Malicki uległ wypadkowi. Na nieszczęście los postawił mu na drodze starą Alinę Pawlakową i jej grubą kotkę. Zwierzę uciekło kobiecie i schowało się w ptasiej dziupli, która zdecydowanie nie odpowiadała jego gabarytom. Gdy okazało się, że nie może z niej wyjść, kot począł zawodzić tak strasznie, że z okolicy zbiegli się gapie, a kobieta rozpaczała, jakby co najmniej ją zarzynali. Na ten widok młodzieńcowi zmiękło serce i w przypływie odwagi wskoczył na drzewo uratować zwierzę.
Zadanie okazało się nie być wcale łatwe, bo kot wypełniał całą przestrzeń ptasiego gniazda. Gdy w końcu udało się sierżantowi wsadzić rękę do dziury, wypchnął go mocnym, pewnym ruchem. Nie przewidział tylko, że zwierzę wyskoczy wprost na niego. Odbiło się z takim impetem od twarzy Adasia, że ten stracił równowagę i runął. Po drodze zahaczył o suchą gałąź, która przebiła jego szyję i pod wpływem ciężaru ciała ułamała się, a młodzieniec upadł na ziemię.
Ludzie podbiegli przerażeni, nikt już nie zwracał uwagi na kocura liżącego łapy w zadowoleniu parę metrów dalej. Alina Pawlakowa krzyczała, a inni się gapili. Nie można było już nic zrobić. Krew pod ciałem młodzieńca zaczęła wsiąkać w ziemię. W tym momencie jednak Adaś Malicki otworzył szeroko oczy i powiedział:
– Grrr.
Kobieta padła zemdlona, a ludzie uciekli w przerażeniu.
***
Pokrętne wyjaśnienia Adasia Malickiego niekoniecznie rozjaśniły obraz całej sytuacji. Benedykt postanowił udać się na miejsce wypadku. Zmusił młodzieńca, by założył chustę na szyję. Nie chciał straszyć, przynajmniej na razie, mieszkańców miasteczka. Nie przewidział jednak, że po jakimś czasie materiał nasiąknie krwią i ukaże się czerwona plama.
– Już wolałem to miłosne szaleństwo – zatrwożył się ledwo otwierając usta.
– Co pan powiedział, panie komendancie? – zapytał Malicki. – Nie dosłyszałem.
– Nic, nic, sierżancie. Nie przejmuj się. Mów dalej. – Machnął tylko ręką.
Malickiemu nie dane było jednak dokończyć, bo ich oczom ukazał się pies. Niestety nie był okazem zdrowia.
– Niech to szlag – zaklął Wilczek.
Zwierzę miało przetrąconą łapę i ogon, na którym pełno było zaschniętych kłębków sierści. Gdy zdecydowali się zbliżyć, pies podkulił połamany ogon ze strachu. Do nozdrzy Benedykta doleciał smród starego, gnijącego mięsa. Przez myśl przeleciało mu, czy umarli też czują smród, ale nie powiedział tego na głos.
Pies musiał być martwy już od kilku dni, ale ożył. Zwierzę miało jeszcze rany na tylnych łapach i te były w dużo gorszym stanie, stały się pożywką dla robaków, które wiły się wchodząc pod skórę i z niej wychodząc. Komendant myślał, że za chwilę zwróci śniadanie, a gdy spojrzał na Adasia Malickiego, spostrzegł, że młodzieniec jest jeszcze bledszy niż chwilę wcześniej, o ile to w ogóle możliwe.
– Malicki, dobrze się czujecie? – zapytał Benedykt Wilczek.
Sierżant nie zareagował, w końcu komendant pstryknął mu przed oczami palcami, ale młodzieniec drgnął dopiero, gdy pies zaczął się oddalać od nich powolnym, utykającym krokiem, niezdarnie merdając ogonem.
– Nie chcę widzieć, jak zjadają mnie robale… – wyszeptał.
Jakby na te magiczne słowa podleciała do niego wielka mucha i usiadła na czubku nosa. Młody mężczyzna się rozpłakał.
