Jeździec skulił się w siodle i kiwał bezwładnie w rytm kroków gniadej klaczy, która szła stępa szerokim, dobrze utrzymanym traktem. Oczy miał zamknięte, a dłonie wsparł na łęku siodła, luźno puszczając wodze. Mimo to, kiedy wierzchowiec zatrzymał się nagle i ostrzegawczo zarżał, mężczyzna natychmiast oprzytomniał i uważnie zlustrował dwóch pancernych krasnoludów, którzy zastąpili mu drogę.
– Tyś je Gralt z Rywyy? – zapytał jeden z nich. Przez chwilę mierzył człowieka z mieszanką niechęci i podejrzliwości w oczach, a potem ostentacyjnie splunął. Gęsta, żółta flegma przeleciała tuż obok masywnego karku kuca, na którym siedział, i wgryzła się w piach traktu. – Do ciebie mówię, kurwi synu! Czego nie odpowiadasz? Maciora ci język zeżarła, czy jak?
Wiedźmin zignorował zaczepkę. Nadal milczał i nie poruszył się, tylko beznamiętnie patrzył na drobne kropelki śliny, dopiero co osiadłe na starannie wyczesanej, czarnej brodzie nieludzia.
Po chwili przeciągającego się milczenia krasnolud stracił cierpliwość i warknął:
– Rozewrzesz pysk, póki ładnie proszę, czy będziemy musieli załatwić to inaczej?
Szarpnął gniewnie wodze, lecz kuc tylko zatańczył pod nim niespokojnie. Jeździec próbował zmusić wierzchowca do uległości, klnąc przy tym siarczyście, jednak bez efektu. Wreszcie nachylił się, złapał prawą ręką uprząż przy samym wędzidle i pociągnął tak mocno, że omal nie zwalił kucyka z nóg i sam nie wyleciał przy tym z siodła. Zwierzę zakwiczało z bólu, ale natychmiast się uspokoiło i posłusznie ruszyło do przodu.
Wiedźmin nadal nie reagował, lecz jego klacz zarżała niespokojnie, gdy krasnolud wstrzymał kuca w odległości kilku zaledwie kroków od niej.
– Widzę, że tu koń rozumniejszy niż jeździec, skoro pierwej zrozumiał polecenie. Więc to może z nim powinienem gadać? – Brodacz wyciągnął rękę, jakby chciał pogłaskać konia, ale gniadoszka znów zarżała i nerwowo potrząsnęła głową. – Boisz się mnie, szkapo? Bardzo rozsądnie. Bardzo, kurwa, rozsądnie! A ty lepiej bierz przykład ze swojego konia, odmieńcu! – krasnolud znów zwrócił się do jeźdźca.
Wiedźmin pogłaskał klacz po grzywie i wyszeptał jej coś uspokajająco do ucha, a dopiero potem rzekł na głos:
– To nie strach podburzył mi wierzchowca, panie krasnoludzie. – Ton miał uprzejmy, a nawet skłonił się lekko, ale drapieżny uśmiech, który powoli wykwitł na jego ustach, przeczył wszelkiej kurtuazji. – Raczej podrażnił go wasz smród. A cuchniecie, trzeba przyznać, jakbyście już z miesiąc łaźni od środka nie oglądali. Jeśli was na kąpiel nie stać i zaczepiacie podróżnych, by orena w tej intencji wyprosić, to ja chętnie i drugiego od siebie dołożę. Tylko nad manierami radziłbym popracować…
– Ożeż… – Nieludź uniósł się w strzemionach i poderwał nad głowę ciężki topór na drzewcu dłuższym niemal niż on sam, lecz wtem stanowczy rozkaz osadził go w miejscu.
– Stój! – krzyknął drugi krasnolud, skromniejszej postury lecz starszy wiekiem, z brodą zdobioną siwymi nitkami. – Niechaj, Bardo! Przecie widzisz, że to on jest we własnej osobie!
– On nie on, chuj z tym! Nikt bezkarnie fleją i żebrakiem zwał mnie nie będzie! Wypluje te swoje pogróżki razem z zębami, jebaniec jeden, i ani ty, ani rozkazy go nie wybronicie!
– Głupcze! To nie jego próbuję chronić, tylko tobie życie ratować! – Starszy krasnolud huknął z taką mocą, że jego towarzysz mimowolnie przysiadł z powrotem w siodle. – Z wiedźminem chcesz się samojeden na stal próbować!? A kto potem będzie musiał iść do twej matki, by jej przekazać, że skoro urodziła głąba, to musi go sobie teraz pochować?
– Jak…
– Ja, kurwa! Ja będę musiał iść, bo kto inny!? Ale jakoś niespieszno mi babskich łez oglądać, więc trzymaj język za zębami, a łapska choćby w gaciach, albo sam ci je zaraz połamię! A ty przestań chojraczyć, wypierdku – tym razem krasnolud zwrócił się do wiedźmina – bo i na lepszych od ciebie mamy tutaj swoje sposoby, rozumiesz?
– Gadaj, czego chcecie, albo precz mi z drogi. – Konny pozostawał zupełnie obojętny na całą tą scenę. – Nie jestem w nastroju na słuchanie czczych pogróżek.
Człowiek z krasnoludem mierzyli się spojrzeniami przez chwilę, lecz w końcu ten drugi ustąpił i westchnął.
– Ech… Macie rację, w ten sposób chyba do niczego nie dojdziemy. Może zatem spróbujmy od początku? Jestem Goran Sivny. – Krasnolud ukłonił się tak nisko, że omal nie spadł przy tym z kuca. – A ten narwany szczeniak to Bardo Olawin. Służymy w osobistej straży Arravesa Procka, starosty Białego Mostu, którego życzeniem jest widzieć się z wami jak najrychlej.
– Aha. A ja jestem… niezainteresowany. Na poczet nowo zadzierzgniętej znajomości wyświadczcie mi więc tę drobną grzeczność, panie Sivny, i odpierdolcie się.
– Nikt cię nie pytał o… – Olawin nie zdołał dokończyć, gdyż pięść wiedźmina, precyzyjnie wycelowana w podbródek krasnoluda, w jednej chwili zamknęła mu gębę. Cios był tak szybki i silny, że brodacz nie zdążył zareagować w jakikolwiek sposób. Stęknął tylko głucho i stracił przytomność. Byłby spadł z siodła, ale nogi utknęły mu w strzemionach.
– To za kuca… – mruknął Geralt. – A to, bo jakoś cię, kurwa, nie lubię… – I pchnął nieprzytomnego Olawina do tyłu. Zrobił to delikatnie, ale i tego wystarczyło, by krasnolud z ciężkim łoskotem zwalił się na ziemię.
Wiedźmin przez cały ten czas nie spuszczał oczu z drugiego krasnoluda, jednak Goran Sivny siedział spokojnie na grzbiecie kuca i uśmiechał się nieznacznie.
– Pierwszy raz widzę, żeby człowiek gołą pięścią krasnoluda powalił, a żyję nie od wczoraj przecież… – rzekł z uznaniem. – Rzeczywiście musicie być tak dobrym zabijaką, jak o was w pieśniach prawią.
– Nie wierz za bardzo pieśniom, panie Sivny, bo to zazwyczaj po prostu pięknie brzmiące bajdy, za słuchanie których głupcy płacą kłamcom w tej samej monecie, którą my zarabiamy mieczem i toporem.
Zbrojny rozważał te słowa przez chwilę, a potem skinął głową i rzekł:
– Zapamiętam mądrą radę. A skoro o zarobku mowa, to starosta kiesę wypełnić wam zamierza, i to po brzeżek… Choć, oczywiście, nie za piękne oczka. I traktujcie, proszę, te słowa jak zaproszenie, a nas uznajcie za kompanię powitalną.
– Powitalną, mówisz?
– To jak – Sivny zignorował sarkazm – dacie się namówić chociaż na to, żeby w gości wstąpić, strawy podjeść, wypocząć i wysłuchać, co Prock ma wam do powiedzenia?
– Praktycznie za każdym razem, kiedy ktoś mnie tak grzecznie do siebie w gości prosi, to potem mieczem muszę pracować nie tylko na zarobek, ale i by drogę do wyjścia sobie wyrąbać. Powiedz no mi, Sivny, przysięgniesz na honor swego rodu, że tym razem będzie inaczej?
– Nie – Krasnolud odparł bez namysłu. – Ale powiem ci jedno: ludzie nie tylko ciebie zwykli traktować jak narzędzie, w dodatku takie, z którego korzystać się brzydzą, jak widły albo, dajmy na to, katowski topór, więc robią to tylko wtedy, kiedy naprawdę muszą, a potem odrzucają w kąt tak prędko, jak tylko mogą. A mimo to ja, syn swego ojca i wnuk swego dziada, służę u Procka od lat już siedmiu i nie wstydzę się przyznać do tego ani przed tobą, ani przed nikim innym; czy to człowiekiem czy krasnoludem. Jeśli taka rękojmia ci nie starczy, to ruszaj naprzód swoją drogą, a my sami zajmiemy się naszymi problemami.
Wiedźmin z większym zainteresowaniem przyjrzał się zbrojnemu, a potem rzekł:
– Wystarczy. Spieszno mi co prawda, ale jak to mówią, człek wypoczęty dalej zawędruje. Prowadź zatem!
– Rad jestem to słyszeć. Ale wprzódy pomóż mi wsadzić tego nieszczęśnika z powrotem w siodło. – Sivny zeskoczył z kuca i złapał towarzysza za nogi.
– A… nie boisz… się… że zaraz… uch… znowu… spadnie? – zapytał wiedźmin, pomagając dźwignąć nieprzytomnego. – Ależ on… ciężki.
– Wątpię, żeby poszło mu gorzej, niż szło do tej pory. A może nawet i lepiej będzie, bo przynajmniej przestanie się tak miotać w siodle. – Sivny uśmiechnął się łobuzersko. – Ale może faktycznie lepiej przywiążę go do siodła, bo prędko, widzi mi się, to on się chyba nie wybudzi…
Kiedy wreszcie uporali się z robotą, Goran rzekł do Geralta:
– No! A teraz pozwól, że spłacę swój dług i za mądrą radę odpłacę ci, wedle krasnoludzkiego obyczaju, w jedyny uczciwy sposób, czyli…
– Inną mądrą radą… – Wiedźmin skrzywił się jak ktoś, kto usłyszał w życiu już zdecydowanie zbyt wiele mądrych rad. Zmełł jednak w ustach złośliwy komentarz, a zamiast tego rzekł: – No to wal!
