- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - (NIe)Fantastyczny Koniec

(NIe)Fantastyczny Koniec

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

(NIe)Fantastyczny Koniec

Kto by pomyślał, że dwa dni temu idąc boczną uliczką Wandy Żelaznoudej natrafię na Zbawcę, który musiał wykonać tylko jedną, prostą czynność by zbawić nasz świat…

– Która jest godzina? – zapytał, sprawiając wrażenie zniecierpliwionego.

– W pół do szóstej – odpowiedziałem, mierząc go wzrokiem.

– Dzięki – rzucił niedbale, a następnie odwrócił się w stronę rosnącego obok drzewa.

Nim zdążyłem się oddalić, mimowolnie odwróciłem głowę, by ostatni raz móc zerknąć na grubasa z reklamówką w dłoni… Która ku memu zdziwieniu zastąpiona została czymś czego się nie spodziewałem.

– No leć. – Usłyszałem, gdy tak nim trząchał. – Uff, no nareszcie! – Krzyknął, gdy po dłuższej chwili zrosił drzewo złotymi kroplami.

Stałem jak wryty do momentu aż uświadomiłem sobie, iż tak nie można…  

– Panie! Co pan robisz? – zapytałem, gdy miałem już pewność, że mężczyzna schował interes.

– Nie twoja sprawa, ale skoro pytasz to ci odpowiem. Uratowałem świat, a wraz z nim twoje życie. Nie musisz dziękować.

– Sikając na to drzewo?! – Oburzyłem się.

– A co ty? Greenpeace czy inny Woodstock? – Zmrużył oczy w oczekiwaniu na odpowiedź.

– Nie, ale tak nie można!

– No przepraszam bardzo za uratowanie świata, twojej rodziny i ciebie! A teraz fresa… Nie mam czasu na głupoty – powiedział i odepchnął mnie nonszalancko.

Straciwszy równowagę, upadłem na tyłek… Jak się okazało, nie siła jego popchnięcia zwaliła mnie z nóg, a drżenie ziemi, które nastąpiło w tejże chwili. Zdezorientowany rozejrzałem się dookoła na pękające ściany budynków i coraz mocniej drgające płyty chodnikowe.

– Młody! Jesteś pewny, że podałeś mi dokładną godzinę?! – Opasły mężczyzna padł przede mną na kolana i chwycił z przerażeniem za koszulkę.

– No tak! Mój zegarek śpieszy się dziesięć minut, ale czy to ważne? Przecież nie czekałeś na autobus!

– Głupcze! – powiedział, odrzucając mnie z obrzydzeniem. – Nawet nie wiesz co narobiłeś! Przez ciebie wszyscy zginiemy! A mówiąc wszyscy mam na myśli wszystkich!

– Jak to? – Zapytałem zdezorientowany aczkolwiek nie wątpiący w jego słowa.

– To drzewo, które właśnie teraz się zapada…

– To na, które nasikałeś?

– Dokładnie to, które podlałem! To drzewo życia tego świata! Jego pępek, penis, ucho… Nazwij to jak chcesz, ale raz na tysiąc dwieście lat musi zostać podlane w konkretnym dniu, o konkretnej godzinie! KONKRETNEJ! Inaczej uschnie, a wraz z nim uschnie cały świat! CAŁY!

– Nie przesadzasz?

– A czy wyglądam jakbym przesadzał? A czy trzęsienie, którego jesteś właśnie świadkiem wygląda jakby przesadzało? – Oburzył się mężczyzna.

– To co teraz zrobimy? – Spanikowałem, zarażony jego postawą.

– Znajdujesz się w posiadaniu promu kosmicznego? – zapytał poważnie.

– Tak, stoi zaparkowany tuż obok samolotu!

– No to nie czekajmy, idziemy! – powiedział, nie wyczuwając ironii.

– Człowieku! Nie mam promu! – Wyprowadziłem go z błędu.

– No to musimy salwować się samolotem, ale to będzie tylko tymczasowe…

– Samolotu też nie mam! – odpowiedziałem zirytowany.

– To jesteśmy udup… Chyba, że… Nie to niedorzeczne. – Zastanawiał się na głos, mijając pojawiające się w ulicy nowe szczeliny. – A może… Musielibyśmy tylko dostać wizę, później zezwolenie na wizytę w Białym Domu… Prezydent Obama, podkreślam nie Danzel Washington, z pewnością ma na podwórku przynajmniej jeden prom.

– Ruszamy natychmiast? – Zapytałem.

– A chcesz porobić kilka selfie na pamiątkę? – powiedziawszy to nie zwrócił nawet uwagi, na telefon który właśnie chowałem do kieszeni.

– No nie, ale musimy po drodze zabrać moją rodzinę! – poinformowałem go.