***
Całe miasteczko ogarnęła plaga umarłych chodzących po ulicach. Zarówno nowo przybyłych jak i tych lekko przegniłych. Ożywieni nie potrafili odnaleźć się w sytuacji, a pomocy szukali na komendzie, bo gdzież złożyć skargę na to, że się jeszcze żyje, gdy już dawno powinno się być martwym?
Biuro Benedykta przeżywało prawdziwe oblężenie. Pracownicy mieli cały czas ręce pełne roboty. Nawet nie bacząc na stan zdrowia, albo raczej kondycję własnego ciała, do pracy przychodził młody Malicki. Na nieszczęście dla komendanta kolejne śmiertelne wypadki potoczyły się lawinowo. Jakby nagle wszyscy mieli kopnąć w kalendarz. Trafiło się też kilku wisielców.
Komendant myślał, że nic nie jest w stanie go wyprowadzić z równowagi, ale mylił się, bo do biura wleciał rozsierdzony Krzysztof Zielonka, najgorsza menda i zmora całego miasteczka. Wparował wprost do biura Benedykta i zaczął wymachiwać sznurem uwiązanym do jego szyi. Stary rolnik na co dzień próbował pilnować i sprawdzać sąsiadów, ustawiać dzieciaki biegające w jego okolicy oraz zatruwać życie poczciwym ludziom.
– To już nawet umrzeć z godnością nie można! – darł się, a Wilczek widział, jak wszyscy, którzy mogą znikają w oka mgnieniu z zasięgu wzroku mężczyzny. – Tyle lat cierpień! Tyle lat życia w męczarniach i nawet człowiek powiesić się nie może! Toż to nie może tak wyglądać! Ja wnoszę zażalenie! O-o-o! Na śmierć! Na śmierć!
– Panie Zielonka, niech się pan uspokoi… – Nie dane mu było dokończyć, bo mężczyzna otwartą ręką uderzył w blat biurka Benedykta.
– Ja? Ja! Ja mam się uspokoić? W imię czego? Ja chcę godnej śmierci! – krzyczał, aż piana toczyła mu się z ust.
“Zwariował do reszty” – westchnął ciężko Benedykt i wyciągnął papiery.
Najlepszą metodą na Zielonkę było ignorowanie, a gdy to nie pomagało trzeba było pogodzić się ze stratą najbliższych godzin, na rzecz wysłuchiwania skarg i zażaleń.
***
Jedna z bardziej absurdalnych awantur miała miejsce na środku głównego placu w Pogorzelisku. Gdy Benedykt badał ślady, które zostawiły w nocy zdechłe leśne zwierzęta. O dziwo, zachowywały się, jakby chciały pokazać, że ten problem też ich dotyczy.
W pewnym momencie, na częściowo ogrodzony i zabezpieczony teren przez ludzi komendanta wpadł najlepszy rzeźnik w okolicy, złowieszczo wymachując toporem.
– Zabiję was! Zabiję! To wasza wina! Wasza! – wydzierał się brzuchaty jegomość w zakrwawionym fartuchu, który kiedyś zapewne był biały. Grubym, brudnym paluchem celował w Benedykta.
Komendant kompletnie zaskoczony atakiem mężczyzny stał z szeroko otwartymi ustami.
– Coście znowu przywlekli do Pogorzeliska? Co to za nowe czary? – krzyczał rzeźnik, aż ślina kapała mu z ust. – Wszystko zmarnowane! Przepadło! Całe moje życie zostało zniszczone!
Tym razem zawył z rozpaczy.
– Ale co się stało? – zapytał Benedykt, ale znając fach mężczyzny chyba domyślał się, czego to dotyczy.
– Pytacie się co? Jakbyście nie wiedzieli!
I na te słowa przez plac przetoczyły się wypatroszone zwierzęta, kury bez głów i piór, półtusze, które jakimś cudem uciekały na dwóch nogach.
Benedykt popatrzył na rzeźnika, biedak upuścił topór i pobiegł za chodzącymi kawałkami mięsa. Komendant westchnął ciężko, zaczął żałować, że wszystko jest na jego głowie, bo nikt inny nie poczuwał się do odpowiedzialności.
