- Opowiadanie: Idaho_Iowa - Macki Matki

Macki Matki

Wrzucam kawałek, bo całości nikomu nie będzie chciało się czytać. 

Oceny

Macki Matki

Prolog…

Siedząc przy biurku, w roztrzęsionych dłoniach trzymałem kubek z ciepłym naparem ziołowym, który pomagał mi zachować spokój. Spoglądałem przez okno na pobliskie wierzby, nienaturalnie gnące się pod naporem rozszalałego wiatru. Biedny kundelek, pomyślałem dostrzegając przemoczonego zwierzaka próbujacego schować się przed dręczącą go ulewą. Chciałbym mu pomóc, zejść schodami na dół i otwierając drzwi, przywołać do siebie, by znalazł schronienie pod dachem, lecz owa słota rozbudziła we mnie, od dawien dawna drzemiące głęboko w odmętach zapomnienia, koszmary, których ludzki umysł nie powinien znać, a oczy nigdy widzieć… A wszystko zaczęło się, jak to zresztą zwykle bywa, od niepozornego listu z zaproszeniem.

 

26 lat temu, czerwiec 1990…

W tamtym okresie rzadko dostawałem listy, dlatego też wielce się zdziwiłem, gdy w skrzynce dojrzałem kopertę, tym bardziej iż nadawca nie był mi znany. Będąc zaintrygowanym, przysiadłem na schodach, tuż pod jedynką, i zabrałem się do czytania. W wielkim skupieniu, niejednokrotnie wracając do początku konkretnego akapitu, by jeszcze raz przeczytać jego treść, trawiłem w myślach zawartość, próbując zrozumieć sens. Dotarwszy do nazwiska kończącego list, postanowiłem w końcu wstać i udać się do mieszkania, na ósme piętro, by sąsiedzi nie pomyśleli, że oszalałem albo co gorsza, ogarnięty niemocą, przysiadłem wstawiony. Siedząc wygodnie w fotelu postanowiłem raz jeszcze przeczytać list od deski do deski, a następnie zastanowić się, czy aby nie jest to wyłącznie głupi dowcip. W ostatecznym rozrachunku, po skończonej lekturze, postanowiłem, o dziwo dlaczego nie pomyślałem o tym już na wstępie, zasięgnąc języka u rodziców. Z wizytą udałem się dnia następnego, porannym autobusem, by dotrzeć na miejsce jeszcze przed południem.

Będąc na miejscu, raczony herbatą po obfitym obiedzie, z zaciekawieniem słuchałem tłumaczenia ojca, który przy aprobacie matki potwierdził, iż faktycznie posiadamy krewnych o takowym nazwisku aczkolwiek tak odległych, iż ciężko jednoznacznie określić czy jeszcze faktycznie jesteśmy ze sobą w jakimś stopniu spokrewnieni.

– Tym bardziej, iż ostatni raz ojciec widział ich będąc smarkaczem mniejszym niż taboret – roześmiała się matka.

Przytaknąłem i postanowiłem urwać temat. Bynamniej to czego się dowiedziałem nie zniechęciło mnie na tyle bym zaniechał dalszych działań, wręcz przeciwnie. Już następnego dnia, tuż po powrocie do mieszkania, odpisałem na list. Z drżeniem rąk i mocnym biciem serca wchodziłem na pocztę, by nadać go poleconym. Odetchnąłem z ulga, gdy niecały tydzień później dostałem odpowiedź, na którą odpiałem jeszcze tego samego dnia. Trzeci list, najdłuższy jaki do tej pory dostałem od Michała, był również zaproszeniem do odwiedzin. Pomimo pewnych obaw postanowiłem przystać na ową propozycję. Kuszony szansą poznania dalekich, niemalże zapomnianych, krewniaków, chciałem dowiedzieć się dlaczego nasze rodziny są tak bardzo oddalone od siebie.  

 

Lipiec 1990…

W podróż udałem się trzeciego lipca, dnia tak upalnego, iż z koszuli którą miałem na sobie mogłem wycisnąć wiadro wody smakowej, rozwiązując tym samym problem pragnienia niejednej afrykańskiej wioski. U krewniaków planowałem spędzić maksymalnie tydzień, toteż mój bagaż starałem się ograniczyć do jednej torby podróżnej, w której zmieściłem wszelkie niezbędne rzeczy. Postanowiłem podróżować koleją, gdyż ten sposób na pokonanie czekajacej mnie drogi, wydawał się być opcją najwygodniejszą. Na Bogów! Jak bardzo się myliłem! Już po godzinie spędzonej w tym trzęsącym kotle, miałem dość podróży i żałowałem, iż nie zdecydowalem się jednak na PKS. Brudny, szary wagon pozostawiał stanowczo zbyt wiele do życzenia. Niewygodne plastikowe siedzenia, od których po piętnastu minutach bolały spocone pośladki, dziwni współpasażerowie, na których opis musiałbym przeznaczyć kolejnych pięć stron, czy dwie bzykające tuż przy moim uchu muchy to tylko skrawek niedogodności testujących mą cierpliwość w trwajacej niemal dziesięć godzin podróży z trzema przesiadkami.

– Nareszcie! – Złożyłem dłonie niczym do modlitwy, unosząc je ku górze, gdy dostrzegłem tablicę z napisem „Mitręga”.