– Następnym razem, gdy zechcesz bić krasnoluda po mordzie, jednak lepiej użyj pałki.
Gerald z niejakim trudem rozprostował palce zdrętwiałej już dłoni i skinął głową.
Mądrych rad jednak nigdy za wiele.
***
– Więc z czym was do mnie wysłał szanowny starosta Prock?
– Nas, to jeno z zaproszeniem…
– Sivny… – Geralt wstrzymał konia. – Nie baw się ze mną w żadne gierki, dobrze ci radzę. Nienawidzę tego.
– W takim razie jednak jedziesz w niewłaściwym kierunku, wiedźminie. Prock to polityk, a czym jest polityka, jeśli nie jedną wielką grą właśnie?
– Wiesz jaka jest różnica między tobą a Prockiem? Jego stać, żeby sobie ze mną pogrywać… taką przynajmniej mam nadzieję… Ciebie natomiast, jak przypuszczam, ni cholery. Oszczędź mi zatem tego pieprzenia i gadaj do rzeczy.
– Przykro mi, Geralcie, ale nie mogę. Rozkazy mam jasne i trzymał ich się będę.
– To może wyduszę z ciebie to i owo? – Wiedźmin uśmiechnął się po swojemu paskudnie i znów popędził konia.
– A bo to warto, skoro zaraz będziemy u celu i Prock sam ci o wszystkim opowie?
Słowa krasnoluda wybrzmiały niczym zaklęcie, a miasto, można by pomyśleć, tylko na nie czekało, jak na rozkaz, by ukazać się podróżnym.
Na północy przepastna wstęga Pontaru już z daleka prześwitywała pomiędzy rzednącymi coraz bardziej drzewami, wyznaczając granicę nie tylko lasu, ale i całego Królestwa Temerii. Dopiero teraz jednak, gdy puszcza ostatecznie się skończyła, ustępując miejsca zdziczałym łąkom, które rzeka miała paskudny zwyczaj podtapiać tak często i nieregularnie, że nijak nie dało się ich zagospodarować, wiedźmin dostrzegł miasteczko przycupnięte nieco na wschód, w rozsądnej, zdawało by się, odległości od zdradliwego brzegu. Nie było ono ani największe, ani najpiękniejsze spośród tych, które Geralt widział do tej pory, ale i tak rozbudziło jego ciekawość.
Mury okalające Biały Most mówiły bowiem sporo zarówno o miasteczku jak i całej okolicy. Z jednej strony sam fakt istnienia prawdziwych fortyfikacji wokół tak, w gruncie rzeczy niewielkiej, aglomeracji świadczył, iż ziemie to niespokojne, a może nawet i niebezpieczne. W końcu na rzece już granica, a za nią obcy król, obcy lud i obce prawa. Miłości do Temerii za to niewiele, zwłaszcza ostatnimi czasy. Na południu z kolei sroga dzicz, w której schronienie znalazły elfy, driady i cholera wie, jaka jeszcze plugawość – a wszystko to człowiekowi zdecydowanie nieprzychylne.
Z drugiej jednak strony mury te nie budziły wielkiego respektu – a straż na nich jeszcze mniejszy – i raczej nie ocaliłyby miasteczka, gdyby ktoś naprawdę uparł się zrównać je z ziemią. Znać przeto, że Redańczycy, choć obcy i innym podatki płacą panom, to jednak jakby swoi: prości, dobrzy ludzie, którym pokój lepiej służy niż wojna, śmierć i zniszczenie. U ujścia Pontaru ponoć ciągłe kłótnie i utarczki między Foltestem i Vizimirem, bo granica tam płynna jak rzeka kapryśna, a każdy król – jak to króle – w swoją ciągnie stronę. Tutaj jednak, w cieniu gór, póki co spokój, chwalić Melitele. A i południowe sąsiedztwo, choć niechciane, to i też nienapastliwe zbytnio. Byle samemu zwady nie szukać, to da się jakoś obok nieludzi żyć.
Sławetny Biały Most, od którego osada wzięła nazwę, prezentował się naprawdę pysznie, co widać było już z daleka. Szeroki na najmniej dwa wozy i może jeszcze jednego konnego, z barierami kutymi w białym marmurze skrzącym się w popołudniowym słońcu, równy i prosty jak tafla lodu, osadzony na czterech potężnych kolumnach, które zdawały się wyrastać wprost z dna rzeki, teraz stał zupełnie pusty i cichy. Tylko na obu brzegach, przy potężnych bramach strzegących przejścia, teraz otwartych, snuły się straże i powiewały proporce: na południu temerskie lilie, a na północy srebrne orły Redanii.
Geralt otaksował wszystko uważnym spojrzeniem, ale nie pytał o nic. Goran skonstatował jednak, że we wzroku wiedźmina, miast zachwytu typowego dla wszystkich, którzy ujrzą most po raz pierwszy, czai się raczej zimna kalkulacja. Zupełnie, jakby Biały Wilk już teraz opracowywał drogę ucieczki.
Do miasteczka dotarli w milczeniu i choć strażnicy przy bramie z nieukrywanym zdziwieniem patrzyli to na nieprzytomnego krasnoluda kiwającego się bezwładnie w siodle, to na obcego o groźnym wyglądzie, nikt ich nie zatrzymywał. Sivny pozdrowił zbrojnych skinieniem głowy i poprowadził swój maleńki oddział główną ulicą, prosto do centrum miasta. Obdarzony nadwrażliwym węchem wiedźmin, który w dodatku odwykł – o ile kiedykolwiek przywykł – od przebywania w miastach, był za to wdzięczny losowi, ponieważ zaułki i ciasne przejścia między kamienicami odstręczały smrodem gówna i uryny, szczególnie trudnym do zniesienia w bezwietrzny upał późnego lata.
Ratusz stał pośrodku całkiem sporego rynku. Mimo dwóch kondygnacji, strzelistej wieży u szczytu i zbrojnych w tęgie lagi pachołków pilnujących wejścia – wiedźminowi wydali się oni bardzo na pokaz – budynek mógł uchodzić za reprezentacyjny chyba tylko w porównaniu z niewielkimi sklepikami oferującymi wszystko i nic, które zwartym pierścieniem otaczały dominium tutejszej władzy.
– Zajmij się, proszę, panem Olawinem, Smilli, bo trochę nam zaniemógł. – Krasnolud zwrócił się do służącego, który odebrał od niego wodze obu kuców. – Chodźmy, wiedźminie, starosta czeka.
Geralt także powierzył stajennemu swego konia, uprzednio wsuwając mu w dłoń trzy błyszczące monety. Mężczyzna ukłonił się, zapewnił, że uczciwie zapracuje na te pieniądze i odszedł.
Strażnicy u wejścia zażądali od wiedźmina, by zdał całą broń zanim wejdzie, ale ten tylko wzruszył ramionami i skierował się w przeciwną stronę, wołając jednocześnie na Smilliego, by zaczekał jeszcze. Sivny nie zamierzał sprawdzać, czy Geralt blefuje. Sklął pachołków z góry na dół, przeprosił wiedźmina za głupotę służbistów i niemal siłą zaciągnął go do ratusza.
– Jest coś, co powinienem wiedzieć o Procku? – zapytał Geralt, gdy znów zostali sami.
– Prock to trochę… zdezorganizowany, ale dobry człowiek. Nie ma wielu takich na świecie, a u władzy jest chyba tylko ten jeden. Ale nie myl dobroci z naiwnością, Geralcie, bo to błąd, który może cię sporo kosztować – odparł poważnie Sivny. Wiedźmin, który doskonale rozumiał tę subtelną różnicę, tylko kiwnął głową.
Wspięli się po schodach na pierwsze piętro i ruszyli wąskim korytarzem.
– No, jesteśmy! Zaczekaj tutaj chwilę, jeśli łaska. – Goran zatrzymał się przed trzecimi drzwiami z prawej strony, zapukał i wszedł, nie czekając na odpowiedź. Jednak niemal natychmiast pojawił się z powrotem i zaprosił gościa do środka.
Gabinet był niewielki i bardzo skromnie urządzony. Proste, zawalone papierami biurko, niedomykająca się szafka i jeden, jedyny obraz na ścianie, przedstawiający Biały Most – przeprawę, nie miasteczko – na tle zachodzącego słońca. Gdyby wyjrzeć przez okno znajdujące się naprzeciw drzwi i wysilić oczy, można by ujrzeć niemal dokładnie taki sam widok na żywo.
– Pan Geralt, prawda? – Prock zdążył wygrzebać się zza stosu papierów i przywitał wiedźmina niemal w drzwiach, mocno potrząsając jego ręką. Był to wysoki, chorobliwie szczupły mężczyzna pod sześćdziesiątkę. Jednak, mimo słusznego już wieku, którego powagę podkreślał dodatkowo sumiasty, siwy wąs, każdy ruch starosty był żywiołowy i pełen energii. – Witam pana serdecznie. Nawet nie wie pan, jaka to radość dla nas, że zechciał się pan pofatygować! Ciężkie, ciężkie czasy przyszły, nawet pan sobie nie wyobraża! Ale z tym może wreszcie będzie koniec, skoro zjawił się tutaj ktoś tak znamienitej i szlachetnej profesji, chwalić Melitele! Ale proszę, proszę, niechże pan spocznie, nie będziemy tak stali przecież jak przekupy na targu, prawda? Goran, mój dobry krasnoludzie, spocznijże i ty, przydasz mi się tu zaraz niechybnie. Wyślij tylko jeszcze Bardo, żeby zorganizował panu Geraltowi pokój w „Bażancie” i przypilnował, żeby Folkot zostawił tam jakąś strawę, bo pora już słuszna, a droga z pewnością wytrzęsła panu wiedźminowi jadło z brzucha? Wpierw rozmówimy się jak należy, a potem… Coś się stało, Goranie, skąd ta mina?
