- Opowiadanie: Cień Burzy - Szaleńcy i głupcy

Szaleńcy i głupcy

Jako rzecze wszechmądre jury:

“Kolejny tekst na średnim poziomie – “formuła Sapkowska" wypełniona poprawnie, teraz przydałoby się dodać coś od siebie, pójść pół kroku dalej.“

Czyli – jak na Cienia Burzy mózg nieduży – wiedźmin za bycie wiedźmińskim z konkursu wiedźmińskiego wywalony.

Czy słusznie?

No cóż, zapewne.

 

Podziękowania dla Gravel i Regulatorów, pierwszej za kopniaki, drugiej za chęci, obu za to, że – wbrew cieniom, burzom i logice – we mnie wierzą i wciąż motywują do pisania.

Osobne podziękowania również dla Malakha za to że, mimo pewnych technicznych trudności, które sprawiły, że dodałem tekst z lekkim poślizgiem – mea culpa, bo, tradycyjnie już, kolano –  nie kopnął mnie w rzyć.

 

Tekst przeszedł jakąś tam odautorską redakcję przed chwilą, ale raczej niewiele ona zmieniła.

 

Peace!

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Szaleńcy i głupcy

Jeździec skulił się w siodle i kiwał bezwładnie w rytm kroków gniadej klaczy, która szła stępa szerokim, dobrze utrzymanym traktem. Oczy miał zamknięte, a dłonie wsparł na łęku siodła, luźno puszczając wodze. Mimo to, kiedy wierzchowiec zatrzymał się nagle i ostrzegawczo zarżał, mężczyzna natychmiast oprzytomniał i uważnie zlustrował dwóch pancernych krasnoludów, którzy zastąpili mu drogę.

– Tyś je Gralt z Rywyy? – zapytał jeden z nich. Przez chwilę mierzył człowieka z mieszanką niechęci i podejrzliwości w oczach, a potem ostentacyjnie splunął. Gęsta, żółta flegma przeleciała tuż obok masywnego karku kuca, na którym siedział, i wgryzła się w piach traktu. – Do ciebie mówię, kurwi synu! Czego nie odpowiadasz? Maciora ci język zeżarła, czy jak?

Wiedźmin zignorował zaczepkę. Nadal milczał i nie poruszył się, tylko beznamiętnie patrzył na drobne kropelki śliny, dopiero co osiadłe na starannie wyczesanej, czarnej brodzie nieludzia.

Po chwili przeciągającego się milczenia krasnolud stracił cierpliwość i warknął:

– Rozewrzesz pysk, póki ładnie proszę, czy będziemy musieli załatwić to inaczej?

Szarpnął gniewnie wodze, lecz kuc tylko zatańczył pod nim niespokojnie. Jeździec próbował zmusić wierzchowca do uległości, klnąc przy tym siarczyście, jednak bez efektu. Wreszcie nachylił się, złapał prawą ręką uprząż przy samym wędzidle i pociągnął tak mocno, że omal nie zwalił kucyka z nóg i sam nie wyleciał przy tym z siodła. Zwierzę zakwiczało z bólu, ale natychmiast się uspokoiło i posłusznie ruszyło do przodu.

Wiedźmin nadal nie reagował, lecz jego klacz zarżała niespokojnie, gdy krasnolud wstrzymał kuca w odległości kilku zaledwie kroków od niej.

– Widzę, że tu koń rozumniejszy niż jeździec, skoro pierwej zrozumiał polecenie. Więc to może z nim powinienem gadać? – Brodacz wyciągnął rękę, jakby chciał pogłaskać konia, ale gniadoszka znów zarżała i nerwowo potrząsnęła głową. – Boisz się mnie, szkapo? Bardzo rozsądnie. Bardzo, kurwa, rozsądnie! A ty lepiej bierz przykład ze swojego konia, odmieńcu! – krasnolud znów zwrócił się do jeźdźca.

Wiedźmin pogłaskał klacz po grzywie i wyszeptał jej coś uspokajająco do ucha, a dopiero potem rzekł na głos:

– To nie strach podburzył mi wierzchowca, panie krasnoludzie. – Ton miał uprzejmy, a nawet skłonił się lekko, ale drapieżny uśmiech, który powoli wykwitł na jego ustach, przeczył wszelkiej kurtuazji. – Raczej podrażnił go wasz smród. A cuchniecie, trzeba przyznać, jakbyście już z miesiąc łaźni od środka nie oglądali. Jeśli was na kąpiel nie stać i zaczepiacie podróżnych, by orena w tej intencji wyprosić, to ja chętnie i drugiego od siebie dołożę. Tylko nad manierami radziłbym popracować…

– Ożeż… – Nieludź uniósł się w strzemionach i poderwał nad głowę ciężki topór na drzewcu dłuższym niemal niż on sam, lecz wtem stanowczy rozkaz osadził go w miejscu.

– Stój! – krzyknął drugi krasnolud, skromniejszej postury lecz starszy wiekiem, z brodą zdobioną siwymi nitkami. – Niechaj, Bardo! Przecie widzisz, że to on jest we własnej osobie!

– On nie on, chuj z tym! Nikt bezkarnie fleją i żebrakiem zwał mnie nie będzie! Wypluje te swoje pogróżki razem z zębami, jebaniec jeden, i ani ty, ani rozkazy go nie wybronicie!

– Głupcze! To nie jego próbuję chronić, tylko tobie życie ratować! – Starszy krasnolud huknął z taką mocą, że jego towarzysz mimowolnie przysiadł z powrotem w siodle. – Z wiedźminem chcesz się samojeden na stal próbować!? A kto potem będzie musiał iść do twej matki, by jej przekazać, że skoro urodziła głąba, to musi go sobie teraz pochować?

– Jak…

– Ja, kurwa! Ja będę musiał iść, bo kto inny!? Ale jakoś niespieszno mi babskich łez oglądać, więc trzymaj język za zębami, a łapska choćby w gaciach, albo sam ci je zaraz połamię! A ty przestań chojraczyć, wypierdku – tym razem krasnolud zwrócił się do wiedźmina – bo i na lepszych od ciebie mamy tutaj swoje sposoby, rozumiesz?

– Gadaj, czego chcecie, albo precz mi z drogi. – Konny pozostawał zupełnie obojętny na całą tą scenę. – Nie jestem w nastroju na słuchanie czczych pogróżek.

Człowiek z krasnoludem mierzyli się spojrzeniami przez chwilę, lecz w końcu ten drugi ustąpił i westchnął.

– Ech… Macie rację, w ten sposób chyba do niczego nie dojdziemy. Może zatem spróbujmy od początku? Jestem Goran Sivny. – Krasnolud ukłonił się tak nisko, że omal nie spadł przy tym z kuca. – A ten narwany szczeniak to Bardo Olawin. Służymy w osobistej straży Arravesa Procka, starosty Białego Mostu, którego życzeniem jest widzieć się z wami jak najrychlej.

– Aha. A ja jestem… niezainteresowany. Na poczet nowo zadzierzgniętej znajomości wyświadczcie mi więc tę drobną grzeczność, panie Sivny, i odpierdolcie się.

– Nikt cię nie pytał o… – Olawin nie zdołał dokończyć, gdyż pięść wiedźmina, precyzyjnie wycelowana w podbródek krasnoluda, w jednej chwili zamknęła mu gębę. Cios był tak szybki i silny, że brodacz nie zdążył zareagować w jakikolwiek sposób. Stęknął tylko głucho i stracił przytomność. Byłby spadł z siodła, ale nogi utknęły mu w strzemionach.

– To za kuca… – mruknął Geralt. – A to, bo jakoś cię, kurwa, nie lubię… – I pchnął nieprzytomnego Olawina do tyłu. Zrobił to delikatnie, ale i tego wystarczyło, by krasnolud z ciężkim łoskotem zwalił się na ziemię.

Wiedźmin przez cały ten czas nie spuszczał oczu z drugiego krasnoluda, jednak Goran Sivny siedział spokojnie na grzbiecie kuca i uśmiechał się nieznacznie.

– Pierwszy raz widzę, żeby człowiek gołą pięścią krasnoluda powalił, a żyję nie od wczoraj przecież… – rzekł z uznaniem. – Rzeczywiście musicie być tak dobrym zabijaką, jak o was w pieśniach prawią.

– Nie wierz za bardzo pieśniom, panie Sivny, bo to zazwyczaj po prostu pięknie brzmiące bajdy, za słuchanie których głupcy płacą kłamcom w tej samej monecie, którą my zarabiamy mieczem i toporem.

Zbrojny rozważał te słowa przez chwilę, a potem skinął głową i rzekł:

– Zapamiętam mądrą radę. A skoro o zarobku mowa, to starosta kiesę wypełnić wam zamierza, i to po brzeżek… Choć, oczywiście, nie za piękne oczka. I traktujcie, proszę, te słowa jak zaproszenie, a nas uznajcie za kompanię powitalną.

– Powitalną, mówisz?

– To jak – Sivny zignorował sarkazm – dacie się namówić chociaż na to, żeby w gości wstąpić, strawy podjeść, wypocząć i wysłuchać, co Prock ma wam do powiedzenia?

– Praktycznie za każdym razem, kiedy ktoś mnie tak grzecznie do siebie w gości prosi, to potem mieczem muszę pracować nie tylko na zarobek, ale i by drogę do wyjścia sobie wyrąbać. Powiedz no mi, Sivny, przysięgniesz na honor swego rodu, że tym razem będzie inaczej?

– Nie – Krasnolud odparł bez namysłu. – Ale powiem ci jedno: ludzie nie tylko ciebie zwykli traktować jak narzędzie, w dodatku takie, z którego korzystać się brzydzą, jak widły albo, dajmy na to, katowski topór, więc robią to tylko wtedy, kiedy naprawdę muszą, a potem odrzucają w kąt tak prędko, jak tylko mogą. A mimo to ja, syn swego ojca i wnuk swego dziada, służę u Procka od lat już siedmiu i nie wstydzę się przyznać do tego ani przed tobą, ani przed nikim innym; czy to człowiekiem czy krasnoludem. Jeśli taka rękojmia ci nie starczy, to ruszaj naprzód swoją drogą, a my sami zajmiemy się naszymi problemami.

Wiedźmin z większym zainteresowaniem przyjrzał się zbrojnemu, a potem rzekł:

– Wystarczy. Spieszno mi co prawda, ale jak to mówią, człek wypoczęty dalej zawędruje. Prowadź zatem!

– Rad jestem to słyszeć. Ale wprzódy pomóż mi wsadzić tego nieszczęśnika z powrotem w siodło. – Sivny zeskoczył z kuca i złapał towarzysza za nogi.

– A… nie boisz… się… że zaraz… uch… znowu… spadnie? – zapytał wiedźmin, pomagając dźwignąć nieprzytomnego. – Ależ on… ciężki.

– Wątpię, żeby poszło mu gorzej, niż szło do tej pory. A może nawet i lepiej będzie, bo przynajmniej przestanie się tak miotać w siodle. – Sivny uśmiechnął się łobuzersko. – Ale może faktycznie lepiej przywiążę go do siodła, bo prędko, widzi mi się, to on się chyba nie wybudzi…

Kiedy wreszcie uporali się z robotą, Goran rzekł do Geralta:

– No! A teraz pozwól, że spłacę swój dług i za mądrą radę odpłacę ci, wedle krasnoludzkiego obyczaju, w jedyny uczciwy sposób, czyli…

– Inną mądrą radą… – Wiedźmin skrzywił się jak ktoś, kto usłyszał w życiu już zdecydowanie zbyt wiele mądrych rad. Zmełł jednak w ustach złośliwy komentarz, a zamiast tego rzekł: – No to wal!

– Następnym razem, gdy zechcesz bić krasnoluda po mordzie, jednak lepiej użyj pałki.

Gerald z niejakim trudem rozprostował palce zdrętwiałej już dłoni i skinął głową.

Mądrych rad jednak nigdy za wiele.

 

***

 

– Więc z czym was do mnie wysłał szanowny starosta Prock?

– Nas, to jeno z zaproszeniem…

– Sivny… – Geralt wstrzymał konia. – Nie baw się ze mną w żadne gierki, dobrze ci radzę. Nienawidzę tego.

– W takim razie jednak jedziesz w niewłaściwym kierunku, wiedźminie. Prock to polityk, a czym jest polityka, jeśli nie jedną wielką grą właśnie?

– Wiesz jaka jest różnica między tobą a Prockiem? Jego stać, żeby sobie ze mną pogrywać… taką przynajmniej mam nadzieję… Ciebie natomiast, jak przypuszczam, ni cholery. Oszczędź mi zatem tego pieprzenia i gadaj do rzeczy.

– Przykro mi, Geralcie, ale nie mogę. Rozkazy mam jasne i trzymał ich się będę.

– To może wyduszę z ciebie to i owo? – Wiedźmin uśmiechnął się po swojemu paskudnie i znów popędził konia.

– A bo to warto, skoro zaraz będziemy u celu i Prock sam ci o wszystkim opowie?

Słowa krasnoluda wybrzmiały niczym zaklęcie, a miasto, można by pomyśleć, tylko na nie czekało, jak na rozkaz, by ukazać się podróżnym.

Na północy przepastna wstęga Pontaru już z daleka prześwitywała pomiędzy rzednącymi coraz bardziej drzewami, wyznaczając granicę nie tylko lasu, ale i całego Królestwa Temerii. Dopiero teraz jednak, gdy puszcza ostatecznie się skończyła, ustępując miejsca zdziczałym łąkom, które rzeka miała paskudny zwyczaj podtapiać tak często i nieregularnie, że nijak nie dało się ich zagospodarować, wiedźmin dostrzegł miasteczko przycupnięte nieco na wschód, w rozsądnej, zdawało by się, odległości od zdradliwego brzegu. Nie było ono ani największe, ani najpiękniejsze spośród tych, które Geralt widział do tej pory, ale i tak rozbudziło jego ciekawość.

Mury okalające Biały Most mówiły bowiem sporo zarówno o miasteczku jak i całej okolicy. Z jednej strony sam fakt istnienia prawdziwych fortyfikacji wokół tak, w gruncie rzeczy niewielkiej, aglomeracji świadczył, iż ziemie to niespokojne, a może nawet i niebezpieczne. W końcu na rzece już granica, a za nią obcy król, obcy lud i obce prawa. Miłości do Temerii za to niewiele, zwłaszcza ostatnimi czasy. Na południu z kolei sroga dzicz, w której schronienie znalazły elfy, driady i cholera wie, jaka jeszcze plugawość – a wszystko to człowiekowi zdecydowanie nieprzychylne.

Z drugiej jednak strony mury te nie budziły wielkiego respektu – a straż na nich jeszcze mniejszy – i raczej nie ocaliłyby miasteczka, gdyby ktoś naprawdę uparł się zrównać je z ziemią. Znać przeto, że Redańczycy, choć obcy i innym podatki płacą panom, to jednak jakby swoi: prości, dobrzy ludzie, którym pokój lepiej służy niż wojna, śmierć i zniszczenie. U ujścia Pontaru ponoć ciągłe kłótnie i utarczki między Foltestem i Vizimirem, bo granica tam płynna jak rzeka kapryśna, a każdy król – jak to króle – w swoją ciągnie stronę. Tutaj jednak, w cieniu gór, póki co spokój, chwalić Melitele. A i południowe sąsiedztwo, choć niechciane, to i też nienapastliwe zbytnio. Byle samemu zwady nie szukać, to da się jakoś obok nieludzi żyć.

Sławetny Biały Most, od którego osada wzięła nazwę, prezentował się naprawdę pysznie, co widać było już z daleka. Szeroki na najmniej dwa wozy i może jeszcze jednego konnego, z barierami kutymi w białym marmurze skrzącym się w popołudniowym słońcu, równy i prosty jak tafla lodu, osadzony na czterech potężnych kolumnach, które zdawały się wyrastać wprost z dna rzeki, teraz stał zupełnie pusty i cichy. Tylko na obu brzegach, przy potężnych bramach strzegących przejścia, teraz otwartych, snuły się straże i powiewały proporce: na południu temerskie lilie, a na północy srebrne orły Redanii.

Geralt otaksował wszystko uważnym spojrzeniem, ale nie pytał o nic. Goran skonstatował jednak, że we wzroku wiedźmina, miast zachwytu typowego dla wszystkich, którzy ujrzą most po raz pierwszy, czai się raczej zimna kalkulacja. Zupełnie, jakby Biały Wilk już teraz opracowywał drogę ucieczki.

Do miasteczka dotarli w milczeniu i choć strażnicy przy bramie z nieukrywanym zdziwieniem patrzyli to na nieprzytomnego krasnoluda kiwającego się bezwładnie w siodle, to na obcego o groźnym wyglądzie, nikt ich nie zatrzymywał. Sivny pozdrowił zbrojnych skinieniem głowy i poprowadził swój maleńki oddział główną ulicą, prosto do centrum miasta. Obdarzony nadwrażliwym węchem wiedźmin, który w dodatku odwykł – o ile kiedykolwiek przywykł – od przebywania w miastach, był za to wdzięczny losowi, ponieważ zaułki i ciasne przejścia między kamienicami odstręczały smrodem gówna i uryny, szczególnie trudnym do zniesienia w bezwietrzny upał późnego lata.

Ratusz stał pośrodku całkiem sporego rynku. Mimo dwóch kondygnacji, strzelistej wieży u szczytu i zbrojnych w tęgie lagi pachołków pilnujących wejścia – wiedźminowi wydali się oni bardzo na pokaz – budynek mógł uchodzić za reprezentacyjny chyba tylko w porównaniu z niewielkimi sklepikami oferującymi wszystko i nic, które zwartym pierścieniem otaczały dominium tutejszej władzy.

