I
– Jeśli zawitasz do Arkham późną jesienią i przez niedopatrzenie znajdziesz się na ulicach tego dziwnego miasta, gdy chłodny wieczór przejdzie w zimną, mglistą noc, może zdarzyć się tak, że już nigdy nie zechcesz, albo nie zdołasz, opuścić jego granic. Tak przynajmniej opowiadają miejscowi. Ci sami, którzy w setki podobnych wieczorów wracali do domów z pracy, kościoła czy spelun takich, jak ta, gdzie nielegalnie popijają chrzczoną whiskey i tani gin. – Komiwojażer zamaszystym gestem potoczył dookoła dłonią uzbrojoną w papierosa, ale nie śledziłem ruchu jego ręki. Całą moją uwagę przyciągała bowiem twarzy obcego; szorstki zarost na wydatnej szczęce i bladych policzkach, wykrzywione w cynicznym uśmiechu, bezkrwiste usta, z których nonszalancko wydobywały się kłęby dymu, i podkrążone oczy, przepełnione jakimś nieokreślonym, ale głębokim niepokojem. Jednocześnie fascynowała, ale trochę i przerażała mnie ta fizjonomia.
John Collins, bo tak się ów jegomość przedstawił, zostawiając mi jednocześnie swoją kartę wizytową, prezentował się niemal nienagannie w jednorzędowym garniturze koloru głębokiego granatu, ze skórzaną teczką zawierającą prospekty firmy, dla której pracował – wytwórcy przyborów toaletowych dla dam i dżentelmenów w każdym wieku – stonowanym uśmiechem na ustach, starannie zaczesanymi do tyłu włosami z wtartą weń brylantyną i nieodłącznym papierosem w smukłych palcach. Efekt psuł tylko ów niechlujny zarost, jednak już na początku naszej przygodnej znajomości John przeprosił za niego serdecznie, tłumacząc się nieustającym pośpiechem i częstym brakiem komfortów w drodze, co było, jak twierdził, największym utrapieniem człowieka skazanego na wieczną wędrówkę.
Z drugiej jednak strony, kiedy tylko nasze rozmowy zeszły na Arkham, z którego Collins właśnie wracał – czy też, jak przypuszczam, uciekał, tknięty jakimś wyraźnym, choć może nieświadomym, przeczuciem – a do którego ja właśnie zmierzałem, nowy znajomy w jakiś z początku nieuchwytny sposób się zmienił. Dopiero po pewnym czasie zaobserwowałem, że ręce nieznacznie mu drżą, papieros między palcami ściśnięty jest o wiele mocniej niż było to konieczne, a uśmiech przerodził się w grymas niechęci i niepokoju. Komiwojażer próbował ukryć swój strach pod maską lekceważenia i ironii, ale wyraźnie czułem, że coś poruszyło go do głębi i zmąciło spokój umysłu.
– Osobiście uważam, panie McGree – kontynuował – że takie gadanie to tylko straszenie przyjezdnych, w gruncie rzeczy ulubiona rozrywka wszystkich małomiasteczkowych obiboków, którzy nie mają dostępu do prawdziwych zabaw i atrakcji. Od lat podróżuję nie tylko po Nowej Anglii, ale i po całym Wschodnim Wybrzeżu, i nie raz już spotkałem się z podobnymi bajeczkami. Jednakże Arkham… To pewnie przez pogodę, bo mgły o tej porze roku naprawdę mają tam takie, że człowiek własnej ręki nie dostrzeże, póki się nią nie spoliczkuje… W każdym razie jest to miejsce wysoce nieprzyjemne i serdecznie odradzałbym panu udawać się tam, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. Nic dobrego człowieka w takiej mgle spotkać nie może.
– No cóż, obawiam się, że moja droga prowadzi właśnie do Arkham i obecnie nigdzie indziej – odparłem niezrażony. – Mam jednak nadzieję, że fortuna mi dopisze, bez względu na pogodę.