***
Na dobre jednak się zaczęło, gdy wiecznie spoczywający mieszkańcy cmentarza powstali z grobów i postanowili przejść się na spacer do miasta. Pan Wiesio, dozorca, mieszkający przez całe życie na cmentarzu, w niewielkim domku, wybudowanym kawałek za kaplicą, mało nie dostał zawału, gdy zobaczył wyłaniających się z ziemi martwych. Tego nie przewidział nawet w najgorszych snach. Jakieś plotki obiły się o jego starcze uszy, że w mieście źle się dzieje, ale nie wiedział, kto jak, gdzie i z kim. Rzadko zapuszczał się do centrum. Jego chatka znajdowała się na uboczu. Przypuszczał też, że święta ziemia jest nietykalna, jako miejsce wiecznego spoczynku i tu nie może stać się nic złego. Dozorca nie należał do ludzi towarzyskich i cenił ciszę, a cisza na cmentarzu była najważniejsza i mimo, że niektórych przyprawiała o gęsią skórę, to dla niego oznaczała spokój.
Gdy w końcu nogi znów miał władne i pierwszy strach minął, popędził jak szalony do domu i zaryglował drzwi. Dla pewności schował się w schowku na miotły, liczył, że nikt go nie znajdzie. Jego nadzieje się ziściły, bo trupy ruszyły w stronę głównej bramy. Trochę im zajęło wydostanie się na zewnątrz, co bardziej niecierpliwi i w pełni sprawni (posiadający dwie pary rąk i nóg) przedostali się przez płot. Panu Wiesiowi nie dane było tego zobaczyć, bo dopiero następnego dnia postanowił wychylić się ze swej kryjówki. Cisza nie wróciła, bo niedobitki, którym brakowało niektórych kończyn lub innych jeszcze ważniejszych części ciała, czołgali się wyrzucając do bogu ducha winnego człowieka swoje pretensje i żale. Jęczeli i zawodzili, a biedny stary dozorca musiał ich wysłuchiwać. Pierwszy raz w życiu pożałował, że mieszka na cmentarzu. Błoga cisza, którą tak cenił już nie wróciła.
W miasteczku sytuacja przedstawiała się nieco lepiej, ponieważ mieszkańcy przyjęli przybyszów z dość dużą dawką cierpliwości, ale na nieszczęście dla komendanta kierowali zbłąkane owieczki wprost na komisariat.
***
– Wandziu, nie wiem już co robić – powiedział Benedykt Wilczek, gdy w końcu po kilku dniach wrócił do domu.
Od czasu miłosnego szaleństwa komendant zmienił swoje samotnicze życie. Okazało się, że wyniknęło z tego coś dobrego, znalazł partnerkę idealną, choć wcale jej nie szukał. Jego praca nie przewidywała miejsca na poważny związek i wydawało się, że wiek miłosnych uniesień ma już od dawna za sobą. Wanda, miejscowa wiedźma, była nieco starsza od niego i może nie tak urodziwa, jakby Benedykt sobie tego życzył, ale za to mądra, silna i niezależna, a to mu się wyjątkowo podobało i do szczęścia nie potrzebował nic więcej. Nie wszystkim mieszkańcom przypadło do gustu, że po wyczynach Maritona Wilczek nie porzucił Wandy, jakby pozwalał, aby głupi żart kupidyna kierował jego życiem. On sam tak na to nie patrzył, sądził raczej, że przez przypadek udało mu się wygrać los na loterii. Jako para byli ze sobą naprawdę szczęśliwi i mogli zawsze na siebie liczyć, zwłaszcza w trudnych chwilach.
Jego wybranka mieszkała w spokojnej okolicy, on sam niedawno się do niej wprowadził, ale i tak praktycznie cały czas spędzał na komendzie. Dzisiaj u Wandzi było wyjątkowo tłoczno, choć chatka na kurzej stopce umiejscowiona została na leśnym odludziu. Benedykt zdziwił się, że przed domem stoi kolejka umarłych i żywych, ale jak się później okazało, każdy szukał metody na własne problemy, a ostatnio mieszkańcy mieli ich bardzo dużo.