– Zajmij się, proszę, panem Olawinem, Smilli, bo trochę nam zaniemógł. – Krasnolud zwrócił się do służącego, który odebrał od niego wodze obu kuców. – Chodźmy, wiedźminie, starosta czeka.

Geralt także powierzył stajennemu swego konia, uprzednio wsuwając mu w dłoń trzy błyszczące monety. Mężczyzna ukłonił się, zapewnił, że uczciwie zapracuje na te pieniądze i odszedł.

Strażnicy u wejścia zażądali od wiedźmina, by zdał całą broń zanim wejdzie, ale ten tylko wzruszył ramionami i skierował się w przeciwną stronę, wołając jednocześnie na Smilliego, by zaczekał jeszcze. Sivny nie zamierzał sprawdzać, czy Geralt blefuje. Sklął pachołków z góry na dół, przeprosił wiedźmina za głupotę służbistów i niemal siłą zaciągnął go do ratusza.

– Jest coś, co powinienem wiedzieć o Procku? – zapytał Geralt, gdy znów zostali sami.

– Prock to trochę… zdezorganizowany, ale dobry człowiek. Nie ma wielu takich na świecie, a u władzy jest chyba tylko ten jeden. Ale nie myl dobroci z naiwnością, Geralcie, bo to błąd, który może cię sporo kosztować – odparł poważnie Sivny. Wiedźmin, który doskonale rozumiał tę subtelną różnicę, tylko kiwnął głową.

Wspięli się po schodach na pierwsze piętro i ruszyli wąskim korytarzem.

– No, jesteśmy! Zaczekaj tutaj chwilę, jeśli łaska. – Goran zatrzymał się przed trzecimi drzwiami z prawej strony, zapukał i wszedł, nie czekając na odpowiedź. Jednak niemal natychmiast pojawił się z powrotem i zaprosił gościa do środka.

Gabinet był niewielki i bardzo skromnie urządzony. Proste, zawalone papierami biurko, niedomykająca się szafka i jeden, jedyny obraz na ścianie, przedstawiający Biały Most – przeprawę, nie miasteczko – na tle zachodzącego słońca. Gdyby wyjrzeć przez okno znajdujące się naprzeciw drzwi i wysilić oczy, można by ujrzeć niemal dokładnie taki sam widok na żywo.

– Pan Geralt, prawda? – Prock zdążył wygrzebać się zza stosu papierów i przywitał wiedźmina niemal w drzwiach, mocno potrząsając jego ręką. Był to wysoki, chorobliwie szczupły mężczyzna pod sześćdziesiątkę. Jednak, mimo słusznego już wieku, którego powagę podkreślał dodatkowo sumiasty, siwy wąs, każdy ruch starosty był żywiołowy i pełen energii. – Witam pana serdecznie. Nawet nie wie pan, jaka to radość dla nas, że zechciał się pan pofatygować! Ciężkie, ciężkie czasy przyszły, nawet pan sobie nie wyobraża! Ale z tym może wreszcie będzie koniec, skoro zjawił się tutaj ktoś tak znamienitej i szlachetnej profesji, chwalić Melitele! Ale proszę, proszę, niechże pan spocznie, nie będziemy tak stali przecież jak przekupy na targu, prawda? Goran, mój dobry krasnoludzie, spocznijże i ty, przydasz mi się tu zaraz niechybnie. Wyślij tylko jeszcze Bardo, żeby zorganizował panu Geraltowi pokój w „Bażancie” i przypilnował, żeby Folkot zostawił tam jakąś strawę, bo pora już słuszna, a droga z pewnością wytrzęsła panu wiedźminowi jadło z brzucha? Wpierw rozmówimy się jak należy, a potem… Coś się stało, Goranie, skąd ta mina?

– Nic takiego, Arre. Tylko… Olawin, obawiam się, jest chwilowo… nieosiągalny.

– Nieosiągalny? Posłałeś go gdzieś? W takim razie znajdź Konty’ego, kręcił się tu gdzieś przed chwilą.

– To niezupełnie tak. Bardo po prostu… – Sivny szukał odpowiednich słów, lecz wtem wtrącił się wiedźmin:

– Poturbowałem nieco pańskiego czło… krasnoluda – poprawił się zaraz.

– Co? Ale… ale dlaczego?

– Młodość i głupota! – odparł natychmiast Goran. – Bardo, niestety, nadal czuje urazę, że to nie jemu zamierzasz powierzyć tę robotę i postanowił wyładować swoje żale na Geralcie, jakby to on był nieszczęść jego przyczyną. Sprowokował wiedźmina i… no cóż, dostał za swoje. Ale do jutra się pewnie pozbiera.

– Przykro słyszeć, naprawdę przykro słyszeć – westchnął starosta. – Już ja sobie z nim porozmawiam. Mam nadzieję, że utarczka nie była poważna i panu Geraltowi nic się nie stało? Byłoby to niedopuszczalne uchybienie i…

– Nic mi nie jest, Prock – warknął Wiedźmin, który miał już serdecznie dosyć bycia traktowanym jak powietrze. – Tyle tylko, że ręka nadal mnie trochę świerzbi…

– No tak, no tak, oczywiście, rozumiem. Ale pozwoli pan, że osobiście zajmę się ukaraniem podwładnego. W końcu mój to obowiązek, prawda?

– Nie trzeba. Jak to słusznie zauważył Goran, pan Olawin dostał już to, o co prosił. Ale jeśli prosił będzie o więcej, to oczywiście znów dostanie. Tyle, ile tylko zapragnie… – Geralt zaprezentował staroście najwredniejszy ze swoich uśmiechów. – Może na to nie wyglądam, ale naprawdę szczodry ze mnie facet. Dajmy temu już jednak spokój i przejdźmy wreszcie do interesów. Czym mogę wam służyć, panowie?

Starosta przez chwilę stał oniemiały, a potem pokręcił nieznacznie głową, jakby wybudzał się z odrętwienia. Mruknął coś do siebie, a potem ponownie wskazał wiedźminowi krzesło. Sam natomiast usiadł po drugiej stronie biurka. Sivny przypomniał sobie polecenia starosty i wyszedł, by zadbać o ich wykonanie. Kiedy wrócił, Prock perorował wiedźminowi o Białym Moście; jego problemach i niedoskonałościach, ale też i drobnych sukcesach, które udało się osiągnąć obecnym władzom miasta pod jego skromnym przewodnictwem. Geralt, nawet jeżeli nudziły go te wywody, niczego nie dał po sobie poznać.

W pierwszej chwili Arraves nie zwrócił uwagi na swojego przybocznego, jednak kiedy krasnolud usiadł obok wiedźmina i znacząco zakaszlał, starosta przerwał opowieść o planach rozbudowy targowiska i skupił się na tym, co rzeczywiście najważniejsze.

– No tak, no tak, znów się zapędziłem. Dziękuję ci, Goranie. Doprawdy nie wiem, co ja bym zrobił bez tego krasnoluda, panie wiedźminie. Doprawdy nie wiem. Największy to skarb Mahakamu, zawsze to powtarzam, prawda, Goranie?

– Do rzeczy, starosto – upomniał go Geralt – bo mi wieczerza wystygnie.

– Tak, tak, oczywiście, pan wybaczy… – Prock zamilkł na chwilę, jakby zakłopotany. – No więc… Mamy tutaj taki… mały problem… Chodzi o to, że… że…

– Spróbuję wam to ułatwić – przerwał wiedźmin. – Powiedzcie po prostu, co mam zabić.

– Zabić? Hmmm…

– Sęk w tym, że nie wiemy – wtrącił Sivny. – Kurewstwo jakoweś panoszy się tutaj od pewnego czasu i ludzi nam morduje bezkarnie. Nocami wchodzi do chat i zagród, a gdzie wejdzie, tam śmierć. Nawet nie za bardzo jest co potem zbierać, strzępy zostają tylko. I jucha, rzecz jasna. Mnóstwo krwi. Co noc ja i moi ludzie szwendamy się po ulicach i próbujemy winnego wytropić, podkradamy się pod domy cichaczem jak złodzieje i nasłuchujemy, czy nic złego się nie dzieje… I na nic wszystko. Śladów nie znaleźliśmy jak dotąd żadnych.

Sivny bezradnie rozłożył ramiona, a przerwaną opowieść podjął Arraves:

– Pomyśleliśmy zrazu, że to magia jakaś, czar złowrogi albo klątwa może, ale magik-dziwak, co to mieszka w samotni za miastem, twierdzi, że żadnych czarów nie wyczuwa i gdzie indziej należy upatrywać utrapień naszych przyczyny. To właśnie on nam poradził, byśmy się o wiedźmina wystarali i zawiadomił wczoraj, że jeden… pan, znaczy się… akurat znajduje się niedaleko. Jak się tego wywiedział, skoro praktycznie nie wychyla się ze swojego domostwa, nie wiem. Zresztą kto by chciał zaglądać takiemu przez ramię? Ja nie, dziękuję bardzo, i bez tego mam zbyt wiele problemów na głowie.

– Ja za to bardzo chętnie złożę mu wizytę – mruknął Geralt. – Jak go zwą?

– Ralfo Xardar, ale wszyscy mówią o nim po prostu Mag – odparł Sivny. – Mieszka z pół mili za miastem, na wzniesieniu przy wschodnim gościńcu. Nieprzyjemny typ, radziłbym ci na niego uważać.

– Pokaż mi czarodzieja, na którego nie trzeba uważać…

– Co by jednak o nim nie powiedzieć, użyteczny jest nam nadzwyczajnie, zwłaszcza odkąd zaczęły się te… wypadki – wtrącił starosta. – O tak, gdyby nie on, wszystko byłoby o wiele, wiele gorzej niż jest, to pewne. A przecież już jest fatalnie, prawda?

Widząc pytające spojrzenie gościa, Sivny wyjaśnił:

– Tylko dzięki jego pomocy na razie udaje nam się całą sprawę tuszować i w mieście jeszcze nie wybuchła panika. Przy pomocy tej swojej magii usuwa nie tylko wszelkie ślady ataków, ale też… ślady ofiar.

– Co masz na myśli?

– Nie umiem tego wyjaśnić, nie znam się na czarowaniu, ale to tak, jakby… Jakby wykreślał tych ludzi z historii, sprawiał, że oni nigdy nie istnieli. Rodzina, sąsiedzi, przyjaciele… Wszyscy nagle zapominają, że taki ktoś w ogóle istniał. Naprawdę potężna magia, nawet bym się nie spodziewał, że Ralfo tak potrafi. No, ale trupów wciąż przybywa, a w nieskończoność nie uda nam się wszystkich oszukiwać przecież. Xardar twierdzi ponadto, że zbyt wiele go te czary kosztują i nie będzie mógł pomagać nam za każdym razem, gdy to skurwysyńskie… coś… zaatakuje. Zresztą o czym tu gadać, musimy jakoś zlikwidować problem, a nie zamiatać go pod dywan. Im szybciej, tym lepiej.

– A pan jest naszą jedyną na to nadzieją. – Prock spojrzał na wiedźmina błagalnie. – Za pomoc zapłacimy, oczywiście, ile będzie trzeba, miasto stać na taki wydatek. Choć, rzecz jasna, w rozsądnych granicach. Ma pan jakieś pomysły, Geralcie? Co to może być za stwór? Jak z tym walczyć?

– Nie wiem, przynajmniej na razie. Z waszych słów wynika, że to mogło być praktycznie wszystko. Jak często następują ataki?

– Zaczęło się jakoś pod koniec czerwca i od tego czasu… cztery? Nie, pięć razy powtórzyły się napady – wyliczył krasnolud. – Zginęło dziewięciu ludzi, raz cała rodzina, z maleńkimi dziećmi włącznie. Wydaje się, że to coś uderza bez żadnego, że tak powiem, planu.

– To znaczy? – zapytał białowłosy.

– Ataki następowały w różnych częściach miasta albo w najbliższej okolicy, ofiary się nie znały, reprezentowały różne warstwy i grupy społeczne; chłop z podgrodzia wraz z całą rodziną, kowal, bankier, kurewka z rynsztoku i jeden z moich krasnoludów ze straży… Nie ma w tym żadnego wzorca ani sensu.

– Widzę, że naprawdę przyłożyłeś się do swojej roboty, Goran – zauważył wiedźmin z uznaniem. – Ale jesteś w błędzie. Te ataki z całą pewnością nie są przypadkowe.

– A więc wie już pan, co to za stwór i czego chce? – ożywił się starosta.

– Nie, wręcz przeciwnie – zaprzeczył Geralt. – Im więcej od was słyszę, tym mniej jestem czegokolwiek pewien. Ale dwie rzeczy wydają mi się oczywiste: po pierwsze, tylko zwykłe, że tak powiem, zezwierzęciałe, potwory atakują bez żadnego wyższego zamysłu. Większość z nich chce się po prostu nażreć, ale są i takie, które w swoją naturę mają wpisane czyste skurwysyństwo i zabijają, bo po prostu mogą. Nie znam jednak żadnej bestii, która potrafiłaby wtargnąć niezauważona do środka miasta, wymordować całą rodzinę i zniknąć bez śladu. Do tego potrzebna jest inteligencja, w dodatku wysoko rozwinięta. Mamy więc do czynienia z istotą całkowicie świadomą, być może nawet jakimś bytem z innego wymiaru… A takie zawsze zabijają po coś. Tak więc, i to jest właśnie po drugie, cała sprawa na mile cuchnie czarną magią. I tutaj znowu wracamy do naszego przyjaciela, Maga. Mam coraz większą ochotę złożyć mu wizytę. Najpierw jednak chciałbym, żebyś pokazał mi miejsca, w których doszło do masakry. – Geralt zwrócił się do krasnoluda, lecz ten uciekł oczami gdzieś w stronę powały.

– Co jest? – zapytał wiedźmin.

– Eeee… Widzi pan, panie wiedźmin… – zaczął niepewnie starosta. – Sprawa jest, jak już się rzekło, wielce delikatna i wolelibyśmy raczej nie wzbudzać niepotrzebnych niepokojów społecznych. Dlatego, jak przypuszczam, lepiej będzie dla wszystkich, jeśli obywatele nie będą pana widywali w ratuszu ani w naszym towarzystwie częściej, niż to naprawdę konieczne. Przynajmniej, dopóki sprawa nie zostanie rozwiązana. Nie chcemy wywoływać paniki, rozumie pan?

– Narzędzia… – westchnął Geralt, spoglądając przy tym wymownie na Sivnego.

– Słucham? – zapytał starosta.

– Mówię, że rozumiem cię doskonale, Prock. Aż za dobrze. Ale ty też musisz coś zrozumieć. Mianowicie to, że nienawidzę polityki i nie zamierzam się w nią bawić. Postawmy więc sprawę jasno. Chcesz mnie nająć do zabijania potworów, zgoda. Taka moja robota. Ale ochrona klienta przed czymś, co nie ma kłów i pazurów, na przykład konsekwencjami politycznymi swoich decyzji, już nie wchodzi w zakres moich obowiązków. Nie mam najmniejszej ochoty brać udziału w twoich gierkach. Mógłbym, rzecz jasna, pójść na pewne ustępstwa, ale to już jest, że tak powiem, usługa dodatkowa. Pakiet komfortowy, nazwijmy to. A za komfort się płaci.

– Ile?

Targi trwały długo.

 

***

 

Następnego dnia z samego rana wiedźmin wyruszył w miasto. W myśl umowy, którą zawarł z włodarzem Białego Mostu, starał się nie rzucać w oczy. Miecz zdjął z ramion i przytroczył do pasa wedle ogólnie przyjętego obyczaju, cechowy medalion wsunął za podszywaną cienkimi blaszkami kapotę, a białe jak mleko włosy ukrył pod misiurką z czepcem kolczym, którą na rozkaz Sivnego wydano mu z miejskiej zbrojowni. Hełm był ciężki i niewygodny, a w dodatku bardzo niepraktyczny, bo mocno ograniczał ruchy głowy. No i grzało w nim jak jasna cholera. Wystarczyło kilka minut w pełnym słońcu, żeby Geralt zaczął czuć się jak żywcem gotowany krab. Jednak kwota, którą wynegocjował, była dostatecznie duża, by znosić te niewygody niemal bez szemrania.

Sivny poprzedniego dnia ofiarował wiedźminowi mapę miasta i najbliższej okolicy, na której zaznaczył miejsca wszystkich ataków, oraz drogę do domu Maga. Do wieczora Geralt odwiedził jednak tylko dwa z tych miejsc – stancję, w której mieszkał strażnik miejski, jako że była najbliżej, i opustoszałą teraz zagrodę, znajdującą się akurat po drodze do domu Xardara.

Mimo że w obu miejscach spędził naprawdę sporo czasu, metodycznie przeszukując każdy kąt i badając każdy szczegół, starania Geralta nie przyniosły żadnego efektu – Mag wykonał swoją robotę aż nazbyt dobrze, nie zostawiając wiedźminowi najmniejszego nawet punktu zaczepienia.

Sam czarodziej też nie okazał się zbyt pomocny. Geralt odnalazł jego dom – typowy dla każdego maga, pełen przepychu symbol potęgi i zarozumiałości – bez problemu, a gdy zbliżył się do drzwi, te otwarły się same.

– No, jesteś wreszcie. Co tak długo? – Rozległo się gdzieś z głębi domiszcza.

Wiedźmin opuścił rezydencję Ralfo Xandara kwadrans później. Nie wyglądał na specjalnie szczęśliwego.

 

***

 

– I co? – zapytał Goran, gdy spotkali się o północy za miejską stajnią. Towarzyszył im Bardo Olawin i kilku innych jeszcze krasnoludów z oddziału Sivnego. Olawin posłał Geraltowi pełne nienawiści spojrzenie, ale tym razem trzymał język za zębami. Wiedźmin też udawał, że go nie widzi.