Błysk w moim oku, nadmierny entuzjazm i zbyt szeroki uśmiech najwyraźniej wzbudziły zainteresowanie Collinsa, bo przyjrzał mi się uważnie i zapytał:
– A co takiego gna pana właśnie do Arkham, przyjacielu?
Jako człowiek młody, pełen jeszcze naiwności i ufności wobec ludzi, zupełnie nie krygowałem się, by opowiedzieć mu o niespodziewanym szczęściu, które mnie spotkało przed kilkoma dniami.
– Otóż jadę do Arkham na pogrzeb krewniaka i na odczytanie jego ostatniej woli.
– Przykro mi z powodu straty – taktownie rzekł Collins.
– Dziękuję, jednak kondolencje są niepotrzebnie. Praktycznie nie znałem stryja Jacoba i chyba nigdy go nawet nie widziałem. Prawdę mówiąc, dopiero, kiedy otrzymałem zawiadomienie o jego śmierci i wyznaczonym na jutrzejsze popołudnie pogrzebie, a potem spotkaniu u adwokata celem otwarcia testamentu, przypomniałem sobie, że ktoś taki rzeczywiście znajdował się w naszej rodzinie. Ojciec z jakiegoś powodu nie utrzymywał z bratem relacji i przez całe życie nie wspomniał o nim praktycznie słowem. Dopiero na wieść o jego śmierci powiedział mi to i owo.
– I dowiedział się pan, dlaczego rodzic był skłócony ze swym bratem?
– Nie, niestety… Ojciec powiedział mi tylko, że Jacob był kimś w rodzaju sekretarza czy też kronikarza jakiejś miejscowej organizacji, i stanowczo odradzał przyjazd tutaj.
– Dlaczego, jeśli wolno zapytać?
W tym momencie poczułem niepokój. Collins przyglądał mi się zdecydowanie zbyt natarczywie.
– Ponieważ… wuj tak naprawdę był biedakiem, który nie miał nic wartościowego – skłamałem, choć nie do końca – Podobno nie posiadał nawet własnego domu, tylko mieszkał w siedzibie tej całej… organizacji, nie pamiętam nazwy, i prowadził jej księgi w zamian za dach nad głową i jedzenie. Ojciec twierdził, że jedyne, co mogę otrzymać w spadku, to kilka bezwartościowych rupieci, szczególnie, że stryj miał jeszcze jakąś inną swoją rodzinę i bliskich przyjaciół, więc przyjazd tutaj to tylko strata czasu i pieniędzy.
– Hmmm… A jednak zdecydował się pan pojechać?
– Owszem. Rad bym poznać wreszcie krewniaków, szczególnie, że mam ich niewielu. No i oczywiście zamierzam spróbować dowiedzieć się, co takiego poróżniło stryja z ojcem.
– A, jeśli wolno, skąd pan pochodzi, panie McGree?
– Szczycę się być rodowitym Filadelfijczykiem.
– I uważa pan, że ta wiedza jest warta tego, by tłuc się tutaj aż z Pensylwanii? – Collins nie ustępował. – Toż to ponad trzysta mil! Nie za wiele to zachodu?
– Prawdę mówiąc, patrzę na to wszystko w trochę inny sposób. Widzi pan, zawsze lubiłem podróżować i poznawać nowe miejsca, a teraz, kiedy jestem jeszcze młody i nie mam rodziny na utrzymaniu ani żadnych poważnych zobowiązań, jest najlepszy na to czas. Po prostu chciałbym przeżyć jeszcze kilka ciekawych przygód i posmakować trochę życia, zanim znajdę sobie żonę i się wreszcie ustatkuję. A taka wyprawa to wprost wymarzona ku temu okazja, sam pan przyzna.
– Doprawdy, fascynująca i tajemnicza opowieść, a z pana niezmiernie interesujący człowiek, panie Philipie. Z całego serca życzę panu powodzenia w przedsięwzięciu i mam nadzieję, że mimo wszystko stryj zapisał panu coś, co sprawi, że ta podróż okaże się wartą odbycia nie tylko w sferze duchowej.