– Jak rodzinę? Daję sobie rękę uciąć, że od jakichś piętnastu minut jesteś sierotą!

– Jak to?

– Nie czytałeś nigdy apokalipsy według Oświeconego Widzącego Przyszłość? Trzęsienie ziemi to tylko wierzchołek góry lodowej, po której będziemy zmuszeni się wspinać… Metaforycznie, przynajmniej na razie.

– Jak to? – powtórzyłem.

– Trzęsienie ziemi, meteoryty z nieba, tornada, schnące oceany, które zaleją wszystkie lądy… Topniejące lody, apokalipsa zombie, apokalipsa owadów, pojawienie się obcej cywilizacji… To tylko początek zwiastujący rozpad planety! Spójrz tylko na słońce! Gaśnie, a to wiesz co to oznacza? Wieczną noc, która zwiastować będzie ostateczny koniec.

– Cholera.

#

Dwa dni później, czyli dziś, jechaliśmy jednym z porzuconych samochodów, o który musieliśmy walczyć z gangiem pustynnych zbirów. Hiacynt, bo tak nazywał się mój opasły towarzysz, podczas pojedynku z ich przywódcą, nazywającym się Dumnym Bażantem z Podlasia, stracił rękę. Mieliśmy jednak szczęście, bo podczas drogi natrafiliśmy na Lubelskie Laboratorium Technologiczne, gdzie znaleźliśmy prototyp mecharęki, która idealnie pasowała na kikut Hiacynta. Niestety, nasz poznany w międzyczasie towarzysz Albin nie zdołał przeżyć ataku zmutowanych szczurów, które zaskoczył nas na jednym z niższych pięter owego przybytku. Zdążyliśmy jednak zabić dwa z nich, by pomścić naszego przyjaciela, którego ostatnie słowa brzmiały: „Na chuj mi te studia matko!” Mocne słowa, mocnego człowieka. Spoczywaj w pokoju Albinie Magistrze Od Dwóch Dni.

#

– Już zapomniałem jak wygląda słońce – powiedział Hiacynt, patrząc na gwieździste niebo.

– Pamiętam, że było wielką ognistą kulą ognia – odpowiedziałem, przyciskając w rozżaleniu pedał gazu.

JEB! Coś zaskoczyło mnie, wskakując na maskę i zatrzymując się osiem metrów za samochodem. Wcisnąłem hamulec, a wóz zatrzymał się z piskiem opon pozostawiając długi, niemal metrowy, czarny ślad na piasku.

– Co to było do chuja? – Zapytał Hiacynt, a następnie przeładowawszy mecharękę, która miała wbudowany pistolet laserowy, wysiadł i spojrzał ostrożnie w kierunku leżącego truchła.

 Ruszyłem tuż za nim, trzymając w ręku latarkę, by oświetlić przestrzeń przed nami.

– To jakieś zwierzę – powiedział Hiacynt, kopiąc leżące truchło, które zaskomlało.

– Ej, ej! Co robisz? – zapytałem, widząc jak podnosi dłoń.

– Dobijmy to zwierzę, niech się nie męczy.

– Nie jestem pewny, ale mi to wygląda jak człowiek – poinformowałem go, świecąc na skamlące, skulone truchło.

– Tym bardziej go zabijmy, nim się na nas rzuci! Niczego się nie nauczyłeś przez te dwa dni?! – Oburzył się Hiacynt.

– Eee… e… H… T… Ja… – wystękał leżący, pomylony ze zwierzęciem, mężczyzna.

– Coś ty powiedział? – Rozeźlił się Hiacynt.

– Czekaj, chociaż daj mu dokończyć – zaproponowałem i ruszyłem, by odwrócić poturbowanego, twarzą w naszą stronę

Gdy to zrobiłem, oczywiście przestrzegając wszystkich środków ostrożności, Hiacynt cofnął się i z przerażeniem oświadczył:

– Znam go!

– Jak to go znasz?! – zapytałem.

– To mój znajomy, Stokrot – powiedział, chowając za plecami uzbrojoną dłoń.

– Kto nadaje takie imiona? – zapytałem, nie mogąc znieść świadomości, iż ktoś w pełni świadomi może wpaść na tak głupi pomysł.

#

Minął niemal tydzień, apokalipsa trwała w najlepsze, a nasza trójka w dalszym ciągu wędrowała gdzieś po obrzeżach Czech. Stokrot, będący w nienajlepszej formie, głównie spał dlatego też okazał się być, delikatnie mówiąc, ciężarem… Szczególnie podczas krótkiego postoju na Ukrainie, gdzie musieliśmy się zmagać z plemieniem zmutowanych kanibali, które nas zaatakowało. Podczas tej potyczki zostałem odznaczony wiecznym medalem, czyli blizną przechodzącą przez policzek pod prawym okiem.

