W cieniu stała i patrzała,
Żadna z nich jej nie widziała.
Oj-da, oj-da-da, oj-da, oj-da.
Gdyby która zobaczyła,
To na swego by baczyła…
Oj-da, oj-da-da, oj-da, oj-da.
Dlaczego właśnie ta melodia? Przecież była strasznie drętwa, jakaś taka staroświecko-wsiowa, zagrana rozstrojonymi skrzypkami, w rytm źle naciągniętego bębna. A jednak ten motyw muzyczny przypominał Cecylii jej dzieciństwo i ciepły, pełen dobroci głos ojca, który śpiewał ją czasem na dobranoc. To był pewnie jedyny, ale za to bardzo ważny powód wybrania tych ludowych rzęchów na melodię dzwonka jej telefonu. Czuła się przy niej pewna siebie, bezpieczna, jakby znajdowała się wciąż w ojcowskich ramionach. A przecież jej tata nie żył już od dobrych dziesięciu lat… A może właśnie dlatego? Te koślawe skrzypki i ten obciachowy bęben wystarczały, aby jej pamięć natychmiast dołączała do tego jeszcze cichy, niski głos jej ojca.
Zanim podbiegła do biurka na którym leżał jej telefon – melodia “dzwonka” ucichła. Nieważne. I tak miała zajęte obie ręce, a przecież domyślała się kto to taki. Było już chyba dość późno, a więc jej przyjaciółka Marylka musiała się denerwować i niecierpliwić. Miała zostać z dziećmi tylko do godziny siedemnastej, do czasu aż Cecylia wróci z pracy… tylko, że kto mógł wiedzieć, że właśnie dziś zejdzie jej tak długo? Biura dawno opustoszały i jedynie sprzątaczki oraz pracownicy ochrony kręcili się jeszcze tu i ówdzie po biurowcu. Która to mogła być godzina? Dziewiętnasta? Dwudziesta?
Odłożyła stertę katalogów, które po długich poszukiwaniach odnalazła wreszcie w czeluściach firmowego magazynku i spojrzała na zegarek. Dwudziesta trzydzieści pięć. Tragedia! Pomyślała, że koniecznie powinna zadzwonić do Marylki i ją przeprosić, zapewnić, wyjaśnić… ale po chwili zrezygnowała z tego pomysłu. „Na pewno jest wściekła – przebiegło jej przez myśl. – Ja za niecałą godzinkę będę w domu, a do tego czasu może trochę ochłonie?”. Pospiesznie naciągnęła na siebie płaszcz, chwyciła z krzesła torebkę i wrzuciła do niej telefon nie tracąc czasu na sprawdzenie choćby nieodebranych połączeń. Wybiegła na korytarz i wpadła do pustej windy. Wcisnęła guzik, drzwi zamknęły się i dźwig zaczął opuszczać ją w dół. Czuła zmęczenie, ale też zadowolenie z owocnej pracy dzisiejszego dnia, a jeszcze bardziej, że się ta praca nareszcie skończyła i oto wraca do dzieci. Powoli spływał z niej cały stres i ogarniała jakaś błogość.
Winda zatrzymała się na parterze, drzwi otworzyły się, a Cecylia szybkim krokiem ruszyła ku przeszklonemu wyjściu, gdy z jej torebki ponownie doleciał zduszony dźwięk skrzypek. Z tyłu głowy ponownie zabrzmiał cichy śpiew jej ojca:
W cieniu stała i patrzała,
Żadna z nich jej nie widziała.
Oj-da, oj-da-da, oj-da, oj-da.
„Litości! – warknęła sama do siebie pod nosem – dajcie mi wreszcie wyjść z pracy!”. Skrzypek najwyraźniej się uparł i rżnął od ucha ile wlezie. Za szybą fasady biurowca wtórował mu listopadowy wiatr z drobnym deszczem. Lepiej było rozmawiać teraz, w ciepłym, suchym i zacisznym holu. Zatrzymała się, wyjęła aparat. Na ekranie wyświetlał się napis „DOM” – a więc to telefon stacjonarny, na parterze, w pokoju gościnnym.
– Mamo, czy to ty? – Usłyszała po drugiej stronie cieniutki głosik swojej córeczki.
– Tak, Miłeczko – odpowiedziała Cecylia czułym głosem pomimo zmęczenia. – To ja. Zasiedziałam się w pracy, ale już niedługo będę w domciu, wiesz?
– To na pewno ty? – Zapytała jakoś dziwnie córka.
– Tak, to ja, córuchno.
– Dlaczego… dlaczego wchodzisz od tarasu?
Na kilka sekund Cecylii odjęło mowę. Do jej świadomości dopiero teraz docierał sens słów jej dziewięcioletniej córki.
– Mamo? – Ponownie odezwała się Miłka, a w jej głosie słychać było teraz wyraźnie lęk. Cecylia oprzytomniała momentalnie.
– Córuś, co tam się dzieje? Daj mi ciocię Marylkę do telefonu.
– Nie ma jej.
– Jak to nie ma? A gdzie jest?
– Wyszła już dawno. Powiedziała, że ty zaraz wrócisz – głos Miłki ściszył się już niemal do szeptu i dla Cecylii stało się oczywiste, że w domu dzieje się coś złego.
– A gdzie twój braciszek? – spytała wiedziona jakimś dziwnym przeczuciem.
– Urko jest na piętrze… kazałam mu zostać w jego pokoju – tym razem ze słuchawki dobywał się już zdecydowanie cichy, konspiracyjny szept jej córki. Bała się. I Cecylia również zaczęła się bać. Ale dopiero kolejna odpowiedź Miłki zmroziła ją na śmierć.
– Jesteście w domu sami!?
– Chyba nie…
***
Myśli przebiegały jej przez głowę równie szybko, jak światła kolejnych latarni ulicznych, odbijających się w szybach jej rozpędzonego samochodu. Właśnie po raz czwarty próbowała połączyć się z Marylką. Przyłożyła słuchawkę do ucha…
„Użytkownik tego numeru jest poza zasięgiem” – usłyszała mechaniczny, kobiecy głos.
Cecylia kipiała złością i była na skraju wybuchu. Wreszcie odezwały się wsiowe skrzypki i po raz kolejny pamięć przyniosła jej zasłyszano dawno tekst.
W cieniu stała i patrzała,
Żadna z nich jej nie widziała.
Oj-da, oj-da-da, oj-da, oj-da.
Gdyby która zobaczyła,
To na swego by baczyła…
Na ekranie komórki wyświetliło się imię „MARYLKA”. Wreszcie!
– Siemasz Calineczko – odezwał się głos w słuchawce. Przyjaciółka w przypływie dobrego humoru uwielbiała łączyć imię Cecylii z jej niskim wzrostem… ale tego wieczora lepiej by było, gdyby Marylka nie okazywała takiej pogody ducha.
– Gdzie ty się podziewasz!? – Wrzasnęła jakby wbrew samej sobie Cecylia.
– O czym ty mówisz? – Odparła zdezorientowana przyjaciółka. – A gdzie ty jesteś?
– A jak myślisz, idiotko? – Nerwy wymykały się jej spod kontroli. Na szczęście Marylka zignorowała tą obelgę i starała się skierować rozmowę na rzeczowe tory.
– Tylko nie mów mi proszę, że jeszcze jesteś w pracy.
– Dopiero co wyszłam i pędzę jak głupia!
BIP!
Jakiś mechaniczny dźwięk wdarł im się na chwilę między zdania, ale go zignorowała.
– Czy coś się stało? Czemu jeszcze nie jesteś w domu?
– A dlaczego ty tam nie jesteś?
– Przecież dzwoniłam do ciebie, że muszę wyjść wcześniej! A ty mi odpisałaś, że zaraz będziesz.
– Co takiego? Ja ci tak odpisałam? Co ty bredzisz, dziewczyno?
– A ty lepiej sprawdź sobie SMS-y… o co ci chodzi? Czy coś się stało?
– Właśnie nie wiem, ale Miłka czegoś się wystraszyła… a ciebie tam nie ma! – Głos Cecylii tym razem zabrzmiał, jakby się miała zaraz rozpłakać.
– Ceculo moja… no musiałam pilnie wyjechać z moim Hubertem. Mówiłam ci już wczoraj, jak się umawiałyśmy… Ale ty nie pamiętasz.