– Kochany, Beniu, musisz znaleźć przyczynę! Moje ręce już nie nadążają łatać pogniłych ciał. A od pozbywania się nieprzyjemnych zapachów boli mnie głowa. Sama jedna jestem na takie miasteczko. Gdybym miała córkę…
Wilczek puścił jej ostatnią uwagę mimo uszu. Sam też nie radził sobie z zaistniałą sytuacją, dlatego w końcu, choć tego nienawidził, poprosił Wandę o pomoc.
– A nie mogłabyś zrobić swoich czarów–marów, może czegoś byś się dowiedziała, Wandziu – powiedział komendant, biorąc ją za rękę i pocałował zmęczone, pobrużdżone zmarszczkami palce.
– Wiesz, że nie mogę nadużywać przychylności. Czary to nie tylko słowa, to wiedza, znajomość ludzi i świata – powiedziała, ale Benedykt zrobił minę zbitego psa i nic się nie odzywał.
Cisza się przedłużała.
– No, dobrze, spróbuję – odparła z rezygnacją, a twarz Wilczka rozpromieniła się w uśmiechu.
Wanda lekko podenerwowana chaotycznie wyjmowała chyba wszystkie zioła jakie miała w szafkach. W końcu znalazła to czego szukała, wysypała na rękę małe fioletowe kulki. Benedykt nie miał pojęcia, co to jest i obserwował z uwagą. Ścisnęła kilka w palcach, intensywny zapach rozszedł się po pomieszczeniu, piekł w usta, nos i oczy. Komendant zaczął rozpaczliwie szukać po kieszeniach papieru, bo łzy i gluty leciały mu po twarzy. Gdy wychodził, jak przez mgłę widział tylko Wandę wciągającą rozdrobniony proszek, a gdy wrócił było po wszystkim.
– Musimy kierować się na wschód, jest blisko, to jest bardzo silne – powiedziała wystraszona. Lekko dygotała, a jej twarz zrobiła się blada. – Idę z tobą, ale musimy wziąć kogoś do pomocy. Pozbądź się petentów, to nie może czekać!
I nie zwracając uwagi na jego niewyraźną minę, machnęła tylko niedbale ręką i zaczęła zagarniać do siebie rzeczy. Benedykt westchnął ciężko. Zawsze przypadała mu brudna robota. Narzekanie mieszkańców było najgorsze.
***
Niestety okazało się, że Benedykt Wilczek nie może liczyć na niewielu chętnych. Wybrani zainteresowani ściągnęli kolejnych, a oni jeszcze kolejnych i w końcu okazało się, że wraz z komendantem i Wandzią idzie pół miasteczka. Taki pochód nie był w jego oczach mile widziany. Zamiast zrobić zasadzkę, obawiał się, że sami w nią wpadną, a to co czaiło się na wschodzie, mogło okazać się bardzo niebezpieczne, skoro potrafiło przyczyniać się do śmierci mieszkańców i w dodatku ich ożywiać.
Na domiar złego ludzie nie potrafili zachować odpowiedniej ciszy. Z czasem szepty zamieniły się w głośne rozmowy. Wilczek był wyjątkowo zdenerwowany zaistniałą sytuacją, a najbardziej irytował go burmistrz Antoni Paluszek. Już kilkukrotnie przekrzykiwał idący tłum. Benedykt na co głośniejszy dźwięk, aż zgrzytał ze złości zębami. Zaczął żałować, że poprosił o pomoc Wandę.
Gdy w oddali zniknęły ostatnie budynki miasteczka, a pola rozciągały się aż po horyzont, zakłócane jedynie przez pojawiające się miejscami niewielkie skupiska drzew i krzewów, coś się wydarzyło. Hałas, jaki robili mieszkańcy, został zastąpiony przez ciszę, z której dobiegał spokojny głos, bzyczący gdzieś z tyłu głowy niczym natrętna mucha.
Po co żyć… Po co się tak spieszyć? Szczęście ucieka… Nie jesteś już szczęśliwy… Nic nie układa się po twojej myśli… Skończ z tym! Daj sobie odejść… To prawdziwa ulga…
“Nie… Słuchaj… Tego…” – Przez pustkę próbowały się przebić myśli Benedykta.