– I nic – rzekł. – Byłem w domu twojego kompana i na farmie, ale wasz czarownik wszystko spieprzył. Nie zostawił żadnych śladów, za to magiczne wibracje po jego zaklęciach do tej pory da się wyczuć. W użyciu była tam jeszcze jakaś inna magia, ale przez niego nie jestem w stanie jej rozpoznać. Dla porządku sprawdzę jeszcze pozostałe budynki, ale nie wierzę, że coś nam to da.

– I co teraz? – zapytał stropiony Sivny.

– Przychodzi mi na myśl tylko jeden sposób, ale nie spodoba się wam.

– Jakby to, co nam się podoba, a co nie, miało teraz jakieś znaczenie… Co zamierzasz?

– Czekać na kolejny atak. Jeśli na własne oczy zobaczę, z czym mamy do czynienia, może będę mądrzejszy.

– Więc zamierzasz stać z założonymi rękami, aż ktoś znowu zginie?

– Tego nie powiedziałem. Przyłączę się do waszych nocnych patroli, a za dnia na własną rękę będę szukał jakichś… anomalii w mieście. Ale prawda jest taka, że to rzeczywiście raczej po prostu szukanie sobie zajęcia, żeby nie siedzieć bezczynnie na rzyci. Póki to coś znów nie zaatakuje i nie dowiem się, czym właściwie jest, będę praktycznie bezradny.

– Hmmm, rozumiem. A Mag? Myślisz, że to może być jego sprawka?

– Nie. – Geralt stanowczo pokręcił głową. – Xandar to jakiegoś rodzaju idiota. Miałem nieszczęście poznać wielu różnych czarodziejów, ale żaden nie miał tak nasrane we łbie, jak ten. Jest potężny, ale niesamowicie… chaotyczny. Nie myśli dosyć jasno, by wprowadzać w życie jakikolwiek poważniejszy zamysł, a co dopiero wielokrotne morderstwo. Na pewno zostawiłby jakieś ślady widoczne nawet dla was. Zresztą jaki miałby motyw?

– Widoczne nawet dla nas? Coś insynuujesz?

– Bez urazy. Mówię tylko, że nie znacie się na magii, więc pewnych rzeczy nie bylibyście w stanie dostrzec, nawet gdybyście pobrudzili sobie nimi brody. Nic to, wracam do karczmy, porządnie się wyspać. Na patrol pójdę z wami jutro. Ale gdyby coś się działo, wiesz, gdzie mnie znaleźć.

– Wiem. Dobranoc, Geralcie.

– Wzajemnie. Aha, przy okazji… Oddaję! – Wiedźmin zdjął misiurkę i rzucił ją Goranowi. – Na nic mi to cholerstwo. Tą bajeczkę, że ściągnąłeś mnie wczoraj do ratusza na przesłuchanie w sprawie pobicia strażnika też już możecie sobie darować. I tak już wszyscy wiedzą, że w mieście jest wiedźmin i na coś poluje.

Kilka następnych dni i nocy Geralt spędził na bezowocnym plątaniu się po mieście i wyczekiwaniu na następny atak. A gdy ten wreszcie nastąpił, wszystko poszło zupełnie nie tak, jak można by się spodziewać.

 

***

 

Choć zamek Houtborg od dawna był w ruinie i nic nie zapowiadało, że ten stan rzeczy może się zmienić, przyległa doń osada przetrwała zarówno Falkę Krwawą jak i wszystko, co nastało po niej. A było tego wiele, przy czym każda kolejna zmiana przypominała – jak lubią powtarzać sami mieszkańcy – przeskakiwanie z gówna w gówno. Nie dziw przeto, że ludziom działo się tu źle. Większość była uboga, a pozostali żyli po prostu w nędzy. Podróżni i kupieckie karawany, wędrujące ze stolicy na północ – lub odwrotnie – zazwyczaj szerokim łukiem omijały niemal wymarłą, cieszącą się złą sławą okolicę, wybierając lepszy, wygodniejszy, bezpieczniejszy i bardziej opłacalny szlak wiodący przez Dorndal, a potem, zależnie od potrzeb i upodobań, zbaczali nieco na południe do bogatego i zasobnego w krasnoludzkie wyroby Ellander, albo walili prosto na Biały Most i dalej do Redanii.

Tak więc chłopi żyjący w cieniu ruin Houtborg w praktyce byli pozostawieni sami sobie i nie mogli się spodziewać, że ich los odmieni się na lepsze. Niektórzy liczyli co prawda, że pograniczne starcia u ujścia Pontaru przerodzą się wreszcie w prawdziwą wojnę, a wtedy dobry król przyśle tutaj budowniczych i wojsko, by odnowić i obsadzić zamek; jakby nie było, ważny punkt strategiczny. Handel tedy ruszy, okolica ożyje, oren zacznie krążyć z kabzy do kabzy i wszystkim będzie po prostu lepiej. Jednak większość mieszkańców patrzyła na sprawy bardziej realnie – wojna to przecież mniej lub bardziej legalne grabieże, głód, gwałty, przymusowe zaciągi, ogień i wreszcie śmierć – i modliła się do bogini, by pozwoliła im dalej spokojnie tkwić we własnym, nie takim znowu najgorszym, gównie.

W końcu mieli tu ziemię, z której mogli jako tako wyżyć, żaden skurwysyn w atłasach nie stał nad nimi z batem – tyle co poborca królewski zjeżdżał trzy razy do roku po daninę – a i podróżnych maści wszelkiej, od rycerstwa, przez kupców po wagabundów i awanturników szukających skarbów Falki, przewijało się przez osadę dostatecznie wielu, by opłacało się dla nich trzymać niewielki zajazd na rozdrożu.

Czasem bywało i tak, że w zajeździe tym, zbyt lichym, by zasługiwać na jakąkolwiek nazwę, zjawiali się i goście na co dzień raczej niespotykani. Jeden z nich – wymuskany paniczyk uzbrojony w lutnię, piękny głos i gładkie słówka – od kilku już dni pomieszkiwał w najlepszym pokoiku, za który płacił tym, co zarabiał każdego wieczoru. A zarabiał tyle, że narzekać zupełnie nie miał powodów. Miejscowi byli bowiem tak bardzo spragnieni niecodziennej, a przy tym nielichej przecież rozrywki, że wypełniali szynk po brzegi i hojnie dzielili się z utalentowanym młodzieńcem swoimi nędznymi groszami.

Właściciel gospody, człek prosty, lecz niegłupi, szybko zwęszył koniunkturę, przeliczył to i owo, i doszedł do oczywistych wniosków, że nie kalkuluje się rwać pierza z kury znoszącej złote jaja, bo ta gotowa jeszcze odlecieć. Liczył więc poecie za wszystko połowę normalnej ceny, a przy tym dbał, by grajek miał zawsze świeże jadło i jeszcze świeższe piwo. Nie czynił mu też wstrętów z tytułu nocnych odwiedzin tej czy innej panny na wydaniu. W końcu pokoik i tak stał zazwyczaj pusty i dochodu nie przynosił żadnego, a chuderlawy paniczyk nie jadł wiele więcej niż to było konieczne. Co prawda lubił sobie za to wypić, ale przecież nawet w ułamku nie tyle, co cała reszta gości, zwabionych jego śpiewem, dowcipem i mordą tak śliczną, że aż niemal egzotyczną. Tak więc niech sobie ćwierka ptaszyna na koszt firmy tak długo, jak zechce. Albo raczej tak długo, aż nie spowszednieje i nie znudzi się wszystkim.

Takie plany na najbliższą przyszłość snuł sprytny karczmarz, lecz – niestety – los zadecydował inaczej i wszystkie wspaniałe koncepty w jednej niemal chwili szlag jasny trafił.

Jaskier – bo tak zwał się ów poeta – siedział właśnie przy stole, pogrążony w oparach natchnienia i grochówki, której nie powstydziliby się nawet w wojskowej kantynie, gdy w progu karczmy stanął nowy gość. Zarówno z ubioru jak i akcentu, który dało się rozpoznać natychmiast, gdy tylko zawołał na gospodarza, łacno szło odgadnąć, że rodowity to Redańczyk. A że wyraźnie zamożny i obnoszący się nieco z pańska, więc ani chybi – kupiec. W kilka chwil później do zajazdu weszło jeszcze czterech ludzi. Ci nie byli już tak pysznie odziani, ale prezentowali się schludnie i mieli dobrą, mahakamską broń, więc ani chybi – kupiecka eskorta.

Cała kompania obsiadła stół równoległy temu, przy którym Jaskier tworzył swój najnowszy poemat i ochoczo zabrała się do wyjadania grochówki z wielkiego gara, który żona karczmarza postawiła na środku blatu. Grajek tak zaaferowany był jednak pracą – czy może raczej wzdychaniem nad nią – że zupełnie nie zainteresował się nowymi gośćmi i nie zareagował, gdy kupiec zaczął nań wołać. Dopiero jeden z pachołków musiał szturchnąć poetę, by ten wrócił łaskawie do rzeczywistości.

Jaskier wzdrygnął się, przestraszony, czym wywołał salwę rubasznego śmiechu Redańczyków. Gdy zrozumiał, co się dzieje, posłał przybyszom zakłopotany uśmiech, a po chwili sam przyłączył się do ogólnej wesołości i zagłuszył pozostałych. Najlepszą bowiem bronią każdego artysty scenicznego jest umiejętność śmiania się z samego siebie – wszak nic tak skutecznie nie oczyszcza cudzego śmiechu z fałszywych nutek drwiny i złośliwości. A przecież nawet poecie pokroju Jaskra od czasu do czasu zdarzy się trafić na gnuśnych profanów, zupełnie niewyznających się na prawdziwej sztuce. Wybieg i w tym wypadku okazał się niezawodny.

– Najmocniej przepraszam, że przeszkodziłem – rzekł kupiec nieszczerze, gdy śmiechy skonfundowanych pachołków naraz ucichły – ale karczmarz powiedział, żeś tutaj obecnie jedynym gościem przybyłym ze stolicy, a mnie pilno poznać, co też dzieje się w Wyzimie i dalej jeszcze na południe. Wiedza to najcenniejszy towar, zawsze to powtarzam. Mówże więc, bratku, co tam w świecie ciekawego?

Jaskier otaksował Redańczyka – otyłego, łysawego mężczyznę o oślizgłym spojrzeniu – z góry na dół i pogardliwie wydął wargi. Nikt nie będzie bezkarnie robił głupca z niego, Jaskra, najlepszego poety na całej północy, a potem jeszcze traktował go jak byle kmiotka.

– Masz rację – odparł, nie siląc się nawet, by ukryć drwinę. – Wiedza bywa towarem niezwykle wartościowym. I skoro obaj się w tej kwestii bezwzględnie zgadzamy, to jestem pewien, że rychło dojdziemy do konsensusu także w kwestii ceny, jaką za moje informacje zapłacisz… bratku.

Grubasowi w jednej chwili uśmiech spełzł z pyska, a jego ludzie poruszyli się niespokojnie, gotowi na jedno skinienie obskoczyć fircyka i nauczyć go szacunku dla lepszych od siebie. Nawet karczmarz wycofał się głębiej za szynkwas, jakby przeczuwał zbliżające się kłopoty.

– Wiesz co, pieśniarzu? – odparł kupiec po chwili namysłu. Twarz miał poczerwieniałą z gniewu, ale uśmiechnął się chytrze. – Coś mi się widzi, że dotknęła cię niemoc twórcza. Gdy cię zobaczyłem, minę miałeś raczej nietęgą, a arkusik pusty. A może po prostu na tym pustkowiu zabrakło ci już tematów na pieśni, co? Dokonajmy więc uczciwej wymiany. Ty mi powiesz, co tam na południu, a ja zdradzę ci, gdzie znajdziesz doskonały materiał na nową balladę. Obaj sporo na tym układzie skorzystamy.

– Zgoda, ale pod pewnymi warunkami. Po pierwsze, ty mówisz pierwszy – Minstrel, trochę wbrew sobie, zdecydował się zagrać w tę grę. W końcu do stracenia nie miał nic, a pomysłów na kolejne wiekopomne dzieło faktycznie jakoś ostatnio mu brakował – A po drugie, odpłacę ci uczciwie wedle wartości, jaką będzie miała twoja informacja. Sprzedasz mi piach na pustyni, to odpłacę ci szyszkami w lesie.

– A dlaczego by nie zrobić odwrotnie?

– A dlatego, że ja jestem Jaskier, bratku. TEN Jaskier! Mogę jeszcze przed zachodem słońca skomponować balladę o nieszczęsnym kupcu, który nieopatrznie wlazł w końskie łajno, i gwarantuję ci, że najdalej za rok zobaczysz, jak król Vyzymir płacze ze śmiechu, słuchając jej na swoim dworze. Zupełnie nie zależy mi więc na tym, co masz do zaoferowania. Ty natomiast nie możesz powiedzieć tego samego.

– Ale mogę to dostać od każdego, kogo spotkam na szlaku.

– O, a iluż to podróżnych spotkałeś w drodze do Houtborg? I ilu jeszcze spodziewasz się ujrzeć, nim dotrzesz do Wyzimy?

– Ech, no dobrze już, dobrze. – Teatralnie poddał się Redańczyk. W duchu musiał przyznać, że zadziorny konus spodobał mu się, a dziwne targi dostarczyły sporo przyjemności. – Słyszałeś o Geralcie z Rivii, tym popieprzonym wiedźminie?

– Tym, który jest ponoć gorszy od wszystkich bestii, które ubija? – Jaskier zrobił się czujny, ale nie dał niczego po sobie poznać. – Oczywiście, że słyszałem. Jestem bardem, do cholery, żyję ze śpiewania o takich jak on. Kilka poemacików sam nawet napisałem.

– Więc znasz go? – zaciekawił się kupiec.

– Nie – zaprzeczył Jaskier. I wcale nie poczuł się przy tym jak zdrajca. – Raczej unikam takiego towarzystwa, muszę dbać o reputację. Ale znam różne opowieści. I chętnie poznam jeszcze jedną, więc mówcie wreszcie!

– Nie dalej jak dwa dni nazad żeśmy go z chłopcami widzieli, jak koło ratusza w Białym Moście się kręcił.

– Geralt?

– Ano Geralt i nikt inny. Czub biały, jakby go stado mew obsrało, miecz na plecach osobliwy i wisior srebrny przedstawiający jakąś paskudę. Wszystko się zgadza.

– I to spojrzenie krzywe, jakby mu człowiek matkę ukrzywdził… – dodał jeden ze sług.

– No dobrze, wiedźmin Geralt siedzi w Białym Moście. I co z tego?

– A to – kupiec zniżył głos – że albo kroi się tam jakaś wielka sprawa, albo Biały zdurniał już ze szczętem. Całe miasto się śmieje, po cichu, rzecz jasna, bo w głos to samobójstwo, że odwaliło mu do reszty i widziadeł jakichś szuka.

– Widziadeł?

– Tak powiadają. Uroiły mu się jakieś duszki i już drugi tydzień mija, jak próbuje je swym magicznym mieczem rozpłatać.

– Drugi tydzień?

– Albo i lepiej…

Jaskrowi nagle zrobiło się gorąco, ale grał swoją rolę dalej.

– I to wszystko? – zakpił. – To jest ta twoja sensacja? Rzekomo szurnięty wiedźmin i jego duszki?

– Jak ci się temat nie podoba, to pisz dalej ballady o grochówce, twoja sprawa. – Redańczyk wzruszył ramionami – Ale z umowy się wywiąż.

– Hmmm… Jeśli spojrzeć na to z tej strony, to może faktycznie czas już ruszyć w drogę… – Jaskier w zamyśleniu pokiwał głową. – Tak jest, panowie, nie ma co tu dłużej gnić! W końcu cały świat z niecierpliwością czeka na moje pieśni. A Biały Most jest celem równie dobrym i równie złym jak każdy inny – oświadczył, a następnie wstał z miejsca z niewyraźną miną.

– Jak obiecałem – rzekł – uczciwie za towar zapłacę. Ale to za chwilę. Na razie muszę was przeprosić, bo grochówka najwyraźniej weszła już w ostatni etap trawienia.

Nie czekając na ewentualne protesty, poeta poderwał się z miejsca i pobiegł, niby to do wygódki.

Kiedy jednak znalazł się na zewnątrz, ruszył nie do wychodka, a do rozłożystego dębu, który rósł tuż obok zajazdu. Sprawnie wspiął się na drzewo, a z niego bez problemu przeskoczył oknem do swojego pokoiku. Po chwili wrócił tą samą drogą, z przewieszonym przez plecy futerałem na lutnię i tobołkiem zawierającym skromny dobytek, oraz sławetnym kapelusikiem z czarnym piórkiem, osadzonym mocno na głowie.

Gdy już znalazł się na ziemi, ruszył prosto do stajni i osiodłał narowistego siwka, noszącego dumne imię Hrabia. Wyprowadził konia z budynku, dosiadł go i podjechał prosto przed drzwi karczmy.

– Ej, wy tam, w środku! Chodźcie no tu! – zawołał donośnie.

Karawaniarze nie kazali na siebie długo czekać. Wypadli z szynku, jakby w środku się paliło. Ku zadowoleniu Jaskra, który uwielbiał mieć publikę, razem z nimi w drzwiach ukazali się też karczmarz i jego żona. I to właśnie do nich zwrócił się w pierwszej kolejności.