– Nic takiego, Arre. Tylko… Olawin, obawiam się, jest chwilowo… nieosiągalny.
– Nieosiągalny? Posłałeś go gdzieś? W takim razie znajdź Konty’ego, kręcił się tu gdzieś przed chwilą.
– To niezupełnie tak. Bardo po prostu… – Sivny szukał odpowiednich słów, lecz wtem wtrącił się wiedźmin:
– Poturbowałem nieco pańskiego czło… krasnoluda – poprawił się zaraz.
– Co? Ale… ale dlaczego?
– Młodość i głupota! – odparł natychmiast Goran. – Bardo, niestety, nadal czuje urazę, że to nie jemu zamierzasz powierzyć tę robotę i postanowił wyładować swoje żale na Geralcie, jakby to on był nieszczęść jego przyczyną. Sprowokował wiedźmina i… no cóż, dostał za swoje. Ale do jutra się pewnie pozbiera.
– Przykro słyszeć, naprawdę przykro słyszeć – westchnął starosta. – Już ja sobie z nim porozmawiam. Mam nadzieję, że utarczka nie była poważna i panu Geraltowi nic się nie stało? Byłoby to niedopuszczalne uchybienie i…
– Nic mi nie jest, Prock – warknął Wiedźmin, który miał już serdecznie dosyć bycia traktowanym jak powietrze. – Tyle tylko, że ręka nadal mnie trochę świerzbi…
– No tak, no tak, oczywiście, rozumiem. Ale pozwoli pan, że osobiście zajmę się ukaraniem podwładnego. W końcu mój to obowiązek, prawda?
– Nie trzeba. Jak to słusznie zauważył Goran, pan Olawin dostał już to, o co prosił. Ale jeśli prosił będzie o więcej, to oczywiście znów dostanie. Tyle, ile tylko zapragnie… – Geralt zaprezentował staroście najwredniejszy ze swoich uśmiechów. – Może na to nie wyglądam, ale naprawdę szczodry ze mnie facet. Dajmy temu już jednak spokój i przejdźmy wreszcie do interesów. Czym mogę wam służyć, panowie?
Starosta przez chwilę stał oniemiały, a potem pokręcił nieznacznie głową, jakby wybudzał się z odrętwienia. Mruknął coś do siebie, a potem ponownie wskazał wiedźminowi krzesło. Sam natomiast usiadł po drugiej stronie biurka. Sivny przypomniał sobie polecenia starosty i wyszedł, by zadbać o ich wykonanie. Kiedy wrócił, Prock perorował wiedźminowi o Białym Moście; jego problemach i niedoskonałościach, ale też i drobnych sukcesach, które udało się osiągnąć obecnym władzom miasta pod jego skromnym przewodnictwem. Geralt, nawet jeżeli nudziły go te wywody, niczego nie dał po sobie poznać.
W pierwszej chwili Arraves nie zwrócił uwagi na swojego przybocznego, jednak kiedy krasnolud usiadł obok wiedźmina i znacząco zakaszlał, starosta przerwał opowieść o planach rozbudowy targowiska i skupił się na tym, co rzeczywiście najważniejsze.
– No tak, no tak, znów się zapędziłem. Dziękuję ci, Goranie. Doprawdy nie wiem, co ja bym zrobił bez tego krasnoluda, panie wiedźminie. Doprawdy nie wiem. Największy to skarb Mahakamu, zawsze to powtarzam, prawda, Goranie?
– Do rzeczy, starosto – upomniał go Geralt – bo mi wieczerza wystygnie.
– Tak, tak, oczywiście, pan wybaczy… – Prock zamilkł na chwilę, jakby zakłopotany. – No więc… Mamy tutaj taki… mały problem… Chodzi o to, że… że…
– Spróbuję wam to ułatwić – przerwał wiedźmin. – Powiedzcie po prostu, co mam zabić.
– Zabić? Hmmm…
– Sęk w tym, że nie wiemy – wtrącił Sivny. – Kurewstwo jakoweś panoszy się tutaj od pewnego czasu i ludzi nam morduje bezkarnie. Nocami wchodzi do chat i zagród, a gdzie wejdzie, tam śmierć. Nawet nie za bardzo jest co potem zbierać, strzępy zostają tylko. I jucha, rzecz jasna. Mnóstwo krwi. Co noc ja i moi ludzie szwendamy się po ulicach i próbujemy winnego wytropić, podkradamy się pod domy cichaczem jak złodzieje i nasłuchujemy, czy nic złego się nie dzieje… I na nic wszystko. Śladów nie znaleźliśmy jak dotąd żadnych.
Sivny bezradnie rozłożył ramiona, a przerwaną opowieść podjął Arraves:
– Pomyśleliśmy zrazu, że to magia jakaś, czar złowrogi albo klątwa może, ale magik-dziwak, co to mieszka w samotni za miastem, twierdzi, że żadnych czarów nie wyczuwa i gdzie indziej należy upatrywać utrapień naszych przyczyny. To właśnie on nam poradził, byśmy się o wiedźmina wystarali i zawiadomił wczoraj, że jeden… pan, znaczy się… akurat znajduje się niedaleko. Jak się tego wywiedział, skoro praktycznie nie wychyla się ze swojego domostwa, nie wiem. Zresztą kto by chciał zaglądać takiemu przez ramię? Ja nie, dziękuję bardzo, i bez tego mam zbyt wiele problemów na głowie.
– Ja za to bardzo chętnie złożę mu wizytę – mruknął Geralt. – Jak go zwą?
– Ralfo Xardar, ale wszyscy mówią o nim po prostu Mag – odparł Sivny. – Mieszka z pół mili za miastem, na wzniesieniu przy wschodnim gościńcu. Nieprzyjemny typ, radziłbym ci na niego uważać.
– Pokaż mi czarodzieja, na którego nie trzeba uważać…
– Co by jednak o nim nie powiedzieć, użyteczny jest nam nadzwyczajnie, zwłaszcza odkąd zaczęły się te… wypadki – wtrącił starosta. – O tak, gdyby nie on, wszystko byłoby o wiele, wiele gorzej niż jest, to pewne. A przecież już jest fatalnie, prawda?
Widząc pytające spojrzenie gościa, Sivny wyjaśnił:
– Tylko dzięki jego pomocy na razie udaje nam się całą sprawę tuszować i w mieście jeszcze nie wybuchła panika. Przy pomocy tej swojej magii usuwa nie tylko wszelkie ślady ataków, ale też… ślady ofiar.
– Co masz na myśli?
– Nie umiem tego wyjaśnić, nie znam się na czarowaniu, ale to tak, jakby… Jakby wykreślał tych ludzi z historii, sprawiał, że oni nigdy nie istnieli. Rodzina, sąsiedzi, przyjaciele… Wszyscy nagle zapominają, że taki ktoś w ogóle istniał. Naprawdę potężna magia, nawet bym się nie spodziewał, że Ralfo tak potrafi. No, ale trupów wciąż przybywa, a w nieskończoność nie uda nam się wszystkich oszukiwać przecież. Xardar twierdzi ponadto, że zbyt wiele go te czary kosztują i nie będzie mógł pomagać nam za każdym razem, gdy to skurwysyńskie… coś… zaatakuje. Zresztą o czym tu gadać, musimy jakoś zlikwidować problem, a nie zamiatać go pod dywan. Im szybciej, tym lepiej.
– A pan jest naszą jedyną na to nadzieją. – Prock spojrzał na wiedźmina błagalnie. – Za pomoc zapłacimy, oczywiście, ile będzie trzeba, miasto stać na taki wydatek. Choć, rzecz jasna, w rozsądnych granicach. Ma pan jakieś pomysły, Geralcie? Co to może być za stwór? Jak z tym walczyć?
– Nie wiem, przynajmniej na razie. Z waszych słów wynika, że to mogło być praktycznie wszystko. Jak często następują ataki?
– Zaczęło się jakoś pod koniec czerwca i od tego czasu… cztery? Nie, pięć razy powtórzyły się napady – wyliczył krasnolud. – Zginęło dziewięciu ludzi, raz cała rodzina, z maleńkimi dziećmi włącznie. Wydaje się, że to coś uderza bez żadnego, że tak powiem, planu.
– To znaczy? – zapytał białowłosy.
– Ataki następowały w różnych częściach miasta albo w najbliższej okolicy, ofiary się nie znały, reprezentowały różne warstwy i grupy społeczne; chłop z podgrodzia wraz z całą rodziną, kowal, bankier, kurewka z rynsztoku i jeden z moich krasnoludów ze straży… Nie ma w tym żadnego wzorca ani sensu.
– Widzę, że naprawdę przyłożyłeś się do swojej roboty, Goran – zauważył wiedźmin z uznaniem. – Ale jesteś w błędzie. Te ataki z całą pewnością nie są przypadkowe.
– A więc wie już pan, co to za stwór i czego chce? – ożywił się starosta.
– Nie, wręcz przeciwnie – zaprzeczył Geralt. – Im więcej od was słyszę, tym mniej jestem czegokolwiek pewien. Ale dwie rzeczy wydają mi się oczywiste: po pierwsze, tylko zwykłe, że tak powiem, zezwierzęciałe, potwory atakują bez żadnego wyższego zamysłu. Większość z nich chce się po prostu nażreć, ale są i takie, które w swoją naturę mają wpisane czyste skurwysyństwo i zabijają, bo po prostu mogą. Nie znam jednak żadnej bestii, która potrafiłaby wtargnąć niezauważona do środka miasta, wymordować całą rodzinę i zniknąć bez śladu. Do tego potrzebna jest inteligencja, w dodatku wysoko rozwinięta. Mamy więc do czynienia z istotą całkowicie świadomą, być może nawet jakimś bytem z innego wymiaru… A takie zawsze zabijają po coś. Tak więc, i to jest właśnie po drugie, cała sprawa na mile cuchnie czarną magią. I tutaj znowu wracamy do naszego przyjaciela, Maga. Mam coraz większą ochotę złożyć mu wizytę. Najpierw jednak chciałbym, żebyś pokazał mi miejsca, w których doszło do masakry. – Geralt zwrócił się do krasnoluda, lecz ten uciekł oczami gdzieś w stronę powały.