BIP!
Kolejny sygnał w słuchawce. Tym razem Cecylia odsunęła aparat od ucha i spojrzała na rozjaśniony ekran. „DWA POŁĄCZENIA NIEODEBRANE” – obwieszczał napis w górnej części, zaś w dolnej widniało dopowiedzenie: „DOM”. Na ten widok poczuła ukłucie w sercu, a jej głos natychmiast złagodniał.
– O Boże! Miłeczka dzwoni do mnie… Marylko, pogadamy później, ale błagam: weź Huberta i idźcie tam zaraz do nas…
– To trochę zajmie – przerwała jej przyjaciółka. – Możemy być za niecałe pół godziny, jesteśmy dość daleko.
– Chryste Panie! Ile? Pół godziny? Zostawiłaś moje dzieciaki i pojechałaś na promocje w Kauflandzie, czy jak? Marylka! – Cecylii łamał się głos i wybuch histerii był już tylko kwestią sekund.
BIP!
Po raz trzeci odezwało się w słuchawce i znowu na ekranie wyświetlił się „DOM”. Cecylia bez słowa pożegnania zerwała połączenie i natychmiast wybrała opcję „ODDZWOŃ”. Po drugiej stronie długo nie odzywał się nikt, aż wreszcie pojawił się niepewny głosik Miłki.
– Tu mamusia, Miłeczko. Wszystko u was w porządku? Dzwoniłaś, prawda?
– Mamusiu… szukałam wszędzie, ale go nie ma. – Odparła niemal przepraszająco mała.
– Czego nie ma? – Nie mogła połapać się Cecylia.
– No Urko! Był w swoim pokoju, a teraz nie ma go nigdzie.
Zdawało się jej, że utraciła na chwilę akcję serca, a krew zastygła w żyłach. A mimo to starała się zachować panowanie nad sobą.
– Niemożliwe… czy szukałaś u mnie w pokoju? Albo w kuchni? W szafach?
– Tak. Gdzie się tylko dało, ale bałam się przechodzić obok drzwi tarasowych.
– Dlaczego?
– Bo one są otwarte.
– To może wyszedł do ogródka, córuś. Sprawdzałaś?
– Mamo, jego buty i kapcie zostały w domu…
– Miłeczko – Cecylia podjęła nagle decyzję. – Posłuchaj mnie uważnie. Biegnij zaraz do mojej sypialni i zamknij się tam od środka! Zrozumiałaś?
– Tak.
– Natychmiast!
W słuchawce odezwał się długi sygnał przerwanego połączenia. Cecylia starała się panować nad swoimi emocjami. Dopóki nie wróci Marylka – była z tym problemem zupełnie sama. W takich chwilach żałowała, że wśród żywych nie ma już jej ojca, ani jej matki, która również nie żyła od lat, a na swojego męża nie mogła liczyć… choćby z tego powodu, że nie był już jej mężem od roku, a ona dopięła swego i ostatnio pozbawiła go nawet prawa do widywania się z dziećmi.
Wtedy ją coś olśniło i bez chwili zastanowienia zaczęła szukać numeru swojego „byłego” w pamięci telefonu. Nie było to jednak proste zadanie, bo na przestrzeni ostatniego roku kilkakrotnie zmieniała mu nazwę: najpierw z „Mareczka” na „Łysego Palanta”, później „Wyleniałego Prostaka”, następnie chyba na „Skunksa Golonego”… Tych opisowych etykiet w jej telefonie pod adresem jej Marka było naprawdę dużo i nie mogła sobie przypomnieć, która z nich to ta aktualna. Żeby choć wszystkie one zaczynały się na tę samą literę… a tu nie! Do tego też wiele wskazywało na to, że najwyższy czas na kolejną zmianę etykiety Marka w jej aparacie. Tym razem na „Kidnaper”!
Skręciła z głównej trasy śródmiejskiej w jakąś boczną uliczkę, bo dalej spodziewała się korków, a tak to przynajmniej spróbuje objechać miasto przedmieściami. Później na terenach niezabudowanych pójdzie jej szybciej i będzie mogła wcisnąć gaz do dechy.
Ciągle nie wypuszczała jednak telefonu z ręki. Na ekranie co jakiś czas uparcie powracała lista tych, którzy próbowali się z nią skontaktować, kiedy była jeszcze w pracy. Trzy nieodebrane połączenia oraz trzy SMS-y, w tym jeden wychodzący. „Wychodzący? – Cecylia była zbita z tropu. – Ode mnie?”.
Marylka: „Nie mogę się dodzwonić do ciebie. Kiedy będziesz w domu? Pilne.”
Cecylia: „Zaraz”.
Marylka: „Super! Dzieci jadły. Muszę pilnie wyjść. Tak jak ci mówiłam”.
Wytężyła pamięć i wreszcie uchwyciła kilka jakichś ulotnych obrazów:
…Dzwonek telefonu w czasie pracy – jak zawsze w najmniej odpowiednim momencie.
…Potem jakieś sygnały SMS-ów – pewnie o nieodebranych połączeniach i zostawionych wiadomościach.
…I wreszcie odgrzebała we wspomnieniach tamtą chwilę. Gdzieś w drodze między własnym gabinetem a biurem szefa, w trakcie szybkiego marszu, bez żadnego czytania otrzymanych wiadomości, to jedno pospiesznie odpisane: „zaraz”.
No tak, ale to miało oznaczać, że „zaraz oddzwoni”: jak tylko skończy rozmowę z szefem, jak tylko wyśle pilną wycenę do klienta, jak tylko odnajdzie w magazynie foldery, które musiały być gotowe do wysyłki z samego rana… Nie wpadła na to, że przyjaciółka zadała jej w SMS-ie jakieś pytanie tego rodzaju. „Co za fatalny splot okoliczności”!
Była już w terenie podmiejskim, na wpół lesistym i nie wszędzie oświetlonym ulicznymi latarniami, gdy nagle kątem oka – wciąż skupionego na małym ekranie telefonu komórkowego – zauważyła, że coś przebiegło jej drogę. Tuż przed maską! Nie kot, nie pies, nie dzik… to było znacznie wyższe, ale nie potrafiła w tamtej chwili tego zidentyfikować. Odruchowo wcisnęła pedał hamulca, a rozpędzony samochód wpadł w poślizg. Wywinęła kilka zygzaków od pobocza do pobocza, by następnie stracić resztki panowania nad pojazdem i wylądować w rowie. Na szczęście w nic nie uderzyła i jej samej też się nic nie stało, ale położenie w jakim znalazło się jej auto uniemożliwiało samodzielny powrót na jezdnię. „Bez wyciągania ciągnikiem raczej się nie obejdzie” pomyślała…
***
Mężczyzna przygładził resztki swoich mocno przerzedzonych na czubku głowy włosów, nie mogąc uwierzyć w to co ujrzał. To, że od czasu do czasu, w przypływie gorszych dni wydzwaniała do niego była żona z całą listą specjalnie wymyślonych pod jego adresem impertynencji – do tego już zdążył się przyzwyczaić. Ale żeby Cecylia w sprawach tak „bliskich jej sercu i temperamentowi” wyręczała się przyjaciółką? No tego by się nie spodziewał. Chyba że to miało być takie jej „sprytne zagranie”, w odpowiedzi na coraz częstsze ignorowanie połączeń od niej? „Czyż ona nie jest błyskotliwa?” – postawił sobie retoryczne pytanie, a następnie przycisnął kciukiem ikonę zielonej słuchawki.
– Marylka? Czy może… – zaczął, ale natychmiast przerwano mu wpół słowa.
– Zdziwiony? To dobrze, bo w normalnych okolicznościach do kogoś takiego jak ty to bym nie dzwoniła. Ale trudno, nie mam wyboru. – Trajkotała psiapsióła jego byłej żony, a potem dodała podniesionym głosem – Tylko nie przerywaj mi teraz!
– Przecież nic nie powiedziałem… – odparł Marek nieco zdezorientowany, ale też domyślając się z jej zachowania, że musiało wydarzyć się coś bardzo niepokojącego. W żadnym też innym przypadku Marylka, która od czasu jego rozwodu z Cecylią po prostu go nie znosiła, nie zadałaby sobie trudu, aby kontaktować się z nim z własnej, nieprzymuszonej woli.