– Na mnie już czas. Dziękuję za gościnę i do widzenia, mam nadzieję. Pożegnajcie ode mnie, proszę, panny Tessi, Annikę i Jagodę. – Uchylił kapelusika przed gospodarzami, a potem zwrócił się do redańskiego kupca: – Długów nie zwykłem pozostawiać po sobie żadnych, bratku… – tutaj uśmiechnął się nieznacznie, gdyż oczyma duszy ujrzał, jak na takie oświadczenie zareagowałby właściciel dowolnie wybranego przybytku uciech w Oxenfurcie – więc i tobie zapłacę, coś uczciwie dzisiaj zarobił. Jeden ci tylko sekret zdradzę o tym, co na południu, ale niewątpliwe dla rozsądnego handlarza bezcenny: W Wyzimie i wszędzie indziej, aż po najdalsze zakątki Nilfgardu, panuje ostatnimi czasy pogląd, iż najlepsze interesy robią ci, którzy kupują tanio i drożej sprzedają! No, bywajcie!

Nie czekając na reakcję zebranych, trubadur spiął konia i pognał traktem na północny zachód. Nim zniknął między drzewami, raz jeszcze zerwał kapelusz z głowy i pomachał nim energicznie na pożegnanie.

Pędził tak z ćwierć mili, a potem wstrzymał konia i rozejrzał się uważnie dookoła. Na jego obliczu nie został nawet ślad po łobuzerskim uśmiechu. Upewnił się, że nikt go nie śledzi, zeskoczył z siodła i pociągnął wierzchowca między drzewa. Szerokim łukiem obszedł ruiny zamku wraz z przyległościami, aż wreszcie trafił na południowy gościniec. Znów dosiadł konia i pognał, nie oglądając się za siebie, do Wyzimy, a potem dalej do Moën, gdzie miał nadzieję jeszcze zastać kogoś, kogo rzekome szaleństwo wiedźmina z pewnością bardzo zainteresuje.

 

***

 

Bardo Olawin nienawidził Geralta szczerze i serdecznie. Za wszystko. Za umiejętności, za sławę, za życie, które pędził, za własne upokorzenie i opuchliznę na mordzie, oraz – przede wszystkim – za to, że odebrał mu długo wyczekiwaną szansę, by wreszcie stać się kimś i wyjść z cienia Sivnego.

Próbował pozbyć się konkurenta, rozsiewając plotki na jego temat. Miał nadzieję, że Prock wystraszy się skandalu i odeśle odmieńca precz, ale, niestety, Sivny przekonał go, że będzie dużo gorzej, jeśli tajemnicze morderstwa wyjdą na jaw, a ludzie dowiedzą się, że starosta odprawił wiedźmina, który mógł je powstrzymać.

Krasnolud postanowił więc działać inaczej, sprytniej. Zaczął pilnie obserwować wiedźmina na patrolach i śledzić go podczas dziennych poszukiwań, w nadziei, że ten wreszcie wpadnie na jakiś trop. A wtedy wszystko będzie już proste. Wystarczy znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie, ewentualnie pomóc Geraltowi w walce z bestią, a potem wyeliminować niczego niespodziewającego się konkurenta, upozorować wypadek i zagarnąć całą chwałę dla siebie. Prosty, genialny plan.

Dziewiątej nocy po przybyciu wiedźmina do Białego Mostu, cierpliwość Bardo wreszcie została nagrodzona.

– Gdzie są wszyscy? – Wiedźmin wychynął z cienia, czym nieprzyjemnie zaskoczył krasnoluda. Wskazał mieczem jedną z kamienic i wyszeptał: – Wyczuwam tam coś dziwnego. Jakiś rodzaj magii. Chyba mamy wreszcie naszego gagatka… Leć szybko po Sivnego i resztę, a ja pójdę się rozejrzeć.

Geralt zniknął tak nagle, jak się pojawił, a pozostawiony sam sobie krasnolud odczekał chwilę i ruszył w stronę kamienicy. Serce biło mu mocno, lecz nie ze strachu, tylko podniecenia.

Otworzył ostrożnie drzwi i wśliznął się na pogrążony w mroku korytarz. Zrobił kilka kroków, próbując dostrzec cokolwiek, gdy nagle poczuł coś lodowatego na swojej szyi. Spróbował jeszcze odskoczyć i zamachnąć się toporem, ale nie zdążył.

 

***

 

– Kazałem temu durniowi iść po was, ale nie posłuchał, tylko przylazł tutaj, diabli wiedzą po co, i nie dość, że dał się zabić jak ostatnia oferma, to jeszcze wypłoszył mi zwierzynę! – Geralt był wściekły. Patrzył na wpół rozszarpanego krasnoluda, jakby chciał mu jeszcze dokopać. – Dlaczego w ogóle pozwoliłeś temu głupcowi służyć w straży? Takim jak on, to buty szyć!

Goran milczał.

– Tyle z tego dobrego chociaż, że wiem już, z czym mamy do czynienia… – dodał po chwili wiedźmin. – To dash, jeden z silniejszych demonów ze sfery ziemi. Uciekł do swojego wymiaru i pewnie nie pojawi się tutaj aż do następnego ataku. A że zaatakuje, to pewne. Skoro już raz zakosztował krwi, będzie chciał więcej. A im więcej jej wypije, tym bardziej urośnie w siłę.

– I nie da się nic zrobić? – zapytał głucho Sivny. – Możemy tylko siedzieć, czekać i mieć nadzieję, że znów zdołasz go wykryć, kiedy się wreszcie pojawi? A co, jak ci się nie uda następnym razem?

Wiedźmin wzruszył ramionami.

– Mógłbym spróbować go wezwać i zwabić w pułapkę, jest pewien sposób. Ale jeszcze nigdy tego nie próbowałem i jeśli mi się nie uda, to zginie o wiele więcej ludzi. Jesteś gotów na takie ryzyko?

 

***

 

W samym Moën Jaskier, ku swemu rozczarowaniu, znalazł tylko niemal wystygły już trop, prowadzący do Mariboru, czyli znów na południe, ale też, na szczęście, także i na wschód. Nie zwlekając ruszył więc dalej i wreszcie następnego dnia, kilka mil za wsią Zavada, w której spędził noc, jego poszukiwania zostały zwieńczone sukcesem.

Zapewne minąłby niewielki obóz ukryty w bukowym zagajniku, jakieś piętnaście stóp od gościńca, gdyby nie Hrabia. Koń poczuł zapach innego, znajomego zwierzęcia i zarżał radośnie, a z buczyny niemal natychmiast dobiegło takie samo powitanie. Poeta poklepał wierzchowca po karku, zadowolony, i zjechał z traktu. Gdy tylko znalazł się między drzewami, usłyszał dobrze sobie znany, pełen irytacji głos:

– Jaskier? Co ty tutaj robisz? Przecież miałeś wyruszyć do Poviss?

– Co ty tutaj robisz i co ty tutaj robisz… To tak się wita starego druha?

– No, ale…

– Ale co ja tutaj robię, co? Szukam cię, oczywiście! A skoro już znalazłem, to zbieraj manele i ruszamy. I tak już za bardzo zmitrężyłem, uganiając się za tobą po całej Temerii, a jeśli wszystko dobrze zrozumiałem, to naprawdę musimy się spieszyć. – Mówiąc to, bard zaczął zadeptywać niewielkie ognisko. – Czy to jest pieczony zając? Ach, pachnie cudownie! Szkoda, że same resztki, w dodatku zimne. No ruszże się wreszcie, mówię przecież, że czas nas goni!

– A może byś mi tak najpierw wyjaśnił, o co w ogóle chodzi? Swoją drogą, dziękuję ci ślicznie, to było moje śniadanie.

– No właśnie: było… – odparł minstrel, plując kawałkami mięsa. – I nie marudź, upolujesz sobie następne.

– Wiesz, poeto, pewnego dnia naprawdę cię skrzywdzę.

– Oj tam, marudzisz. Zresztą może naucz się w końcu myśleć o innych, co? Od czterech cholernych dni praktycznie nie odklejam dupy od siodła, by cię znaleźć, a ty mi teraz żałujesz kawałka zimnego mięsa?

– Ech… Powiesz wreszcie, czego ode mnie chcesz?

– Musimy jechać do Białego Mostu, dzieje się tam coś bardzo dziwnego.

– Odpada, mam pilne sprawy do załatwienia w Mariborze.

– Jak kocha, to zaczeka – stanowczo oświadczył Jaskier. – To w Moście masz naprawdę pilne sprawy, zapewniam.

– O, czyżby?

– Czyżby. Podobno pojawił się tam… wiedźmin Geralt z Rivii – zakomunikował poeta. Widząc zdumioną minę przyjaciela, dodał prędko: – Resztę wyjaśnię ci w drodze. Podziękujesz też później. A teraz jedźmy już wreszcie!

 

***

 

Mimo usilnych starań i kolejnej, szybkiej, interwencji Maga, w całym mieście aż huczało od plotek o śmierci Olawina, demonach i wiedźminach. W większości były to, jak zwykle, kompletne bzdury, które przekazywano sobie w coraz bardziej zmienionej, rozdmuchanej formie, po prostu dla uciechy albo z nudów. A zazwyczaj z obu tych – i kilku innych jeszcze – powodów jednocześnie. Nie zmienia to jednak faktu, że wielu, przynajmniej częściowo, w nie uwierzyło, a bać zaczęli się niemal wszyscy.

Prock zamknął się w ratuszu i nie dopuszczał do siebie praktycznie nikogo, Sivny nie odstępował Geralta, a ten szykował się do kolejnego starcia; wybrał odpowiednie miejsce, przygotował Gorana na to, co może się wydarzyć, uzupełnił zapas swoich mikstur i zbierał siły. Od czasu do czasu zachodził też, choć niechętnie, do Xardara po radę i pomoc.

Ze stoickim spokojem znosił wrogie spojrzenia i obelgi rzucane od czasu do czasu przez kogoś, kto potem szybko znikał w tłumie podobnych mu, bezimiennych ludzi. Prawdę mówiąc, zupełnie go one nie obchodziły. Przyzwyczajony był do tego, że ludziom potrzebny jest kozioł ofiarny. I że tym kozłem zazwyczaj jest on sam. Taka robota, co poradzić?

Słońce zaszło już za Masywem Mahakam, a kolory zaczęły zanikać, wypierane przez szarówkę zmierzchu, gdy wszystko było gotowe i Geralt stanął przed wielkim, runicznym kręgiem wyrysowanym wokół pustego, ceglanego domu, stojącego na obrzeżach miasta, i zaintonował zaklęcie. Gdy skończył, zapadła już ciemność. Zażył eliksir z niewielkiej fiolki i czekał, a gdy budynek nagle zatrząsł się w posadach, wydobył miecz.

– Jeśli nie wrócę w ciągu godziny, dom się zawali, krąg pęknie albo zdarzy się jakaś inna, nieprzewidziana rzecz, to uciekajcie. Spierdalajcie stąd w podskokach – wychrypiał wiedźmin zupełnie nieswoim głosem. – Jak najszybciej pchnijcie gońca do Kaer Morhen, do wiedźmina Vesymira. On już będzie wiedział, co zrobić. I niech nikt się nie zbliża do tego miejsca, póki Vesymir się nie zjawi albo kogoś nie przyśle. Czy to jasne?

Goran Sivny pokiwał głową i uścisnął prawicę wiedźmina, a potem Geralt zniknął we wnętrzu chałupy.

Przez chwilę nic się nie działo. Wtem nienaturalną ciszę rozdarł potężny ryk i budynek znów zatrząsł się w posadach, tym razem o wiele mocniej niż poprzednio. Ze ścian posypała się zaprawa i kawałki popękanych cegieł. Trwało to przez chwilę, a potem ucichło tak nagle, jak się zaczęło.

Zaniepokojone krasnoludy z oddziału Sivnego spoglądały po sobie niespokojnie; jedne z wyrazem przerażenia, a inne nieśmiałej nadziei na brodatych fizjonomiach. Sam Sivny po prostu patrzył i czekał.

 

***

 

Jechali praktycznie bez przerwy przez niemal trzy dni, nim wreszcie dotarli do celu. Na porządny nocleg zatrzymali się tylko raz, pierwszego dnia, w świątyni Melitele, gdzie zawsze uczynna Nenneke przyjęła ich z otwartymi ramionami i nieskrywaną radością. Przytuliła do obfitej piersi nawet Jaskra, co wprawiło trubadura w niejakie zdziwienie, ale też sprawiło sporo przyjemności.

Następną noc spędzili pod gołym niebem, a mimo to usnęli niemal natychmiast, ukołysani jednostajnym szumem Ismeny i potwornym zmęczeniem. Nad ranem przekroczyli rzekę, a gdy słońce na dobre rozgościło się po zachodniej stronie nieba, minęli już miejsce, w którym Geralt szesnaście dni wcześniej spotkał się z krasnoludami.

Zatrzymali się kawałek dalej i odbyli małą naradę.

– Wiesz, że nie możemy tak po prostu wjechać do miasta?

– I nie wjedziemy tak po prostu. Wjedziemy sprytnie. Zostaw wszystko mnie. – Jaskier, którego tydzień forsownej jazdy pozbawił nie tylko sił, ale i zwykłej wesołości, teraz odzyskał nieco humoru. – Jestem tak zmęczony, że teraz żadna siła nie powstrzyma mnie przed wczołganiem się pod pierzynę. Schowaj gdzieś te swoje cudeńka i zarzuć na plecy to – Bard wyjął lutnię z futerału i rzucił towarzyszowi puste pudło. – A kiedy podjedziemy pod bramę, za nic w świecie nie otwieraj py… po prostu milcz, dobrze? Najlepiej załóż kaptur na głowę i udawaj, że śpisz.

Cała maskarada okazała się jednak niepotrzebna, bo strażnicy w bramie zupełnie nie zwrócili uwagi na dwóch strudzonych trubadurów, z których jeden podśpiewywał cicho, a drugi spał w siodle.

Jaskier poczuł się dotknięty – i rozczarowany – tą ignorancją tak dalece, że aż postanowił sam zwrócić na siebie uwagę niedbałych żołnierzy. Wstrzymał więc konie i zagaił do jednego ze zbrojnych o jakąś karczmę, w której można by się przespać, i czy duże tam obłożenie, ale ten tylko wzruszył ramionami i kazał im jechać dalej albo wynosić się do diabła, bo przejazd blokują.

 

***

 

Wstrząsy nie powtórzyły się więcej, ryki w końcu ucichły. Budynek przetrwał, choć nie w całości. W niespełna pół godziny później drzwi się uchyliły i Goran Sivny dostrzegł w progu wysoką, ale wyraźnie przygarbioną sylwetkę. Odetchnął z ulgą i ruszył w stronę budynku.

 

***

 

– Jaskier! Zagraj coś!

– Co? Mam grać? Teraz?

– Graj, mówię!

– Ty tak na… – Bard urwał. Zrozumiał, że spieranie się nie ma najmniejszego sensu. Złapał lutnię i popatrzył na nią bezradnie. – A co mam zagrać?

– Nie wiem, do cholery! Ty tu jesteś grajkiem!

– Może by tak…

– Nieważne, co, byle jak najgłośniej! Nuże, zaczynaj!

Poeta westchnął, przeleciał palcami po strunach i rozdarł się na cały głos:

 

Panna Róża, miła Róża!

Panna Róża, hen, zza wzgórza!

Ta, co chętnie się położy

I wnet da się wy… całować!

 

Panna Róża, miła Róża!

Panna Róża, hen…

 

– Jaskier!

 

zza wzgórza!

 

– Jaskier!

– No co!?

– Wystarczy!

Bogom niechaj będą dzięki, bo nie znoszę tej piosenki! – zanucił poeta, wciąż w tym samym rytmie. – Za bardzo prostacki ma rym, by kalać usta artysty takiego jak ja.

Ale jego towarzysza już przy nim nie było.

 

– Stój, jeśli ci życie miłe! – Goran Sivny usłyszał chrapliwy rozkaz tuż po tym, jak umilkły słowa karczemnej przyśpiewki, która niespodziewanie rozdarła nocną ciszę. – Ani kroku dalej!

Obejrzał się za siebie i zobaczył, że z mroku wyłania się nie kto inny, a sam Geralt. Tuż za nim biegł wysoki blondyn z lutnią w dłoniach. Był brudny i wyraźnie wyczerpany, jakby właśnie odbył daleką podróż, a mimo to wciąż sprawiał wrażenie eleganckiego, żeby nie powiedzieć – wymuskanego.

– Geralt, co ty robisz TUTAJ? I kim jest ten…

– Później! – uciął wiedźmin, a potem zwrócił się w stronę domku.

– Wyłaź, błaźnie! – ryknął. – Albo ja tam wejdę!

Odpowiedziały mu cisza i mrok. Stojącej w progu postaci już nie było.

– Jaskier, wyjaśnij panom krasnoludom wszystko, a ja zaraz wracam… – I zniknął w domku. Po raz kolejny.

Poeta już otwierał gębę, by wyłożyć całą złożoność problemu Goranowi i jego drużynie, gdy w budynku rozległ się szczęk stali. Kilka bardzo szybkich uderzeń, chwila przerwy, potem znów szczęk broni, krzyk, jęk i cisza.

W drzwiach stanął wiedźmin. W jednej ręce trzymał miecz, w drugiej dużą kulę na czymś w rodzaju grubego sznura. W ciemności nie dało się rozpoznać, co to.

– Geralt, wszystko w porządku!? – krzyknął Sivny i ruszył w jego stronę. – Co się tu dzieje, do wszystkich diabłów?!

– Stój! – Tym razem to Jaskier powstrzymał krasnoluda. – Geralt, to ty?

– A jak myślisz?

– Udowodnij!

– Jesteś najgorszym poetą świata, Jaskier!

Trubadur odetchnął.