John dopalił papierosa i wyciągnął do mnie rękę. W trakcie naszej rozmowy moja sympatia względem tego człowieka z jakiegoś niejasnego powodu znacząco zmalała, ale uścisnąłem jego dłoń i tak się pożegnaliśmy.
I choć moje przeczucia względem niego okazały się ze wszech miar słuszne, mam powody, by wspominać tego biednego drania z odrobiną ciepła w sercu.
Wyszedłem z lokalu niemal pół godziny później, z zamiarem udania się prosto na dworzec kolejowy, skąd prosto do celu miał mnie zabrać pociąg relacji Providence – Arkham. W jednej ręce ściskałem niewielką torbę z dobytkiem, a w drugiej pomięty bilet. Nie uszedłem jednak nawet kilku jardów, gdy niespodziewanie przed oczyma rozbłysło mi tysiąc gwiazd, a potem wszystkie zgasły w jednej chwili.
II
Ocknąłem się jakiś czas później, poszturchiwany ostrożnie przez miejscowego konstabla. Głowa natychmiast rozgorzała mi tak niesamowitym bólem, że minęło kilka długich chwil, nim byłem w stanie choćby odpowiedzieć na pytania mundurowego. Policjant pomógł mi wstać, a ja w zamian omal nie zwymiotowałem na jego buty. Na szczęście, widząc, na co się zanosi, poczciwiec zdołał w porę odskoczyć. Próbowałem go przeprosić, ale nie byłe w stanie, bo wciąż targały mną torsje. Gdy w końcu wypróżniłem żołądek i nieco doszedłem do siebie, odruchowo pomacałem obolałą potylicę, lecz natychmiast ze wstrętem osunąłem dłoń, gdyż wyczułem, że włosy kleją mi się od lepkiej wilgoci. Konstabl usłużnie przyświecił mi lampą i w jej żółtym blasku znalazłem potwierdzenie tego, czego sam się już domyśliłem – rękę miałem umazaną od krwi.
Mój anioł stróż – oficer Rich Miles – chciał zabrać mnie do pobliskiego szpitala, ale stanowczo zaprotestowałem, tłumacząc, że spieszę się na pociąg. Poddałem się dopiero, kiedy wyjaśnił mi, że ostatni skład do Arkham odjechał niemal pięć godzin wcześniej, a następny będzie dopiero przed południem następnego dnia. Obolały, osłabiony i zrezygnowany pozwoliłem się więc prowadzić tam, gdzie oficer uznał za stosowne mnie zabrać. Nie słuchałem go jednak uważnie, pogrążając się we własnych, niewesołych myślach. Z perory Milesa wychwyciłem jednak jeszcze jedno, straszne słowo: „rabunek”. Wtedy też zorientowałem się, że zniknęło dosłownie wszystko, co miałem w posiadaniu: bagaż, portfel z pieniędzmi i dokumentami, a nawet bilet kolejowy, z którego nie zdążyłem nawet skorzystać. Zostały mi tylko ubrania, które miałem na sobie; teraz ubrudzone ziemią, błotem i moją własną krwią.
Podczas gdy lekarz, gburowaty starzec, wyraźnie niezadowolony, że go obudzono w środku nocy, czyścił mi rany i zakładał szwy, nie wykazując się przy tym nawet odrobiną delikatności, oficer Miles spisywał skrupulatnie moje zeznania. Oczywiście nie mogłem powiedzieć mu zbyt wiele: Przybyłem do Providence o osiemnastej trzydzieści siedem pociągiem z New Haven, spędziłem jakieś półtorej godziny w pobliskim barze, by nie marznąć niepotrzebnie na jesiennym wietrze, a gdy udałem się z powrotem na dworzec, ktoś mnie napadł, poturbował i ograbił, pozostawiając w zupełnie obcym mieście, setki mil od domu, bez dokumentów, środków do życia i jakiejkolwiek możliwości, by wydostać się z pułapki, w której tak nieszczęśliwie się znalazłem.