– Jesteśmy z Hubertem u Cecylii w domu – kobiece trajkotanie ponownie zdominowało ich konwersację. – Jest problem i to duży. Bo wygląda na to, że ktoś się tu włamał i porwał Urko. Miłka jest wystraszona i wygaduje takie historie, że się po prostu włos na głowie jeży! A Cecylia miała być już w domu, ale jej nie ma, a jej telefon nie odpowiada… Jesteś tam jeszcze w ogóle?
– Jestem, jestem – wycharczał zduszonym głosem, ledwie przeciskającym się przez nagle wyschnięte gardło.
– I nic cię to nie obchodzi, prawda?
– Tego nie mówiłem.
– No właśnie o to chodzi, że ty nic nie mówisz!
– Przecież kazałaś mi słuchać…
Ta rozmowa zapowiadała się koszmarnie. Marylka reagowała bardzo emocjonalnie mieszając w jednym tyglu swoją osobistą pogardę pod jego adresem z obecną, pełną niepokoju, ale trudną na razie do zrozumienia sytuacją. Zresztą Cecylia zrobiłaby na pewno to samo… obie były „po jednych pieniądzach”. Na całe szczęście w słuchawce po chwili dobiegających stamtąd niezrozumiałych szeptów rozległ się nieco bardziej stonowany głos narzeczonego Marylki.
– Cześć Marku, tu Hubert…
– Cześć. Co tam się dzieje? Niewiele zrozumiałem z tego słowotoku Marylki, ale brzmi to dość… hmmm… strasznie.
– No właśnie… to dziwne, ale nie możemy nigdzie znaleźć twojego syna Urko. Przeszukałem już chyba całą posesję, pytaliśmy sąsiadów. Nic. Kamień w wodę.
– A pytaliście Miłkę? Co mówiła?
– Że ktoś, a konkretnie… – zająknął się Hubert, ale zaraz jakby porzucił podjętą przed momentem myśl. – Zresztą to akurat może nieważne. – Próbował ominąć jakiś niewygodny wątek.
– Co mówiła?! – Marek starał się sprowadzić Huberta do sedna sprawy.
– …Że ktoś zakradł się do domu od tyłu, przez drzwi tarasowe i uprowadził Urko.
– Że niby… porwał?
– Na to wychodzi…
– To niedorzeczność – zaprotestował Marek. – Pięcioletnie dziecko z wrodzonymi wadami, z niedorozwojem, z częściową deformacją twarzy i kończyn? Nie mów tylko Hubercie, że bagatelizuję problem, ale sam pomyśl: nawet handlarz żywym towarem nic by nie zyskał na tym biednym dziecku.
– Prawdę mówiąc w pierwszej chwili pomyśleliśmy… o tobie.
– Ano tak… że niby z powodu utraty praw rodzicielskich, no nie? A przecież znacie mnie wystarczająco długo. Ech…. – westchnął z wyraźną nutą zawodu.
– Wiesz stary, to nie są żarty. Musimy brać różne ewentualności pod uwagę – tłumaczył się Hubert, który mimo wszystko zawsze miał dużo sympatii do Marka i żałował, że rozstali się z Cecylią w taki wojenny sposób. – Ale nie martw się, bo teraz mamy chyba bardziej racjonalny trop…
– Poczekaj. A czy ktoś pomyślał o zawiadomieniu policji?
– Policja powie nam to samo, żeby najpierw przeszukać okolicę, popytać sąsiadów, podzwonić do rodziny… Musimy być pewni, że chodzi o uprowadzenie.
– …A o tym, że to porwanie, to wiemy tylko od Miłki, czy tak?
– Tak, ale są jeszcze poszlaki…
– Poczekaj, poczekaj – przerwał mu ponownie Marek. – Powtórz mi najpierw dokładnie, co wam powiedziała Miłka. Marylka trajkotała, że moja córka opowiada „takie historie, że się włos jeży”… więc o co chodzi?!
– Miłeczka upiera się, że widziała… no wiesz… swoją babcię.
Na moment nastała cisza, aż wreszcie przerwał ją Marek głosem pełnym niedowierzania.
– Urszulę?
– Dokładnie tak.
– Urszula nie żyje jakoś… od sześciu lat. To było w każdym razie krótko po tej tragicznej śmierci ojca Cecylii. Nawet nie wiem, czy Miłka może ją pamiętać, chyba że ze zdjęć.
– To przecież jasne, że babcia Urszula nie wstała z grobu i nie przyszła po nigdy nie widzianego wnuka. – Hubert starał się chyba zapewnić Marka o swoim realistycznym podejściu. – To pewnie tylko przywidzenie, bo w ciemności i w takim stresie każda starsza osoba mogła jej się wydawać jej babcią z fotografii. Ale to nas właśnie naprowadza na inny ślad.
– To znaczy?
– Kojarzysz tą szurniętą Zaleską, po drugiej stronie parku?
– Ach! To jest ten wasz ślad!? – Westchnął po raz kolejny z rozczarowaniem w głosie Marek i znowu aż złapał się za łysinę – No powiedzmy, że to wariatka, ale zupełnie nieszkodliwa!
– Zostańmy raczej przy określeniu „wariatka”. W dodatku taka, która jeszcze dzisiejszego ranka podczas spaceru po parku bez powodu zbiła Urko wierzbowymi witkami, że dzieciak wył wniebogłosy jak zwierzę. Marylka mi to mówiła. A zauważ, że od strony parku jest taras i mała furtka, którą teraz znalazłem uchyloną. A kto jest za parkiem? – Zapytał retorycznie i niemal z uwielbieniem dla własnej przenikliwości. – Stara Zaleska! Bo jeśli nie ona, to musimy chyba powrócić do ciebie z podejrzeniami, stary.
– Co za obłęd! – ocenił surowo Marek. – Jedna teoria głupsza od drugiej. Wiesz co? Zostań tam gdzie jesteś z Miłką i Marylką… a już na pewno nie zabieraj narzeczonej do Zaleskiej, bo jest tak nabuzowana, że jeszcze jakieś nieszczęście się wydarzy. Lepiej szukajcie dalej Urko i dzwońcie do Cecylii. Ja sam pojadę do tej waszej wariatki, a potem przespaceruję się parkiem, rozejrzę się i przyjdę do was.
***
Radiowóz z piskiem opon zatrzymał się przed kobietą, która niespodziewanie wyłoniła się z ciemności. Na pierwszy rzut oka przypominała jakąś bizneswoman… albo raczej tak było jeszcze tego ranka. Teraz może bardziej sprawiała wrażenie, jakby w garsonce i szpilkach pokonała kilkaset metrów biegiem – i pewnie to zniweczyło jej niedawną elegancję.
Oddychała ciężko i wymachiwała rękoma, jak gdyby błagając o pomoc. Na jej twarzy malowało się przerażenie. Zabiegła samochód policyjny z boku i zaczęła siłować się z klamką, chcąc jak najprędzej schować się w środku. Jeden z policjantów opuścił szybę i lekko wychylił głowę.
– Czy wszystko u pani w porządku? – zagaił troskliwie.
– Proszę mi pomóc! – krzyknęła takim głosem, który wystarczył za całą odpowiedź. – Błagam! Proszę mnie wpuścić!
Obaj funkcjonariusze spojrzeli niepewnie po sobie, ale w końcu ten drugi, ten, który siedział za kierownicą pojazdu przycisnął guzik zwalniający blokadę. Kobieta w jakiejś niezrozumiałej panice na czworakach wgramoliła się na tylne siedzenie, po czym błyskawicznie przekręciła się i zatrzasnęła drzwi za sobą. Uparcie szukała wzrokiem czegoś w mrocznej ścianie lasu, z którego przed chwilą wybiegła.
– Spokojnie, proszę pani – odezwał się łagodnym głosem policjant na siedzeniu pasażera. – Co się stało? Wypadek jakiś? Ktoś jest ranny? Jak możemy pani pomóc?
– Proszę tam popatrzeć! – Odparła rozkazującym tonem i wskazała palcem na coś w pomroce leśnej. Nadal ciężko sapała, ledwie łapiąc powietrze w zmęczone płuca.