– Co jest? – zapytał wiedźmin.
– Eeee… Widzi pan, panie wiedźmin… – zaczął niepewnie starosta. – Sprawa jest, jak już się rzekło, wielce delikatna i wolelibyśmy raczej nie wzbudzać niepotrzebnych niepokojów społecznych. Dlatego, jak przypuszczam, lepiej będzie dla wszystkich, jeśli obywatele nie będą pana widywali w ratuszu ani w naszym towarzystwie częściej, niż to naprawdę konieczne. Przynajmniej, dopóki sprawa nie zostanie rozwiązana. Nie chcemy wywoływać paniki, rozumie pan?
– Narzędzia… – westchnął Geralt, spoglądając przy tym wymownie na Sivnego.
– Słucham? – zapytał starosta.
– Mówię, że rozumiem cię doskonale, Prock. Aż za dobrze. Ale ty też musisz coś zrozumieć. Mianowicie to, że nienawidzę polityki i nie zamierzam się w nią bawić. Postawmy więc sprawę jasno. Chcesz mnie nająć do zabijania potworów, zgoda. Taka moja robota. Ale ochrona klienta przed czymś, co nie ma kłów i pazurów, na przykład konsekwencjami politycznymi swoich decyzji, już nie wchodzi w zakres moich obowiązków. Nie mam najmniejszej ochoty brać udziału w twoich gierkach. Mógłbym, rzecz jasna, pójść na pewne ustępstwa, ale to już jest, że tak powiem, usługa dodatkowa. Pakiet komfortowy, nazwijmy to. A za komfort się płaci.
– Ile?
Targi trwały długo.
***
Następnego dnia z samego rana wiedźmin wyruszył w miasto. W myśl umowy, którą zawarł z włodarzem Białego Mostu, starał się nie rzucać w oczy. Miecz zdjął z ramion i przytroczył do pasa wedle ogólnie przyjętego obyczaju, cechowy medalion wsunął za podszywaną cienkimi blaszkami kapotę, a białe jak mleko włosy ukrył pod misiurką z czepcem kolczym, którą na rozkaz Sivnego wydano mu z miejskiej zbrojowni. Hełm był ciężki i niewygodny, a w dodatku bardzo niepraktyczny, bo mocno ograniczał ruchy głowy. No i grzało w nim jak jasna cholera. Wystarczyło kilka minut w pełnym słońcu, żeby Geralt zaczął czuć się jak żywcem gotowany krab. Jednak kwota, którą wynegocjował, była dostatecznie duża, by znosić te niewygody niemal bez szemrania.
Sivny poprzedniego dnia ofiarował wiedźminowi mapę miasta i najbliższej okolicy, na której zaznaczył miejsca wszystkich ataków, oraz drogę do domu Maga. Do wieczora Geralt odwiedził jednak tylko dwa z tych miejsc – stancję, w której mieszkał strażnik miejski, jako że była najbliżej, i opustoszałą teraz zagrodę, znajdującą się akurat po drodze do domu Xardara.
Mimo że w obu miejscach spędził naprawdę sporo czasu, metodycznie przeszukując każdy kąt i badając każdy szczegół, starania Geralta nie przyniosły żadnego efektu – Mag wykonał swoją robotę aż nazbyt dobrze, nie zostawiając wiedźminowi najmniejszego nawet punktu zaczepienia.
Sam czarodziej też nie okazał się zbyt pomocny. Geralt odnalazł jego dom – typowy dla każdego maga, pełen przepychu symbol potęgi i zarozumiałości – bez problemu, a gdy zbliżył się do drzwi, te otwarły się same.
– No, jesteś wreszcie. Co tak długo? – Rozległo się gdzieś z głębi domiszcza.
Wiedźmin opuścił rezydencję Ralfo Xandara kwadrans później. Nie wyglądał na specjalnie szczęśliwego.
***
– I co? – zapytał Goran, gdy spotkali się o północy za miejską stajnią. Towarzyszył im Bardo Olawin i kilku innych jeszcze krasnoludów z oddziału Sivnego. Olawin posłał Geraltowi pełne nienawiści spojrzenie, ale tym razem trzymał język za zębami. Wiedźmin też udawał, że go nie widzi.
– I nic – rzekł. – Byłem w domu twojego kompana i na farmie, ale wasz czarownik wszystko spieprzył. Nie zostawił żadnych śladów, za to magiczne wibracje po jego zaklęciach do tej pory da się wyczuć. W użyciu była tam jeszcze jakaś inna magia, ale przez niego nie jestem w stanie jej rozpoznać. Dla porządku sprawdzę jeszcze pozostałe budynki, ale nie wierzę, że coś nam to da.
– I co teraz? – zapytał stropiony Sivny.
– Przychodzi mi na myśl tylko jeden sposób, ale nie spodoba się wam.
– Jakby to, co nam się podoba, a co nie, miało teraz jakieś znaczenie… Co zamierzasz?
– Czekać na kolejny atak. Jeśli na własne oczy zobaczę, z czym mamy do czynienia, może będę mądrzejszy.
– Więc zamierzasz stać z założonymi rękami, aż ktoś znowu zginie?
– Tego nie powiedziałem. Przyłączę się do waszych nocnych patroli, a za dnia na własną rękę będę szukał jakichś… anomalii w mieście. Ale prawda jest taka, że to rzeczywiście raczej po prostu szukanie sobie zajęcia, żeby nie siedzieć bezczynnie na rzyci. Póki to coś znów nie zaatakuje i nie dowiem się, czym właściwie jest, będę praktycznie bezradny.
– Hmmm, rozumiem. A Mag? Myślisz, że to może być jego sprawka?
– Nie. – Geralt stanowczo pokręcił głową. – Xandar to jakiegoś rodzaju idiota. Miałem nieszczęście poznać wielu różnych czarodziejów, ale żaden nie miał tak nasrane we łbie, jak ten. Jest potężny, ale niesamowicie… chaotyczny. Nie myśli dosyć jasno, by wprowadzać w życie jakikolwiek poważniejszy zamysł, a co dopiero wielokrotne morderstwo. Na pewno zostawiłby jakieś ślady widoczne nawet dla was. Zresztą jaki miałby motyw?
– Widoczne nawet dla nas? Coś insynuujesz?
– Bez urazy. Mówię tylko, że nie znacie się na magii, więc pewnych rzeczy nie bylibyście w stanie dostrzec, nawet gdybyście pobrudzili sobie nimi brody. Nic to, wracam do karczmy, porządnie się wyspać. Na patrol pójdę z wami jutro. Ale gdyby coś się działo, wiesz, gdzie mnie znaleźć.
– Wiem. Dobranoc, Geralcie.
– Wzajemnie. Aha, przy okazji… Oddaję! – Wiedźmin zdjął misiurkę i rzucił ją Goranowi. – Na nic mi to cholerstwo. Tą bajeczkę, że ściągnąłeś mnie wczoraj do ratusza na przesłuchanie w sprawie pobicia strażnika też już możecie sobie darować. I tak już wszyscy wiedzą, że w mieście jest wiedźmin i na coś poluje.
Kilka następnych dni i nocy Geralt spędził na bezowocnym plątaniu się po mieście i wyczekiwaniu na następny atak. A gdy ten wreszcie nastąpił, wszystko poszło zupełnie nie tak, jak można by się spodziewać.
***
Choć zamek Houtborg od dawna był w ruinie i nic nie zapowiadało, że ten stan rzeczy może się zmienić, przyległa doń osada przetrwała zarówno Falkę Krwawą jak i wszystko, co nastało po niej. A było tego wiele, przy czym każda kolejna zmiana przypominała – jak lubią powtarzać sami mieszkańcy – przeskakiwanie z gówna w gówno. Nie dziw przeto, że ludziom działo się tu źle. Większość była uboga, a pozostali żyli po prostu w nędzy. Podróżni i kupieckie karawany, wędrujące ze stolicy na północ – lub odwrotnie – zazwyczaj szerokim łukiem omijały niemal wymarłą, cieszącą się złą sławą okolicę, wybierając lepszy, wygodniejszy, bezpieczniejszy i bardziej opłacalny szlak wiodący przez Dorndal, a potem, zależnie od potrzeb i upodobań, zbaczali nieco na południe do bogatego i zasobnego w krasnoludzkie wyroby Ellander, albo walili prosto na Biały Most i dalej do Redanii.
Tak więc chłopi żyjący w cieniu ruin Houtborg w praktyce byli pozostawieni sami sobie i nie mogli się spodziewać, że ich los odmieni się na lepsze. Niektórzy liczyli co prawda, że pograniczne starcia u ujścia Pontaru przerodzą się wreszcie w prawdziwą wojnę, a wtedy dobry król przyśle tutaj budowniczych i wojsko, by odnowić i obsadzić zamek; jakby nie było, ważny punkt strategiczny. Handel tedy ruszy, okolica ożyje, oren zacznie krążyć z kabzy do kabzy i wszystkim będzie po prostu lepiej. Jednak większość mieszkańców patrzyła na sprawy bardziej realnie – wojna to przecież mniej lub bardziej legalne grabieże, głód, gwałty, przymusowe zaciągi, ogień i wreszcie śmierć – i modliła się do bogini, by pozwoliła im dalej spokojnie tkwić we własnym, nie takim znowu najgorszym, gównie.
W końcu mieli tu ziemię, z której mogli jako tako wyżyć, żaden skurwysyn w atłasach nie stał nad nimi z batem – tyle co poborca królewski zjeżdżał trzy razy do roku po daninę – a i podróżnych maści wszelkiej, od rycerstwa, przez kupców po wagabundów i awanturników szukających skarbów Falki, przewijało się przez osadę dostatecznie wielu, by opłacało się dla nich trzymać niewielki zajazd na rozdrożu.
Czasem bywało i tak, że w zajeździe tym, zbyt lichym, by zasługiwać na jakąkolwiek nazwę, zjawiali się i goście na co dzień raczej niespotykani. Jeden z nich – wymuskany paniczyk uzbrojony w lutnię, piękny głos i gładkie słówka – od kilku już dni pomieszkiwał w najlepszym pokoiku, za który płacił tym, co zarabiał każdego wieczoru. A zarabiał tyle, że narzekać zupełnie nie miał powodów. Miejscowi byli bowiem tak bardzo spragnieni niecodziennej, a przy tym nielichej przecież rozrywki, że wypełniali szynk po brzegi i hojnie dzielili się z utalentowanym młodzieńcem swoimi nędznymi groszami.