Uzupełniłem zeznania o nazwisko, adres i cel podróży. Wtedy też Miles podsunął mi zupełnie znośną myśl, bym jednak udał się do Arkham, odnalazł krewnych stryja i poszukał u nich pomocy. Z pewnością łatwiej i szybciej będzie dostać się tam, niż wracać z powrotem do Filadelfii.
Z początku uznałem pomysł za trafiony, jednak szybko opuścił mnie entuzjazm. O ile faktycznie mógłbym dostać się jakoś do Arkham, choćby na piechotę, to jednak nie miałem żadnego dowodu na to, że faktycznie jestem Philipem McGree, synem Howarda, brata Jacoba. Ci ludzie mnie nie znali, więc nawet informacje ustne nie byłyby dla nich przekonujące, bo nie potrafiłbym im powiedzieć nic, czego nie mógłby też podsłuchać lub wymyślić byle oszust-wagabunda, liczący na łatwy zarobek. Zresztą nawet, gdybym potrafił udowodnić swoją tożsamość, nie miałem żadnej gwarancji, że krewniacy będą poczuwać się do udzielenia mi pomocy. Wszak byłem dla nich zupełnie obcą osobą, a kto wie, może nawet kimś w rodzaju konkurenta czy nawet wroga, jeśli moja część spadku po wuju była cokolwiek warta. Zresztą sam spadek też z pewnością przepadnie, bo żadną miarą nie zdążę już dotrzeć na pogrzeb i odczytanie testamentu.
Im więcej o tym myślałem, tym bardziej rozpaczliwa wydawała się moja sytuacja. Miles namawiał mnie jednak gorąco, bym mimo wszystko spróbował. Zaoferował nawet, że wystawi własnoręcznie podpisane poręczenie mojej opowieści o tym, jak zostałem napadnięty i ograbiony. Przyjąłem propozycję z wdzięcznością, obiecując sobie w duchu, że pewnego dnia wrócę do Providence i stokrotnie odwdzięczę się tej ponad wszelką miarę dobrej duszy.
Kiedy chowałem wystawione przez niego zaświadczenie do wewnętrznej kieszeni płaszcza, poczułem, że w środku znajduje się inny jeszcze jakiś papier. Natychmiast odgadłem, co to może być i serce zabiło mi mocniej. Wyjąłem papier ostrożnie, rozłożyłem go i omal nie zakrzyknąłem z radości. Był to bowiem, dokładnie tak jak przypuszczałem, list zawiadamiający o śmierci stryja. Ten sam, w którym znajdowała się informacja o dacie pogrzebu i wezwanie na odczytanie ostatniej woli Jacoba. Widocznie złodziej, czy też złodzieje, przeszukiwali mnie w pośpiechu, co w pełni jest zrozumiałe, i przeoczyli go albo świadomie zignorowali, uznając, że świstek papieru nie może mieć żadnej wartości.
Pokazałem list zarówno Milesowi jak i lekarzowi. Konowała moja historia zupełnie nie obchodziła, więc nawet nie spojrzał na papierek, natomiast Richard przeczytał go uważnie i uśmiechnął się szeroko, a potem zaproponował, że da mi pieniądze na bilet do Arkham, wyrażając przy tym ostrożną nadzieję, że jeśli wyruszę pierwszym pociągiem, to może jeszcze zdążę przynajmniej na otwarcie testamentu. Zrozumiałem wtedy, że jakkolwiek starał się mi pomóc jak tylko potrafił, by pozostać w zgodzie ze swoją z gruntu poczciwą naturą, to jednak dopiero teraz w pełni uwierzył w historię, którą mu opowiedziałem.
Z radością, ale i zakłopotaniem przyjąłem jego ofertę, obiecując naturalnie, że zwrócę wszystko tak szybko, jak tylko będę mógł. Miles machnął jednak tylko ręką, twierdząc, że kwota, którą mi ofiarował nie jest na tyle wysoka, bym się specjalnie kłopotał.