Ponownie funkcjonariusze wymienili zakłopotane spojrzenia. Wreszcie ten na miejscu pasażera wyjął ze schowka latarkę i wypuścił snop światła na prawe pobocze i jeszcze dalej – między drzewa. Nagle w odległości około czterdziestu metrów, tam gdzie już prawie kończył się zasięg promienia, dostrzegł dwie wyprostowane i zwrócone w ich stronę postacie. Z tej odległości nie było widać dobrze kolorów, ale jasnoszary odcień na niemal całym ich ciele przywodził na myśl nagą skórę.
– Tak! To tam! – Potwierdziła kobieta.
Policjant-kierowca spojrzał przez ramię swojego kolegi i zapytał.
– Zna pani tych ludzi?
– Ludzi?! – kobieta zareagowała tak, jakby ktoś właśnie palnął największe głupstwo swojego życia. – Niech pan spróbuje się do nich zbliżyć, to pan zobaczy jacy to „ludzie”. Na miłość boską, niech panowie to zastrzelą!!! – Zakończyła niemal z wrzaskiem.
Policjanci znaleźli się w dość niewygodnej sytuacji. Z jednej strony rozhisteryzowana kobieta sprawiająca wrażenie przynajmniej napastowanej przez nieznanych, obnażonych napastników. A jednak z drugiej – co jeśli tamtych dwoje nagusów to po prostu jakaś para kochanków, których ta bizneswoman zdybała niechcący… no właśnie: skąd ta kobieta, w tak eleganckim ubraniu, wzięła się akurat w takim miejscu, o tej porze? Nie bardzo wiedzieli, czy mają zareagować stanowczo, czy też może łagodnie… no i wobec kogo? Po krótkiej, szeptanej naradzie postanowili, że kierowca zostanie w samochodzie z kobietą, a ten drugi podejdzie bliżej i rozezna sytuację.
Ten, który wyszedł na zewnątrz, upewnił się, że ma broń w zasięgu ręki i kierując światło latarki wprost na leśnych nagusów, ruszył niepewnie ku nim. Chyba miał nadzieję, że tamci po prostu spłoszą się i rzucą do ucieczki, a przez to zaoszczędzą mu wysiłku i – co tu kryć – stresu. Ale żadna z postaci nie ruszyła się nawet o krok.
– Tu policja! – Krzyknął chyba bardziej dla dodania sobie odwagi, niż licząc na współpracę tych tam w lesie. – Proszę podejść bliżej i przygotować dokumenty do kontroli.
Tamci jednak nie zareagowali. Funkcjonariusz przeszedł jeszcze kilka kroków i dopiero wtedy zauważył zmianę w ich zachowaniu. Obie postacie przygarbiły się dość znacznie i nie przypominały już swoimi sylwetkami ludzi, a raczej jakieś człekokształtne zwierzęta przygotowane do skoku. Zmieszał się i wyciągnął broń z kabury. Zwolnił kroku i próbował wyłowić wzrokiem z kim… lub z czym ma do czynienia, ale im bardziej się przybliżał, tym niżej ku ziemi pochylały się oba stwory. Czymkolwiek bowiem były – coraz mniej zdawały się być w jego oczach istotami ludzkimi.
Wtem, zupełnie nie wiadomo skąd – jakby dla dopełnienia absurdalności tej surrealistycznej sceny żywcem wyjętej z jakiegoś nieznanego obrazu Salvadora Dali – powietrze wypełnił dźwięk ludowych, rozstrojonych skrzypiec. Jednocześnie padł strzał z broni palnej, rozległ się krzyk „stać! Policja!”, a w tym samym czasie – stwory opadły przednimi łapami na ziemię i w tej oto pozycji zerwały się do ucieczki w głąb lasu. Wreszcie wszystko ucichło z wyjątkiem tych skrzypek odgrywających melodię do ludowej piosenki, której tekst zaczynał się… chyba mniej więcej tak:
W cieniu stała i patrzała,
Żadna z nich jej nie widziała.
Oj-da, oj-da-da, oj-da, oj-da.
Gdyby która zobaczyła,
To na swego by baczyła…
Oj-da, oj-da-da, oj-da, oj-da.
Baczyła na swego synka,
Kiedy patrzy nań Boginka.
Oj-da, oj-da-da, oj-da, oj-da.
Zanim jednak ktokolwiek zdołałby dośpiewać tę zwrotkę choćby do połowy – melodia urwała się, zastąpiona przez kobiecy głos:
– Marylka? Boże! Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że cię słyszę!… Co???
***
Nacisnął klamkę. Drzwi od razu ustąpiły. Pospiesznie wszedł do środka. Panowała tam dość przytulna atmosfera: na podłodze leżał miękki, zadbany, wełniany chodnik, ściany pokryte były dobrze położoną tapetą, na ścianach zaś wisiało mnóstwo zdjęć oprawionych w ramki. Spod sufitu swoją świetlistą aurę roztaczała finezyjnie dopasowana do reszty pomieszczenia lampa. Całe wnętrze zaskoczyłoby każdego, kto wcześniej oglądał ten dom i otaczający go ogródek od zewnątrz. Tam zniechęcający bałagan – tu pobudzająca harmonia.
Marek mimowolnie powiódł wzrokiem po fotografiach tuż obok i niemal natychmiast jedna z nich przykuła jego uwagę. Zdjęcie może nie było zbyt wyraźne, ale zdecydowanie przedstawiało, ni mniej, ni więcej, tylko jego byłą żonę… Cecylię. Zaniepokoiło go to. Skąd u Zaleskiej znalazł się ten obrazek? Czyżby chodziła za Cecylią? Robiła jej takie fotki z ukrycia? Była w końcu wariatką, więc teoretycznie mógł się po niej spodziewać wszystkiego.
Zdjął ramkę z haczyka, żeby się lepiej przyjrzeć i w tej właśnie chwili w drzwiach kuchennych ukazała się gospodyni. Była niewysoka, lekko przygarbiona, ale jednocześnie zadbana. Na jej twarzy malował się wyraz zaskoczenia i lęku – a przecież nie krzyczała. Przeciwnie. Na swój sposób zdawała się być zadowolona z tego najścia.
– Ja pana znam… pan mieszka po drugiej stronie lasu. Och, co ja wygaduję… las to był za dawnych czasów, a teraz to przecież park. Nieistotne. Co pan tu robi?
Marek również dał się zaskoczyć – przyłapany na myszkowaniu w cudzym domu poczuł się intruzem. Balansując pomiędzy dezorientacją, zawstydzeniem, a irytacją spowodowaną zdjęciem swojej ex-żony na ścianie obok, odruchowo przeszedł do słownego ataku.
– Co to ma znaczyć? – Zapytał gromkim głosem unosząc trzymany w ręku obrazek na wysokość oczu pani Zaleskiej. Stara kobieta popatrzyła najpierw na zdjęcie, a potem na intruza, ale bez jakiegoś większego przerażenia… może dlatego, że znała go z widzenia od lat.
– Nie poznaje pan?
– Otóż poznaję doskonale i pytam: skąd to się u pani wzięło? Czy pani nas śledzi?
– Czy pan zwariował?
– O! To jest doskonałe słowo! Z całą pewnością jedno z nas jest wariatem. Chce pani zapytać sąsiadów o opinię w tej sprawie?
– Aaa… to w ten sposób chce pan ze mną rozmawiać. Wiem jaka jest w okolicy opinia na mój temat. Może jednak zainteresuje pana, skąd się ona wzięła?
– Nie. Nie bardzo. – Odparł bojowo Marek i ponownie podetknął trzymany w ręku obrazek pod nos starej Zaleskiej. – To mnie zainteresuje!
Gospodyni posłusznie przyjrzała się zdjęciu, a jej twarz wypogodniała i pojawił się na niej nawet uśmiech.
– Prawda, że byłam kiedyś ładna?