 

***

 

Arraves Prock w milczeniu przyglądał się leżącej na jego biurku głowie. Glina, z której ją zrobiono, była już sucha i popękana. Nos złamał się u nasady, a większość włosów po prostu wypadła. Ale twarz golema nadal dało się bez trudu rozpoznać.

Jaskier, jak zwykle łasy na uwagę wszystkich w około, dokładnie opowiedział zebranym swoją historię od początku do końca, oczywiście mocno ubarwiając przy tym niektóre fragmenty, a inne zupełnie zmieniając. Nie żałował zebranym również dywagacji i swoich przemyśleń oraz płynących z nich, bezwzględnie słusznych, wniosków. Finalnie zatem to, co mogło zostać wyłożone w ciągu kilku chwil i w dwóch zdaniach, rozwlekło się na co najmniej kwadransik. Jednak poecie należy oddać sprawiedliwość i zaznaczyć, że główny nurt jego historii pozostał praktycznie niezmieniony.

Kiedy skończył, głos zabrał Sivny i przedstawił swoją część tej zdumiewającej opowieści. Gdy zamilkł, po raz pierwszy odezwał się starosta:

– Dwóch rzeczy nie rozumiem, ani trochę, niestety i przepraszam bardzo – rzekł. – Kto i dlaczego? Kto był gotów zabić tylu ludzi… i nie tylko ludzi… żeby… żeby… no właśnie, po co to wszystko?

– Jeśli dobrze wszystko zrozumiałem, to nie zginął nikt, prócz Bardo Olawina – odparł wiedźmin.

– Co? Ale przecież… Jak…? To niedorzeczne! Przecież widzieliśmy… Osobiście byłem…

– Niech pan pomyśli, Prock. – Wiedźmin przerwał irytujący bełkot starosty. – To, co dzisiaj widzieliśmy, od początku do końca było mistyfikacją. Nie ma czegoś takiego jak dash. I z całą pewnością nie było tam żadnego innego demona. Jakiś rodzaj magii owszem, wyczułem, ale na pewno nie pochodziła ona z innego wymiaru. To raczej jakieś nasze swojskie abra-kadabra, te krzyki, wstrząsy i tak dalej, zlokalizowane w tym pseudomagicznym kręgu i przygotowane po to, żeby przekonać wszystkich, iż cała rzecz dzieje się na serio. Prawdę mówiąc, postawiłbym na to Jaskra razem z jego lutnią.

– Demon… i cała reszta… – rzekł Goran, patrząc na makabryczne trofeum wiedźmina – może i było sztuczne, ale trupy już nie, ręczę za to słowem.

– Zatem zacznij bardziej je szanować, krasnoludzie, bo za chwile staniesz się niemy.

– Jedno jest pewne: kopia, ktokolwiek ją zrobił, była, jak widzę, doskonała nie tylko z wyglądu, ale i pod każdym innym względem – Sivny uśmiechnął się mimowolnie. – Dzieło prawdziwego geniusza.

– A jednak geniusz się pomylił – powiedział Geralt. – Albo raczej nie był w stanie skopiować wszystkiego.

– Prawdę mówiąc, nadal nie mogę uwierzyć że nikt wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Że ja nie zwróciłem na to uwagi… – zasępił się Goran. – Przecież w Mahakamie, skąd pochodzę, bardzo sobie cenimy biżuterię, zwłaszcza tak piękną i użyteczną…

– Nie dręcz się tym, mości Sivny. Jeśli się nie mylę co do osoby sprawcy całej tej farsy, to mus ci wiedzieć, że osobnicy jego pokroju robili w ciula już mądrzejszych niż ty i niż ja.

– Zaraz, zaraz! Po kolei! – krzyknął Jaskier. – Mów z sensem i po kolei, Geralt. Miało być o tych trupach, potem to, tam, sramto i owamto. Otworzyłeś dziesięć kwestii naraz, nie zamknąłeś żadnej i teraz to już sam nie wiem, o czym w ogóle gadamy. Z sensem i po kolei.

Prock poparł grajka nieartykułowalnym chrząknięciem.

– Wciąż o jednym i tym samym przecież. Wszystko jest w sumie banalnie proste, jeśli poskładać poszczególne elementy do kupy – zapewnił wiedźmin, jednak pozostali najwyraźniej nie podzielali tego zdania. Na moment zapadła bowiem pełna konsternacji cisza, którą wreszcie przerwał Jaskier.

– Kurwa mać, z tobą tak zawsze… Mówże wreszcie, człowieku! Co to za pomysł z tymi trupami? Skoro tyle osób je widziało, to jak mogło ich nie być?

– Właśnie! Uroiło się nam wszystkim czy jak?

– Dokładnie tak! – Geralt skinął głową. – Sami pomyślcie, co jest łatwiejsze: zaczarować garstkę osób tak, by były przekonane, że istnieli jacyś ludzie i zostali zamordowani przez niezidentyfikowanego potwora, który nie zostawia po sobie śladów, czy zaczarować wszystkich pozostałych, by byli przekonani, że te konkretne osoby nigdy nie istniały, więc też i nie zostały zamordowane? Jaką trzeba mocą dysponować, by móc dokonać czegoś takiego? Albo co jest łatwiejsze: perfekcyjnie zatuszować ślady prawdziwej rzezi, krwi, trupów i tak dalej, czy wmówić komuś tę rzeź, a potem po prostu zdjąć iluzję i ukazać im prawdziwy obraz miejsc, w których miały się one niby odbyć?

– Więc… Xardar? Mag? Ale… Ale po co? – zadumał się Prock?

– Zaraz, zaraz! – Sivny ożywił się nagle. – Jeśli masz rację, Geralcie, to śmierć Bardo też była przewidzeniem? On sam od początku do końca był tylko naszym urojeniem? Czy tak?

– Niestety, Olawin żył i zginął naprawdę. Najlepiej świadczy o tym fakt, że Xadar nie zdołał zataić jego śmierci tak jak innych rzekomych ofiar. Nieszczęśnik posłużył za przynętę, by was sprowokować i zwabić do tego domu.

– Tylko po co to wszystko?

– Tego właśnie nie wiem… Mam co najwyżej pewne podejrzenia – mruknął wiedźmin. – Jedno jednak wydaje się pewne: Sivny i jego ludzie mieli tam zginąć dzisiejszej nocy, zwabieni w pułapkę. Bez urazy, kapitanie, ale gdybyście tam weszli, byłoby po was. Sam się ledwo wybroniłem, prawdę mówiąc. A i to tylko dlatego, że w porę użyłem znaku i zdołałem na moment otumanić przeciwnika.

– Więc Xardar, jeśli to rzeczywiście on, zorganizował cały ten kabaret, tylko po to, żeby zabić mojego biednego Gorana? – zapytał starosta. – Przecież Goran nigdy nic złego mu nie zrobił, prawda, Goranie?

– Z pewnością nie chodzi tu o pana Sivnego. Jego mógłby zabić w jakikolwiek inny sposób, pewniej, szybciej i bezpieczniej, bez zostawiania za sobą tylu śladów. Goran miał być chyba po prostu konieczną ofiarą. Myślę, że Xardarowi chodziło o coś, czy raczej o kogoś innego… – odparł Geralt. – A konkretnie o mnie.

– Przecież to nie ty miałeś tam zginąć, tylko my – zauważył Goran. – Zresztą niby dlaczego Xardar miałby chcieć cię zabić? Przecież się nawet nie znacie.

– Mam wielu wrogów, zwłaszcza wśród magów. – Wiedźmin wzruszył obojętnie ramionami, a potem wyszczerzył się paskudnie. – Nie wiem czemu, ale jakoś tak to już jest, że oni wszyscy cholernie mnie nie lubią.

– No dobrze, załóżmy, że masz rację. Ale to nie zmienia faktu, że akurat twoje życie nie było zagrożone ani przez moment.

– Czyżby? A co by się ze mną stało, gdyby po całej Temerii, albo i całej Północy nawet rozeszła się wieść, że oszalałem i w niewyjaśnionych okolicznościach wyrżnąłem pięciu krzepkich krasnoludów, a potem, zapewne, uciekłem? Przy odrobinie szczęścia pożyłbym na tyle długo, by się dowiedzieć, dlaczego wszyscy nagle chcą powiesić mnie za jaja na pierwszym lepszym drzewie.

– Tylko czemu po prostu nie posłał golema, żeby ten w biały dzień zabił kilku ludzi i uciekł?

– Może bał się, że jednak ktoś go schwyta i cała mistyfikacja wyjdzie na jaw, może chciał nie tylko zrobić ze mnie kryminalistę, ale też ośmieszyć jako fachowca? A może po prostu lubi bawić się lalkami, kto go tam wie? Zresztą czas już chyba najwyższy, żebym złożył mu wizytę, bo gotów jeszcze zacząć coś podejrzewać. A jak już tam będę, to utniemy sobie pogawędkę. Raczej krótką.

 

***

 

– No, jesteś wreszcie! Co tak długo? Wszystko poszło zgodnie z planem?

– Tak. Doskonale – beznamiętnie odparł wiedźmin. – Co dalej?

– Teraz, niestety, musimy się pożegnać, przyjacielu – westchnął Xardar. – Przykro niszczyć takie arcydzieło, ale zrobiłeś już, co do ciebie należało. A prawdziwy Geralt niech się teraz martwi… Niech się ukrywa, niech ucieka, niech sczeźnie! – roześmiał się Mag. – Zresztą… Po co ja ci to mówię? Chyba naprawę tracę zmysły. No, żegnam.

Czarodziej uniósł ręce w stronę wiedźmina i zaczął wymawiać zaklęcie. Po kilku pierwszych słowach, gdy magia zaczęła wibrować w powietrzu, przerwał jednak i spojrzał na Geralta szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.

Medalion na piersi wiedźmina wyraźnie drgał.

– Ty…? Skąd…? Przecież miałeś być… – Klinga wiedźmińskiego miecza przeszyła maga na wysokości wątroby. Ciało praktycznie nie stawiało oporu sederytowemu ostrzu. – Na południu…

– Miałem zrobić w życiu wiele rzeczy, ale też mi jakoś nie wyszło – mruknął Geralt. – Wyjaśnij mi, dlaczego, a obiecuję, że czeka cię nie najgorsza, może nawet bezbolesna śmierć.

Czarodziej postąpił krok do przodu, coraz bardziej nabijając się na ostrze, i słabnącym głosem wyszeptał kilka słów wprost do ucha wiedźmina.

 

***

 

– Wiesz, Geralt, musimy znaleźć ci jakąś porządną wiejską dziewuchę. Cichą i spokojną, a przy tym najlepiej takiej urody, żebyś umiał odróżnić, gdzie ma przód, a gdzie tył, ale żeby raczej nie wzbudzała sensacji – rzekł Jaskier, gdy wjechali już na redańską część Białego Mostu i powoli zaczęli zbliżać się ku strażnicy, na której łopotały proporce ze srebrnymi orłami. – Bo przez tę wiedźmę kiedyś naprawdę napytasz sobie biedy, zobaczysz! Yennefer ma niespotykany wręcz talent do przyciągania prawdziwych wariatów. A, świat, jak widać, aż się roi się od szaleńców.

– I głupców – dodał wiedźmin, patrząc na poetę wilkiem. – Nie zapominaj o głupcach.

Koniec

Komentarze

Nie napracowałeś się. Mało oryginalne. Na średnim poziomie. Krasnoludy tępe, aż zgrzyta. Jaskier sztampowy. W zasadzie tekst oparty na jednym pomyśle. Reszta to otoczka dialogowa.

pozdrawiam

Nie dam rady przeczytać w pracy, więc sobie drukuję i poczytam w drodze do domu.  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Fajnie napisane, ale jak powiedział juror – bardzo sapkowskie. Tak bardzo, że nie widać w tym Cienia Burzy. 

A zostało Ci jeszcze gdzieś w tekście “Wam” dużą literą i jakieś literówki.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Intryga trochę grubymi nićmi szyta, choć napisane dobrze i czyta się szybko i gładko. Sporo literówek jak na konkursowy tekst. Raz piszesz Xardar, innym razem Xadar, a w ostatnim akapicie masz Geralat :) Widać, że spieszyłeś się przed wysłaniem, bo gdzieś w jednym zdaniu trzy razy wspominasz imię Goran.

Co do fabuły to pomysł z kimś podszywającym się pod Geralta wydaje mi się fajny, ale nie do końca wykorzystany. Wiedźmin tak naprawdę nie jest zagrożony, a i rozwiązanie tajemnicy przychodzi mu z ogromną łatwością. Do tego zdziwiło mnie trochę, że mag nie zorientował się, że jego golem został unicestwiony, a Geralt wszedł do niego jakby nigdy nic.

 

roześmiał się Mag.

 

No i dziwiłem się dlaczego mag często używałeś z dużej litery.

Nie mam pojęcia, ile kogo jest w tym tekscie, bo Wiedzmina czytałam dziewczęciem ledwo będąc, a to dawno było. Oceniam więc jako utwór samodzielny. Więc szału nie ma, ale czyta się gładko. Sama intryga taka sobie, ale sceny z Jaskrem już fajne. dialogi z początku dość soczyste i mają swój urok.

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

Ja tak na szybkości, przelotem, bo muszę się przespać; czasem trzeba.

Dzięki wszystkim za odwiedziny, komentarze, kilki i inne fajności.

Za wytykanie literówek i innych błędów również. Z boską pomocą (<3) chyba udało mi się wyeliminować, jak przypuszczam, większość, ale gdyby ktoś coś jeszcze, to proszę, punktujcie mi je tutaj bezlitośnie. Niechaj w oczy kole.

Jako ciekawostkę powiem tylko, że wszystkie co do jednej znalezione literówki – oraz znamienita część innych błędów – powstały już podczas poprawek pokonkursowych (co nie znaczy, że wcześniej żanych n ie było – były, owszem, ale zostały wyeliminowane… i, niestety, zastąpione dwukrotnością nowych;).

 

Wrócę tutaj pewnie jeszcze i to, jak przypuszczam, prędzej niż później, to pogadamy.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

A gdzie tag “wulgaryzmy”?

Przypomniałeś mi, dlaczego, między innymi, nie lubię Asa i jego twórczości. Czytając Szaleńców… miałam wrażenie, że czytam oryginał, a nie opowiadanie fanowskie.

Nie wiem czy i jak się odnieść do literówek, bo drukowałam rano, czytałam dopiero co, nie wiem, kiedy poprawiałeś. Tak czy inaczej przydałoby się kiedyś przełożyć Cię przez kolano za to pisanie na kolanie ;)

Piękną intrygę wymyśliłeś, dałam się nabrać i gdy Goran ze zdumieniem spoglądał na Geralta, który pojawił się znienacka z niespodziewanej strony, ja też ze zdumieniem zastanawiałam się, o co w tym chodzi. A potem z napięciem czekałam co dalej. I g…uzik. Dalej już był koniec. Taki trochę za szybki (składam zażalenie, bo skończyłam czytać w połowie drogi do domu i dalej się nudziłam).

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Próbowałem czytać, ale prędko się znudziłem. Nie lubię, kiedy autorzy siadają na grzbiecie innym, bardziej znanym twórcom. No chyba, że autor jest zakochanym w Sapkowskim nastolatkiem. Ponadto rekomenduję autorowi lepszą znajomość łaciny. Pozdrowienia.

Przeczytałem, ale fanem S nie jestem, więc i o Twoim opowiadaniu nic interesującego nie napiszę. No może to, że dialogi misię – fajnie wyszły. 

Moją opinię już znasz. Przykrość, że ostatecznie wyszło za duże stężenie Wiedźmina w Wiedźminie, tym bardziej, że dla mnie to raczej na plus opowiadaniu. 

Ale mam wrażenie, że zbutowałam Cię za słabo i należy Ci się jeszcze kilka kopniaków. 

 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Twórczości pana Sapkowskiego nie znam, choć z grubsza wiem, co napisał, więc nie umiem ocenić, Cieniu, czy tylko się inspirowałeś, czy może coś powieliłeś.

Jakkolwiek miałam wrażenie, że z podobnymi opowieściami już się zetknęłam, to Twój wydał mi się pomysł na sprawę, do której został zatrudniony pan wiedźmin, pozostałe wątki były jakby znajome. I choć to nie moja bajka, czytało się przyjemnie, jak na rozrywkowe opowiadanie przystało. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sympatyczny tekst. Zaskoczenie na końcu było i intensywnie się zastanawiałam, kim jest ten, tak dokładnie skrywany, towarzysz Jaskra. Nie wiem tylko, czym Geralt tak podpadł…

miasteczko przycupnięte nico na wschód

Literówka.

jeśli poprosił będzie o więcej,

Coś się posypawszy.

Babska logika rządzi!

Hej, cześć, siema!

 

Zachowam, pozwolicie, kolejność chronologiczną, przy czym czasem być może będzie się to rozjeżdżać.

Generalnie i w ogóle, to fajnie, że chciało Wam się czytać takiego kloca.

 

Gwidonie, dzięki za bibliotekę. Nie spodziewałem się jej od Ciebie, wnosząc po tym, jak odebrałeś tekst. W dwójnasób miła to więc niespodzianka.

Pozwolę sobie jednak nawiązać pewien dialog, może nawet polemikę, z Twoim komentarzem.

 

Nie napracowałeś się.

Zapewne mógłbym bardziej, ale samo się nie to opowiadanie nie napisało. No i wciąż mam gdzieś w głowie wspomnienie tych wszystkich litrów kofeinowej trucizny, od której zazwyczaj stronię, a której przy pracy nad tekstem sobie nie żałowałem.

 

Mało oryginalne. Na średnim poziomie.

 

Ani oryginalności ani poziomu tego tekstu oceniać nie śmiem, choć z całą pewnością pomysłu świadomie nie plagiatowałem.