Kiedy lekarz skończył opatrywać mi głowę, stwierdził, że nie mam krwiaka, wstrząśnienia mózgu ani żadnej innej poważnej dolegliwości, więc mogę się, jak to ujął, „wynosić w cholerę”. Jednak i tutaj interweniował mój nowy dobry przyjaciel, wymuszając na doktorze, by pozwolił mi zostać w szpitalu aż do rana, odpocząć, wyspać się i nabrać sił. Stary gbur wysłał mnie do jednej z pustych sal, a gdy się tam rozlokowałem, Miles pożegnał się wylewnie, życząc mi wszystkiego najlepszego, i wrócił na patrol.
Następnego ranka, po dobrze przespanej nocy, zjadłem jeszcze ubogie szpitalne śniadanie, którym poczęstowała mnie pielęgniarka, a potem udałem się na pociąg.
Do Arkham dotarłem ze sporym opóźnieniem, jednak bez żadnych przeszkód i nieprzyjemności.
Jednak dopiero tutaj zaczęły się dla mnie przeżycia prawdziwie dramatyczne, niebezpieczne i niepojęte do tego stopnia, że naraziły na szwank nie tylko moje życie i zdrowie, ale także klarowność umysłu. Do dzisiaj zresztą nie mam pewności, czy przypadkiem nie postradałem zmysłów a moja opowieść nie jest jedynie bełkotem szaleńca.
III
Pogrzeb Jacoba rozpoczynał się o pierwszej po południu, a odczytanie jego ostatniej woli dwie godziny później. Ja natomiast przybyłem na dworzec mniej więcej w chwili, gdy ceremonia powinna dobiegać już końca. Arkham nie jest dużym miastem, a mimo to odnalezienie i dotarcie do biura adwokata zajęło mi prawie godzinę. Byłem niezmiernie zdenerwowany, nie traciłem jednak nadziei, że jeszcze zdążę się zjawić, nim odczytanie testamentu dobiegnie końca, i jakoś zdołam przekonać zebranych, że jestem tym, za kogo się podaję. Albo przynajmniej sprawić, by adwokat stryja, sir Beckett, zgodził się zaczekać kilka dni, aż będę w stanie niezbicie udowodnić swoją prawdomówność.
Jednak kiedy wreszcie ujrzałem szyld z nazwiskiem mecenasa, zdobiący budynek po drugiej stronie ulicy, przez frontowe drzwi akurat wyszła raczej skromna grupa ludzi ubranych w stroje żałobne. Byli to głównie starcy, którzy wyglądali na dziwnie obojętnych i jakby nieobecnych. Miałem już zacząć wołać na nich, by chwilę zaczekali, ale w tym momencie z budynku wyszedł również… John Collins, ubrany w swój granatowy garnitur. Komiwojażer rozmawiał z jakimś mężczyzną, co i rusz częstując go tym samym sympatycznym uśmiechem, który poprzedniego dnia tak mnie z początku oczarował. Collins w ręce trzymał jakąś niewielką paczuszkę owiniętą w szary papier – jak się domyśliłem, mój spadek. W jednej chwili wszystkie niespodziewane przykrości, które spotkały mnie w Providence, nagle nabrały sensu. Z oburzenia i niedowierzania na moment aż pociemniało mi przed oczyma i nie mogłem się ruszyć. Chciałem krzyczeć, żeby ktoś złapał oszusta, ale i w tej materii moje ciało zawiodło – nie byłem w stanie wydobyć z ust żadnego dźwięku.
Dzisiaj dziękuję Opatrzności za ten krótki napad katatonii, albowiem zawdzięczam mu życie. Niemoc minęła mi niemal natychmiast, jednak zdążyłem w tym czasie pomyśleć, że robienie zamieszania znacznie bardziej mi zaszkodzi niż pomoże, bo tylko przepłoszę złodzieja i już nie zdążę go dogonić, ponieważ dzieląca nas odległość jest zbyt duża, a ja wciąż nie całkiem doszedłem do siebie po wczorajszym incydencie. Postanowiłem zatem, że podążę za tą łachudrą i dopadnę ją, kiedy zupełnie nie będzie się tego spodziewać. Potem odbiorę, co moje i dopilnuję, żeby wylądował w arszcie.