Marek zaniemówił na chwilę. Raz jeszcze przyjrzał się uważnie trzymanej w ręku fotografii w obawie, czy może zbyt prędko nie wysunął na jej temat pochopnych wniosków? A jednak nadal dostrzegał na tym zdjęciu swoją byłą żonę Cecylię. Nie miał wątpliwości, że Zaleska stanowiła ewidentny przykład wariatki, która wmawiała sobie, iż jest kimś innym niż była. W jakiś pokręcony sposób podkradała teraźniejszość Cecylii i budowała z tego własną, ale wyimaginowaną, nigdy nie istniejącą przeszłość. To było naprawdę chore, ale też przerażające, bo choć wcześniej w to nie wierzył, to teraz zaczynał zastanawiać się, jakie to może mieć przełożenie na dzieci jego i Cecylii… a w tym przypadku na zaginionego Urko.
– Oprzytomniej, stara kobieto! – Warknął na nią szorstko. – To, że podpatrujesz innych ludzi, to jeszcze nie przestępstwo, ale dzisiaj chyba posunęłaś się za daleko, co?
– W jakim właściwie celu pan do mnie przyszedł? – Zapytała staruszka nadzwyczaj trzeźwo, jak na wariatkę, ponownie wywołując zmieszanie u napastliwego Marka.
– Czy to prawda, że zbiła pani mojego synka Urka dziś rano w parku? – Podjął na nowo, ale tym razem z wymuszonym spokojem.
– Tak. Stłukłam tego małego Urko do krwi wierzbową witką. Szkoda, że pan nie słyszał jak wrzeszczał! To nawet nie było podobne do ludzkiego głosu! Ale pana syna nawet nie tknęłam.
– Pani zaprzecza sama sobie…
– A pan nie rozumie o czym pan w ogóle mówi! – Przerwała mu bezceremonialnie i z niespodziewaną werwą w głosie pani Zaleska. – Teraz proszę pozwolić, że to ja zadam panu pytanie. Skoro jest pan u mnie, skoro wypytuje pan o tego całego Urko i nawiązuje pan do incydentu z dzisiejszego ranka w parku, to znaczy, że… ona go zabrała! Czy tak?!
– Proszę mi nie mydlić oczu…
– Proszę mi odpowiedzieć! Jest pan tutaj z powodu zniknięcia Urko… tak, czy nie?!
– Skoro pani wie w czym rzecz, to tym samym potwierdza pani swój udział w zaginięciu mojego syna! – Rzucił rezolutnie.
– Tak pan sądzi? Moim zdaniem pana syn powinien już być w domu. Jest tam ktoś dorosły teraz? Proszę zadzwonić i sprawdzić.
Marka bardzo zaskoczył ten sposób prowadzenia rozmowy przez starą Zaleską. Nie mógł się zdobyć na jakiś kontrargument. Nie wiedział czy ma się bronić, czy może atakować? Gospodyni udało się zasiać w nim ziarno zwątpienia – ale i zaciekawienia… Jeszcze przez kilka sekund wpatrywał się podejrzliwie w jej oczy, po czym (wciąż pełen niepewności) wyciągnął z kieszeni telefon i wykręcił numer do Huberta. W słuchawce usłyszał wyczekiwany głos, który od razu zaczął zdawać mu relację z ostatnich wydarzeń. Twarz Marka przybierała wyraz coraz większego niedowierzania. Na koniec przytłumionym z emocji głosem wydobył z siebie zaledwie dwa słowa:
– Co… takiego?
***
Chłopczyk siedział całkiem spokojnie na podłodze pośrodku pokoju. Dokoła niego w półkolu ustawili się wszyscy obecni, to znaczy: Marylka, Hubert, Marek, Miłka, oraz Cecylia, która dopiero co została dostarczona na miejsce policyjnym radiowozem. Policjanci, którzy podwieźli do domu roztrzęsioną Cecylię i obiecali zająć się jej samochodem, zostali jeszcze chwilę na podwórku w aucie. Prowadzili przez radiostację rozmowę z centralą o zajściu w lesie. Przez zaciągniętą na okno salonu zasłonę pulsowały charakterystyczne światła „koguta” na ich wozie.
Nikt nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Chłopczyk pojawił się w domu, jakby znikąd, niezauważony z początku pośród tego całego zamieszania. Pewnie pomyśleliby, że to jakieś dziecko z sąsiedztwa zabłądziło i bez pytania weszło przez uchylone drzwi tarasu do domu, gdyby nie to, że miało ono na sobie dokładnie wszystko to, w co ubrany był dzisiaj Urko. Na obu stópkach brakowało jakiegokolwiek obuwia, co z kolei zgadzało się z informacją przekazaną wcześniej przez Miłkę, że Urko zniknął, a jego buciki pozostały na miejscu.
Chłopczyk nie odzywał się ani słowem, ale też żadna z przyglądających mu się osób nie zdobyła się na odwagę, by zadać nawet najprostsze pytanie: “Jak masz na imię?”. Może obawiali się, że jego odpowiedź mogłaby brzmieć: “Urko”, a to kompletnie zachwiałoby ich poczuciem racjonalności. Woleli milczeć.
A przecież nikt z obecnych nie miał wątpliwości, że jest to zupełnie inny chłopiec… nie ten Urko – niekształtny, tu i ówdzie wręcz zdeformowany, jakiś zapóźniony z rozwoju intelektualnym i ruchowym, kudłaty bardziej jak jego nieżyjąca babka Urszula niż ktokolwiek inny z rodziny; wrzaskliwy, niecierpliwy, agresywny… Przed nimi siedział zdrowy, ładny, choć wystraszony pięciolatek, raczej drobny, z prostymi blond włosami i jasną karnacją… cichy, spokojny.
– Zobaczcie tylko – odezwała się wreszcie Cecylia. – Ktoś przebrał tego malca w ubranko mojego Urko i odesłał go do nas. Tylko po co? To ma być jakaś transakcja? Wymiana? To okrutne.
– Tego malca? – zacytowała przyjaciółkę zaskoczona jej słowami Marylka. – Cecylko, co ty gadasz? Spójrz tylko na niego… przecież to skóra zdarta z ciebie! Jota w jotę! Jak patrzę na niego, to prędzej bym uwierzyła, że ten tutaj jest twoim synkiem, a nie… Urko.
– Urko miał urodę po babce, mojej mamie. – Natychmiast rzuciła przyjaciółce wyuczoną przez lata regułkę Cecylia. – I niestety przejął też po niej wszelkie defekty genetyczne… nie słyszałaś o prawie dziedziczenia według Mendla? Dziadkowie więcej przekazują w genach swoim wnukom, niż rodzice dzieciom.
– No nie wiem – upierała się Marylka – po rodzicach też jednak coś tam biorą, a jak się tak zastanowić, to ty po swojej mamie nie wzięłaś kompletnie nic. Ona to tak jak Urko była: taka kudłata, czarna, przygarbiona… te jej ręce jakieś takie długie i do tego jednego słowa nie potrafiła sklecić poprawnie. A ty to przecież blondynka, proporcjonalna jak trzeba…
– Mówiłam ci, że moja mama miała taką chorobę, więc przestań się czepiać, Marylka – odwarknęła stanowczo Cecylia. – Do tego nie była Polką, tylko Romką i dlatego nie mówiła do końca życia po polsku.
Policyjne auto zawyło krótkim sygnałem ściągając na chwilę całą ich uwagę na siebie, a następnie pośpiesznie opuściło podwórze domu Cecylii. Znowu zrobiło się cicho.
– Jasne… Romką – pokpiwająco zwróciła się Marylka niby to do Huberta, ale w taki sposób, aby jej przyjaciółka słyszała to bardzo wyraźnie. – Jakoś nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek mówiła coś po romsku… A ty słyszałeś? Szczerze mówiąc to nie pamiętam nawet, aby cokolwiek w ludzkiej mowie powiedziała.
Obie spojrzały na siebie zaczepnie i wyzywająco, ale skoro Cecylia milczała, to Marylka chętnie wyrzuciła z siebie jeszcze więcej.
– Wiesz? Ja to się tej twojej mamy zwyczajnie bałam. Pamiętam, że raz uśmiechnęła się w mojej obecności i uwierz mi, że to nie były żadne tam zdeformowane zęby chorego człowieka, tylko zdrowe, zwierzęce kły, wiesz?
– Zamknij się! – syknęła Cecylia.
– Marylko, stonuj trochę – wtórował jej Hubert.