 

Krasnoludy tępe, aż zgrzyta.

Przykro słyszeć, choć nie przeczę, że co najmniej jeden miał być takim właśnie zakutym łbem.

 

Jaskier sztampowy.

 

Tu, przyznaję, mocno zabiłeś mi gwoździa.

 

Za PWNem:

sztampa «mechaniczne powtarzanie utartych wzorów, zwłaszcza w twórczości artystycznej; też: taki powtarzany wzór»

A więc mój Jaskier mechanicznie powtarza utarte wzorce. No okey, z tym, że jedynym znanym mi utartym wzorcem Jaskra jest… Jaskier, ten oryginalny, Sapkowskiego. Tak więc mój podróbk, wychodzi na to, jest po prostu dobrym odwzorowaniem pierwowzoru. A w takim ujęciu sprawy, generalnie rzecz ujmując, określenie “sztampowy” jest, choć chyba nie miał być, komplementem. Ergo – dziękuję.

W zasadzie tekst oparty na jednym pomyśle. Reszta to otoczka dialogowa.

Jeśli dobrze pamiętam – a pamięć jeszcze nie tak tragiczna, jak powinna być, biorąc pod uwagę to i owo – wszystkie opowiadania Sapka opierały się na takim właśnie schemacie: w miarę liniowa fabuła i dialogi – w jego wykonaniu – genialne. Nie jestem więc pewien, czy to faktycznie źle.

 pozdrawiam

Ja również pozdrawiam

 

Śpioszko, Ty, choć pisałaś na raty, byłaś następna. Zakładam, że jeden z klików był Twojego autorstwa, więc kłaniam się zań nisko, po samo klepisko.

O wulgaryzmach nawet nie pomyślałem, bo dla mnie wiedźmin i przekleństwa to taka sama oczywistość jak, dajmy na to, King i zdupcone zakończenie.^^

Teraz kwestia, która – nie potrafię zrozumieć ani jak, ani czemu – okazała się moim przekleństwem. I tu wypowiedź trochę uogólnię, bo nie tylko Ty zwróciłaś mi nań uwagę. Również gravel, bemik, juror, zakładam, że MC (jeśli mam rację, to mam i pecha sparciałego; bardzo chciałbym, żeby kiedyś na cosik mojego fachowym okiem zyrnął inny redaktor i wyraził swoją opinię, również fachową), i może ktoś jeszcze mi to wytykał: tekst jest tak bardzo sapkowski, że można by pomylić z oryginałem.

Zresztą przy okazji podrabiania Lovecrafta też słyszałem podobne, ekhem, zarzuty. Rzekłszy szczerość, rozkminiam rzecz całą już chyba od tamtego czasu i jakoś ni wuja nie wiem Ci ja, o co tutaj chodzi i w czym tkwi problem. Ani czym problem w ogóle jest.

Abstrahując już od H.P.L. i skupiając się na Sapkowszczyźnie: wpadł mi jakiś tam pomysł na historię akuratnie o Geralcie i Jaskrze. Tudzież odwrotnie, chciałem pisać akurat o nich, bo to raz, że większe wyzwanie, dwa, że sama frajda. Tak więc pokminiłem i wymyśliłem sobie historię (pomysł na podróbkę pojawił się gdzieś na samym początku już), do której wziąłem (a przynajmniej próbowałem) wiedźmina takiego, jakim uczynił go AS. Z Jaskrem podobnie. I opisałem tę ich przygodę. Tyle. Serio.

Nie siliłem się, żeby kopiować Sapka, tylko starałem się utrzymać klimat jego prozy. Udało się, fajnie. Tylko dlaczego to takie złe, że aż błędne?

No i nie mam pojęcia, jak miałbym w tym tekście “ukazać Cienia”. Co to właściwie znaczy? Czym miałoby to być, jak wyglądać, w jaki objawiać się sposób?

Imponuje mi własna głupota, ale naprawdę nie trybie, o co w tej idei chodzi. Co – nawiązując do słów Jurka – miałbym dodać od siebie? I jak? Naprawdę pisałem po swojemu i tworzyło mi się bez żadnych problemów, płynnie, naturalnie, przyjemnie. Bez poczucia, że staram się kogoś podrobić czy skopiować. Z Lovecraftem było podobnie.

Co więcej, gdybym bohaterami “Szaleńców…” uczynił zupełnie innych bohaterów, a tekst nie byłby na konkurs wiedźmiński, styl zapewne obrałbym bardzo podobny, a pewnie nikomu przez myśl by nie przeszło, żeby w komentarz i odczucia wpleść Sapkowskiego.

I teraz nie wiem, czy to taki mój talent, że potrafię się w jakiś sposób naśladować różnych autorów, czy po prostu nie mam własnego stylu. Jakby nie było, irytuje mnie to i męczy, bo wcale nie mam ochoty zostać drugim ASem czy innym lovecraftem; wolałbym pozostać pierwszym Cieniem.

Ładewa, dosyć dupienia smutów.

Śpioszko, poprawiałam jakoś późnym popołudniem, więc z pewnością miałaś wersję kaprawą. Ale kolano kolanem, a faktem pozostaje, że większość błędów – nawet jeden z tych wytkniętych przez Finklę – powstały w ramach poprawiania starych. Wiem, powtarzam się.

Co do intrygi, zakończenia i zażaleń, to proszę je kierować do organizatorów konkursu, albo tego trepa, który jako pierwszy w historii wymyślił limity. Wiesz, jak ja je kocham i jak cudownie idzie mi współpraca z nimi.

Dziękuję Ci za przeczytanie, tym bardziej, że nie lubisz ASa, za komentarz, za punkcik (?) raz jeszcze i przede wszystkim za to, że czytałaś mnie na papierze; furda tam enefy i Jurory, bo ja i tak znalazłem się w druku!^^

 

Bemiczku, odnośnie sapkowania już się wygadałem, błędy – przynajmniej większość – poprawione, więc cóż zostało? Podziękować za wszystko, od przeczytania po bibliotkowanie. I życzyć szczęścia w drugim etapie.

A, no i może prosić o jakieś rozwinięcie tematu “braku Cienia”, bo naprawdę mnie to fascynuje.

 

belhaju, tekst powinien bronić się sam, ale skoro ten tutaj jest dupa i sobie nie radzi, to troszkę mu pomogę.

Wiedźmin nie miał być bezpośrednio zagrożony. Co więcej, miał być far far away (a po ślunsku: w pizdu stąd) i – jak to już zostało napisane – dorobić się problemów innego rodzaju. Co do rozwiązania tajemnicy, to nie przeczę, że cisnął mnie i limit i termin – takie syny – więc trochę to spłaszczyłem. Z drugiej strony Geralat (zrobiłeś/sam sobie zrobiłem tym dzień^^) był bardzo bystrym facetem, więc czułem, że mogłem sobie pozwolić na podobne uproszczenia. Zwłaszcza, że poszlak trochę mu w tekście zostawiłem. Co do Xa… jak mu tam, to nie był połączony z golemem żadnymi czarami, więc nie wyczuł, że tamten się kojtnął. Co za tym idzie, nie rozróżnił własnego dzieła od oryginału, póki nie było za późno. A “Mag” często pojawiał się z dużej jako nazwa własna; wszak cała okolica tak go właśnie nazywała.

Dzięki za odwiedziny i komentarz.

 

Fleur, i Tobie dziękuję za poczytanie, komentarz i bibliotekę. Fajnie też, że – mimo iż opowiadanie nie do końca Ci podeszło – przebrnęłaś bez bólu i nawet znalazłaś w nim coś dobrego dla siebie.

 

Ryszardzie, doceniam, że próbowałeś. Zarzut “siadania na plecach” odnajduję jednak krzywdzącym, i to nie tylko mnie, ale także dla bemik, gwidona, UthModara i pozostałych stu kilkudziesięciu osób, które podjęły rękawicę i spróbowały wziąć udział w konkursie. Dla organizatorów pewnie też.

Dla mnie to była – i jest nadal – fajna przygoda, a przy tym spore wyzwanie i kupa zabawy, a nie próba wybicia się na cudzym nazwisku i pomysłach. Gdzieś tam nawet wyrażałem niechęć do takiego sposobu otwierania sobie drogi do literackiej kariery (o ile jeszcze można w moim wypadku mówić o otwieraniu). Ale mniejsza z tym. Mam za to pytanie, czy znudziłeś się, bo tekst słaby, czy dlatego, że to fanfik? Jeśli słaby, dlaczego mi tego nie wytknąłeś, może bym się czegoś nauczył, coś zrozumiał, coś dla siebie wyniósł; mam, jak wierzę, na tyle pokory, że potrafię słuchać starszych i bardziej doświadczonych. Jeśli dlatego, że fanfik – czego nie ukrywałem przecież – to dlaczego w ogóle zacząłeś czytać? Żeby móc mnie zmieszać z błotem i wyrazić własne poglądy?

Wybacz ostre słowa, ale po prostu nie umiem się oprzeć wrażeniu, że temu miał służyć Twój komentarz, zwłaszcza, że pod opowiadaniem Gwidona napisałeś coś bardzo podobnego.

I rozwiń, proszę, tę myśl o łacinie. Zaintrygowałeś mnie, a ja – generalnie – nie lubię nie wiedzieć.

 

Blackburn, profanie!^^ Dzięki, że zechciałeś się pomęczyć nad czymś, czego nie lubisz. Zostało Ci to zapisane. I radość, że misie. Misie są fajne. I takie mięciutkie…

 

Gravel, kopoj! Zapracowałaś sobie na ten przywilej jak górnik przodowy na trzynastkę. I dzięki, choćby za to, że jeszcze nie śpisz.

 

Reg, szczerze przyznaję, że nie wiem, na ile i skąd reszta znajoma, ale pewnych schematów uniknąć raczej nie sposób, zwłaszcza w narzuconym uniwersum i operując tak specyficznymi bohaterami. Pomysł jednak rzeczywiście najmojszy.

Dziękuję Ci serdecznie za pomoc przy tekście. Żałuję tylko, że nie zgłosiłem się po nią w odpowiednim czasie. No, ale, spóźniona czy nie, i tak pozostaje bezcenna, jak zawsze.

 

Fifi, ciesze się Twoją satysfakcją. I dziękuję za łapankę. A fakt, że dorwałaś tylko dwóch baboli, świadczy o tym, że tekst jest już zupełnie oku znośny, dupie miętki, żołądku strawny, co też cieszy.

A co do wiedźmina i maga… no cóż, odrzuceni faceci bywają naprawdę upierdliwi.

 

Piąta Siło – dzięki!

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

No widzisz, Cieniu, doczekać się na papier nie mogłam, to sama sobie wydrukowałam ;) A nie, cyganię (niezamierzenie). Już czytałam Cię na papierze, ale nie opowiadanie, a recenzję Szabałowa :)

Asa nie lubię (między innymi) za język. Nigdy wulgaryzmów nie lubiłam, a on je wciskał gdzie się dało i nie dało (taki mój odbiór jednej przeczytanej lata temu książki). A Ty pojechałeś z nimi od początku. Staram się jednak odsunąć nieco na bok sam gust i docenić tekst pod każdym możliwym kątem i jak tekst zasługuje, to i klik ma.

 

PS. Też bym chciała o takiej porze siedzieć i pisać…

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

No i nie mam pojęcia, jak miałbym w tym tekście “ukazać Cienia”. Co to właściwie znaczy? Czym miałoby to być, jak wyglądać, w jaki objawiać się sposób?

 

Najprościej byłoby napisać o cieniach Geralta i Jaskra.

 

wszystkie opowiadania Sapka opierały się na takim właśnie schemacie: w miarę liniowa fabuła i dialogi – w jego wykonaniu – genialne.

 

Do Gońca załapał się fragment dialogów z Jaskrem, który wielce przypadł Malakhowi do gustu. I broń nas Boże, by wygrał tekst oparty o drętwe dialogi bez ciekawej fabuły.

Wiesz, Cieniu, spróbuję Ci wyjaśnić, o co mi chodzi z brakiem Cienia.

Wziąłeś dwóch sztandarowych bohaterów, wymyśliłeś akcję i już. Wszystko to było już u pana Sapkowskiego. Udało Ci się odtworzyć tak dokładnie Geralta, że miałam wrażenie, że czytam fragment powieści ASa. Fajnie, ale chyba nie o to chodziło. Tak mnie się przynajmniej wydaje. Nie miałeś ani jednej postaci, która odstawałaby od uniwersum wiedźmina, bo nawet te mniej znaczące “mogłyby się” pojawić w tamtym świecie. A historia – jedna z tych, które i Sapek mógł wymyślić. 

Wiesz, dam Ci kulinarny jesienny przykład: wiele osób piecze szarlotkę, ale najsmaczniejsza i największy podziw budzi ta, która zachowując cały urok jabłecznika ma jakiś tajemny, jedyny w swoim rodzaju składnik. Ta gospodyni zbiera pochwały.

Nie wiem, czy dobrze wyjaśniłam, nie znam też przecież dokładnie kryteriów , jakim kierował się juror, ale mam wrażenie, że zabrakło tu czegoś, co właśnie nie całkiem mieściłoby się w świecie wiedźmina.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Jest coś w tym, co Bemik pisze. Gdy czytałam jej opowiadanie, to nie umiałam się zdecydować – czy jest jak oryginał, czy jednak nie. Usiłując to sprawdzić sięgnęłam po książkę i zerknęłam ponownie po latach. W tekście Basi były/są elementy, jak w oryginale – np. Geralt i Jaskier jak żywi, ale było też jeszcze coś, coś bardziej bemikowego, czego nazwać i wskazać konkretnie w tekście nie potrafię, ale czuję.

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Śniąca – po poprawkach Geralt w ogóle przestał istnieć :-)

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Ech, tak to jest nie być na bieżąco… 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nie chciałam Cię zamęczać kolejną wersją tego samego. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

:) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Znaczy niby wiem, a nadal nic nie wiem. I cholernie mnie to wszystko frustruje. To znaczy nie mam zupełnie koncepcji, w jaki sposób miałbym się wybić poza sapkowszczyznę, ani jak zostawić w tekście coś “mojego”. Widać nie ma nic takiego i następnym razem faktycznie będę musiał skorzystać z rady gwidona. Szkoda. Z drugiej strony nie ukrywam też, że przy pisaniu nie miałem najmniejszej ochoty na łamanie jakichkolwiek schematów (choć też i nie próbowałem bawić się w kseroboja). Zapewne z tej właśnie przyczyny, że osobiście mam szczerą nadzieję, iż zarówno zwycięski tekst jak i wszystkie pozostałe, które trafią do druku, będą właśnie zachowywać klimat, styl, i, ogólnie rzecz ujmując, całą magię – dla mnie świetnych – oryginałów. Ingerencja w coś, co trąci doskonałością prawie na pewno skończy się zepsuciem efektu. Choć oczywiście mogę się mylić.

 

Śpioszko, nie wiesz o co prosisz. Ze wszystkich rzeczy, których nie należy mi zazdrościć, ta jest jedną z pierwszych na szczycie długiej listy.

 

Gwidonie, co do gońcowego fragmentu, to też muszę przyznać, że siadł mi w najlepszym wypadku średnio. Ale jak dla mnie – przynajmniej w przypadku sagi – wiedźmin stoi właśnie dialogami, a dopiero później opisami. Fabuła zaś robi zdecydowane tyły. W opowiadaniach i “Sezonie Burz” jest to zdecydowanie lepiej wyważone, ale, generalnie, kolejność składników i tak zostaje ta sama.

 

 

Pierdziele, idę sobie. Czas skończyć z fanaberiami o pisaniu i zająć się czymś sensownym, na przykład mechaniką.

 

Peace!

 

P.S. A zanim któraś pomyśli, by przepraszać za spam – czujcie się jak u siebie.

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Aha, zapomniałam napisać, że humor misie. :-)

Babska logika rządzi!

Cieniu, cut the bullshit, bo sie robi z Ciebie drama queen. Prosze nie strzelac fochow, tylko sie wziac za pisanie. De profundis clamavi ad te.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Podobało mi się, fajnie napisane, choć nie podzielam opinii zrównujących Cię z ASem.

Mam tylko jedną uwagę na początku Geralt siedząc na koniu nokautuje siedzącego na kucu krasnoluda. Tego się po prostu nie da zrobić w tej sytuacji. Konie musiałyby stać obok siebie (strzemię w strzemię) i bardzo blisko (mniej niż metr) ;)

Cieniu, chodziło mi właśnie o te schematy, których nie da się uniknąć w podobnych opowieściach: miasto z problemem, najemnik, karczma, mag i pozostałe postaci, jakże typowe w takich okolicznościach. To nie zarzut, napisałam tylko, że z podobnymi elementami fabuły już się stykałam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Autorze.

To, że nie doczytałem do końca, znaczy, że tekst mnie znudził. Tyle i tylko tyle. Zacząłem czytać, bo zaciekawił mnie tytuł, ale nie fabuła, bo wiedźmina mam już po dziurki w nosie. Jeżeli zaś chodzi o łacinę, to przeczytaj swój łaciński cytat w przedmowie.

Zdajesz sobie sprawę, że każdy komentarz jest oceną subiektywną – i taki jest mój komentarz. Nie ma w nim nic osobistego, bo mam kiepski zwyczaj pisać to, co uważam za słuszne.

Inaczej traktuję autorów początkujących, a inaczej starych wyjadaczy, jak Ciebie i Gwidona. I niech już tak zostanie. Pozdrawiam życzliwie.

Cieniu, mechanika ponad pisanie? To dopiero fanaberia!