Naciągnąłem więc mocniej kapelusz na głowę i przeszedłem na drugą stronę ulicy w pewnej odległości od biura adwokata, a potem czekałem spokojnie, na to, co się wydarzy. Na szczęście, fałszywy Philip McGree dosyć prędko pożegnał się z wszystkimi zgromadzonymi i żwawo ruszył ulicą w moją stronę. Odwróciłem się, by nie miał możliwości mnie rozpoznać, a po chwili ruszyłem za nim.
Zachowywałem pewien dystans, ale nie traciłem go z oczu ani na moment. Szybko zresztą zorientowałem się, że Collins zmierza z powrotem na dworzec, co bardzo mnie ucieszyło, gdyż nabrałem pewności, że stamtąd mi się nie wymknie.
Przed samym dworcem jednak Johnowi zastąpiło drogę dwóch niezwykle rosłych mężczyzn w czarnych płaszczach. Trzeci natomiast stanął za jego plecami. Ja również się zatrzymałem w pobliżu, nagle tknięty bardzo złymi przeczuciami. Nikt jednak nie zwrócił na mnie uwagi.
– Pan McGree, prawda? – zapytał jeden z nich. Uśmiechał się przyjaźnie, ale było w jego głosie coś, co przyprawiło mnie o dreszcze. Collins też wyraźnie zbladł. – Wyjeżdża pan już? Wielka szkoda, mieliśmy nadzieję, że da się pan zaprosić na skromny poczęstunek zorganizowany na część pańskiego wuja w skromnej siedzibie naszej Loży. To niedaleko.
– Eeee… Obawiam się, że są panowie w błędzie. Nazywam się John Collins i…
– Nie, nie. O pomyłce nie może być mowy – przerwał mu wielkolud, wciąż dobrodusznie się uśmiechając. Odniosłem jednak wrażenie, że tak naprawdę nie obchodzą go prawdziwe personalia komiwojażera. – Przedstawiał się pan dzisiaj wszystkim żałobnikom pod tym właśnie nazwiskiem, nieprawdaż? Radzi bylibyśmy więc, mogąc ugościć pana i porozmawiać o nieodżałowanej pamięci Jacobie.
Collins postanowił zmienić taktykę i nie zapierał się już mojego nazwiska.
– Serdecznie dziękuję za zaproszenie, jednak strasznie się spieszę, bo za… – zerknął na kieszonkowy zegarek – niespełna kwadrans mam pociąg powrotny do domu. Może zatem innym razem? Obiecałem krewnym, że odwiedzę ich wkrótce, więc z przyjemnością zajrzę i do was.
– Panie McGree, czy też Collins, pozwoli pan, że będę mówił otwarcie. – Obcy już się nie uśmiechał. – Jacob przywłaszczył sobie coś, co należało do Loży Srebrnego Świtu, a na odzyskaniu czego naprawdę nam zależy. Mamy wszelkie podstawy przypuszczać, że rzecz owa znajduje się w paczce, której stał się pan posiadaczem. Dlatego zmuszeni jesteśmy nalegać, by udał się pan teraz z nami. I proszę się nie bać, Loża z przyjemnością zrekompensuje panu stratę, a także opłaci podróż w przedziale pierwszej klasy w następnym dogodnym dla pana pociągu.