– Dobra, już kończę… No pewnie: nic nie było. Milczmy, a może wszystko się jakoś ułoży w naszych pamięciach… Zadam już tylko jedno pytanie… Oj, Hubert! Przestań! – Zwróciła się na krótką chwilę do narzeczonego, który właśnie pociągnął ją za rękaw i próbował coś szeptać do ucha. – Ja wiem co ja mówię… Tylko jedno pytanie dobra, Cecylko?
– Jasne – odparła Cecylia z udawaną pewnością siebie. – Dla ciebie zawsze.
– Czy przypominasz sobie, żeby chociaż raz twoja matka poszła z tą całą swoją chorobą do lekarza? Tylko mi nie mów, że operacje w klinice są drogie. Ja pytam, czy choć raz poszła choćby na proste badanie krwi?
– Mówiłam ci już kiedyś, że moja mama panicznie bała się obcych ludzi… Kilka razy obejrzał ją lekarz.
– Ja nie pytam, czy ją obejrzał, tylko czy ją zbadał!
– Do czego ty właściwie zmierzasz, Marylka?
– No mi po prostu coś nie gra w tym waszym domu. Coś nie pasuje.
– Skoro ci tu nie pasuje, to ja cię nie zatrzymuję – odcięła się wyrazistą sugestią Cecylia.
– Ojej, nie to miałam na myśli…
Marylka momentalnie jakby spuściła z tonu, ale było już za późno. Hubert nie zamierzał dłużej pozwalać na to, aby obie kobiety za chwilę zrujnowały sobie długoletnią znajomość. Chwycił mocno narzeczoną pod pachę i stanowczo poprowadził w kierunku drzwi wyjściowych, żegnając się przy tym głośno z całym towarzystwem. Jednakże Cecylia najwyraźniej zmieniła zdanie, uświadamiając sobie, że istota obecnego problemu leży gdzie indziej.
– Stop! Poczekajcie! Zostańcie – poprosiła oboje wychodzących. – Mamy tu do czynienia z jakąś fatalną pomyłką, więc nie zostawiajcie nas z nią samych. Spróbujmy ją rozwiązać, albo przynajmniej ustalić, co mamy mówić ludziom, a może nawet policji. Przecież nie mogę tak z dnia na dzień pokazać się u rodziny, czy przy sąsiadach z kompletnie innym dzieckiem. A poza tym powtarzam: to nie jest moje dziecko. Urko jaki był, taki był, ale był mój i koniec, kropka!
Ponownie zapadła cisza, podczas której oczy wszystkich obecnych wpatrywały się w chłopca siedzącego pośrodku salonu. Marylka zaczęła mruczeć pod nosem coś niezrozumiałego dla pozostałych ponownie wywołując irytację przyjaciółki.
– Co ty tam znowu mamroczesz, Marylko?
– Muzyczka jakaś ci się włączyła w przedpokoju w torebce… ja to znam! Trochę to już obciachowe, ale mama mi to kiedyś śpiewała – przyznała i wróciła do cichego śpiewu, choć tym razem już nieco wyraźniej niż poprzednio.
W cieniu stała i patrzała,
Żadna z nich jej nie widziała.
Oj-da, oj-da-da, oj-da, oj-da.
Cecylia wyszła do przedpokoju i po chwili dźwięk skrzypek ucichł, ale Marylka, zupełnie tym nieskrępowana śpiewała nie za głośno dalej.
Gdyby która zobaczyła,
To na swego by baczyła…
Oj-da, oj-da-da, oj-da, oj-da.
Baczyła na swego synka,
Kiedy patrzy nań Boginka.
Wróciła Cecylia, ale zatrzymała się niepewnie jeszcze w drzwiach przedpokoju. Na jej twarzy odbijał się lęk i niepokój toczące wspólną walkę ze zdziwieniem i zakłopotaniem. Bardzo uważnie przyglądała się po kolei wszystkim osobom znajdującym się w salonie, jak gdyby chciała w nich coś odgadnąć.
– Wygląda na to – zaczęła po chwili z namysłem – że odnaleziono Urko.
Pozostali odetchnęli z ulgą, a na ich twarze wróciły pełne nadziei uśmiechy.
– Znakomicie! – Wykrzyknął Marek biorąc odruchowo swoją byłą żonę w ramiona. – Kto go znalazł?
– Gdzie jest? – Wtrąciła też swoje pytanie podekscytowana Marylka. – Ktoś go tu przywiezie?
– Raczej nie – zabrzmiała odpowiedź Cecylii i dało się w niej słyszeć zarówno żal, jak i złość. Wtedy do pozostałych dotarło, że musiało wydarzyć się coś niedobrego. – Proszą nas o pilny przyjazd w celu identyfikacji… do prosektorium.
Zapadła niezręczna cisza i nikt nie wiedział co w takiej chwili należałoby powiedzieć, a nawet czy w ogóle powinny paść teraz jakiekolwiek słowa.
– Pewnie zastanawiacie się teraz, czy to aby na pewno jest prawda, co? – Rzuciła między nich z narastającą złośliwością w głosie – Tego wkrótce się dowiemy. Ale mnie ciekawi jeszcze jedno: które z was powiadomiło o zniknięciu Urko policję?
***
Wśród porannej, listopadowej mgły rozpiętej między wiekowymi pniami parkowych drzew ponownie – i chyba już po raz ostatni – odezwały się te ludowe skrzypki, co wcześniej. Nie mogła już znieść tej melodii… w kółko w jej głowie powracał ten durnowaty tekst z ludowych wierzeń o bogince porywającej maleńkie dzieci i podkładającej w to miejsce swoje własne, które ludzie nazywali Podrzutkami, albo Podciepami. Taki Podciep z początku był nie do odróżnienia od prawdziwego potomka, ale szybko okazywał się jego kompletnym zaprzeczeniem. Był nieznośny i brzydki, a mimo to matki zaślepione swoją miłością nie umiały tego zauważyć. Dopiero kiedy ktoś postronny zwrócił na to uwagę… wówczas Podciepa okładano z całych sił rózgami, a sprowadzona jego wrzaskiem Boginka oddawała matce jej dziecko i sama zabierała swoje. Takie tam bajanie starych bab.
Właśnie wracała od starej Zaleskiej, która nakładła jej do głowy tego rodzaju historyjek i co najgorsze – sama w nie chyba wierzyła. Lecz w kwestii wiary lub niewiary wariatom wolno przecież więcej niż ludziom jako tako racjonalnym… A teraz, kiedy Cecylia usłyszała ponownie sygnał własnego telefonu – koślawe skrzypki i sflaczały bęben – przypomniały się jej te wszystkie podania ludowe, które słyszała od ojca i od sąsiadek.
Ale skoro skrzypki grały, to gdzieś tam, po drugiej stronie ktoś próbował się z nią skontaktować. Spojrzała na ekran komórki. „ŁYSY GAMOŃ”. „Ach Marek!” – przypomniała sobie.
…Jeszcze trzy-cztery godziny temu usilnie ją namawiał, aby to on pojechał do prosektorium, a ona… żeby koniecznie spotkała się z tą Zaleską, z tą wariatką po drugiej stronie parku. Natychmiast. Pomimo, że to noc. W końcu mu się udało. Przekonał ją. Poszła tam. A teraz oto wracała. Głowa pękała jej od przepełnienia wiadomościami kompletnie nie do pomyślenia.
– Jesteś tam? Odezwij się. – Nalegał głos Marka.
– Jestem – odparła w końcu. Zamyśliłam się. Mów szybko.
– Byłem i widziałem… tak, to Urko. Nie żyje. Został potrącony przez ścigający go radiowóz. Miałaś rację, poszukiwali go, mieli jego rysopis i jeszcze kilka wskazówek. Ale ja do nich nie dzwoniłem! – Zarzekał się żebrząc o jej zaufanie. – Chciałem, ale mnie Hubert odwiódł od tego.
Wziął głęboki oddech i dokończył wcześniej rozpoczęty wątek.
– Urko wybiegł im wprost pod koła. To był wypadek… podobno.
Cecylia próbowała pohamować płacz, ale łzy same płynęły jej po policzkach.
– Kiedy możemy go zabrać? Trzeba przygotować mu pogrzeb.
– Nie możemy, Cecylko. Teraz czekamy na specjalistów od patologii i antropologii.
– Jak to? Po co?