Właściciel gospody, człek prosty, lecz niegłupi, szybko zwęszył koniunkturę, przeliczył to i owo, i doszedł do oczywistych wniosków, że nie kalkuluje się rwać pierza z kury znoszącej złote jaja, bo ta gotowa jeszcze odlecieć. Liczył więc poecie za wszystko połowę normalnej ceny, a przy tym dbał, by grajek miał zawsze świeże jadło i jeszcze świeższe piwo. Nie czynił mu też wstrętów z tytułu nocnych odwiedzin tej czy innej panny na wydaniu. W końcu pokoik i tak stał zazwyczaj pusty i dochodu nie przynosił żadnego, a chuderlawy paniczyk nie jadł wiele więcej niż to było konieczne. Co prawda lubił sobie za to wypić, ale przecież nawet w ułamku nie tyle, co cała reszta gości, zwabionych jego śpiewem, dowcipem i mordą tak śliczną, że aż niemal egzotyczną. Tak więc niech sobie ćwierka ptaszyna na koszt firmy tak długo, jak zechce. Albo raczej tak długo, aż nie spowszednieje i nie znudzi się wszystkim.
Takie plany na najbliższą przyszłość snuł sprytny karczmarz, lecz – niestety – los zadecydował inaczej i wszystkie wspaniałe koncepty w jednej niemal chwili szlag jasny trafił.
Jaskier – bo tak zwał się ów poeta – siedział właśnie przy stole, pogrążony w oparach natchnienia i grochówki, której nie powstydziliby się nawet w wojskowej kantynie, gdy w progu karczmy stanął nowy gość. Zarówno z ubioru jak i akcentu, który dało się rozpoznać natychmiast, gdy tylko zawołał na gospodarza, łacno szło odgadnąć, że rodowity to Redańczyk. A że wyraźnie zamożny i obnoszący się nieco z pańska, więc ani chybi – kupiec. W kilka chwil później do zajazdu weszło jeszcze czterech ludzi. Ci nie byli już tak pysznie odziani, ale prezentowali się schludnie i mieli dobrą, mahakamską broń, więc ani chybi – kupiecka eskorta.
Cała kompania obsiadła stół równoległy temu, przy którym Jaskier tworzył swój najnowszy poemat i ochoczo zabrała się do wyjadania grochówki z wielkiego gara, który żona karczmarza postawiła na środku blatu. Grajek tak zaaferowany był jednak pracą – czy może raczej wzdychaniem nad nią – że zupełnie nie zainteresował się nowymi gośćmi i nie zareagował, gdy kupiec zaczął nań wołać. Dopiero jeden z pachołków musiał szturchnąć poetę, by ten wrócił łaskawie do rzeczywistości.
Jaskier wzdrygnął się, przestraszony, czym wywołał salwę rubasznego śmiechu Redańczyków. Gdy zrozumiał, co się dzieje, posłał przybyszom zakłopotany uśmiech, a po chwili sam przyłączył się do ogólnej wesołości i zagłuszył pozostałych. Najlepszą bowiem bronią każdego artysty scenicznego jest umiejętność śmiania się z samego siebie – wszak nic tak skutecznie nie oczyszcza cudzego śmiechu z fałszywych nutek drwiny i złośliwości. A przecież nawet poecie pokroju Jaskra od czasu do czasu zdarzy się trafić na gnuśnych profanów, zupełnie niewyznających się na prawdziwej sztuce. Wybieg i w tym wypadku okazał się niezawodny.
– Najmocniej przepraszam, że przeszkodziłem – rzekł kupiec nieszczerze, gdy śmiechy skonfundowanych pachołków naraz ucichły – ale karczmarz powiedział, żeś tutaj obecnie jedynym gościem przybyłym ze stolicy, a mnie pilno poznać, co też dzieje się w Wyzimie i dalej jeszcze na południe. Wiedza to najcenniejszy towar, zawsze to powtarzam. Mówże więc, bratku, co tam w świecie ciekawego?
Jaskier otaksował Redańczyka – otyłego, łysawego mężczyznę o oślizgłym spojrzeniu – z góry na dół i pogardliwie wydął wargi. Nikt nie będzie bezkarnie robił głupca z niego, Jaskra, najlepszego poety na całej północy, a potem jeszcze traktował go jak byle kmiotka.
– Masz rację – odparł, nie siląc się nawet, by ukryć drwinę. – Wiedza bywa towarem niezwykle wartościowym. I skoro obaj się w tej kwestii bezwzględnie zgadzamy, to jestem pewien, że rychło dojdziemy do konsensusu także w kwestii ceny, jaką za moje informacje zapłacisz… bratku.
Grubasowi w jednej chwili uśmiech spełzł z pyska, a jego ludzie poruszyli się niespokojnie, gotowi na jedno skinienie obskoczyć fircyka i nauczyć go szacunku dla lepszych od siebie. Nawet karczmarz wycofał się głębiej za szynkwas, jakby przeczuwał zbliżające się kłopoty.
– Wiesz co, pieśniarzu? – odparł kupiec po chwili namysłu. Twarz miał poczerwieniałą z gniewu, ale uśmiechnął się chytrze. – Coś mi się widzi, że dotknęła cię niemoc twórcza. Gdy cię zobaczyłem, minę miałeś raczej nietęgą, a arkusik pusty. A może po prostu na tym pustkowiu zabrakło ci już tematów na pieśni, co? Dokonajmy więc uczciwej wymiany. Ty mi powiesz, co tam na południu, a ja zdradzę ci, gdzie znajdziesz doskonały materiał na nową balladę. Obaj sporo na tym układzie skorzystamy.
– Zgoda, ale pod pewnymi warunkami. Po pierwsze, ty mówisz pierwszy – Minstrel, trochę wbrew sobie, zdecydował się zagrać w tę grę. W końcu do stracenia nie miał nic, a pomysłów na kolejne wiekopomne dzieło faktycznie jakoś ostatnio mu brakował – A po drugie, odpłacę ci uczciwie wedle wartości, jaką będzie miała twoja informacja. Sprzedasz mi piach na pustyni, to odpłacę ci szyszkami w lesie.
– A dlaczego by nie zrobić odwrotnie?
– A dlatego, że ja jestem Jaskier, bratku. TEN Jaskier! Mogę jeszcze przed zachodem słońca skomponować balladę o nieszczęsnym kupcu, który nieopatrznie wlazł w końskie łajno, i gwarantuję ci, że najdalej za rok zobaczysz, jak król Vyzymir płacze ze śmiechu, słuchając jej na swoim dworze. Zupełnie nie zależy mi więc na tym, co masz do zaoferowania. Ty natomiast nie możesz powiedzieć tego samego.
– Ale mogę to dostać od każdego, kogo spotkam na szlaku.
– O, a iluż to podróżnych spotkałeś w drodze do Houtborg? I ilu jeszcze spodziewasz się ujrzeć, nim dotrzesz do Wyzimy?
– Ech, no dobrze już, dobrze. – Teatralnie poddał się Redańczyk. W duchu musiał przyznać, że zadziorny konus spodobał mu się, a dziwne targi dostarczyły sporo przyjemności. – Słyszałeś o Geralcie z Rivii, tym popieprzonym wiedźminie?
– Tym, który jest ponoć gorszy od wszystkich bestii, które ubija? – Jaskier zrobił się czujny, ale nie dał niczego po sobie poznać. – Oczywiście, że słyszałem. Jestem bardem, do cholery, żyję ze śpiewania o takich jak on. Kilka poemacików sam nawet napisałem.
– Więc znasz go? – zaciekawił się kupiec.
– Nie – zaprzeczył Jaskier. I wcale nie poczuł się przy tym jak zdrajca. – Raczej unikam takiego towarzystwa, muszę dbać o reputację. Ale znam różne opowieści. I chętnie poznam jeszcze jedną, więc mówcie wreszcie!
– Nie dalej jak dwa dni nazad żeśmy go z chłopcami widzieli, jak koło ratusza w Białym Moście się kręcił.
– Geralt?
– Ano Geralt i nikt inny. Czub biały, jakby go stado mew obsrało, miecz na plecach osobliwy i wisior srebrny przedstawiający jakąś paskudę. Wszystko się zgadza.
– I to spojrzenie krzywe, jakby mu człowiek matkę ukrzywdził… – dodał jeden ze sług.
– No dobrze, wiedźmin Geralt siedzi w Białym Moście. I co z tego?
– A to – kupiec zniżył głos – że albo kroi się tam jakaś wielka sprawa, albo Biały zdurniał już ze szczętem. Całe miasto się śmieje, po cichu, rzecz jasna, bo w głos to samobójstwo, że odwaliło mu do reszty i widziadeł jakichś szuka.
– Widziadeł?
– Tak powiadają. Uroiły mu się jakieś duszki i już drugi tydzień mija, jak próbuje je swym magicznym mieczem rozpłatać.
– Drugi tydzień?
– Albo i lepiej…
Jaskrowi nagle zrobiło się gorąco, ale grał swoją rolę dalej.
– I to wszystko? – zakpił. – To jest ta twoja sensacja? Rzekomo szurnięty wiedźmin i jego duszki?
– Jak ci się temat nie podoba, to pisz dalej ballady o grochówce, twoja sprawa. – Redańczyk wzruszył ramionami – Ale z umowy się wywiąż.
– Hmmm… Jeśli spojrzeć na to z tej strony, to może faktycznie czas już ruszyć w drogę… – Jaskier w zamyśleniu pokiwał głową. – Tak jest, panowie, nie ma co tu dłużej gnić! W końcu cały świat z niecierpliwością czeka na moje pieśni. A Biały Most jest celem równie dobrym i równie złym jak każdy inny – oświadczył, a następnie wstał z miejsca z niewyraźną miną.
– Jak obiecałem – rzekł – uczciwie za towar zapłacę. Ale to za chwilę. Na razie muszę was przeprosić, bo grochówka najwyraźniej weszła już w ostatni etap trawienia.