Gdy tylko drzwi pociągu się otworzyły, wysiadłem szybko z wagonu i z ulgą odetchnąłem świeżym, jakże innym od miastowego, powietrzem. Cholera, pomyślałem robiąc kilka kroków naprzód. Miałem nadzieję, że wychodząc z pociagu, spowodowane długotrwałymi wibracjami, mrowienie stóp ustanie. Niestety pozostało, oby nie na długo.

Pociąg odjechał bezzwłocznie, pozostawiajac mnie samego na starym, zrujnowanym dworcu, a raczej – jak się po chwili okazało – jego pozostałościach. Gdy podszedłem pod budynek, mając nadzieję iż w dalszym ciagu pełni funkcję poczekalni, zauważyłem że okna i drzwi zabite są na głucho deskami. Czego innego mogłem się spodziewać skoro farba ze ścian niemal w całości opadła na kocie łby, wśród których faktycznie leżał jeden prawdziwy koci łeb, a nieco dalej reszta jego ciała.

Drygnąłem i odskoczyłem w tył. Rozejrzawszy się wokół, zaużyłem łapiącego oddech chwieja, który jak się okazało nie odpoczywał a defekował, najprawdopodobniej myśląc iż nie widać go zza wpół zawalonej wiaty. Stanąłem jak wryty, gdy podniósł on na mnie wzrok i nasze spojrzenia na moment się skrzyżowały. Nie czekając na rozwój sytuacji, cofnąłem się i w pośpiechu ruszyłem szukać domu krewniaków.

Idąc poboczem, nie mogłem niezauważyć, iż tutejszy klimat znacząco różni się od tego, do którego nawykłem w mieście. Spodobała mi się ta cisza i spokój, tak bardzo niespotykane gdy mieszka się w mieście. Trochę jednak zaniepokoił mnie fakt, iż od momentu wyjścia z pociągu spotkałem na swojej drodze zaledwie dwóch mężczyzn, z których o jednym wolałbym zapomnieć, a drugi, niezbyt przyjaźnie nastawiony, łypał za mną jeszcze długi czas swym zezowatym okiem po wskazaniu mi dalszej drogi. Uznałem jednak, iż brak miejscowych usprawiedliwić można tym, iż pracują oni w polu albo wykonują inne gospodarcze obowiązki. Przystanąłem na moment, by odpocząć i doszedłem do wniosku, że największą jednak zaletą tutejszego klimatu było słońce schowane za chmurami, dając odpocząć mej skórze od swych doskwierających promieni. Opis reszty drogi Wam daruję, gdyż nie ma nic ciekawego w zaniedbanych gospodarstwach, kopulujących pod drzewami psach czy nabazgrolonej na murze – jakże głębokiej – myśli  „KŚZ nadchodzi”.

Piętnaście minut zajęło mi znalezienie podanjego w liście adresu. Mijane do tej pory podwórza przygotowały mnie na to bym nie spodziewał się, iż gospodarstwo moich krewniaków może być w lepszym stanie. Toteż nie zawiodłem się widząc rdzewiejącą, czerwoną siatkę ogradzajacą podwórze czy niekoszoną, sięgającą niemal za łydki, trawę. Trzeci, pomyślałem gdy dostrzegłem zerkajacego z szopy na sąsiednim podwórku mężczyznę. Jeszcze nie jest za późno żeby uciec, zaugerowałem sobie i delikatnie zapukałem w drewniane, zdawałoby się pruchniejące już drzwi. Zrobiłem krok w tył, gdy dostrzegłem starą twarz zerkającą przez niewielką szybkę.

– Słucham? – zaskrzeczała staruszka, lekko je uchylając.

– Dzień dobry, jestem Antoni. – Przedstawiłem się niepewnie.

– Ten daleki krewniak z miasta? – zapytała.

– Dokładnie, tutaj mam nawet list, w którym zostałem zaproszony, by się spotkać i odbudować więzi – poinformowałem, wyciągając z kieszeni kopertę.

– Wiem, wiem… Może i ślepa jestem, ale pamięć to ja mam jeszcze dobrą – powiedziała staruszka, chytając mnie pod rękę wprowdziła do domu, który w środku zdawał się budzić mniej skrajne emocje.

Zaprowadziła mnie do kuchni, gdzie kazała usiąść przy stole. Sama natomiast wyciągnęła okulary i po uprzednim włożeniu ich na nos, gruntownie mi się przyjrzała.

– Ha, teraz widzę! Na bogów, wyglądasz ciurka w ciurkę jak dziadek mego wujka. Czego się napijesz? Kawa, herabta a może coś mocniejszego? – Tutaj starowinka porozumiewawczo zamrugała okiem.

– Herbata będzie w porządku.

– Jedna czy dwie?

– Jedna – odpowiedziałem.

– Dzień dobry – powiedział ogromny mężczyzna, który wszedł do kuchni.

– Dzień dobry – odpowiedziałem, podając rękę.

– To nasz krewniak z Ameryki – poinformowała staruszka, nie czekajac aż sam się przedstawię.

– No tak, ja jestem Andrzej, ojciec Michała ale pewnie wiesz. Jak odpoczniesz to mogę cię oprowadzić po gospodarstwie, gdybyś się nudził, bo pewnie tam w mieście to nawet świni nie widziałeś na żywo – powiedział, lecz w jego głosie można było wyczuć niecheć.

