– Bardzo mi przykro, ale nic się nie da zrobić. – Twarz doktora Gandrabura zmieniła się w obojętną maskę. Pewnie tego ich uczyli; nie okazywać emocji, nie przywiązywać się do pacjentów. „Większość i tak umrze, nie ma co tracić energii na próby zaprzyjaźnienia się z nimi”. – Nie odkryliśmy jeszcze lekarstwa na tę chorobę. Pańskiej żonie zostało może parę miesięcy.
– Proces zniszczenia, który już dokonuje się w jej organizmie jest, niestety, nie do odwrócenia ani zatrzymania – dodał doktor. – Ale możemy uczynić ból znośnym, oddać pańskiej żonie odrobinę godności…
– Nie ma godności w umieraniu – przerwał mu Vanderkruger.
***
Czerwie ciągnęły do zgnilizny niczym muchy do gówna i w dni takie, jak ten, Vanderkruger dziwił się, że jeszcze nie otoczyły go zwartym kręgiem.
Siedział w barze U Karalucha, najbrudniejszej, najbardziej zaplutej spelunie w całym Stunożnym Mieście i pił najgorsze szczyny, jakie barman był w stanie legalnie podać: wódkę pędzoną na jadzie gigantycznej stonogi. Detektyw Vanderkruger wychodził z założenia, że gdy czuje się podle, złemu samopoczuciu może sprostać jedynie równie podły alkohol.
Powinien być teraz w domu, przy żonie, ale odkąd doktor Gandrabur przekazał im złe wieści, ani Vanderkruger, ani Ada nie mogli zmusić się do tego, by spojrzeć sobie w oczy, a co dopiero porozmawiać. W domach, w których mieszka, je i śpi umierający – pomyślał Vanderkruger – ewoluuje nowa forma życia. Cisza.
Ada umierała na złośliwą stonożnicę. Oznaczało to, ni mniej ni więcej, że była żywcem zjadana przez mikroskopijne stonogi, które składały jaja w całym jej ciele i nic nie można było na to poradzić. Doktor Gandrabur usuwał gniazda już trzykrotnie, dawał Adzie maksymalnie dwa tygodnie wytchnienia od cierpień, po czym cały koszmar powracał, gdy bóle wskazywały, że stonogi zdążyły rozplenić się w innej części ciała kobiety.
„Nic się nie da zrobić”.
***
Części składowe jego żony: charcząco-świszczący oddech. Skórzany worek wypełniony kośćmi, niegdyś będący kobietą, do której kochał się przytulać. Bóle głowy, jakby drapieżne czerwie żywcem wygryzały sobie drogę na wolność przez mózg. Blada, spocona skóra śmierdząca chorobą. Spojrzenie, w którym Vanderkruger nie odnajdował już ukochanej. Jego żona. Każdy dzień przybliżał ich do momentu, w którym ona będzie musiała odejść, a on – pogodzić się z tym.
Wszedł pod kołdrę, starając się czynić jak najmniej hałasu i nie obudzić Ady. Potrzebowała teraz odpoczynku, mimo iż całymi dniami nie robiła właściwie nic oprócz odpoczywania.
– Stonożnica w ostatnim stadium jest niezwykle wyczerpująca dla pacjenta – przestrzegł Vanderkrugera doktor Gandrabur, zanim detektyw opuścił jego gabinet po ostatniej wizycie. – Pańska żona będzie coraz słabsza, bardziej podatna na infekcje, może wpaść w depresję. Nie powinna w ogóle opuszczać łóżka.
– Czy… czy hospitalizacja będzie konieczna?
– Obawiam się, że tak. – Gandrabur spojrzał Vanderkrugerowi w oczy. – Sam nie zdoła jej pan zapewnić odpowiedniej opieki.
– Na pewno wolałaby… Wolałaby być w domu.
– W to nie wątpię. Ale proszę pamiętać, i wybaczyć mi brutalność, że jest pożerana żywcem przez stonogi. W szpitalu zdołamy uśmierzyć część bólu. Albo wprowadzić ją w śpiączkę. Niczego nie poczuje, a pan będzie mógł być przy niej przez cały czas.