– Powiedzieli, że… muszą go zbadać, aby stwierdzić… Jak ja mam ci to powiedzieć?
– …Stwierdzić czym było to stworzenie? – Dokończyła za niego, dokładając starań, aby głos jej w tej chwili nie zadrżał. Wiedziała, czego się spodziewać, kiedy Urko obejrzą szczegółowo lekarze. Przez wszystkie lata jego krótkiego życia starała się trzymać synka z dala od nich, bojąc się, że któryś tak go właśnie… sklasyfikuje. Stworzenie. Odmieniec. A potem zbierze się całe lekarskie konsylium i odbiorą go jej na zawsze. Była bardzo trzeźwo myślącą osobą, ale tacy ludzie też przecież mają swoje nieracjonalne zachowania – zwłaszcza jeśli chodzi o emocje, uczucia, nadzieje…
– Nie dopuszczaj do siebie takich niedorzeczności! – Marek próbował ocalić chociaż jej miłość do dziecka. – Może po prostu jakaś inna rasa… sam nie wiem.
– To był nasz syn – zaprotestowała.
– W tym właśnie rzecz, że nie był. – Odparł zdecydowanie – Nie on. Oboje wiemy, że to brzmi głupio, prawda? Pokazywali mi wyniki pierwszych badań i jak teraz go sobie wspominam, to aż się dziwię, czemu od razu nie zauważyliśmy… albo czemu nie chcieliśmy zauważać pewnych odmienności u niego. Nie mam zielonego pojęcia jak do tego mogło dojść… może trzeba było pójść z nim na badania chociaż jeden raz, tak jak cię na to namawiałem?
– To ty dawałeś łapówki tym kobietom od kartoteki lekarskiej… – przerwała mu.
– Bo ty mnie o to błagałaś! – odkrzyknął podenerwowany. Po chwili jednak wziął kolejny głęboki, uspokajający oddech, starając się pamiętać, że Cecylia musi to przeżywać znacznie bardziej niż on. A jednak o pewnych sprawach trzeba było w końcu powiedzieć głośno – Może nie należało uciekać przed trudnymi pytaniami i zasłaniać się chorobą odziedziczoną po babce? Jak teraz o tym myślę, to aż dziwię się sam sobie. Dziwię się nam, że tak niemądrzy się okazaliśmy. I dziwię się, jak ta istota zdołała wśliznąć się do naszego życia, a przecież udało się jej. Myślę, że będziemy się z tego jeszcze grubo tłumaczyć i sam nie wiem, co mam wtedy powiedzieć? Przecież wyjdziemy na zupełnych kretynów! Może lepiej coś zmyślić na odczepnego? Koniecznie musimy to omówić, wiesz?
– Urodziłam go… – trwałą w swoim uporze.
– Nie jego, Cecylio. Urodziłaś tego drugiego. Tego, który został w domu razem z Miłeczką. Zauważyłaś, jacy oni do siebie są podobni? – Westchnął głęboko, a potem spróbował skierować rozmowę na inne tory. – Było, minęło. Czy jesteś już w domu?
– Dopiero wracam.
– Byłaś u… Zaleskiej?
– Tak.
– I co?
– Nie wiem co o tym myśleć… chyba jestem już dziś zmęczona. Opowiadała mi o moim ojcu i o mojej matce. Ale to nic nowego, ja już znałam tę historię. Ojciec napotkał w lesie zagubioną i wygłodzoną Cyganeczkę ze mną na ręku. Z dobroci serca ją przygarnął, a mnie wychował jak własną córkę. Wiesz, że moja matka nie umiała dobrze składać słów… taka wada… A wiesz jak na mnie wtedy mówiła?
– Nie.
– Cacko. Pięknie prawda? Byłam jej cackiem i stąd ojciec pomyślał o nadaniu mi imienia: Cecylia.
– Przepiękna historia.
– Zgadza się… A wiesz co powiedziała na to Zaleska? „>Dziecko<! Ona do twojego ojca usiłowała powiedzieć po prostu >dziecko<! A nawet tego nie potrafił wyartykułować jej aparat gębowy. Poza tym: która matka tak przedmiotowo, tak bezimiennie mówi o swoim rodzonym skarbie?!”… I co ty na to?
Marek milczał, więc Cecylia mówiła dalej, wciąż snując się zwolna w kierunku swojego domu.
– …I mówiła jeszcze okropne rzeczy na temat śmierci mojego ojca, którego podobno wcale nie rozszarpał niedźwiedź… A potem pytała jak mogę myśleć, że moja matka utonęła w rzece, skoro nigdy nie odnaleziono jej ciała… Jakieś niedorzeczne historie o istotach starszych od ludzi, które od tysięcy lat żyją w lasach, a czasem wśród nas. Ech! Koszmar i obłęd w jednym! Czuję się paskudnie.
– Coś jeszcze mówiła?
– Potem już w kółko tylko o sobie… o swojej zaginionej dawno temu córeczce…
– A pokazywała ci to zdjęcie?
– Jakie zdjęcie?
– Nie uwierzysz, ale ona w młodości była tak podobna do ciebie, że przyszło mi nawet do głowy…
– Mareczku – przerwała mu Cecylia nieco już uspokojonym, ale za to wyraźnie zmęczonym głosem. – Na dziś mam dosyć opowieści wyssanych z palca.
***
Pani Zaleska nie zasnęła już tego ranka, pomimo że nie spała prawie całą noc. Siedziała w kuchni, przy oknie wychodzącym na ulicę. Blade światło budzącego się dnia niewiele zwiększało widoczność, gdyż nad ziemią unosiła się gęsta mgła. Oczy staruszki pałały jakąś nieznaną, dawno nie widzianą u niej nadzieją i próbowały dostrzec coś przez mlecznobiały woal poranka. Tuż obok niej stał nieduży, kuchenny stół, a na obu jego końcach ustawione były dwie filiżanki ze świeżo zaparzoną kawą. Pomiędzy nimi znajdowała się paterka z kruchymi ciasteczkami.
Nie ulegało wątpliwości, że pani Zaleska czekała na kogoś. Ba! Była wręcz pewna jego przyjścia właśnie o tej porze. Nerwowe dreptanie w miejscu i głośne westchnięcia świadczyły nawet o tym, że gość się spóźniał. Nagle jej oblicze wypogodniało, a przygarbione pod ciężarem długich lat życia ciało wyprężyło się, jakby jej dawne siły wróciły. Czym prędzej podreptała do przedpokoju. Gdy u drzwi rozległ się dzwonek – ona już tam była.
– Zastanawiałam się, czy przyjdziesz – z wyraźnie radosną nutą w głosie zagaiła staruszka. Gość nie odpowiedział jej ani słowem.
Zaleska wróciła do kuchni kiwając się na swój babciny sposób nieco na boki. Przy stole odwróciła się i energicznymi gestami zachęcała przybysza do wejścia.
– Śmiało. Wejdź. Zaparzyłam kawę.
Cecylia bez pośpiechu przekroczyła kuchenny próg, a na jej twarzy spoczęły pierwsze promienie słoneczne, pokonujące gdzieniegdzie opary mgielne i triumfalnie wpadające przez okno do pomieszczenia. Sprawiała wrażenie osoby obarczonej bezmiarem cierpienia i rozpaczy. Drżały jej ręce i dolna szczęka. Rozejrzała się po pomieszczeniu, jakby znalazła się tu po raz pierwszy w życiu. W pewnym sensie tak właśnie było, skoro wchodziła do tego domu jako ktoś zupełnie inny niż podczas wizyty jeszcze dwie godziny temu.
Obie kobiety siadły naprzeciwko siebie i długo milczały. Ubywało kawy w filiżankach, znikały kolejne kruche ciasteczka. Starsza z nich nie chciała powiedzieć jakiegoś niestosownego słowa w chwili, na którą czekała niemal całe swoje życie, a młodsza – nie umiała znaleźć jakichkolwiek słów. Lecz słowa w końcu przyszły do niej same.
– Mój były mąż, Marek, mówił i o tym pani zdjęciu. Wiele spraw ułożyło mi się w głowie tej nocy i tego ranka. To dziecko… to na ręku młodej Cyganki, którą mój ojciec spotkał niedaleko stąd, w lesie… to była ta pani zaginiona córeczka. Prawda?