– Dziewczyny też mają przyjechać, jakoś za trzy dni… Pewnie będą ucieszone, też nie mogły się doczekać żeby poznać krewniaka – dodała staruszka, zalewając saszetkę. 

 

 

Część 2, w której poznaję krewnych

Kroczyłem tuż obok Andrzeja, który zdążył już pokazać mi świnie i kury, a także konia. Nie powiem by widok ten mi w jakiś szczególny sposób zaimponował, tym bardziej iż zwierzęta wyglądały delikatnie mówiąc na zaniedbane, aczkolwiek musiałem wydostać się z pułapki babci Krystyny, która wzięła sobie za punkt honoru wciśnięcia we mnie jak największej ilości przepysznych, własnoręcznie przez nią pieczonych, ciast. Dlatego też bez wahania ruszyłem za Andrzejem, pomimo całej jego słabo ukrywanej niechęci wobec mnie, gdy ten znowu pojawił się w kuchni. A może mi się tylko zdawało? Tak czy inaczej doszliśmy do rozległego pastwiska za podwórkiem, gdzie pasły się dwie wychudzone krowy i cielak wokół których biegał bury kundel.  

– Co ten stary znowu tam robi? – Zdziwił się Andrzej widząc staruszka kopiącego w ziemi.

– Kto to? – zapytałem, chociaż nie bardzo mnie to interesowało i przyśpieszyłem, by dotrzymać kroku Andrzejowi.

– Mój ojciec – powiedział, poirytowany. – Z nim ostatnio ciągle są kłopoty, zamiast siedzieć i odpoczywać to zajmuje się… Co tam robisz znowu?! – Krzyknął, gdy znaleźliśmy się wystarczająco blisko, by zwrócić na siebie uwagę dziadka.

– Nic – odpowiedział, nie przerywając czynności.

– Jak to nic? Przecież widzę, że kopiesz! Miałeś odpoczywać, leżeć w łóżku!

– Skoro widzisz to po co pytasz? W łóżku ludzie umierają – skwitował i przerzucił nieco ziemi na buty Andrzeja.

– A jak tam sobie chcesz, tylko nie narzekaj! Chodź młody, idziemy stąd – Oburzył się gospodarz, jednocześnie chyba zapominając że zna mnie ledwie od godziny.

– Może byśmy mu pomogli? – zapytałem, gdy wróciliśmy na podwórze.

– W czym? On sam nie wie czego szuka! Uparł się, że musi coś odkopać i nie przetłumaczysz mu! Co on mógł tam zakopać na polu? Pokukało mu się na starość i tyle, zapytaj babki – skarcił mnie Andrzej.

Nie odpowiedziałem, szedłem w ciszy nie chcąc jeszcze bardziej go irytować. W końcu ich rodzinne problemy to nie moja sprawa, przecież jestem tutaj tylko gościem, który przyjechał z wizytą, dlatego też usiadłem na ławkę stojącą pod domem i ściągnąłem buty, by rozmasować w dalszym ciągu dokuczliwie mrowiące mnie stopy.  Andrzej spojrzał i roześmiał się, a następnie udał się do domu, by po chwili wrócić z dwoma oszronionymi butelkami Harnasia i usiąść obok mnie. Następną godzinę spędziliśmy opróżniając czteropak piwa i gadając o pierdołach, starając się między innymi poukładać nasze drzewo genealogiczne i opowiadając historie z przeszłości. Nie ukrywam, że z każdym kolejnym kwadransem Andrzej zyskiwał moją sympatię, a ta cała początkowa niechęć to tylko krępacja, a być może nawet obawa przed nieznanym.

Gdy tak siedzieliśmy osuszając po szóstej butelce na podwórze wjechał Michał siedzący za kółkiem starego, dużego Ursusa. Spojrzał na mnie, nie zdoławszy ukryć uśmiechu. Odwzajemniłem go, gdyż pierwszy raz od momentu mojego przybycia tutaj, ktoś faktycznie się ucieszył na mój widok. Kuzyn urodził się pięć lat po mnie, lecz jego niedźwiedzia wręcz postura mogła wzbudzać pozorne wrażenie, iż to ja jestem młodszy. Odstawiwszy ciągnij do garażu wrócił pośpiesznie i przywitał się, mocno ściskając moją dłoń.

– Cieszę się, że tak szybko przyjechałeś, co prawda nie spodziewałem się, ale to dobrze – powiedział roześmiany. – Zdążyłeś na święto Smakosza. W sumie to jedyna rozrywka u na na wsi, co prawda tylko raz w roku, ale uwierz mi warto! – Zakomunikował nie mogąc powściągnąć emocji.

– Nie musisz tak krzyczeć – upomniał go ojciec.

– Nie musisz żyć – odpowiedział spokojnie Michał, wprawiając mnie w osłupienie swoimi słowami.

– Cicho bądź, ty mały… – wściekł się Andrzej.  

– Bo co? Dick i tak już zauważył pewnie jaki z ciebie pieprzony pijaczek. Ale spokojnie, już go zabieram i nie będzie musiał się z tobą męczyć.