 

Co do opowiadania… Szanowni, nie zlinczujcie mnie, ale nijak nie widzę tu ASa w dialogach. Nie wiem, czy za mało razy Wiedźmina czytałam (jakieś siedem), czy jego charakterystyczny styl już mi wsiąkł tak głęboko, że go nie dostrzegam, ale dialogi są – chociaż humorystyczne i lekkie – nie do końca Sapkowe. I będę się upierać przy tym ^^ natomiast opisy, o, one już są jak żywcem z sagi wyjęte. I bardzo ładne, gdzieś tam w tle.

Historia natomiast troszkę nudna. Troszeczkę zbyt rozciągnięta. Krasnoludy lubię, więc mi się smutno zrobiło przy niektórych scenach, lubię też Jaskra, także nie narzekam. Do końcówki się chyba autor nie przyłożył zbytnio, ta śmierć Maga taka jakaś, czy ja wiem, mało dramatyczna i za szybka. No i, tak nawiasem mówiąc, to się zastanawiam, ile osób wybrało na motyw przewodni do opowiadania konkursowego pojedyncze zlecenie. Wszyscy? :)

Wybitnie nie jest, ale klimat zachowany. I to nie kopiowaniem stylu, broń Melitele. Raczej po prostu ładnym odbiciem uniwersum, znajomością powieści, dobrym wyczuciem czarnego humoru, którego nie mogło zabraknąć. Fajne!

 

Cieniu, wczoraj wieczorem, walcząc z opadającymi kurtynami powiek, chciwie pochłonąłem Twoje opowiadanie (ba! czekałem niecierpliwie na wrzutę, jako że ją zapowiedziałeś).

Od samego początku było dla mnie bardzo wiedźmińsko :) Podążam za Gravel w opinii, że stężenie bardzo wysokie :) świetnie i płynnie się czytało :)

Hehe, Geralt patrzył wilkiem ;)

Cieniu, gratuluję empatii! Czytając, czułem się jakbym oglądał majstersztyk aktorstwa → oni nie udają, ani nie grają. Oni są nimi. To był Geralt. To był Jaskier. Pomimo dość dobrej znajomości Sagi i opowiadań, łyknąłbym że to oryginał (przynajmniej w większości).

W momencie braku opisu przyjaciela Jaskra → już miałem swoje podejrzenia.

 

Szarlotka pyszna, klasyczna :) Ciekawym szarlotki Bemikowej. I uthModarowej. I pozostałych, już upieczonych i tych obleganych aktualnie przez hordę Celsjuszy.

 

OFFTOP → nawiasem mówiąc, czytałem wszystkie Wasze H.P.Love, nie pozostawiłem komentarzy bo wszystko co chciałem powiedzieć, przedstawili pozostali. Postanowiłem jednak stać się bardziej aktywnym członkiem społeczności, nie tylko odbiorcą twórczości. ← koniec OFFTOPu.

 

Cheers :)

 

B

 

Całkiem fajne, czytało się dobrze, twist co prawda specjalnie nie zaskoczył, ale nic to. Gorzej, że zakończenie trochę bidne, a i natychmiastowe zamordowanie pana X. z zimną krwią jakoś mi nie podeszło (trochę nieGeraltowe mi się wydało). Wolałbym tam w finale jakiś dłuższy dialog widzieć.

 

A motyw z golemem prosto z ostatniego odcinka Robina z Sherwood :) Pszypadeq?

 

u Geralt siedząc na koniu nokautuje siedzącego na kucu krasnoluda.

W tym momencie zacząłem się zastanawiać, czy coś mi aby nie umknęło i czy oni z tych koni już czasem nie zsiedli.

 

 

“Tekst ma się bronić sam. Pewnie, tylko bywa tak, że nie broni się on nie ze względu na autora, tylko czytelnika" --- Autor cytatu pragnie pozostać anonimowy :)

Ja również po lekturze. Jakieś 70% tekstu na duży plus, ale im dalej, tym więcej kombinowania i zamotki, co odbija się na całości. Duże stężenie “wiedźmina w wiedźminie” – czyli sztampowość, jaką zarzucił ci gwidon, ale jak dla mnie to w porządku, takie wszak założenia konkursu. Podobało mi się, chociaż finał niesatysfakcjonujący. 

Witam nowych gości, szczególnie że zacni i w obfitości!

 

Fifi, podrapkaj ode mnie swoje misie za uszkami.

 

Gravelek, jak widzę, wziena sobie do serca uwagę Ryszarda i postanowiła wziąć moją edukację w swoje ręce utalentowane i szkoli mnie tu z łaciny równo. Tyle tylko, że zgubiłaś “Domine” na końcu, Moja Droga.^^ (kopnij-wklnij, google i Cieniu może cwaniaczyć. Magia internetu ;). I nie strzelam fochów, generalnie wypraszam sobie takie insynuacje. Po prostu jestem w czarnej dupie interpretacyjnej i – jakkolwiek to o mnie świadczy – mało przyjemne to uczucie.

BartkuS, Incognito96, mogę wysłać Waszą opinię o niespakowszczyźnie tekstu jurorom? Może jeszcze przemyślą dyskwalifikację…^^

Odnośnie tego, jak wiedźmin z krasnoludem się kotłowali, to w opisie stoi, że kuc od konia zatrzymał się o kroków zaledwie kilka, a potem, już z dialogu, domyślnie (choć żartobliwie) wynikało, że odległość na tyle była niewielka, iż takie wygibasy w grę wchodziły. Może to i niefortunność rzeczywiście i niedokładność z mojej strony, że nie napisałem tego wyraźniej, ale jakoś tak to wychodzi, że – raczej mimowolnie, bo nie dumam nad takimi sprawami za bardzo – pozwalam pracować wyobraźni czytelnika. W tym wypadku zadziałała ona jednak na moją niekorzyść, więc pewnikiem przysiądę w jakimś “niedługo” i sprawę przemyślę.

 

Regulatorzy, tak to już jest – jak się wejdzie między wrony… Może gdybym pociągnął opowiadanie w inną stronę… Nie, wtedy zwróciłabyś uwagę na inne schematy. Nihil novi, jak lubi sobie powtarzać ktoś mądrzejszy ode mnie. (A ja do konsensusu dochodzę, iż wiedźmin jest nieodwracalnie związany z łaciną, i to dwojakiego rodzaju w dodatku).

 

Ryszardzie, z ciągu Twojej poprzedniej wypowiedzi wywnioskowałem, że tekst Cię znudził, bo to fanfik. Mea cupla. Tak mi się to jakoś poskładało w jeden ciąg przyczynowo skutkowy. Mea cupla. Co do łaciny w przedmowie natomiast, to błąd – pierwszy, choć niestety nie jedyny, jaki popełniłem tamtej nocy – takiej był natury, że ręka drgnęła, zmęczona, a oko oślepło, bo umysł w malignie był już pogrążony; nie zaś niedoinformowany. Ergo, literówka, nie zaś klasyczna niewiedza. Mea maxima culpa.

Dzięki, że zwróciłeś mi na to uwagę.

Swoją drogą, uśmiałem się z tej cupli bardziej jeszcze niż z Geralata chyba.

Kłaniam się.

 

incognito, na szczęście lub nieszczęście (moje lub Wasze) mechanikiem okazuję się być gorszym jeszcze niźli pisarczykiem, więc i w tym piecu chleba nie upiekę.

W osobisty tekstu odbiór wtrącać się nie śmiem, więc tylko potwierdzę – nie pierwszy, ale może ostatni już raz – że końcówka jest pisana już na waryjota, w dodatku sprasowana przez limit, poza który i tak się przecież wylała.

Radość jednak, że finalnie Ci się podobało.

 

banshee, Twoją wypowiedzią jestem prawdziwie wzruszony i dziękuję Ci za nią. Takie słowa są dla mnie najlepszym trofeum, jakie mogłem zdobyć. A jeśli choć w części to za sprawą mojej pisaniny postanowiłeś się aktywować na portalu, to w w dwójnasób czuję się wyróżniony.

 

Vercenvard, przypadek. Robina ostatni raz widziałem w wydaniu Crowe’a, jeszcze w kinie. Piękny film. Jeden z niewielu, które mają w sobie to COŚ, co sprawia, że człowiek po zakończonym seansie czuję jakąś taką wewnętrzną radość i głęboką satysfakcję. Mam nadzieję kiedyś zrozumieć i określić, czym owo COŚ jest.

A wracając do wiedźmina, to nie siliłem się na twist jako taki, bo i AS w takowe wszak nie celował.

 

A koń (i kuc) jaki jest, każdy widzi… po swojemu.

 

Dzięki za odwiedziny.

 

uthModarze, dla Ciebie wiadomość zwrotną zacznę od gratulacji ponownych. W następnej kolejności mogę już tylko podziekować i – tak na finał już, westchnąć: wiem, wiem, zdupiłem.

 

 

Dzięki wszystkim za wszystko raz jeszcze i…

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Robina ostatni raz widziałem w wydaniu Crowe’a, jeszcze w kinie. Piękny film.

Nie podzielam entuzjazmu. Jak dla mnie w porównaniu do poprzednich tego typu filmów Scotta (Gladiator i Królestwo Niebieskie) straszna bida, nuda i niewiele ma to wspólnego z Robin Hoodem, to już wolę Księcia złodziei czy nawet Facetów w rajtuzach.

Ale obejrzyj sobie Robin z Sherwood (to ten serial z lat 80-tych, w razie wątpliwości :P) odcinek 12 i 13 sezonu 3 (Czas Wilka się to nazywa) to zobaczysz skąd skojarzenie.

 

to nie siliłem się na twist jako taki, bo i AS w takowe wszak nie celował.

 

Mniejsza z tym, czy się siliłeś, czy nie. On tam jest, tyle, że średnio zaskakuje :)

Swoją drogą – Geralt od początku wydawał mi się jakiś “podejrzany”, nie do końca geraltowy, teraz się zastanawiam czy to nie było aby zamierzone, choć po finale z panem X myślę, że chyba jednak nie :P

 

 

 

“Tekst ma się bronić sam. Pewnie, tylko bywa tak, że nie broni się on nie ze względu na autora, tylko czytelnika" --- Autor cytatu pragnie pozostać anonimowy :)

Cholercia, nie wiedziałem, że Wiedźmini mają zasięg ciosu półtora metra :D

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Vercenvardzie,

dla mnie Królestwo było wielką lipą. A Robin – sam nie wiem jakim sposobem – odnalazł drogę do mojego serca. Może chodziło właśnie o to, że tak bardzo różnił się od utartej konwencji tej opowieści. Znaczy inaczej – na pewno o to chodziło. Ale nie tylko o to. Naprawdę nie wiem, co jeszcze się w tym filmie kryło. I może tak jest lepiej, bo gdybym znał tajemnicę, nie byłaby ona tak fascynująca.

Prócz Scottowskiego Robina i genialnego Księcia Złodziei, bardzo podobała mi się też wersja filmowa z roku dwudziestego albo trzydziestego któregoś; już w kolorze, ale z barwami tak jaskrawymi, że oczy bolały, niezwykle teatralna, żywa, ekspresywna i sztuczna – no cudo po prostu!

Jeśli chodzi o mojego Geralta, to gdzieś tam, kiedy klarował mi się pomysł na fabułę, przemknęło przez głowę, by spróbować wprowadzić jakiś subtelny dysonans między wiedźminem A, a wiedźminem B (czyli tym jakby oryginalnym), by czytelnikowi ten podrabianiec gdzieś tam zgrzytał piaskiem w zębach, a potem, na koniec, zasmakował jednak swoistą satysfakcją.

Na dzień dzisiejszy nie umiem jednak powiedzieć, na ile kierowałem się tą wizją, a na ile faktycznie spartaczyłem – o ile spartaczyłem – Geralta.

 

Dj’u, tak to już jest – skorupka nasiąka przez całe życie, a w dniu omleta i tak okazuje się, że jajo w sumie wiemy…

Swoją drogą, jak to obliczyłeś?^^

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

dla mnie Królestwo było wielką lipą.

Wersja kinowa czy reżyserska? Nie widziałem tej pierwszej, ale wiem że to kastrat z którego wycięto 50 minut materiału, więc oglądać nie zamierzam.

W każdym razie: Królestwo Niebieskie – 9/10, Gladiator – 8/10, Robin Hood – 4/10.

 

i genialnego Księcia Złodziei

Poza Rickmanem nie przypominam sobie, żeby było tam cokolwiek genialnego (w dodatku miejscami skręca w stronę parodii i czasem się zastanawiam czy dany motyw był tam ,czy w “Facetach w rajtuzach”). No ale po Robinie z Sherwood każda inna wersja to dla mnie nędzna imitacja, więc to pewnie dlatego.

http://www.youtube.com/watch?v=Y8uMvUgnpwI

 

and nothing else matters.

 

Wracając do Geralta – no odbierałem go trochę jako jakiegoś “innego” Geralta, więc gdy się okazało, że to podróbka, to nawet mi to w jakiś sposób pasowało.

“Tekst ma się bronić sam. Pewnie, tylko bywa tak, że nie broni się on nie ze względu na autora, tylko czytelnika" --- Autor cytatu pragnie pozostać anonimowy :)

Widziałem tylko kinową, w dodatku nie w kinie i teraz mnie zaciekawiłeś w sumie. Niemniej dla mnie największym mankamentem tego filmu pozostaje Bloom, więc wątpię czy dodatkowe pięćdziesiąt minut oglądania go na ekranie zdołałoby zmienić moją opinię o filmie.

Generalnie do gościa nic nie mam, wręcz przeciwnie, ale on się nadaje na gładolicych elfów i karaibskich kochasiów, a nie na twardych, do bólu męskich bad matherfuckerów – a takim powinien być, uważam, Balian. I takim w sumie próbowano go uczynić. Bezskutecznie.

Gdyby jeszcze pozwolono Bloomowi grać tę postać “naturalnie”, to znacz z dopasowaniem do jego możliwości i preferencji, może by to jeszcze jakoś wyglądało (choć pewnie wyszedłby drugi Will Turner). Ale niestety, mimo wielu pozytywów, i tak jedyne, z czym mi się kojarzy “Królestwo”, to czkawka po Orlandzie.

 

W Księciu złodziei dla mnie genialne było natomiast wszystko, od ballady Collinsa, poprzez humor i bezpretensjonalność fabuły, po świetnego Costnera i chyba jeszcze lepszego Freemana.

Z tym, że brać pod uwagę należy, iż oglądałem ten film po raz pierwszy pacholęciem będąc w sumie jeszcze, a wtedy po prostu bezkrytycznie uwielbiałem przygodówki pod każdą możliwą postacią i cieszyłem się nimi w sposób nieskażony jeszcze jakimkolwiek krytykanctwem. Niemniej, kiedy oglądałem film po raz wtóry, już jako człowiek nieco bardziej ukształtowany, film nadal niesamowicie mi się podobał.

Serial natomiast… no cóż, po prostu kojarzę.

Tak naprawdę dyskutujemy tutaj jednak o gustach, a to w sumie nic innego jak lanie wody tak naprawdę.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Królestwo niebieskie tylko wersja reżyserska, czy jak ją zwą, ta krótka ma mniej wątków i nie wiem po ją zmontowali.

A poza tym, lecę do łazienki, to pa.

. Niemniej dla mnie największym mankamentem tego filmu pozostaje Bloom, więc wątpię czy dodatkowe pięćdziesiąt minut oglądania go na ekranie zdołałoby zmienić moją opinię o filmie.

Dla mnie on w tym filmie nie jest żadnym mankamentem, może stąd różnica w odbiorze.

 od ballady Collinsa,

Adamsa :)

 

 

 

 

“Tekst ma się bronić sam. Pewnie, tylko bywa tak, że nie broni się on nie ze względu na autora, tylko czytelnika" --- Autor cytatu pragnie pozostać anonimowy :)

Naprawdę napisałem Collinsa? Matko swej córki…

Wersje reżyserskie, generalnie, są tymi jedynie słusznymi.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Nie chciałbym przerywać dyskusji o filmach ; ))

Przeczytałem “Szaleńców i Głupców”. Całkiem przyjemna, dość wciągająca lektura. Spodobało mi się, jak podkreśliłeś ciemniejsze strony charakteru Geralta (fałszywego Geralta :P). Nie mam nic do zarzucenia pomysłowi na tekst, zazdrosny mag również był raczej wiarygodnym adwersarzem… Natomiast albo nie czytałem dostatecznie uważnie, albo tekst nie zawiera wystarczającej liczby wskazówek, by przed ścisłą końcówką móc choćby podejrzewać, o co chodziło. To dla mnie główny minus opowiadania.

 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Więc nie przerywaj, Mości Nevazie. Możesz za to dołożyć jakąś swoją cegiełkę.

 

Co do tekstu, to dziękuję za czytanie i druk i dobrych słów kilka. Prawdę mówiąc nie siliłem się na zostawianie jakichkolwiek tropów, co do tożsamości wiedźmina (może poza próbą – pewnie nieudaną – oddania “geraltowatości” tajemniczemu jegomościowi, którego ścigał Jaskier); AS nie silił się na jakieś mega twisty, więc i mnie nie zależało. Do tego widomo – moi najwięksi wrogowie: limit i deadline.

Mimo wszystko cieszę się, że mam kolejnego, w miarę usatysfakcjonowanego czytelnika.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Jeździec skulił się w siodle i kiwał bezwładnie w rytm kroków gniadej klaczy.

Kiwanie raczej lepiej wygląda, gdy jest się wyprostowanym… ;)

 

Oczy miał zamknięte, a dłonie wsparł na łęku siodła, luźno puszczając wodze.

Łęk jest bardzo siodlasty, szczególnie kiwając się skulonym na koniu ;)… wiec po, co znów siodło, skoro się powtarza? ;D

 

Gęsta, żółta flegma przeleciała tuż obok masywnego karku kuca, na którym siedział, i wgryzła się w piach traktu.