Nie czekając na ewentualne protesty, poeta poderwał się z miejsca i pobiegł, niby to do wygódki.
Kiedy jednak znalazł się na zewnątrz, ruszył nie do wychodka, a do rozłożystego dębu, który rósł tuż obok zajazdu. Sprawnie wspiął się na drzewo, a z niego bez problemu przeskoczył oknem do swojego pokoiku. Po chwili wrócił tą samą drogą, z przewieszonym przez plecy futerałem na lutnię i tobołkiem zawierającym skromny dobytek, oraz sławetnym kapelusikiem z czarnym piórkiem, osadzonym mocno na głowie.
Gdy już znalazł się na ziemi, ruszył prosto do stajni i osiodłał narowistego siwka, noszącego dumne imię Hrabia. Wyprowadził konia z budynku, dosiadł go i podjechał prosto przed drzwi karczmy.
– Ej, wy tam, w środku! Chodźcie no tu! – zawołał donośnie.
Karawaniarze nie kazali na siebie długo czekać. Wypadli z szynku, jakby w środku się paliło. Ku zadowoleniu Jaskra, który uwielbiał mieć publikę, razem z nimi w drzwiach ukazali się też karczmarz i jego żona. I to właśnie do nich zwrócił się w pierwszej kolejności.
– Na mnie już czas. Dziękuję za gościnę i do widzenia, mam nadzieję. Pożegnajcie ode mnie, proszę, panny Tessi, Annikę i Jagodę. – Uchylił kapelusika przed gospodarzami, a potem zwrócił się do redańskiego kupca: – Długów nie zwykłem pozostawiać po sobie żadnych, bratku… – tutaj uśmiechnął się nieznacznie, gdyż oczyma duszy ujrzał, jak na takie oświadczenie zareagowałby właściciel dowolnie wybranego przybytku uciech w Oxenfurcie – więc i tobie zapłacę, coś uczciwie dzisiaj zarobił. Jeden ci tylko sekret zdradzę o tym, co na południu, ale niewątpliwe dla rozsądnego handlarza bezcenny: W Wyzimie i wszędzie indziej, aż po najdalsze zakątki Nilfgardu, panuje ostatnimi czasy pogląd, iż najlepsze interesy robią ci, którzy kupują tanio i drożej sprzedają! No, bywajcie!
Nie czekając na reakcję zebranych, trubadur spiął konia i pognał traktem na północny zachód. Nim zniknął między drzewami, raz jeszcze zerwał kapelusz z głowy i pomachał nim energicznie na pożegnanie.
Pędził tak z ćwierć mili, a potem wstrzymał konia i rozejrzał się uważnie dookoła. Na jego obliczu nie został nawet ślad po łobuzerskim uśmiechu. Upewnił się, że nikt go nie śledzi, zeskoczył z siodła i pociągnął wierzchowca między drzewa. Szerokim łukiem obszedł ruiny zamku wraz z przyległościami, aż wreszcie trafił na południowy gościniec. Znów dosiadł konia i pognał, nie oglądając się za siebie, do Wyzimy, a potem dalej do Moën, gdzie miał nadzieję jeszcze zastać kogoś, kogo rzekome szaleństwo wiedźmina z pewnością bardzo zainteresuje.
***
Bardo Olawin nienawidził Geralta szczerze i serdecznie. Za wszystko. Za umiejętności, za sławę, za życie, które pędził, za własne upokorzenie i opuchliznę na mordzie, oraz – przede wszystkim – za to, że odebrał mu długo wyczekiwaną szansę, by wreszcie stać się kimś i wyjść z cienia Sivnego.
Próbował pozbyć się konkurenta, rozsiewając plotki na jego temat. Miał nadzieję, że Prock wystraszy się skandalu i odeśle odmieńca precz, ale, niestety, Sivny przekonał go, że będzie dużo gorzej, jeśli tajemnicze morderstwa wyjdą na jaw, a ludzie dowiedzą się, że starosta odprawił wiedźmina, który mógł je powstrzymać.
Krasnolud postanowił więc działać inaczej, sprytniej. Zaczął pilnie obserwować wiedźmina na patrolach i śledzić go podczas dziennych poszukiwań, w nadziei, że ten wreszcie wpadnie na jakiś trop. A wtedy wszystko będzie już proste. Wystarczy znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie, ewentualnie pomóc Geraltowi w walce z bestią, a potem wyeliminować niczego niespodziewającego się konkurenta, upozorować wypadek i zagarnąć całą chwałę dla siebie. Prosty, genialny plan.
Dziewiątej nocy po przybyciu wiedźmina do Białego Mostu, cierpliwość Bardo wreszcie została nagrodzona.
– Gdzie są wszyscy? – Wiedźmin wychynął z cienia, czym nieprzyjemnie zaskoczył krasnoluda. Wskazał mieczem jedną z kamienic i wyszeptał: – Wyczuwam tam coś dziwnego. Jakiś rodzaj magii. Chyba mamy wreszcie naszego gagatka… Leć szybko po Sivnego i resztę, a ja pójdę się rozejrzeć.
Geralt zniknął tak nagle, jak się pojawił, a pozostawiony sam sobie krasnolud odczekał chwilę i ruszył w stronę kamienicy. Serce biło mu mocno, lecz nie ze strachu, tylko podniecenia.
Otworzył ostrożnie drzwi i wśliznął się na pogrążony w mroku korytarz. Zrobił kilka kroków, próbując dostrzec cokolwiek, gdy nagle poczuł coś lodowatego na swojej szyi. Spróbował jeszcze odskoczyć i zamachnąć się toporem, ale nie zdążył.
***
– Kazałem temu durniowi iść po was, ale nie posłuchał, tylko przylazł tutaj, diabli wiedzą po co, i nie dość, że dał się zabić jak ostatnia oferma, to jeszcze wypłoszył mi zwierzynę! – Geralt był wściekły. Patrzył na wpół rozszarpanego krasnoluda, jakby chciał mu jeszcze dokopać. – Dlaczego w ogóle pozwoliłeś temu głupcowi służyć w straży? Takim jak on, to buty szyć!
Goran milczał.
– Tyle z tego dobrego chociaż, że wiem już, z czym mamy do czynienia… – dodał po chwili wiedźmin. – To dash, jeden z silniejszych demonów ze sfery ziemi. Uciekł do swojego wymiaru i pewnie nie pojawi się tutaj aż do następnego ataku. A że zaatakuje, to pewne. Skoro już raz zakosztował krwi, będzie chciał więcej. A im więcej jej wypije, tym bardziej urośnie w siłę.
– I nie da się nic zrobić? – zapytał głucho Sivny. – Możemy tylko siedzieć, czekać i mieć nadzieję, że znów zdołasz go wykryć, kiedy się wreszcie pojawi? A co, jak ci się nie uda następnym razem?
Wiedźmin wzruszył ramionami.
– Mógłbym spróbować go wezwać i zwabić w pułapkę, jest pewien sposób. Ale jeszcze nigdy tego nie próbowałem i jeśli mi się nie uda, to zginie o wiele więcej ludzi. Jesteś gotów na takie ryzyko?
***
W samym Moën Jaskier, ku swemu rozczarowaniu, znalazł tylko niemal wystygły już trop, prowadzący do Mariboru, czyli znów na południe, ale też, na szczęście, także i na wschód. Nie zwlekając ruszył więc dalej i wreszcie następnego dnia, kilka mil za wsią Zavada, w której spędził noc, jego poszukiwania zostały zwieńczone sukcesem.
Zapewne minąłby niewielki obóz ukryty w bukowym zagajniku, jakieś piętnaście stóp od gościńca, gdyby nie Hrabia. Koń poczuł zapach innego, znajomego zwierzęcia i zarżał radośnie, a z buczyny niemal natychmiast dobiegło takie samo powitanie. Poeta poklepał wierzchowca po karku, zadowolony, i zjechał z traktu. Gdy tylko znalazł się między drzewami, usłyszał dobrze sobie znany, pełen irytacji głos:
– Jaskier? Co ty tutaj robisz? Przecież miałeś wyruszyć do Poviss?
– Co ty tutaj robisz i co ty tutaj robisz… To tak się wita starego druha?
– No, ale…
– Ale co ja tutaj robię, co? Szukam cię, oczywiście! A skoro już znalazłem, to zbieraj manele i ruszamy. I tak już za bardzo zmitrężyłem, uganiając się za tobą po całej Temerii, a jeśli wszystko dobrze zrozumiałem, to naprawdę musimy się spieszyć. – Mówiąc to, bard zaczął zadeptywać niewielkie ognisko. – Czy to jest pieczony zając? Ach, pachnie cudownie! Szkoda, że same resztki, w dodatku zimne. No ruszże się wreszcie, mówię przecież, że czas nas goni!
– A może byś mi tak najpierw wyjaśnił, o co w ogóle chodzi? Swoją drogą, dziękuję ci ślicznie, to było moje śniadanie.
– No właśnie: było… – odparł minstrel, plując kawałkami mięsa. – I nie marudź, upolujesz sobie następne.
– Wiesz, poeto, pewnego dnia naprawdę cię skrzywdzę.
– Oj tam, marudzisz. Zresztą może naucz się w końcu myśleć o innych, co? Od czterech cholernych dni praktycznie nie odklejam dupy od siodła, by cię znaleźć, a ty mi teraz żałujesz kawałka zimnego mięsa?
– Ech… Powiesz wreszcie, czego ode mnie chcesz?
– Musimy jechać do Białego Mostu, dzieje się tam coś bardzo dziwnego.
– Odpada, mam pilne sprawy do załatwienia w Mariborze.
– Jak kocha, to zaczeka – stanowczo oświadczył Jaskier. – To w Moście masz naprawdę pilne sprawy, zapewniam.
– O, czyżby?
– Czyżby. Podobno pojawił się tam… wiedźmin Geralt z Rivii – zakomunikował poeta. Widząc zdumioną minę przyjaciela, dodał prędko: – Resztę wyjaśnię ci w drodze. Podziękujesz też później. A teraz jedźmy już wreszcie!