– Ty mały sukinsynu – powiedział Andrzej, a oczy zeszkliły mu się.

– No co? Głupio ci? To idź i w końcu zdechnij, zrób przysługę wszystkim i …

Michał nie zdążył skończyć, gdyż musiał zrobić unik wobec lecącej w niego butelki rzuconej przez Andrzeja. Przeraziłem się widząc tą scenę, nie spodziewałem się iż ojciec z synem mogą w taki sposób się odnosić wobec siebie. Przecież, gdyby ta butelka trafiła w głowę Michała to mogłaby go zabić.

– Już dawno zabiłbym cię jak psa sukinsynu, gdyby nie to że szkoda mi wolności za ciebie – powiedział, a następnie zwrócił się do mnie: – Chodź oprowadzę cię po okolicy, pogadamy na spokojnie.

Oniemiały spojrzałem na Andrzeja, który siedział z głową spuszczoną w dłoniach. Było mi go cholernie szkoda, ale jak już mówiłem – nie powinienem się wtrącać. Z pewnością Michał miał powody, by tak traktować ojca, ja jednak nie zamierzałem w nie wnikać.

– Idziesz czy nie? – zapytał, oddalając się powoli.

Spojrzałem jeszcze raz na Andrzeja, lecz ten nie podniósł wzroku dlatego też uznałem, iż najlepszym rozwiązaniem będzie pozostawić go samego, by ochłonął i ruszyć za Michałem, który czekał na chodniku obok bramy.

 

Część 3, w której zwiedzam okolicę

 

– Spokojnie, nie przejmuj się – powiedział Michał, gdy szliśmy przez dłuższy czas w milczeniu. – Wiem, pewnie nie tego się spodziewałeś, ale spokojnie. Postaram się, byś nie musiał być więcej świadkiem takich sytacji. A jak dobrze pójdzie to za dwa dni pojedziemy nad jezioro z dziewczynami, bo mają przyjechać na tydzień.

– Ania i Kasia? – zapytałem, by się upewnić że Michał na myśli swoje siostry.  

– Dokładnie. Od kiedy studiują we Wrocławiu rzadko tutaj przyjeżdzają, ale to dobrze. Tutaj nic na nie nie czeka… Zresztą sam widzisz okolicę kuzynie. Bez perspektyw.

– To czemu ty się nie wyniesiesz stąd? – zapytałem zaciekawiony tym, iż pomimo kiepskiego zdania o swych rodzinnych stronach w dalszym ciągu tutaj siedzi.

– Kawałek ziemi, dziadkowie… No i pieniędzy brak. Tutaj nie płace za stancje, no i jedzenie też jest tańsze. A nie ukrywam, że nigdy nie przykładałem szczególnej uwagi do nauki, także wiesz…

– Rozumiem – odpowiedziałem, nie chcąc zagłębiać się w temat. – Cholera, chyba za długo jechałem pociągiem.

– Hmmm?

– Od kiedy wysiadłem z wagonu, ciągle mam to niemiłe mrowienie w stopach. Myślałem, że przejdzie po tym jak się rozchodzące, ale już tyle przeszedłem i nic – wyżaliłem się, mając nadzieję, iż ten mi coś doradzi. Niestety, Michał roześmiał się i pokręcił głową nie próbując nawet mnie pocieszyć.

Chodziliśmy po okolicy gadając o nic nie znaczących pierdołach, w międzyczasie odwiedziliśmy jedyny w wiosce sklep, gdzie zaopatrzyliśmy się w piwo i papierosy dla Michała, a następnie usiedliśmy na ławce w parku, gdzie ponownie natrafiłem na mężczyznę spod wiaty i, ponownie ponownie, nasze spojrzenia się skrzyżowały. Tuż po tej niezręcznej chwili mężczyzna spod wiaty, taki przydomek już chyba zawsze będzie mu towarzyszył, narzygał do pobliskiego kosza.

– Dobra, chodźmy stąd zanim zacznie capić – powiedział Michał.

– Co to za skrót? – zapytałem, gdy mijaliśmy widziany przeze mnie wcześniej aczkolwiek w innym miejscu napis.

– KŚZ? Kosmiczny Ślimak Zagłady, takie tam bajeczki dla niegrzecznych dzieci.

– Brzmi to absurdalnie – powiedziałem, powtarzając w myślach te trzy słowa.

– No właśnie, nie zawracaj sobie tym głowy.

Jednak nie mogłem wyprzeć z głowy myśli o tym jak owy ślimak mógł wyglądać. Dlaczego akurat kosmiczny? A przede wszystkim skąd pomysł, że ślimak, mógłby w ogóle nieść zagładę? Przecież w tempie jego poruszania owy armagedon mógłby nastąpić nawet po kilku tysiącach lat, pomijając już bezmiar niekończącej się przestrzeni kosmicznej.

– Wszystko w porządku? – Dalsze rozmyślania przerwał głos Michała, który zdawał się być teraz równie odległy jak wspominany już destruktor, zwiastun końca.

– Chyba za dużo wypiłem kuzynie – odpowiedziałem, czując jak zapada ciemność i ogarnia mnie senność. Opadłem zmożony na trawę i poczułem jak już nie tylko moje stopy, ale i całe ciało zaczęło wibrować. 