GĘSTA “flegma” z trudem przelatuje (z własnego doświadczenia) fakt. ;)

Natomiast “masywny kark” kuca, raczej wymagałby uzasadnienia. Wgryzanie się w Piach, też jest jakieś takie, choć. Jakiś specjanie hodowany kuc?

Bo wiesz, kuce, to tak naprawdę, takie mniejsze konie… ;)

 

kuca, na którym siedział

Dobrze, że wyjaśniłeś, że nie odwrotnie ;)

 

Mimo to, kiedy wierzchowiec zatrzymał się nagle i ostrzegawczo zarżał, mężczyzna natychmiast oprzytomniał i uważnie zlustrował dwóch pancernych krasnoludów, którzy zastąpili mu drogę.

Mimo czego? “Drogi Przyjacielu”? Flegmy? Kiwania się na boki w pozycji skulonej? ;) Wiesz, czasami warto zajrzeć, do tego, co się napisało, ale tu musiałeś wrócić ledwie kilka zdań, by wiedzieć, o co chodzi ;)

 

Teraz ujmijmy te, nie wiem, dwa trzy zdania, w Całość i przyjrzyjmy się IM akapit dalej :)

Wiedźmin zignorował zaczepkę. Nadal milczał i nie poruszył się, tylko beznamiętnie patrzył na drobne kropelki śliny, dopiero co osiadłe na starannie wyczesanej, czarnej brodzie nieludzia.

Po chwili przeciągającego się milczenia krasnolud stracił cierpliwość i warknął:

– Rozewrzesz pysk, póki ładnie proszę, czy będziemy musieli załatwić to inaczej?

Szarpnął gniewnie wodze, lecz kuc tylko zatańczył pod nim niespokojnie. Jeździec próbował zmusić wierzchowca do uległości, klnąc przy tym siarczyście, jednak bez efektu. Wreszcie nachylił się, złapał prawą ręką uprząż przy samym wędzidle i pociągnął tak mocno, że omal nie zwalił kucyka z nóg i sam nie wyleciał przy tym z siodła. Zwierzę zakwiczało z bólu, ale natychmiast się uspokoiło i posłusznie ruszyło do przodu.

 

Kto szarpnął? “mój przyjacielu”? ;)

“Nadal milczał i nie poruszył się”?

Wiesz, zwierzę, niby nie jest złym zamiennikiem kuca, ale, być może, jest lepszym niż wierzchowiec przynajmnie w przypadku Kuca ;)

 

A jeśli wyrażasz wątpliwości, że zaraz potem “zwierzę” ma zakwiczeć z bólu, oczywiście, to wiesz, zarżeć lepiej przystoi nawet kucykowi, “mój najdroższy”

 Tyle a propos chyba 1-2-3 pierwszych akaptów… ;)

 

Tak bez złośliwości pytam, bo skoro po takim wstępie we własnej “twórczości” masz oceniać innych, po prostu zastanawiam się, czy wybrałeś najlepszą drogę. Nie każdy może być NAWET krytykiem ;)

 

 

 

 

Ale, “Drogi Przyjacielu”, jeśli chcesz, bym kontynuował, to po prostu poproś.

Przecież mój wysiłek merytoryczny, choć przyznajmy ograniczony do kilku zdań, tylko pozwoli Ci się rozwinąć lub przynajmniej “ulepszyć” ;)

 

Więc proś lub lepiej więcej publikuj, bo przecież piórek chyba za mało i tak dawno temu ;).

Chętnie przeczytam ;D

Ech, Lisku Chytrusku o niewątpliwie miękkim futerku i przyjaznym wyrazie pyszczka. Jeżeli naprawdę masz problem z tymi zdaniami/fragmentami, to może warto zmienić coś w swoim życiu? Nie wiem, dietę może? A może po prostu nie czytaj dalej. No chyba, że obcowanie z tym tekstem sprawia Ci ten rodzaj przyjemności, jaki musi czuć kat obcujący z bezbronną (choćby pozornie) ofiarą do skopania. Będę niezmiernie szczęśliwy, mogąc dostarczyć Ci tego typu rozrywek i obiecuję przy tym, że jako mojemu przyjacielowi, nie będę psuł i utrudniał zabawy, co niniejszym wiąże się z tym, że bezbronność i bierność ofiary będą więcej niż tylko pozorne.

Nie mogę za to obiecać, że potraktuję Twoje starania poważnie, ani nawet, że moje z nimi obcowanie będzie w jakimś stopniu bardziej niż powierzchowne, przynajmniej póki nie dostrzegę, że sam traktujesz swoją misję z należytą estymą, co – rzecz oczywista – można potraktować dwojako: pierwszą, choć może wcale nie koniecznie bardziej wskazaną opcją byłby rzetelny, uczciwy i merytorycznie satysfakcjonujący komentarz. Drugą natomiast gnojenie mnie w sposób jednak bardziej zajmujący i wyszukany, a przy tym zabawniejszy, niż to, co raczysz nam prezentować mniej więcej od czasów upadku wspaniałego skądinąd Corcorana, który dla mnie naprawdę był postacią epicką, a którego (dla ułatwienia: “który” dalej odnosi się do Korcia) kolejne wcielenia jak na razie tylko mniej lub bardziej rozczarowują, co budzi pewne, miejmy nadzieję, że bezzasadne obawy, iż mój przyjaciel stał się ciężki już nie tylko we współżyciu, ale też w pomyślunku. Byłaby to strata niepowetowana.

 

Z wyrazami nienacechawanej jakimikolwiek podtekstami miłości,

Twój Cień

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Ech, Lisku Chytrusku, o niewątpliwie miękkim futerku i przyjaznym wyrazie pyszczka. Jeżeli naprawdę masz problem z tymi zdaniami/fragmentami, to może warto zmienić coś w swoim życiu? Nie wiem, dietę może?

 

Prosiłbym bardziej merytorycznie, przyjacielu.

Nie rozumiem, dlaczego moje uwagi, odnośnie pierwszych akapitów, ignorujesz i kwitujesz “zmianą diety”.

To chyba zły przykład, szczególnie jeśli jesteś Lożaninem ;)

 

Przecież po prostu pytałem, czy mam dalej analizować twoją “watę cukrową” w postaci tekstu?

Nawet jeśli będę w błędzie, to mnie z niego wyprowadzisz i Czytelnicy, ja i Ty, Wszyscy zyskamy na tej dyskusji. 

Nie jadam “Wat” tak ja Ty i nie deklaruję, że je lubię, ale dla dobra ogółu się poświęcę ;)

 

Więc tylko proszę o prośbę-zezwolenie, bym przeczytał dalej Twój Tekst, co w tym złego? :)

 

Wybacz, ale grono osób, które zwykłem prosić o czytanie czegokolwiek, co napiszę, jest bardzo wąskie. Wręcz elitarne. I takie je sobie, pozwolisz, pozostawię. Tak więc, jeśli chcesz czytać dalej, to na własną odpowiedzialność i ku własnej uciesze; jakkolwiek miałaby ona wyglądać.

Zasadność mojej ignorancji wobec Twoich uwag wyłożyłem już wcześniej, więc w skrócie: ciężko brać na poważnie słowa, które perfidnie obrażają inteligencję ich autora. Dlatego też wolę uznać to za mściwy żart i nie zastanawiać się, czy aby przypadkiem się w tej kwestii nie mylę.

Natomiast jeśli chodzi o moje kompetencje jako Lożownika, twórcy i człowieka (mniej więcej) inteligentnego, to podważanie ich jest Twoim niezbywalnym prawem i szczerze zachęcam Cię do zeń korzystania. Przypomnę Ci tylko,przyjacielu, że wdajesz się w ten sposób w polemikę nie ze mną, a z tą częścią tutejszej społeczności, która była uprzejma mnie w Loży umieścić.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Przypomnę Ci tylko,przyjacielu, że wdajesz się w ten sposób w polemikę nie ze mną, a z tą częścią tutejszej społeczności, która była uprzejma mnie w Loży umieścić.

 

No temu faktowi nie zaprzeczę :D

Doświadczyłem… Wiem.. wiem… jak wtedy polemika działa :)

 

Choć nie, jednak, wiesz, przyjacielu, twoja logika taka “przypomniająca o tzw. zapleczu” z nagła wydała mi się zupełnie nazwijmy to: “dyskusyjna” lub nawet głupia :)

 

Ale serdecznie dziękuję za przypomnienie, że nie działasz sam ;)

 

I niestety zdaję sobie sprawę, że znów wdałem się w polemikę nie tylko z Tobą, lecz zdaje się, z kimś, kto w niej nie uczestniczył. ;D

 

NIe martw się, Cieniu, jak już stwierdziłem, rozumiem, wiem itd, o co Ci chodziło, choć z drugiej strony dziwię się, że pozbawiasz kogokolwiek własnego zdania, tylko dlatego, że Ktoś oddał na Ciebie głos ;)

 

 

Dlatego wciąż nie rozumiem, dlaczego nie zaprosisz mnie, do porozmawiania o dalszych akapitach Twojego tekstu.

Przecież chyba warto. Nie “chyba” jestem przekonany, że tak, z korzyścią dla Wszystkich :)

“Sivny przypomniał sobie polecenie starosty i wyszedł, by zadbać o ich wykonanie”. – skoro “ich wykonanie”, to raczej polecenia

 

Chełm był ciężki i niewygodny” – zakładam, że nie chodzi o miasto w województwie lubelskim ;)

 

Przeczytałem z dużą przyjemnością, jako że kiedyś, lata temu, zaczytywałem się ASem. Gdyby ktoś mi powiedział, że to jest oryginał, to kupiłbym to bez zmrużenia oka. Nie wiem czy to pochwała czy zarzut, ale imo opowiadanie jest tak bardzo “Sapkowe” pod względem języka i sposobu prowadzenia narracji jak to tylko możliwe.

Twist mnie zaskoczył, a historia wciągnęła. W zasadzie wiele więcej od tego tekstu nie wymagam jako czytelnik, to nie jest proza Bułhakowa czy Dostojewskiego, a raczej literatura rozrywkowa. Jako taka spełnia swoją rolę z nawiązką.

Gdybym miał się czegoś czepiać, to dialog między magiem a wiedźminem trochę odstaje od reszty, niestety trochę taki “na kolanie”. Jakbyś chciał już zamknąć tę klamrę i mieć sprawę z głowy. Ale to detal.

Lisku, do dalszej dyskusji mogę Cię zaprosić i chętnie to czynię. Jest bowiem różnica między zapraszaniem kogoś do debaty na temat danego tekstu, a proszeniem tego kogoś, by ów tekst przeczytał. Na to pierwsze – oczywiście o ile będzie służyło czemuś więcej niż destylowaniu cukru z waty – zawsze znajdę ochotę. Co do drugiego natomiast, to nie jestem aż tak okrutny, by szczuć ludzi (i lisy) swoimi bazgrołami (wyjątkiem są tu wyłącznie osoby, co do których mam pewność, że zniosą i wybaczą mi ten sadyzm dosyć łatwo).

NIe martw się, Cieniu, jak już stwierdziłem, rozumiem, wiem itd, o co Ci chodziło, choć z drugiej strony dziwię się, że pozbawiasz kogokolwiek własnego zdania, tylko dlatego, że Ktoś oddał na Ciebie głos ;)

Ależ Mój Zacny, krzywdzisz mnie okrutnie tymi słowy i w konsternację wprawiasz głęboką, gdyż, albowiem i ponieważ nie wiem, co chciałeś w tym miejscu wyrazić. Albo inaczej: nie rozumiem, dlaczego powiedziałeś to, co myślę, że powiedziałeś. Jeśli uważasz, że powołując się na swój elektorat chciałem uciąć dyskusję i “pozbawić Cię zdania”, to zostaje mi tylko ponownie wyrazić zaniepokojenie pewnymi obserwacjami i zaproponować Ci coś, mam nadzieję, ciekawego: Otóż sugeruję, byś potraktował moje słowa w sposób dokładnie przeciwny do tego, w jaki odebrałeś je za pierwszym razem. Wyobraź sobie czyli, compadre, że nie ucinałem dyskusji, tylko sugerowałem, byś przeniósł ją gdzie indziej; najlepiej załóż wątek w hateparku i zatytułuj go jakoś tak, żeby nikt nie przeoczył i nikt przeoczyć nie zechciał – wiem, że potrafisz – i dopiero tam rozwijaj swobodnie podjęty tutaj wątek tyczący mojej persony. Osobiście uważam bowiem, że dyskusja na ten akurat temat pod tym akurat opowiadaniem dokumentnie mija się z celem. A to z tej cudnie prostej przyczyny, Drogi Przyjacielu, że tutaj przegapią go wszyscy albo niemal wszyscy zainteresowani, więc jedyną osobą, z którą będziesz mógł kruszyć kopie, jest akurat ta jedna, która nie ma ani prawa, ani najmniejszej, najtyciejszej nawet ochoty, by te kopie z Tobą kruszyć. Co więcej, jest bardziej niż prawdopodobne, że osobiście podam Ci broń do ręki, gdy ruszysz wojować o tę swoją sprawę. Tyle tylko, że nie tutaj, bo jeszcze zniszczysz mi wiatraki. A ja lubię moje wiatraki.

A teraz, jeśli zdołałeś sobie to wszystko wyobrazić, to uwierz całym sercem, że jest to prawda (powinno być łatwo, bo to jest prawda) i trwaj w tej wierze wytrwale, a Wszechświat odpowie. I wtedy zrobi się naprawdę ciekawie.

No cóż, mam nadzieję, że trochę ułatwiłem Ci życie i snucie szczwanych planów zdetronizowania legalnie wybranej… w sumie sam nie wiem, czym legalnie wybranym jestem, bo na pewno nie władzą.^^

 

silver_advencie, hełmy z głów!

Nim Tobie podziękuję za tak budujący komentarz, pozwolisz, najpierw podziękuję Panu Lisowi, który Fantastycznie się spisał, wyciągając to opowiadanie na światło dzienne, dzięki czemu, jak przypuszczam, zostało ono ponownie dostrzeżone: Fantastyczny Panie Lisie, za to dzięki należą Ci się. Więc dziękuję.

Okey, teraz z czystym sumieniem mogę podziękować i Tobie, silver_advencie: Dziękuję. Bardzo dziękuję.

Błędy poprawię, naturalnie, jak tylko skończę niniejszy komentarz. Literówka jak literówka, i lepszym ode mnie się to zdarza, lecz za ten chełm wstyd mi jak ostatnia cholera.

Co do zakończenia, to i owszem, masz rację. Chciałem – a raczej musiałem – to już je zamknąć. Tyle, że nie było ono napisane na kolanie jakoś bardziej, niż cała reszta. Było za to pisane już niemal po terminie (niemal, bo zdążyłem tylko i wyłącznie dzięki uprzejmości Redaktora Zwierzchowskiego, który przyjął tekst mimo, że dotarł on dopiero po deadlinie, i to okrężną drogą, jako że poczta coś mi ześwirowała i uparła się nie wysyłać opowiadania na wskazaną przez organizatorów skrzynkę, przez co przesrałem ostatnie minuty trwania konkursu na daremną walkę z technologią) i na dawno przekroczonym limicie znaków.

Tak więc nie mogło się udać. A szkoda, bo – jak wiadomo – koniec wieńczy dzieło, a prawdziwego mężczyznę poznaje się tym jak bla bla i coś tam.

Z drugiej jednak strony bycie totalną dupą zobowiązuje, więc tego typu marnotrawstwo potencjału mam wpisane w schemat istnienia i nic na to nie poradzę (a przynajmniej jak dotąd nie znalazłem na to sposobu).

Ale, ale! Ja tu dupie smuty, a klient przecież zadowolony. (Edit: no i powtarzam się bez sensu).

Słowami o tym, że nie rozróżniłbyś mnie od Sapkowskiego naprawdę zrobiłeś mi dzień. A może i dwa.

Co prawda nie mam ambicji by zostać drugim ASem, a pierwszym CieniASem, ale bardzo gościa podziwiam i szanuję jako pisarza, bo jak dla mnie naprawdę ma świetne pióro – zwłaszcza do postaci i dialogów – więc czytanie wiedźminów i husytów było, jest i mam nadzieję pozostanie dla mnie kwintesencją przyjemności, jaką potrafi dać tylko dobra literatura. I nawet jeśli przyjąć, że twórczość Sapka służy stricte rozrywce właśnie (co w sumie może nie do końca jest prawdą; osobiście uważam, że kryje się w tym wszystkim też i całkiem niemało mądrości; niemal ordynarnie uniwersalnej, fakt, ale przez to może i nawet bliższej przeciętnemu mądrali mojego pokroju), to i tak traktuję to przyrównanie jako komplement z najwyższej półki.

Choć z drugiej strony ta właśnie “sapkowatość” w jakimś sensie pogrążyła mnie w konkursie, zdaje się, więc sam już nie wiem, co myśleć o tym moim, ekhem, talencie imitatora. No, ale nic to – na dziś dzień po prostu będę się po dziecięcemu cieszył z usatysfakcjonowanego czytelnika.

Ale to później – najpierw spróbuję się wyspać.

Jeszcze raz dziękuję za odwiedziny i komentarz.

 

Peace!

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Miś przeczytał z przyjemnością. To, że przypomina Sapkowskiego, fajnie. Taki był zamysł autora i udało się. Gdy się dużo czyta, we wszystkim można znaleźć coś, co już się kiedyś widziało. I dobrze, lepsze to niż zupełna nowość nieudana. Miś odkurzył. Kto przeczyta, nie będzie miał krzywdy, a może satysfakcję. smiley

Nowa Fantastyka