***
Mimo usilnych starań i kolejnej, szybkiej, interwencji Maga, w całym mieście aż huczało od plotek o śmierci Olawina, demonach i wiedźminach. W większości były to, jak zwykle, kompletne bzdury, które przekazywano sobie w coraz bardziej zmienionej, rozdmuchanej formie, po prostu dla uciechy albo z nudów. A zazwyczaj z obu tych – i kilku innych jeszcze – powodów jednocześnie. Nie zmienia to jednak faktu, że wielu, przynajmniej częściowo, w nie uwierzyło, a bać zaczęli się niemal wszyscy.
Prock zamknął się w ratuszu i nie dopuszczał do siebie praktycznie nikogo, Sivny nie odstępował Geralta, a ten szykował się do kolejnego starcia; wybrał odpowiednie miejsce, przygotował Gorana na to, co może się wydarzyć, uzupełnił zapas swoich mikstur i zbierał siły. Od czasu do czasu zachodził też, choć niechętnie, do Xardara po radę i pomoc.
Ze stoickim spokojem znosił wrogie spojrzenia i obelgi rzucane od czasu do czasu przez kogoś, kto potem szybko znikał w tłumie podobnych mu, bezimiennych ludzi. Prawdę mówiąc, zupełnie go one nie obchodziły. Przyzwyczajony był do tego, że ludziom potrzebny jest kozioł ofiarny. I że tym kozłem zazwyczaj jest on sam. Taka robota, co poradzić?
Słońce zaszło już za Masywem Mahakam, a kolory zaczęły zanikać, wypierane przez szarówkę zmierzchu, gdy wszystko było gotowe i Geralt stanął przed wielkim, runicznym kręgiem wyrysowanym wokół pustego, ceglanego domu, stojącego na obrzeżach miasta, i zaintonował zaklęcie. Gdy skończył, zapadła już ciemność. Zażył eliksir z niewielkiej fiolki i czekał, a gdy budynek nagle zatrząsł się w posadach, wydobył miecz.
– Jeśli nie wrócę w ciągu godziny, dom się zawali, krąg pęknie albo zdarzy się jakaś inna, nieprzewidziana rzecz, to uciekajcie. Spierdalajcie stąd w podskokach – wychrypiał wiedźmin zupełnie nieswoim głosem. – Jak najszybciej pchnijcie gońca do Kaer Morhen, do wiedźmina Vesymira. On już będzie wiedział, co zrobić. I niech nikt się nie zbliża do tego miejsca, póki Vesymir się nie zjawi albo kogoś nie przyśle. Czy to jasne?
Goran Sivny pokiwał głową i uścisnął prawicę wiedźmina, a potem Geralt zniknął we wnętrzu chałupy.
Przez chwilę nic się nie działo. Wtem nienaturalną ciszę rozdarł potężny ryk i budynek znów zatrząsł się w posadach, tym razem o wiele mocniej niż poprzednio. Ze ścian posypała się zaprawa i kawałki popękanych cegieł. Trwało to przez chwilę, a potem ucichło tak nagle, jak się zaczęło.
Zaniepokojone krasnoludy z oddziału Sivnego spoglądały po sobie niespokojnie; jedne z wyrazem przerażenia, a inne nieśmiałej nadziei na brodatych fizjonomiach. Sam Sivny po prostu patrzył i czekał.
***
Jechali praktycznie bez przerwy przez niemal trzy dni, nim wreszcie dotarli do celu. Na porządny nocleg zatrzymali się tylko raz, pierwszego dnia, w świątyni Melitele, gdzie zawsze uczynna Nenneke przyjęła ich z otwartymi ramionami i nieskrywaną radością. Przytuliła do obfitej piersi nawet Jaskra, co wprawiło trubadura w niejakie zdziwienie, ale też sprawiło sporo przyjemności.
Następną noc spędzili pod gołym niebem, a mimo to usnęli niemal natychmiast, ukołysani jednostajnym szumem Ismeny i potwornym zmęczeniem. Nad ranem przekroczyli rzekę, a gdy słońce na dobre rozgościło się po zachodniej stronie nieba, minęli już miejsce, w którym Geralt szesnaście dni wcześniej spotkał się z krasnoludami.
Zatrzymali się kawałek dalej i odbyli małą naradę.
– Wiesz, że nie możemy tak po prostu wjechać do miasta?
– I nie wjedziemy tak po prostu. Wjedziemy sprytnie. Zostaw wszystko mnie. – Jaskier, którego tydzień forsownej jazdy pozbawił nie tylko sił, ale i zwykłej wesołości, teraz odzyskał nieco humoru. – Jestem tak zmęczony, że teraz żadna siła nie powstrzyma mnie przed wczołganiem się pod pierzynę. Schowaj gdzieś te swoje cudeńka i zarzuć na plecy to – Bard wyjął lutnię z futerału i rzucił towarzyszowi puste pudło. – A kiedy podjedziemy pod bramę, za nic w świecie nie otwieraj py… po prostu milcz, dobrze? Najlepiej załóż kaptur na głowę i udawaj, że śpisz.
Cała maskarada okazała się jednak niepotrzebna, bo strażnicy w bramie zupełnie nie zwrócili uwagi na dwóch strudzonych trubadurów, z których jeden podśpiewywał cicho, a drugi spał w siodle.
Jaskier poczuł się dotknięty – i rozczarowany – tą ignorancją tak dalece, że aż postanowił sam zwrócić na siebie uwagę niedbałych żołnierzy. Wstrzymał więc konie i zagaił do jednego ze zbrojnych o jakąś karczmę, w której można by się przespać, i czy duże tam obłożenie, ale ten tylko wzruszył ramionami i kazał im jechać dalej albo wynosić się do diabła, bo przejazd blokują.
***
Wstrząsy nie powtórzyły się więcej, ryki w końcu ucichły. Budynek przetrwał, choć nie w całości. W niespełna pół godziny później drzwi się uchyliły i Goran Sivny dostrzegł w progu wysoką, ale wyraźnie przygarbioną sylwetkę. Odetchnął z ulgą i ruszył w stronę budynku.
***
– Jaskier! Zagraj coś!
– Co? Mam grać? Teraz?
– Graj, mówię!
– Ty tak na… – Bard urwał. Zrozumiał, że spieranie się nie ma najmniejszego sensu. Złapał lutnię i popatrzył na nią bezradnie. – A co mam zagrać?
– Nie wiem, do cholery! Ty tu jesteś grajkiem!
– Może by tak…
– Nieważne, co, byle jak najgłośniej! Nuże, zaczynaj!
Poeta westchnął, przeleciał palcami po strunach i rozdarł się na cały głos:
Panna Róża, miła Róża!
Panna Róża, hen, zza wzgórza!
Ta, co chętnie się położy
I wnet da się wy… całować!
Panna Róża, miła Róża!
Panna Róża, hen…
– Jaskier!
…zza wzgórza!
– Jaskier!
– No co!?
– Wystarczy!
– Bogom niechaj będą dzięki, bo nie znoszę tej piosenki! – zanucił poeta, wciąż w tym samym rytmie. – Za bardzo prostacki ma rym, by kalać usta artysty takiego jak ja.
Ale jego towarzysza już przy nim nie było.
– Stój, jeśli ci życie miłe! – Goran Sivny usłyszał chrapliwy rozkaz tuż po tym, jak umilkły słowa karczemnej przyśpiewki, która niespodziewanie rozdarła nocną ciszę. – Ani kroku dalej!
Obejrzał się za siebie i zobaczył, że z mroku wyłania się nie kto inny, a sam Geralt. Tuż za nim biegł wysoki blondyn z lutnią w dłoniach. Był brudny i wyraźnie wyczerpany, jakby właśnie odbył daleką podróż, a mimo to wciąż sprawiał wrażenie eleganckiego, żeby nie powiedzieć – wymuskanego.
– Geralt, co ty robisz TUTAJ? I kim jest ten…
– Później! – uciął wiedźmin, a potem zwrócił się w stronę domku.
– Wyłaź, błaźnie! – ryknął. – Albo ja tam wejdę!
Odpowiedziały mu cisza i mrok. Stojącej w progu postaci już nie było.
– Jaskier, wyjaśnij panom krasnoludom wszystko, a ja zaraz wracam… – I zniknął w domku. Po raz kolejny.
Poeta już otwierał gębę, by wyłożyć całą złożoność problemu Goranowi i jego drużynie, gdy w budynku rozległ się szczęk stali. Kilka bardzo szybkich uderzeń, chwila przerwy, potem znów szczęk broni, krzyk, jęk i cisza.
W drzwiach stanął wiedźmin. W jednej ręce trzymał miecz, w drugiej dużą kulę na czymś w rodzaju grubego sznura. W ciemności nie dało się rozpoznać, co to.
– Geralt, wszystko w porządku!? – krzyknął Sivny i ruszył w jego stronę. – Co się tu dzieje, do wszystkich diabłów?!
– Stój! – Tym razem to Jaskier powstrzymał krasnoluda. – Geralt, to ty?
– A jak myślisz?
– Udowodnij!
– Jesteś najgorszym poetą świata, Jaskier!
Trubadur odetchnął.
***
Arraves Prock w milczeniu przyglądał się leżącej na jego biurku głowie. Glina, z której ją zrobiono, była już sucha i popękana. Nos złamał się u nasady, a większość włosów po prostu wypadła. Ale twarz golema nadal dało się bez trudu rozpoznać.
Jaskier, jak zwykle łasy na uwagę wszystkich w około, dokładnie opowiedział zebranym swoją historię od początku do końca, oczywiście mocno ubarwiając przy tym niektóre fragmenty, a inne zupełnie zmieniając. Nie żałował zebranym również dywagacji i swoich przemyśleń oraz płynących z nich, bezwzględnie słusznych, wniosków. Finalnie zatem to, co mogło zostać wyłożone w ciągu kilku chwil i w dwóch zdaniach, rozwlekło się na co najmniej kwadransik. Jednak poecie należy oddać sprawiedliwość i zaznaczyć, że główny nurt jego historii pozostał praktycznie niezmieniony.