 

Część 4, w której śnię

 

Śniłem o bezgwiezdnej nocy i granatowy, niemalże czarnym, bezkresnym niebie nad głową.

O jak wolno, wręcz ociężale sunę przed siebie, mijajac dobrze znane mi domy, które tak naprawde dopiero dziś widziałem po raz pierwszy na oczy. Nie panowałem nad ciałem, kierował mną instyknt. Czułem na sobie przerażone spojrzenia całych rodzin zerkajacych ukradkiem zza szyb. Nasze pierwiastki – ich przerażenia i mój obcości – przenikały się, tworząc spójną, od dawna upragnioną, całość. Nie mogąc wykonać najmniejszego nawet ruchu wedle własnej woli, nie będąc pewnym czy w ogóle posiada kończyny, zmienił się w marionetkę poruszaną za pomocą sznurów przez jakiś większy, niepojęty dla ludzkiego umysłu byt czy też istotę, która posiadła moje ciało. Spojrzałem ku górze, oczy jako jedyne były mi posłuszne, na wielki czerwony księżyc. Popękany kolos raz po raz rozpływał się, by ponownie przybrać pierwotny kształt, a z każdym kolejnym cyklem przybierał coraz to czerwieńszą, gniewną barwę. Pomimo późnej nocy ulica wcale nie była pusta – wręcz przeciwnie. Z każdym posunięciem mijałem kolejnych tępo unoszących głowy ludzi. Wszyscy oni, przynajmniej tak mi się wtedy zdawało, niczym zahipnotyzowani wpatrywali się w księżyc oczekując czegoś… Czegoś co zapewne miało niebawem nastąpić. Niektórych z nich, nieważne jak bardzo się starałem, nie byłem w stanie wyminąć. Dlatego też przenikał ich ciała, odczuwając przy tym coś co, w moim przynajmniej mniemaniu, porównać mogłem do niespodziewanego zanurzenia się w lodowatej wodzie i natychmiastowego z niej wyjścia. Wszyscy mnie ignorowali, zaledwie jeden czy dwóch opieszale odwróciło na moment głowy, by zerknąć bez większego zainteresowania w moim kierunku.

Stanąwszy, ujrzał przed sobą rozpościerający się na niespełna dwadzieścia metrów wszerz i sięgający, aż po widnokrąg pas nieużytku. Moją uwagę zwróciły rosnące drzewa, na których po wytężeniu wzroku dostrzegłem coś co przypominało ludzi. Zdeformowanych, nagich i nienaturalnie powyginanych. Jedni wisieli, drudzy najprawdopodobniej zostali przybici, a trzeci po prostu tam stali. Niespodziewanie, w dalszym ciągu wbrew swej woli, skręciłem w prawo i ruszyłem dalej.

Znikająca powoli w gęstej mgle droga, początkowo pusta z każdym kolejnym metrem zaczęła wypełniać się nowymi przeszkodami. Im dalej sunąłem, tym więcej zwłok porozrzucanych wokół siebie dostrzegałem. Gdzieniegdzie z asfaltu wystawały ręce, nogi czy też inne części ciała, lecz ten przerażający widok bynajmniej nie napawał mnie grozą, wręcz przeciwnie – czułem niespotykany dotąd przyjemny spokój. Spowodowany zapewne tym, iż byłem tutaj zaledwie, w swoim mniemaniu, bezcielesnym obserwatorem który w razie potencjalnego niebezpieczeństwa zostanie wybudzony.

W końcu zatrzymałem się przed jednym z domów, różniących się znacząco od tych wcześniej już mijanych. Skąpany w czerwonej cieczy, jakby naznaczony, zdawał się być końcem wędrówki. Biło od niego ciepło, które powoli przeistaczało się w parzący nie do wytrzymania wręcz skwar. Wtedy też pierwszy raz spojrzałem na swoje ciało, obślizgłe i zajmujące się ogniem… I wtedy też dotarło do mnie, iż jestem wielkim, płonącym mięczakiem. Kosmicznym Ślimakiem Zagłady!

 

Część 5, w której nastał ranek po ciężkiej nocy

 

Przekręciłem się z boku na bok i jęknąłem przeczuwajac, iż czeka mnie ciężki poranek. To właśnie dlatego nie pijesz alkoholu, przypomniałem sobie. Zebrawszy siły uniosłem głowę, by spojrzeć na zegarek – wskazywał godzinę czwartą. Sapnąłem ciężko i pogratulowałem sobie, iż przynajmniej zdołałem dotrzeć do łózka, chociaż nie pamietałem w jaki sposób tego osiągnałem. Jak się później dowiedziałem, dzięki Michałowi który dowlókł mnie na plecach. Spojrzałem przez okno, na dworze panował jeszcze mrok, zza którego roznosił się po podwórzu gęsi trel. Było w nim coś niepokojącego, dlatego też postanowiłem nie skupiać na nim swej uwagi. Spojrzałem na stól, gdzie czekała na mnie woda i pomarańcze, lecz nie miałe siły by wyciągnąc po nie ręki. Postanowiłem, że najlepszą możliwą decyzją będzie ponowne pójście spać, a przynajmniej próba zaśnięcia. Nim zapadłem w sen usłyszałem jak ktoś wchodził do domu, w sumie nie powinno mnie to dziwić, w końcu ludzie na wsi od samego rana krzątają się po podwórzu…

 

Część 6, w której udaję się na poranny spacer

 

Nie mogłem już zasnąć dlatego też po zjedzonym śniadaniu, które przyszykowała mi babcia Krystyna, udałem się na samotny spacer. Andrzej pojechał na targowicę, a Michał jeszcze nie wrócił od swojej dziewczyny, a później miał pojechać na polę, dlatego też musiałem zająć się sobą sam. Poranek był przyjemnie chłodny, a mi zrobiło się lepiej przebywajać na świeżym powietrzu.