– Była i nadal jest – zapewniła gorliwie Zaleska, a jej przejęte serce dudniło w piersi niczym bęben.
– Przez tyle lat żyła pani z tym wszystkim. Z tym cierpieniem. Z tymi ludzkimi drwinami na temat rzekomego pomieszania zmysłów.
Staruszce zatrząsały się ręce, a w oczach pojawił się taki niewymowny żal! Nie z powodu niedoli jej własnego życia, ale przez tą „panią”. Czy nawet teraz słowo „mamo” nie mogło przejść przez usta Cecylii?
– Przez tyle lat… ta świadomość, że twoja córka i jej porywaczka żyją zaledwie kilkaset metrów dalej – kontynuowała młodsza z kobiet. – No tak… właśnie teraz sama uświadamiam sobie pewnie tylko namiastkę tego ogromu boleści. To tamta cieszyła się szczęściem, bezpieczeństwem, dzieckiem, a później wnukami. A tobie nie zostało nic.
Zaleska słuchała jej w skupieniu, ale największą uwagę zwracała na powolne oswajanie się córki z dość szokującymi dla niej faktami. „>Tobie< – pomyślała – już nie >pani<, ale jeszcze nie >mamo<”.
– Sama nie wiem, co ja bym zrobiła będąc na twoim miejscu – mówiła dalej Cecylia. – Mnie by pewnie poniosły emocje i udusiłabym taką złodziejkę dziecka… złodziejkę życia! Chociaż, kiedy się żyje z takim cierpieniem i nienawiścią przez tyle lat, to człowiek wymaga od zemsty znacznie więcej.
Staruszka zrozumiała nagle, że cała ta wypowiedź nie zmierzała wcale ku pełnemu łez i wzruszenia rzuceniu się nawzajem w objęcia. Do czego więc miało to prowadzić?
– Śmierć i owszem, ale nie jej samej, tylko kogoś, na kim najbardziej jej zależało, prawda? – Z coraz większą odwagą i zawziętością w głosie kontynuowała Cecylia. – A cóż bardziej zaboli matkę, niż odebranie jej dziecka. Przecież sama to wiesz.
– Córeczko moja najdroższa – odezwała się w końcu Zaleska. – Tyle lat marzyłam o tej rozmowie, ale nie tak ją sobie wyobrażałam. Co mi chcesz powiedzieć?
– To przecież ty zadzwoniłaś na policję! – Padła w końcu pointa z ust Cecylii. – Ty podałaś rysopis Urko, a nawet wskazałaś odludne okolice, w których powinni go szukać. Czy to prawda? Czy to ty?
Staruszka milczała zmieszana.
– Mamo! Czy to ty?
– Tak. I co z tego? A niech go złapią! Niech go zamkną. Niech się mu przyjrzą i sami zobaczą co to za gatunek! Podrzutek! Podciep, nie człowiek! Niech wszyscy dokoła zobaczą, czy byłam wariatką, czy nie. Niech chociaż na koniec życia mam z tego satysfakcję.
– Tak, znaleźli go. Znaleźli ich oboje. Ścigali jakiś czas, a potem wydarzył się wypadek i ten dzieciak został rozjechany przez policyjny radiowóz na oczach… swojej matki. – Ciężko było jej wymówić te słowa w taki sposób. Jeszcze do niedawna to właśnie tamte… „stworzenia” były częścią jej rodziny, a tu nagle okazały się one kimś obcym.
– Trudno. – Zawzięła się staruszka. – Role się wreszcie odwróciły. Teraz to leśne bydle zobaczy co to znaczy utracić dziecko. A niech tam sobie wyje po kniejach!
– Może i chciałaś dobrze? Tak jak mój ojciec wiele lat temu chciał postąpić dobrze… My wszyscy chcieliśmy dobrze. A jednak to my wprawiliśmy w ruch tą machinę zła. Miałaś, mamo, tyle lat na rozmyślania, na babranie się w swoim własnym bólu, na obmyślanie katuszy dla tej… tej drugiej. Miałaś tyle czasu na przemyślenie jakim sposobem drobna staruszka może jeszcze cokolwiek zdziałać w tej sprawie. Ale teraz widzę, że ty kompletnie nie zdajesz sobie sprawy z tego, co w rezultacie narobiłaś. – Dokończyła sucho Cecylia, tłumiąc wybuch gniewu i rozpaczy, a może po prostu nie mając już na taki wybuch siły? Wstała i zdecydowanym krokiem ruszyła ku wyjściu, nie czekając nawet na to, co gospodyni ma do powiedzenia.
Pani Zaleska podreptała za nią nie do końca rozumiejąc co zrobiła nie tak? Czy tamta istota miała prawo ją tak okropnie skrzywdzić, a ona nie?
– Zostań. Proszę, Cecylio.
– Chciałabym, ale muszę iść.
– To przyjdź jeszcze popołudniem. Przyjdź. Z dziećmi! – Nalegała.
Cecylia, która stała już w progu drzwi wyjściowych odwróciła się jeszcze i spojrzała prosto w oczy tej starej, skrzywdzonej kobiety, która teraz okazywała się być jej matką. Patrzyła przy tym tak, jakby już nigdy więcej nie chciała jej spotkać.
– Z dziećmi? Dopiero co byłam w domu! Poszłam tam prosto od ciebie. Byłam u dzieci. Jeśli ci powiem, że są rozdarte między dwoma światami, to pewnie potraktujesz to jak przenośnię? – Spoglądała na staruszkę wyzywająco. Nie jak córka, raczej jak osaczona lwica. Skoro jednak nie doczekała się żadnej reakcji, sama rzuciła ostatnie pytanie, na które również nie oczekiwała odpowiedzi. – Czy ty naprawdę sądziłaś mamo, że swoim odwetem zamknęłaś ostatnie ogniwo tego łańcucha nieustającej zemsty? Myślałaś, że tamta druga… że ona nie będzie miała już na kim się mścić?
***
Przeminął dzień i znowu miało się ku nocy. Las ucichł i tym samym znacznie dalej niosły się wśród niego wszelkie, zakłócające ciszę dźwięki.
Ur! Ur! Ur!
Boginka siedziała przygarbiona nad brzegiem strumienia i coś mruczała – coś między zwierzęcym gaworzeniem, a melodią… prawie melodią. Kiwała się przy tym nieustannie: w przód i w tył – w przód i w tył; jak gdyby przynosiło jej to ukojenie. Albo też jakby dla utrzymania rytmu tych swoich pomruków. Od czasu do czasu przerywała to swego rodzaju sapnięciami. Te niskie, prawie warkliwe mruczenia przypominały niekiedy słowa, ale jakby zniekształcone – jak i sama piosenka. A może był to tylko dźwiękonaśladowczy bełkot?
ce-nu-ta-łaaaa-y-pa-ca-łaaaaa
Sa-na-sich-jeeeee-ne-wi-da-łaaaaa…
Ooo-da, ooo-da-da, ooo-da, ooo-da.
Jeśli więc był to śpiew to komu przeznaczony? Nie sobie samej przecież! Na rękach zamiast dziecka tuliła bowiem do piersi wypchaną lalę o dziwacznych kształtach. Wyglądała ona jak pokraczna imitacja jej samej – niezgrabnej i nieproporcjonalnie zbudowanej istoty. Tyle, że lalka, którą kołysała na ręku sprawiała wrażenie, jakby została poskładana pół na pół z dwóch zupełnie innych. Z większej dziewczynki i mniejszego chłopca. Jej włosy – ale jego główka bez oczu… jej ręce wywichnięte w stawach – ale jego nóżki ze strzaskanymi kolanami… jej zapadnięty korpus – ale jego biodra. Wszystko pozszywane dość nieudacznie rzemieniami.
Grube łapsko Boginki raz po raz odganiało roje żarłocznych much zwabionych zapachem rozkładającej się tkanki pod skórą jej lalki. Leśna baba wpatrywała się z dużym zadowoleniem z swoje dzieło. Zmrużyła oczy i wyszczerzyła zęby, i trudno było zgadnąć, czy uśmiecha się do swojej nowej zabawki, czy może w ten sposób się jej odgraża. A jej sapania niosły się daleko w wieczornej ciszy lasu.
Ur! Ur! Ur!