– Hiacynt – odezwał się Stokrot. – A pamiętasz jak spotkaliśmy się z Barackiem Obamą? – zapytał, chichocząc.

– Spotkałeś prezydenta Stanów Zjednoczonych? – Oniemiałem z wrażenia.

– Nie tylko spotkał, ale i podał mu rękę! – Rechotał coraz głośniej Stokrot.

– Co w tym śmiesznego?

– Oj nie ważne, zmieńmy temat – powiedział Hiacynt, grzebiąc kijem w ognisku.

– Zazwyczaj widząc prezydenta nie podaje mu się ręki mówiąc przy tym „Danzel Washington? Widziałem wszystkie pana filmy!” – Roześmiał się Stokrot. A ja nie mogłem mu nie zawtórować.

– Bądźcie wyrozumiali! Dzień wcześniej oglądałem dwadzieścia cztery godziny! – Próbował się usprawiedliwić. – Zresztą nie ma powodów do śmiechu, apokalipsa trwa w najlepsze, w każdej chwili możemy umrzeć… A wy co? Śmieszkujecie sobie jak gdyby nigdy nic! Ty niecały miesiąc temu pochowałeś rodzinę, a ty ledwie uniknąłeś śmierci!

– Bo chciałeś mnie zastrzelić!

– Bo myślałem, że jesteś zwierzęciem! Chciałem ci pomóc!

– Leki zaczęły w końcu działać. Proszę wpisać, by podwoić następne dawki.  

#koniec#

Koniec

Komentarze

Gwałtownie hamując na piasku, raczej nie zostawia się na nim czarnych śladów, tylko wpada w poślizg, czy coś takiego.

Gdy stosuje się w dialogu ironię, to lepiej chyba nie zaznaczać tego w didaskaliach, bo to trochę robienie z czytelnika debila. Albo ironia słaba i poczuwasz się zaznaczyć, że ona tam jest, aby nikt nie przeoczył. ;)

“Dwadzieścia cztery godziny” to, jak mniemam, tytuł filmu, więc powinien być zapisany z dużej litery.

 

Podobał mi się absurd tej historii i to, że akcja szybko i bez ceregieli leciała naprzód. No i Stokrot mnie zniszczył. laugh

Cały czas się zastanawiałam, dlaczego narrator nie mógł po prostu nasikać na drzewko dziesięć minut później. Albo chociaż napluć?

Takie stare drzewo i nie jest otoczonym czułą opieką pomnikiem przyrody?

W pół do szóstej => wpół

– Spotkałeś prezydenta Stanów Zjednoczonych? – Oniemiałem z wrażenia.

Coś słabo oniemiał, skoro jednak gada. I przykład jednego z licznych błędów w zapisie dialogów.

Z interpunkcją też nie jest dobrze.

Mocno nonsensowne, ale czytało się nieźle. ;-)

Zastanawiam się, dlaczego Hiacynt, skoro tyle od tego zależało, nie miał zegarka…

 

Albin nie zdo­łał prze­żyć ataku zmu­to­wa­nych szczu­rów, które za­sko­czył nas… – Literówka.

 

Coś za­sko­czy­ło mnie, wska­ku­jąc na maskę i za­trzy­mu­jąc się osiem me­trów za sa­mo­cho­dem. Wci­sną­łem ha­mu­lec, a wóz za­trzy­mał się… – Nie brzmi to najlepiej.

 

za­py­ta­łem, nie mogąc znieść świa­do­mo­ści, iż ktoś w pełni świa­do­mi może wpaść na tak głupi po­mysł. – Literówka. Czy to celowe powtórzenie?

 

– Oj nie ważne, zmień­my temat… – – Oj, nieważne, zmień­my temat

 

FinkloCały czas się zastanawiałam, dlaczego narrator nie mógł po prostu nasikać na drzewko dziesięć minut później. – bo mu się już uczucia nie chciały skroplić w tak krótkim czasie.

Ale ich tam dwóch było. Rozumiem, że ten wiedzący się wyprztykał. Ale narrator nie musiał czekać, aż się skropli, coś tam mógł mieć zachowane na czarną godzinę. ;-)

Jeżeli Zbawiciel – Autor tak go nazwał, nie moją winą skojarzenia… – wybrał się na Ziemię w celu podlania odpowiedniego drzewa o odpowiedniej godzinie, to wyszedł na durnia, nie biorąc zegarka. Ewentualnie, jeżeli został wydelegowany w tym celu, durniami są delegujący.

Tekst nie przekonał mnie na poziomie dialogów. Dużo się dzieje, ale taka nawałnica absurdu nieco ciężko strawna. Choć czytało się bez bólu.

Napisane sprawnie, ale daleko mi do zachwytów nad treścią.

Dobrze, że leki zaczęły działać.

Nowa Fantastyka