– Dzień dobry – zagaiłem do nestora rodu, którego dostrzegłem w szopie.

– A dzień dobry – odpowiedział, szukając czegoś w skrzyniach. – Jak się u nas podoba? – Zapytał, nie przestając przekładać rzeczy.

– Bardzo ładnie, spokojnie. Aż chce się żyć.

– Głupi – odpowiedział i zarechotał przeraźliwie.

– A to czemu? – Nie ukrywam, iż uraziła mnie ta uwaga.

– Na twoim miejscu uciekłabym póki mogę. Na wsi ludzie umierają – powiedział i przyjrzał się staremu młotkowi, który trzymał w dłoni. – Ja też czekam na wakacje. Niedługo wyjeżdżam…

– A gdzie niby? – Spytałem sceptycznie.

– O tam – odpowiedział mi, wskazująć machnięciem głowy na wschód.

– A co tam jest?

– Jak to co? Cmentarz – odpowiedział i roześmiał się głośno.

Zakłopotany walczyłem z myślami, pozostać w jego towarzystwie czy odejść. Już miałem się wycofać, gdy jednak moja wrodzona ciekawość wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem.

– A czego pan szuka w ogóle? Chodzi mi o to wczorajsze kopanie – zapytałem.

– Ha! Po co pytasz skoro pewnie i tak już ci powiedzieli, że oszalałem?

– Nic takiego nie mówili – odpowiedziałem, próbując ukryć zmieszanie.

– Dobra, dobra – powiedział niemalżę z wrogością. – Dawno temu na tych polach mój pradziad zakopał coś, co miało zostać odkopane, gdy nadejdzie odpowiedni czas.

– Czas pana śmierci? – zapytałem, sam nie wiem dlaczego. Chyba udzieliła mi się atosfera panująca w domu. W odpowiedzi dostałem tylko przenikliwe spojrzenie i prychnięcie, dlatego przeprosiłem.

– Malutka skrzyneczka, to od niej zależą losy świata.

– I akurat leży zakopana tutaj? U pana? – Nie mogłem odpowiedzieć inaczej niż kpiąco w tej sytuacji. Uznałem, że dziadek stroi sobie ze mnie jaja, a ja nie jestem tym z którego można sobie żartować.

– Wierz mi lub nie, ale niszczyciel światów się zbliża. Pradawny…

– Co tam dziadek znowu mu gadasz? – wtrąciła się babcia Krystyna, urywając temat. – Woda w czajniku się zagotowała, może chcecie herbaty albo kawy? – zapytała.

– A może ma pani jakieś ziółka? Od kiedy wysiadłem z pociągu strasznie mrowią mnie stopy, a to dość irytujące uczucie – poskarżyłem się z nadzieją, iż staruszka mi pomoże w tej małej dolegliwości.

– Hmm – zamyśliła się na moment, a następnie powiedziałą: – Mam taką mieszankę ziółek aromatyzowaną cytrynami. Dostałam je kiedyś od znajomej, pomaga na różne dolegliwości. Mogę ci zaparzyć.

– Byłbym wdzięczny – odpowiedziałem. 

Koniec

Komentarze

Przeczytane.

Fajniutkie, że się tak wyrażę. Ale takie naprawdę fajniutkie, więc liczę na to, że ten fragment rozwinie się w coś większego.

Rozumiem, że jazda pociągiem w Polsce to horror, ale niczego innego spełniającego warunki tegoż gatunku nie uświadczyłam.

No, może jeszcze ten facet za przepierzeniem… To też pewna forma horroru dla biednych oczu i ta niezręczność, gdy wasze spojrzenia się spotykają. Ugh… Aż mnie przeszedł dreszcz.

 

Nie rozumiem czemu ‘na cień historii’ zaczyna się od nowego akapitu:

Dlatego też śmiem wtrącić, w należycie stosownych momentach, komentarze które teraz przychodzą mi na myśl, a być może rzucające nieco światła

na cień historii.

I uciekło Ci też ‘s’ :

Idąc poboczem znizczonej, jak się okazało

Więcej błędów nie uświadczyłam ;D

I guarantee that if I get out of this chair, you'll end up in one with wheels.

Dzięki za przeczytanie… Co do błędów, aż dziw że tak mało bo po mojej ostatniej gdzie został znokautowany i przez to “s” przestało mi działać…. No i pomijając, że w magiczny sposób wyłączyłem w office słownik… A przy moich zdolnościach… A co do reszty, pozostali użytkownicy pewnie potwierdzą, że reszty raczej nie uświadczysz – zawsze kończę na początku :D 

Nie, nie, nie, nie, nie i jeszcze raz – NIE!