Kiedy skończył, głos zabrał Sivny i przedstawił swoją część tej zdumiewającej opowieści. Gdy zamilkł, po raz pierwszy odezwał się starosta:
– Dwóch rzeczy nie rozumiem, ani trochę, niestety i przepraszam bardzo – rzekł. – Kto i dlaczego? Kto był gotów zabić tylu ludzi… i nie tylko ludzi… żeby… żeby… no właśnie, po co to wszystko?
– Jeśli dobrze wszystko zrozumiałem, to nie zginął nikt, prócz Bardo Olawina – odparł wiedźmin.
– Co? Ale przecież… Jak…? To niedorzeczne! Przecież widzieliśmy… Osobiście byłem…
– Niech pan pomyśli, Prock. – Wiedźmin przerwał irytujący bełkot starosty. – To, co dzisiaj widzieliśmy, od początku do końca było mistyfikacją. Nie ma czegoś takiego jak dash. I z całą pewnością nie było tam żadnego innego demona. Jakiś rodzaj magii owszem, wyczułem, ale na pewno nie pochodziła ona z innego wymiaru. To raczej jakieś nasze swojskie abra-kadabra, te krzyki, wstrząsy i tak dalej, zlokalizowane w tym pseudomagicznym kręgu i przygotowane po to, żeby przekonać wszystkich, iż cała rzecz dzieje się na serio. Prawdę mówiąc, postawiłbym na to Jaskra razem z jego lutnią.
– Demon… i cała reszta… – rzekł Goran, patrząc na makabryczne trofeum wiedźmina – może i było sztuczne, ale trupy już nie, ręczę za to słowem.
– Zatem zacznij bardziej je szanować, krasnoludzie, bo za chwile staniesz się niemy.
– Jedno jest pewne: kopia, ktokolwiek ją zrobił, była, jak widzę, doskonała nie tylko z wyglądu, ale i pod każdym innym względem – Sivny uśmiechnął się mimowolnie. – Dzieło prawdziwego geniusza.
– A jednak geniusz się pomylił – powiedział Geralt. – Albo raczej nie był w stanie skopiować wszystkiego.
– Prawdę mówiąc, nadal nie mogę uwierzyć że nikt wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Że ja nie zwróciłem na to uwagi… – zasępił się Goran. – Przecież w Mahakamie, skąd pochodzę, bardzo sobie cenimy biżuterię, zwłaszcza tak piękną i użyteczną…
– Nie dręcz się tym, mości Sivny. Jeśli się nie mylę co do osoby sprawcy całej tej farsy, to mus ci wiedzieć, że osobnicy jego pokroju robili w ciula już mądrzejszych niż ty i niż ja.
– Zaraz, zaraz! Po kolei! – krzyknął Jaskier. – Mów z sensem i po kolei, Geralt. Miało być o tych trupach, potem to, tam, sramto i owamto. Otworzyłeś dziesięć kwestii naraz, nie zamknąłeś żadnej i teraz to już sam nie wiem, o czym w ogóle gadamy. Z sensem i po kolei.
Prock poparł grajka nieartykułowalnym chrząknięciem.
– Wciąż o jednym i tym samym przecież. Wszystko jest w sumie banalnie proste, jeśli poskładać poszczególne elementy do kupy – zapewnił wiedźmin, jednak pozostali najwyraźniej nie podzielali tego zdania. Na moment zapadła bowiem pełna konsternacji cisza, którą wreszcie przerwał Jaskier.
– Kurwa mać, z tobą tak zawsze… Mówże wreszcie, człowieku! Co to za pomysł z tymi trupami? Skoro tyle osób je widziało, to jak mogło ich nie być?
– Właśnie! Uroiło się nam wszystkim czy jak?
– Dokładnie tak! – Geralt skinął głową. – Sami pomyślcie, co jest łatwiejsze: zaczarować garstkę osób tak, by były przekonane, że istnieli jacyś ludzie i zostali zamordowani przez niezidentyfikowanego potwora, który nie zostawia po sobie śladów, czy zaczarować wszystkich pozostałych, by byli przekonani, że te konkretne osoby nigdy nie istniały, więc też i nie zostały zamordowane? Jaką trzeba mocą dysponować, by móc dokonać czegoś takiego? Albo co jest łatwiejsze: perfekcyjnie zatuszować ślady prawdziwej rzezi, krwi, trupów i tak dalej, czy wmówić komuś tę rzeź, a potem po prostu zdjąć iluzję i ukazać im prawdziwy obraz miejsc, w których miały się one niby odbyć?
– Więc… Xardar? Mag? Ale… Ale po co? – zadumał się Prock?
– Zaraz, zaraz! – Sivny ożywił się nagle. – Jeśli masz rację, Geralcie, to śmierć Bardo też była przewidzeniem? On sam od początku do końca był tylko naszym urojeniem? Czy tak?
– Niestety, Olawin żył i zginął naprawdę. Najlepiej świadczy o tym fakt, że Xadar nie zdołał zataić jego śmierci tak jak innych rzekomych ofiar. Nieszczęśnik posłużył za przynętę, by was sprowokować i zwabić do tego domu.
– Tylko po co to wszystko?
– Tego właśnie nie wiem… Mam co najwyżej pewne podejrzenia – mruknął wiedźmin. – Jedno jednak wydaje się pewne: Sivny i jego ludzie mieli tam zginąć dzisiejszej nocy, zwabieni w pułapkę. Bez urazy, kapitanie, ale gdybyście tam weszli, byłoby po was. Sam się ledwo wybroniłem, prawdę mówiąc. A i to tylko dlatego, że w porę użyłem znaku i zdołałem na moment otumanić przeciwnika.
– Więc Xardar, jeśli to rzeczywiście on, zorganizował cały ten kabaret, tylko po to, żeby zabić mojego biednego Gorana? – zapytał starosta. – Przecież Goran nigdy nic złego mu nie zrobił, prawda, Goranie?
– Z pewnością nie chodzi tu o pana Sivnego. Jego mógłby zabić w jakikolwiek inny sposób, pewniej, szybciej i bezpieczniej, bez zostawiania za sobą tylu śladów. Goran miał być chyba po prostu konieczną ofiarą. Myślę, że Xardarowi chodziło o coś, czy raczej o kogoś innego… – odparł Geralt. – A konkretnie o mnie.
– Przecież to nie ty miałeś tam zginąć, tylko my – zauważył Goran. – Zresztą niby dlaczego Xardar miałby chcieć cię zabić? Przecież się nawet nie znacie.
– Mam wielu wrogów, zwłaszcza wśród magów. – Wiedźmin wzruszył obojętnie ramionami, a potem wyszczerzył się paskudnie. – Nie wiem czemu, ale jakoś tak to już jest, że oni wszyscy cholernie mnie nie lubią.
– No dobrze, załóżmy, że masz rację. Ale to nie zmienia faktu, że akurat twoje życie nie było zagrożone ani przez moment.
– Czyżby? A co by się ze mną stało, gdyby po całej Temerii, albo i całej Północy nawet rozeszła się wieść, że oszalałem i w niewyjaśnionych okolicznościach wyrżnąłem pięciu krzepkich krasnoludów, a potem, zapewne, uciekłem? Przy odrobinie szczęścia pożyłbym na tyle długo, by się dowiedzieć, dlaczego wszyscy nagle chcą powiesić mnie za jaja na pierwszym lepszym drzewie.
– Tylko czemu po prostu nie posłał golema, żeby ten w biały dzień zabił kilku ludzi i uciekł?
– Może bał się, że jednak ktoś go schwyta i cała mistyfikacja wyjdzie na jaw, może chciał nie tylko zrobić ze mnie kryminalistę, ale też ośmieszyć jako fachowca? A może po prostu lubi bawić się lalkami, kto go tam wie? Zresztą czas już chyba najwyższy, żebym złożył mu wizytę, bo gotów jeszcze zacząć coś podejrzewać. A jak już tam będę, to utniemy sobie pogawędkę. Raczej krótką.
***
– No, jesteś wreszcie! Co tak długo? Wszystko poszło zgodnie z planem?
– Tak. Doskonale – beznamiętnie odparł wiedźmin. – Co dalej?
– Teraz, niestety, musimy się pożegnać, przyjacielu – westchnął Xardar. – Przykro niszczyć takie arcydzieło, ale zrobiłeś już, co do ciebie należało. A prawdziwy Geralt niech się teraz martwi… Niech się ukrywa, niech ucieka, niech sczeźnie! – roześmiał się Mag. – Zresztą… Po co ja ci to mówię? Chyba naprawę tracę zmysły. No, żegnam.
Czarodziej uniósł ręce w stronę wiedźmina i zaczął wymawiać zaklęcie. Po kilku pierwszych słowach, gdy magia zaczęła wibrować w powietrzu, przerwał jednak i spojrzał na Geralta szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.
Medalion na piersi wiedźmina wyraźnie drgał.
– Ty…? Skąd…? Przecież miałeś być… – Klinga wiedźmińskiego miecza przeszyła maga na wysokości wątroby. Ciało praktycznie nie stawiało oporu sederytowemu ostrzu. – Na południu…
– Miałem zrobić w życiu wiele rzeczy, ale też mi jakoś nie wyszło – mruknął Geralt. – Wyjaśnij mi, dlaczego, a obiecuję, że czeka cię nie najgorsza, może nawet bezbolesna śmierć.
Czarodziej postąpił krok do przodu, coraz bardziej nabijając się na ostrze, i słabnącym głosem wyszeptał kilka słów wprost do ucha wiedźmina.
***
– Wiesz, Geralt, musimy znaleźć ci jakąś porządną wiejską dziewuchę. Cichą i spokojną, a przy tym najlepiej takiej urody, żebyś umiał odróżnić, gdzie ma przód, a gdzie tył, ale żeby raczej nie wzbudzała sensacji – rzekł Jaskier, gdy wjechali już na redańską część Białego Mostu i powoli zaczęli zbliżać się ku strażnicy, na której łopotały proporce ze srebrnymi orłami. – Bo przez tę wiedźmę kiedyś naprawdę napytasz sobie biedy, zobaczysz! Yennefer ma niespotykany wręcz talent do przyciągania prawdziwych wariatów. A, świat, jak widać, aż się roi się od szaleńców.
– I głupców – dodał wiedźmin, patrząc na poetę wilkiem. – Nie zapominaj o głupcach.