Collins mocniej ścisnął paczkę, ale posłusznie ruszył, gdy jeden z Czarnych położył dłoń na jego ramieniu. Cała czwórka odwróciła się plecami do dworca i ruszyli w moją stronę. Tym razem byłem jednak zbyt przerażony, by zareagować w jakikolwiek sposób. Mężczyźni w czarnych płaszczach przeszli obok zupełnie obojętnie, ale Collins rozpoznał mnie natychmiast. Mimo to, w jego spojrzeniu, zamiast obawy przed zdemaskowaniem, dostrzegłem iskierkę nadziei i desperackie, choć nieme błaganie o pomoc. A więc on również wyczuwał, i to zapewne o wiele mocniej niż ja, że ludzie, z którymi ma do czynienia, są… Do dzisiaj nie potrafię tego trafnie określić. Zupełnie, jakby wydostali się z najgorszego, najbardziej przerażającego koszmaru, jaki tylko może się człowiekowi przyśnić, i zaczęli prześladować go na jawie. Nigdy nawet nie przypuszczałem, że można kogoś – lub czegoś – bać się choćby w połowie tak bardzo, jak bałem się tych ludzi. Już sama ich obecność sprawiała, że zrobiło mi się niedobrze, a nogi niemal odmówiły posłuszeństwa. Chyba tylko cud boski sprawił, że nie zemdlałem ani wtedy, ani podczas całej koszmarnej nocy, którą spędziłem na ulicach Arkham.
Jedno było pewne ponad wszelką wątpliwość: gdziekolwiek ci ludzie prowadzili Johna, na pewno nie czekała tam na niego kawa i ciastko.
Kiedy tylko Collins wraz ze swoimi strażnikami oddalili się o kilka jardów ode mnie, odetchnąłem z niewysłowioną wręcz ulgą i omal nie rozpłakałem się z nagłego szczęścia. Poczułem się bowiem tak, jakbym właśnie o włos zdołał uniknąć śmierci w męczarniach, i całym sobą zapragnąłem po prostu uciec. Wsiąść do najbliższego pociągu i jak najprędzej zapomnieć o stryju, spadku, Collinsie i Arkham, a przede wszystkim, o tych przerażających ludziach z Loży Srebrnego Świtu.
Wiedziałem jednak, że ucieczka jest niemożliwa; że jeśli teraz zostawię Johna bez pomocy, to jego przerażone spojrzenie będzie mnie prześladować w każdym śnie i nie zaznam już nigdy spokoju.
Z trudem zmusiłem się, by spojrzeć wstecz. Zrobiłem to akurat w chwili, gdy Czarni skręcili w wąski zaułek, a Collins spróbował się im wyrwać. Bezskutecznie.
Zauważyłem coś jeszcze: zaczynało zmierzchać i podnosiła się mgła.
IV
Zrobienie pierwszego kroku przyszło mi o wiele łatwiej, niż się spodziewałem, jednak kiedy tylko zbliżałem się do Johna i jego prześladowców, znów ogarniało mnie przerażenie graniczące z paniką, a każdy krok kosztował coraz więcej wysiłku. Wejście w uliczkę, w której zniknęli chwilę wcześniej, było aktem męstwa, którego nigdy bym się po sobie nie spodziewał.
Dostrzegłem ich niemal natychmiast. John stał spłaszczony pod ścianą zamykającą zaułek, zupełnie, jakby chciał się w nią wtopić, Czarni otoczyli go milczącym półkolem, a paczka, którą zostawił mi stryj, leżała za nimi, oparta o ścianę jednej z kamienic. Nagle, z jakiegoś powodu zaczęli rozpinać swoje płaszcze. Kiedy rozchylili ich poły, Collins zaczął krzyczeć. A był to krzyk tak pełen bólu, że aż zamarło we mnie serce. Nie widziałem dokładnie, co mu robią, ale biedak szarpał się w konwulsjach i w desperacji drapał paznokciami wilgotne cegły.
Chciałem mu pomóc – tak przynajmniej teraz mi się wydaje – lecz nim zdążyłem choćby pomyśleć nad jakimś sposobem ratunku, John dostrzegł mnie ponad ramieniem jednego z prześladowców i krzyknął:
– Philip, ratuj mnie! Błagam!