Czuł się dziwnie, a głos coraz bardziej naciskał na niego.
“Opanuj… Się… Opanuj!” – upominał się komendant.
W końcu jakimś cudem udało mu się wyrwać z marazmu. Ocknął się, trzymając w ręku nóż przyłożony do nadgarstka. Odrzucił go na ziemię zupełnie zdezorientowany i spostrzegł, że inni są jak w transie. Próbowali sobie zrobić krzywdę tym, co mieli pod ręką. Najgorzej było z merem Pogorzeliska, który trzymał kawałek sznura i zaciskał go sobie na szyi. Benedykt zastanawiał się skąd go wytrzasnął. Martwi, którzy z nimi przyszli, po raz pierwszy od tygodnia padli na ziemię bez życia.
– Stop! – zakrzyknął Benedykt.
Miał szczęście, że skończyło się jeszcze nim na dobre się zaczęło.
– Co tu się dzieje do jasnej cholery? – wykrzyczał Antoni Paluszek, zupełnie przerażony próbował usilnie wyplątać się ze sznura.
– Niech to szlag – powiedział na głos Benedykt. – Oni chyba naprawdę nie żyją.
Zrobiło mu się przykro, że wśród leżących bez ruchu znajdował się Adaś Malicki. Przyzwyczaił się do młodzieńca, nawet do smrodu, który zaczął wydzielać.
– Wandziu, już czas – oznajmił i czekał.
Jego ukochana wysunęła się do przodu. Zaczęła mruczeć coś niewyraźnie pod nosem, a reszta czekała. Wszyscy liczyli na to, że w końcu coś się wyjaśni.
Precz! Precz! Zostawcie mnie! Zostawcie!
Tym razem to nie była mucha. Coś krzyczało w jaźni Benedykta. Po niewyraźnych, przestraszonych minach wiedział, że nie tylko on tego doświadczył. Jedynie Wandzia stała niewzruszona i jakby piękniejsza. Światło księżyca padało na jej pobrużdżoną zmarszczkami twarz, rozjaśniając ją i wygładzając.
– To meteor – powiedziała pewnym głosem.
– Meteo-co? – zapytał Wilczek.
– Meteor, taki kamień, spadł z nieba, ale jakby żyje.
Jego mina musiała wyrażać ogromne zdumienie. Nigdy w życiu nie słyszał o takich dziwach, żeby kamień żył, a co więcej się komunikował.
– No, nie patrz tak, Beniu, musimy mu pomóc, jest blisko.
Preeeeeeecz!
Komendant skrzywił się.
– On najwyraźniej tego nie chce.
– Nie gadaj głupstw, powinien gdzieś tu być. – Po tych słowach zaczęła się rozglądać pochylona tuż nad ziemią. Przerzucała po kolei jakieś drobne kamyczki, by pochwycić w końcu jeden. – Aha! Mam go!
Wszyscy popatrzyli na nią, wstrzymując z przejęciem oddech. Meteor niczym się nie wyróżniał, choć gdy Benedykt zerkał na niego przez dłuższą chwilę, sprawiał wrażenie jakby lekko pulsował.
Wanda chwyciła go w dwa palce, wymruczała coś jeszcze raz, po czym rzuciła go do góry. Rozbłysnął jasnym światłem i zamiast opaść na ziemię, odlatywał wraz z ciągnącą się za nim złotą smugą. Z każdą chwilą malał w oczach i zwiększał swoją prędkość. Dotarło do nich jeszcze tylko ciche “nie” nim znikł im z oczu.
– Jak to zrobiłaś? – zapytał Wilczek, ale ona tylko się uśmiechnęła.
– Kobieta musi mieć swoje tajemnice.
Poszło nadzwyczaj gładko i łatwo, to był koniec ich problemów, choć Benedykt zupełnie inaczej na to patrzył. Wiedział, że najbliższe dni będą pracowite, bo wiele osób mimo wszystko umarło, a tego nie dało się w żaden sposób odwrócić. Tym razem Pogorzelisko dotknęło coś dużo gorszego, ale wierzył, że sobie poradzą.