Vanderkruger podziękował doktorowi, bo nie każdy otrzymuje szansę, by towarzyszyć ukochanej osobie w jej ostatnich chwilach. Doświadczenie wyniesione z kilkunastu lat pracy w policji mówiło, że w Stunożnym Mieście rzadko kiedy umierano spokojną śmiercią. Wypadki zdarzały się codziennie. Nieraz wielkie tryby napędzające machinerię miasta obluzowały się i przygniotły dokazujące na ulicy dziecko. Obiecujący młodzieniec wspinał się z kolegami po zębatkach o średnicy większej niż rozpiętość jego ramion i straciwszy równowagę spadał na dno długiego szybu. Solidny robotnik pracujący przy olbrzymich piecach niewłaściwie obchodził się z zaworami i trafiał do szpitala z kolosalnymi oparzeniami, a potem trzy dni umierał w męczarniach. Grzeczną, niewinną staruszkę mieszkającą na najniższym poziomie Miasta wciągnął przez dziurę w piwnicznej ścianie wielki czerw z Podszybia, efekt eugenicznych eksperymentów mających na celu stworzenie superstonogi. Różne rzeczy się zdarzały w rdzewiejących trzewiach Stunożnego Miasta.
Vanderkruger od lat przemierzał metropolię i widział dziesiątki, setki ludzkich tragedii. Zastanawiał się, czy każdy mąż tracący żonę widzi to, co on.
Rzucił się w wir pracy. Przyjmował każdą sprawę, przyjąłby nawet zgłoszenie o zaginionym kotku, gdyby go koledzy nie powstrzymali.
– Idź do domu – mówili. – Żona cię potrzebuje.
Fakt, potrzebowała go, ale on nie potrafił wrócić.
– Ta sprawa wygląda na poważną – mówił, przerzucając akta jakiegoś ćpuna i alkoholika, ostatni raz widzianego gdzieś na dnie Bebechów, najgorszej dzielnicy Stunożnego Miasta.
– Tak, pewnie wpełzł do jakiejś nory pod rurami i zapił się na śmierć. – Detektyw Rant potrząsnął Vanderkrugerem. – Nie wpadaj w paranoję, stary. Idź do domu.
Ale nie poszedł do domu; poszedł do baru, wypił morze podłej wódki i dopiero wtedy zebrał się na odwagę, by wrócić. Ada już spała, tak przynajmniej sądził, gdy wpełzał pod kołdrę, by położyć się koło nieruchomego ciała, skulonego na łóżku.
– Długo cię nie było – usłyszał szept Ady, ledwo przestał kokosić się w pościeli, by znaleźć wygodną pozycję. – Martwiłam się.
– Chłopaki wyciągnęli mnie na drinka – wymruczał w odpowiedzi. – Taarlem kupuje nowe mieszkanie. Znasz te głupie zwyczaje, na jedną, drugą, setną nóżkę trzeba wypić…
– Dobrze.
Leżeli plecami do siebie, Vanderkruger oczekiwał w napięciu na kolejne słowa żony. Tak jakby mogła przejrzeć jego kłamstwo, zacząć robić wyrzuty, że prawie go nie ma w domu; wówczas nie miałby nic na swoje usprawiedliwienie. Ale Ada się nie skarżyła. Była taka cicha, potulna i zgodna, zupełnie do siebie niepodobna. Dawniej była zadziorna, pyskata, klęła jak szewc z Odwłoku. Czasami – przypomniał sobie nagle – aż wstyd było z nią wychodzić na miasto. Mieli wielu znajomych, byli lubiani, zapraszano ich często na kolacje, a Ada nigdy nie potrafiła trzymać języka na wodzy. Poczuł ukłucie żalu w sercu.
– Pomyśl o tym, jak o wyłączaniu mechanizmu – odezwała się nagle Ada, po długim milczeniu, gdy Vanderkruger zaczął już przysypiać, zmorzony alkoholem i otumaniony zmęczeniem.
– Słucham?
– Pomyśl, że jestem tylko mechanizmem. Skomplikowanym mechanizmem z krwi i kości, organów i mięsa, i zaprogramowanych odruchów. I tak jak Wielka Stonoga, serce, mój piec, nigdy się nie zatrzymuje, krew, moja para, nigdy nie przestaje krążyć. Dopóki pewnego dnia cała maszyna nie stanie.
Vanderkruger odwrócił się, wstrząśnięty. Ada patrzyła na niego spokojnie. No tak. Była inżynierem. Pomagała utrzymać Stonogę w ruchu, bo kochała ją całym sercem. Stunożne Miasto nie miało przed nią tajemnic, nawet awarie, które paraliżowały innych mieszkańców, jej nie przerażały. A teraz przekładała śmierć na język, który znała, w którym nie było żadnych niewiadomych.
Ale Vanderkruger tak nie potrafił. Nie umiał zmetaforyzować śmierci.
– Na razie maszyna nie stanie – uciął.