W tym samym momencie wszyscy trzej Czarni odwrócili się w moją stronę, zaskoczeni, a ja ujrzałem widok, którego nigdy już nie zapomnę. Wiem, że zabrzmi to jak majaki szaleńca – i być może nimi jest – ale mógłbym przysiąc na grób matki, że każdy z tych… stworów, w miejsce klatki piersiowej miał robaczy pancerz, z którego wyrastały po trzy albo cztery pary krótkich odnóży, takich, jakie można zaobserwować u wija, oraz jednych większych, chwytnych, jakby zapożyczonych od modliszki. I te właśnie odnóża ociekały krwią nieszczęsnego złodzieja.
Zrozumiałem, że mam tylko ułamek sekundy, żeby ocalić życie. Zamiast rzucić się jednak do ucieczki, w przypływie geniuszu albo szaleństwa, zrobiłem coś, czego potwory zupełnie się nie spodziewały. W kilku krótkich podskokach dobiegłem do nich i z całej siły uderzyłem najbliższego barkiem. Ten wpadł na swoich towarzyszy i wszyscy trzej stracili równowagę.
Kiedy próbowali się uwolnić z plątaniny ciał, kończyn, odnóży i płaszczy, sycząc wściekle w jakimś owadzim dialekcie, złapałem kawałek cegły i zacząłem okładać ich po łbach tak szybko i mocno, jak tylko potrafiłem.
Jednego zabiłem prawie na pewno, bo jego mózg – zielona, cuchnąca breja – ubrudziła mi dłonie i rękawy płaszcza, a dwóch pozostałych zdołałem przynajmniej oszołomić i ogłuszyć, nim straciłem siły. Kiedy stwory leżały bezładnie na ziemi, spróbowałem wygrzebać spod nich Collinsa, lecz szybko zrozumiałem, że próżny to trud, gdyż dla komiwojażera jest już zdecydowanie za późno. I wtedy znów opuściła mnie cała, nie wiadomo skąd zaczerpnięta odwaga.
Zostawiłem go więc tak, jak leżał i chciałem po prostu uciec, lecz po kilku krokach przypomniałem sobie o moim przeklętym spadku. Przez chwilę miałem zamiar po prostu porzucić paczkę z nadzieją, że Loża, czymkolwiek jest, zadowoli się jej odzyskaniem i nie będzie mnie ścigać. Potem jednak pomyślałem, że jeśli moce tak potężne i bez wątpienia złe pragną ją zdobyć za wszelką cenę, to w środku musi być coś bardzo, ale to bardzo niebezpiecznego; coś, czego Loża nie może odzyskać.
Złapałem więc pakunek i uciekłem.
Tamtej nocy nie odważyłem się wrócić na dworzec, z obawy, że będzie to pierwsze miejsce, w którym wróg zacznie mnie szukać. I nie pomyliłem się. Obserwowałem budynek, przyczajony w cieniu opuszczonej fabryki, i przekonałem się, że nim odjechał stamtąd jakikolwiek pociąg, okolica zaroiła się od ludzi w czarnych płaszczach. Odszedłem więc czym prędzej, wyrzuciłem umazany zieloną breją płaszcz do jednego z koksowników, przy których w zimne noce grzeją się bezdomni – wolałem nie ryzykować, że potwory wyczują ten smród – i nim któryś z mieszkańców ulicy zdążył zareagować, zniknąłem już, rozpływając się w mroku i mgle.
V
Co noc śni mi się John, który powtarza: Jeśli zawitasz do Arkham późną jesienią i przez niedopatrzenie znajdziesz się na ulicach tego dziwnego miasta, gdy chłodny wieczór przejdzie w zimną, mglistą noc, może zdarzyć się tak, że już nigdy nie zechcesz, albo nie zdołasz, opuścić jego granic.
O tym, że Collins miał wtedy rację, przekonaliśmy się obaj, każdy na swój sposób:
Od dnia pogrzebu stryja Jacoba Loża pilnuje wszystkich możliwych dróg i bezdroży, więc ucieczka z Arkham jest niemożliwa. Ukrywam się zatem na ulicach, żyjąc jak zaszczute zwierzę, z każdym dniem coraz bardziej pewny, że depczą mi po piętach, a owinięta w szary, teraz w wielu miejscach podarty już papier paczka ciąży mi coraz bardziej.