Nie możesz mi tego zrobić! Finkla poradziła klinik w postaci innego opowiadania, żeby zapomnieć, że Jej nie będzie miało kontynuacji i… Bum! Trafiłam na Twoje [podziękuj tytułowi – przykuł moje kaprawe oko]

i co się okazuje? ‘Nie licz na kontynuacje’

Czemuuuuu?!

Cóżeś uczynił, że ‘s’ odmówiło posłuszeństwa?

 

I guarantee that if I get out of this chair, you'll end up in one with wheels.

Byłbym złym opiekunem ludzi starszych… Ale mój laptop, który wiele lat przesłużył zaczął się buntować… A ja nie lubie buntów tam, gdzie mi ich nie potrzeba :P No i od słowa do słowa wpadłem w gniew, ale po wszystkim grzecznie go przeprosiłem… Toksyczny związek :D 

Hmmm… A ja nie rozumiem. Jedzie facet pociągiem do rodziny, trafia do jakiejś dziury i co?

Przynoszę radość :)

Tocz to początek dopiero, tu ma się zawiązać węzeł, a nie nawiązać :P

No to dawaj resztę, zanim się rozwiąże ;)

Przynoszę radość :)

Zasada tygodnia, jak przy plebani… Jeden odcinek na dzień :P 

Toż to barbarzyństwo – tak kazać ludziom czekać!

I guarantee that if I get out of this chair, you'll end up in one with wheels.

Cześć.

Skończyłem na “Indianie Jonesie”. Było dziwnie, potem absurdalnie, sądziłem, że zrobi się groteskowo, ale nastał “Indy”. Wystarczy.

Początek treści mocno mnie zniechęcający.

  1. Treść o niczym.
  2. Do tego nazewnictwo, które z pewnością łatwo zapamiętać i bez wątpienia ktokolwiek tak nazywa niektóre ze swoich dni.
  3. Interpunkcja: coś między losowością i premedytacją. Bez względu na intencję, w tym krótkim fragmencie było trochę za dużo takich błędów.
  4. Wielokropek, pompatyczne opisy – takie początki zwiastują dużo opisów i mało wydarzeń, dlatego dałem sobie spokój.

Gdy wymyślę sygnaturkę, to się tu pojawi.

Piotr, dzięki za opinię :) 

Dawno nie czytałam nic Twojego, Idaho, i z przykrością stwierdzam, że nadal masz przed sobą mnóstwo pracy. Przez Macki matki przedzierałam się z wielką trudnością, albowiem mnóstwo usterek i fatalnie skonstruowanych zdań skutecznie utrudnia normalne czytanie.

Do treści nie odniosę się, jako że to fragment, a co tu można powiedzieć o fragmencie.

 

pod na­po­rem moc­nych dęć roz­hu­la­ne­go wia­tru… – Raczej: …pod na­po­rem moc­nych podmuchów roz­hu­la­ne­go wia­tru

 

Jesz­cze bar­dziej gdyż grom­ko, ni­czym ty­sią­ce ma­łych igie­łek, dżdżył deszcz. – Gdy dżdży, raczej nie ma mowy o gromkości, albowiem dżdżem nazywamy raczej drobny deszczyk.

 

drze­mią­ce w od­mę­tach za­po­mnie­nia mej pa­mię­ci… – Brzmi to fatalnie.

 

Ręka moja drży na samo wspo­mnie­nie okro­pieństw, któ­rych świad­kiem byłem tam­te­go pa­mięt­ne­go lipca, nie­mal­że roz­le­wa­jąc na blat za­war­tość kubka! – Ze zdania wynika, że bohater, będąc świadkiem pamiętnego lipca, niemal rozlał zawartość kubka.

 

by małe i duże mu­rzy­niąt­ka… – …by małe i duże Mu­rzy­niąt­ka

 

Zło­ży­łem ręce ni­czym do mo­dli­twy, uno­sząc je ku górze… – Masło maślne. Czy mógł unieść je ku dołowi?

 

po wka­za­niu dal­szej drogi. – Literówka.

 

albo wy­ko­nu­ją inne go­spo­dar­cze obo­wiąz­ki. – Raczej: …albo wy­ko­nu­ją inne gospodarskie obo­wiąz­ki.

 

Trze­ci, po­my­śla­łem gdy do­strze­głem zer­ka­ją­ce­go z szopy na są­sied­nim po­dwór­ku męż­czy­znę. Jesz­cze nie jest za późno żeby uciec, po­my­śla­łem i za­stu­ka­łem… – Powtórzenie.

 

Tutaj sta­ro­win­ka po­ro­zu­mie­waw­czo za­mru­ga­ła okiem. – Okiem nie mruga się, mruga się powiekami.

 

wzię­ła sobie za punkt ho­no­ru wci­śnię­cia we mnie jak naj­więk­szej ilo­ści prze­pysz­nych, wła­sno­ręcz­nie przez nią pie­czo­nych, ciast. – Literówka.

Nie wydaje mi się, by można piec ciasto własnoręcznie.

 

do­szli­śmy do roz­le­głe­go pa­stwi­ska za po­dwór­kiem, gdzie pasły się dwie wy­chu­dzo­ne krowy… – Powtórzenie.