***
Pierwsze prawo kotłowni brzmiało: Stonoga nigdy się nie zatrzymuje. Gargantuiczna maszyna szła przed siebie niestrudzenie, i nawet najstarsi mieszkańcy miasta nie pamiętali, by kiedykolwiek się zatrzymywała. Świadomość jej ciągłego ruchu była dla Vanderkrugera równie naturalna, jak oddychanie.
Obecność Ady w jego życiu tak samo.
Miał kilka nawyków, utartych schematów życia, których się trzymał od lat i dzięki temu był szczęśliwy.
Praktycznie całe życie pracował na nocną zmianę, gdy potężne silniki Stonogi częściowo wygaszano, maszyna zwalniała obroty, a mieszkańcy udawali się na spoczynek. Ale nie Vanderkruger. I nie Ada. Nie była rannym ptaszkiem, zarywała noce szkicując projekty, głowiąc się nad zagadkami niesprawnych mechanizmów lub po prostu czytając. Czasami, na patrolu, Vanderkruger wpadał na parę minut do domu, by dać Adzie buziaka i zapytać, czy wszystko w porządku. Odpowiedź zawsze brzmiała:
– Nie przeszkadzaj mi, ty stary bawidamku, pracuję.
A potem zawsze uśmiechała się szelmowsko i wyganiała go za drzwi. Gdy nad ranem wracał i kładł się obok, spała smacznie, pochrapywała z cicha i przez sen przytulała do niego.
Teraz Vanderkruger rzadko miał ochotę wracać, bo oddech Ady stał się ciężki i bolesny, a we śnie nieruchomiała niczym trup. Jak na ironię, szef wysłał go na przymusowy urlop.
– Powinieneś być z żoną – powiedział współczująco, klepiąc Vanderkrugera w ramię. – Wrócisz do pracy, gdy będziesz gotowy.
– Jestem gotowy – zaprotestował Vanderkruger.
– Nie martw się, nikt ci nie gwizdnie posady. – Szef mrugnął do niego. – Po prostu… ciesz się chwilą.
Ciesz się chwilą? Vanderkruger o mało nie roześmiał mu się w twarz. Owszem – miał na końcu języka – to dobra rada, ale dla dwójki zakochanych nastolatków. Dla młodych ludzi, których życie dopiero się rozpoczyna i którzy jeszcze tego nie wiedzą, ale wkrótce zatęsknią za szczęściem początku.
Każda miłość to historia z nieszczęśliwym zakończeniem – uznał. Po pracy poszedł bezmyślnie tam, gdzie poniosły go nogi. Wielka Stonoga była istnym labiryntem korytarzy, wgryzających się w jej stalowe wnętrze. Błądził godzinę, może dwie, po wąskich uliczkach, których sufit był nieraz tak niski, że Vanderkruger prawie zawadzał głową o zwoje rur dostarczających parę do każdej arterii miasta, a czasami przechodził dnem szybów tak głębokich, że z dołu nie widział ich końca.
Spacery zawsze pomagały mu skupić myśli, a te natrętnie przeistaczały się we wspomnienia. Pierwszych kilka miesięcy po ślubie z Adą… Ich małe, ciasne mieszkanko, którego nie zdołaliby kupić bez pomocy finansowej jej rodziców. Vanderkruger pochodził z ubogiej rodziny, wszedł w dorosłość nie mając grosza przy duszy i żadnego wykształcenia, poza tym wyniesionym z książek. A pochłaniał namiętnie wszystkie, lektury, które wpadły mu w ręce. Podobnie jak Ada.
Uwielbiała czytać i słuchać, jak on czyta jej na głos.
Sam nie wiedział, kiedy znalazł się w korytarzu, którego nie rozpoznawał. Po duchocie i gorącu bijącym od ścian poznał, że stoi na granicy Bebechów, o ile już nie zabłądził w ich zgniłe wnętrze. Stare, dawno niewymieniane płyty posadzki jęczały pod ciężarem detektywa. Impuls kazał mu iść dalej, zamiast wrócić w bezpieczne, znane rejony miasta. Chwilowo zapomniał, że nie jest na służbie.
Zerknął na tabliczkę z nazwą korytarza i przywołał w pamięci mapę miasta. W tej okolicy widziano po raz ostatni ćpuna, którego akta trzymał niedawno w dłoniach i którego sprawą nie pozwolili mu się zająć.
Ruszył przed siebie, mając nadzieję, że idzie mniej więcej we właściwym kierunku.
Tunele skręcały się jak jelita, wszystkie wyglądały tak samo, i gdyby nie tabliczki informacyjne, Vanderkruger mógłby przysiąc, że chodzi w kółko. Otaczały go jedynie czarne ściany, duchota, zapach rozgrzanego metalu i własnego potu; czuł wstrząsy i dreszcze Stonogi pod stopami. Coraz bardziej się irytował. W końcu jednak trafił na kolejną tabliczkę i ku swemu zdumieniu ujrzał nazwę ulicy, przy której, według akt, mieszkał zaginiony mężczyzna.
Wszedł w ciemny korytarz, oświetlony tylko jedną, mrugającą lampką. Znalazł drzwi z koślawą dziewiątką wypisaną nad kołatką i zapukał.
Otworzyła mu niemłoda kobieta o rysach typowych dla kogoś, kto całe życie spędza w ciemności i nędzy. Miała chudą twarz, obciągniętą cienką skórą, przez którą zdawały się prześwitywać kości. Jej oczy były ogromne, wyłupiaste i bardzo jasne, podkrążone i zaczerwienione. Wpatrywała się w Vanderkrugera z doskonale widoczną niechęcią.
– Tak? – zapytała nieprzyjemnym, skrzekliwym głosem.
– Dzień dobry. Nazywam się Vanderkruger, jestem detektywem. Przychodzę w sprawie… – Na wszystkie odnóża Wielkiej Stonogi, zaklął w myślach. Nie pamiętał jego imienia. – W sprawie pani męża – zaryzykował w końcu.
– Syna – odparła kobieta, mrużąc oczy. – Doria był moim synem.
– Tak. Chciałem powiedzieć, że robimy wszystko, co w naszej mocy, by go znaleźć i…
– Teraz pan przychodzisz? – zapytała kobieta, wierzchem dłoni ocierając oczy. – Znaleźliśmy go dwa dni temu. Nie dzięki wam.
– Znaleźliście go? – Vanderkruger poczuł, że robi mu się zimno. – Nic o tym nie wiem, nikt nas chyba nie poinformował…
– Bo tak dbacie o śmieci – przerwała mu brutalnie. – Doria był chory. Pił, żeby zabić ból i móc pracować. Brał kwas stonogi, żeby móc w ogóle wstać rano z łóżka. A wy go nazwaliście ćpunem i kazaliście czekać. Ten policjant, co tu był, powiedział do mnie, do mnie, do matki!, powiedział: się pani nie martwi, pewnie się uchlał i leży gdzieś w dzielnicy czerwonych żarówek, odsypiając nockę z prostytutką. Doria nigdy nie poszedłby na dziwki, miał dziewczynę i bardzo ją kochał.
– Gdzie go znaleźliście? – zapytał Vanderkruger słabym głosem.
– Zasłabł w pracy. – Kobieta płakała, wyraźnie już nie miała ochoty na dalszą rozmowę. Trzymała się kurczowo drzwi, jakby chciała je zaraz zatrzasnąć lub uchronić się przed upadkiem. Wyglądała w tym momencie na zbyt słabą, by utrzymać się na nogach. – Robił przy remoncie korytarza. Wymieniał zardzewiałe tryby, kazali mu po tym wypadku, co dzieciaka jakiegoś przygniotło. Doria pracował sam, w ciasnym szybie. Zasłabł. Spadł. Podobno zanim umarł, leżał w tym korytarzu jeszcze parę godzin.
Znowu przetarła oczy szorstkimi dłońmi.
– Nikt z pracy się nie zainteresował, gdzie Doria zniknął na tyle czasu? – zapytał łagodnie Vanderkruger.
– A skąd. Pracował sam. Na czarno.
– Przykro mi.
– Naprawdę przykro byłoby panu, gdyby to pański syn umierał samotnie, gdzieś we wnętrznościach tego przeklętego miasta – odparła kobieta, spluwając prosto pod nogi detektywa. – Wtedy to dopiero byłoby panu przykro!
***
Wszedł cicho do ciemnej sypialni. Zdjął wcześniej ciężkie, policyjne buty, żeby od stukotu obcasów Adę nie rozbolała znów głowa. Od paru dni miała potworne migreny. Doktor Gandrabur, gdy przyszli na wizytę, rozłożył bezradnie ręce. Na tak zaawansowanym etapie choroby ból jest nieunikniony.
Vanderkruger położył się przy Adzie, nos przy nosie, a oddech żony, pachnący chorobą i rozkładem, owionął mu twarz. Detektyw pocałował ją w czoło.
– Wcześnie dzisiaj wróciłeś – wyszeptała Ada, nie otwierając oczu.
– Tak.
Przytulił ją. Chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział co.