 

dla­te­go też usia­dłem na ławkę sto­ją­cą pod domem… – …dla­te­go też usia­dłem na ławce sto­ją­cej pod domem

 

a ta cała po­cząt­ko­wa nie­chęć to tylko krę­pa­cja… – Raczej: …a ta cała po­cząt­ko­wa nie­chęć, to tylko skrępowanie

 

wje­chał Mi­chał sie­dzą­cy za kół­kiem sta­re­go, du­że­go Ur­su­sa. – …wje­chał Mi­chał, sie­dzą­cy za kół­kiem sta­re­go, du­że­go ur­su­sa.

 

Od­sta­wiw­szy cią­gnij do ga­ra­żu… – Literówka.

 

W sumie to je­dy­na roz­ryw­ka u na na wsi… – Literówka.

 

po­wie­dział An­drzej, a oczy ze­szkli­ły mu się. – Jak przysmażana na patelni cebulka? ;-)

Winno być: …po­wie­dział An­drzej, a oczy za­szkli­ły mu się.

 

zrób przy­słu­gę wszyst­kim i … – Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

Prze­ra­zi­łem się wi­dząc scenę… – Prze­ra­zi­łem się wi­dząc scenę

 

być wię­cej świad­kiem ta­kich sy­ta­cji. – Literówka.

 

rzad­ko tutaj przy­jeż­dza­ją… – Literówka.

 

Tutaj nie płace za stan­cje… – Literówki.

 

nigdy nie przy­kła­da­łem szcze­gól­nej uwagi do nauki, także wiesz… – …nigdy nie przy­kła­da­łem szcze­gól­nej uwagi do nauki, tak że wiesz

 

Myślałem, że przejdzie po tym jak się rozchodzące, ale już tyle prze­sze­dłem i nic… – Co to znaczy jak się rozchodzące?

 

od­wie­dzi­li­śmy je­dy­ny w wio­sce sklep, gdzie za­opa­trzy­li­śmy się w piwo i pa­pie­ro­sy dla Mi­cha­ła, a na­stęp­nie usie­dli­śmy na ławce w parku… – Usiedli w parku na wsi? Park z ławkami w wiosce, w której jest jeden sklep???

 

gdzie po­now­nie na­tra­fi­łem na męż­czy­znę spod wiaty i, po­now­nie po­now­nie, nasze spoj­rze­nia się skrzy­żo­wa­ły. – Nie dosyć, że powtórzenie, to jeszcze nadmiar grzybków w barszczyku!

 

myśli o tym jak owy śli­mak mógł wy­glą­dać. – …myśli o tym, jak ów śli­mak mógł wy­glą­dać.

 

Prze­cież w tem­pie jego po­ru­sza­nia owy ar­ma­ge­don mógł­by… – Prze­cież w tem­pie jego po­ru­sza­nia ów ar­ma­ge­don mógł­by

 

Śni­łem o bez­gwiezd­nej nocy i gra­na­to­wy, nie­mal­że czar­nym… – Literówka.

 

mi­ja­jac do­brze znane mi domy, które tak na­praw­de… – Literówki.

 

kie­ro­wał mną in­styknt. – Literówka.

 

zer­ka­ja­cych ukrad­kiem zza szyb. – Literówka.

 

i jęk­ną­łem prze­czu­wa­jac… – Literówka.

 

przy­naj­mniej zdo­ła­łem do­trzeć do łózka, cho­ciaż nie pa­mie­ta­łem w jaki spo­sób… – Literówki.

 

…w jaki spo­sób tego osią­gna­łem. – …w jaki spo­sób to osią­gną­łem. Lub: …w jaki spo­sób tego dokonałem.

 

na dwo­rze pa­no­wał jesz­cze mrok, zza któ­re­go roz­no­sił się po po­dwó­rzu gęsi trel. – Zza mroku, powiadasz, roznosił się gęsi trel? Chciałabym móc kiedyś usłyszeć gęsi trel zza mroku. ;-)

 

Spoj­rza­łem na stól… – Literówka.

 

lecz nie miałe siły by wy­cią­gnąc po nie ręki. – Literówki.

 

po zje­dzo­nym śnia­da­niu, które przy­szy­ko­wa­ła mi bab­cia Kry­sty­na… – Babcia przyszykowała zjedzone śniadanie? ;-)

 

póź­niej miał po­je­chać na polę… – Literówka.

 

prze­by­wa­jać na świe­żym po­wie­trzu. – Literówki.

 

– Dzień dobry – za­ga­iłem do ne­sto­ra rodu… – – Dzień dobry – za­ga­dałem do ne­sto­ra rodu

Można zagaić obrady, zebranie, rozmowę, ale nie można zagaić do kogoś.

 

– Na twoim miej­scu ucie­kła­bym póki mogę. – I to mówi mężczyzna?!

 

wska­zu­jąć mach­nię­ciem głowy na wschód. – Literówka.

 

po­wie­dział nie­mal­żę z wro­go­ścią. – Literówka.

 

Chyba udzie­li­ła mi się atos­fe­ra pa­nu­ją­ca w domu. – Literówka.

 

że dzia­dek stroi sobie ze mnie jaja… – Jaj się nie stroi, jaja można sobie, co najwyżej, z kogoś/ czegoś robić.

 

a na­stęp­nie po­wie­dzia­łą… – Literówka.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka