- Opowiadanie: Cień Burzy - Spadek

Spadek

 

Fanów Mistrza (całą resztę w sumie też) informuję i przestrzegam: osobiście prozę Lovecrafta zawsze postrzegałem jako raczej statyczną – żeby nie powiedzieć nudną – przegadaną, z marginalną ilością klimatu (choć były drobne wyjątki), a za to zbytnim przepychem w opisach, z pomysłami, które zasadniczo lepiej niż w samej prozie, sprawdzają się w grach planszowych i karcianych na niej opartych, oraz niezwykle toporną w stylu, a przez to i męczącą w odbiorze.

Ergo – Lovecraft ani straszył, ani ciekawił, więc ja też nie muszę.^^

Co więcej, czytałem opowiadania imć Howrada lat temu sporość i nie pamiętam już ani ich treści, ani specyfiki stylu (poza tym, że ciężka jak zad mastodonta), więc pisałem na czuja, w dodatku metodą “gdzieś tu miałem wygodne kolano”, czyli, mniej więcej (z tym, że raczej mniej niż więcej), od wczoraj do wczoraj (bo nie ukrywam, że przedmowę wstawiam już po północy, to jest 06.07.2016).

 

Dobra, zostaliście ostrzeżeni.

 

Co ważne jeszcze niczym bicie dzwonów kościelnych w niedzielę:

Gravcium helpcium very much bardzo (Reg wyjątkowo dałem wolne :), więc kłaniam się jej tak intensywnie w pół, że dzikie kaczki w locie co i rusz haratają sobie łapy o kość moją ogonową.

 

Peace!

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

śniąca, Werwena, zygfryd89

Oceny

Spadek

I

 

– Jeśli zawitasz do Arkham późną jesienią i przez niedopatrzenie znajdziesz się na ulicach tego dziwnego miasta, gdy chłodny wieczór przejdzie w zimną, mglistą noc, może zdarzyć się tak, że już nigdy nie zechcesz, albo nie zdołasz, opuścić jego granic. Tak przynajmniej opowiadają miejscowi. Ci sami, którzy w setki podobnych wieczorów wracali do domów z pracy, kościoła czy spelun takich, jak ta, gdzie nielegalnie popijają chrzczoną whiskey i tani gin. – Komiwojażer zamaszystym gestem potoczył dookoła dłonią uzbrojoną w papierosa, ale nie śledziłem ruchu jego ręki. Całą moją uwagę przyciągała bowiem twarzy obcego; szorstki zarost na wydatnej szczęce i bladych policzkach, wykrzywione w cynicznym uśmiechu, bezkrwiste usta, z których nonszalancko wydobywały się kłęby dymu, i podkrążone oczy, przepełnione jakimś nieokreślonym, ale głębokim niepokojem. Jednocześnie fascynowała, ale trochę i przerażała mnie ta fizjonomia.

John Collins, bo tak się ów jegomość przedstawił, zostawiając mi jednocześnie swoją kartę wizytową, prezentował się niemal nienagannie w jednorzędowym garniturze koloru głębokiego granatu, ze skórzaną teczką zawierającą prospekty firmy, dla której pracował – wytwórcy przyborów toaletowych dla dam i dżentelmenów w każdym wieku – stonowanym uśmiechem na ustach, starannie zaczesanymi do tyłu włosami z wtartą weń brylantyną i nieodłącznym papierosem w smukłych palcach. Efekt psuł tylko ów niechlujny zarost, jednak już na początku naszej przygodnej znajomości John przeprosił za niego serdecznie, tłumacząc się nieustającym pośpiechem i częstym brakiem komfortów w drodze, co było, jak twierdził, największym utrapieniem człowieka skazanego na wieczną wędrówkę.

Z drugiej jednak strony, kiedy tylko nasze rozmowy zeszły na Arkham, z którego Collins właśnie wracał – czy też, jak przypuszczam, uciekał, tknięty jakimś wyraźnym, choć może nieświadomym, przeczuciem – a do którego ja właśnie zmierzałem, nowy znajomy w jakiś z początku nieuchwytny sposób się zmienił. Dopiero po pewnym czasie zaobserwowałem, że ręce nieznacznie mu drżą, papieros między palcami ściśnięty jest o wiele mocniej niż było to konieczne, a uśmiech przerodził się w grymas niechęci i niepokoju. Komiwojażer próbował ukryć swój strach pod maską lekceważenia i ironii, ale wyraźnie czułem, że coś poruszyło go do głębi i zmąciło spokój umysłu.

– Osobiście uważam, panie McGree – kontynuował – że takie gadanie to tylko straszenie przyjezdnych, w gruncie rzeczy ulubiona rozrywka wszystkich małomiasteczkowych obiboków, którzy nie mają dostępu do prawdziwych zabaw i atrakcji. Od lat podróżuję nie tylko po Nowej Anglii, ale i po całym Wschodnim Wybrzeżu, i nie raz już spotkałem się z podobnymi bajeczkami. Jednakże Arkham… To pewnie przez pogodę, bo mgły o tej porze roku naprawdę mają tam takie, że człowiek własnej ręki nie dostrzeże, póki się nią nie spoliczkuje… W każdym razie jest to miejsce wysoce nieprzyjemne i serdecznie odradzałbym panu udawać się tam, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. Nic dobrego człowieka w takiej mgle spotkać nie może.

– No cóż, obawiam się, że moja droga prowadzi właśnie do Arkham i obecnie nigdzie indziej – odparłem niezrażony. – Mam jednak nadzieję, że fortuna mi dopisze, bez względu na pogodę.

Błysk w moim oku, nadmierny entuzjazm i zbyt szeroki uśmiech najwyraźniej wzbudziły zainteresowanie Collinsa, bo przyjrzał mi się uważnie i zapytał:

– A co takiego gna pana właśnie do Arkham, przyjacielu?

Jako człowiek młody, pełen jeszcze naiwności i ufności wobec ludzi, zupełnie nie krygowałem się, by opowiedzieć mu o niespodziewanym szczęściu, które mnie spotkało przed kilkoma dniami.

– Otóż jadę do Arkham na pogrzeb krewniaka i na odczytanie jego ostatniej woli.

– Przykro mi z powodu straty – taktownie rzekł Collins.

– Dziękuję, jednak kondolencje są niepotrzebnie. Praktycznie nie znałem stryja Jacoba i chyba nigdy go nawet nie widziałem. Prawdę mówiąc, dopiero, kiedy otrzymałem zawiadomienie o jego śmierci i wyznaczonym na jutrzejsze popołudnie pogrzebie, a potem spotkaniu u adwokata celem otwarcia testamentu, przypomniałem sobie, że ktoś taki rzeczywiście znajdował się w naszej rodzinie. Ojciec z jakiegoś powodu nie utrzymywał z bratem relacji i przez całe życie nie wspomniał o nim praktycznie słowem. Dopiero na wieść o jego śmierci powiedział mi to i owo.

– I dowiedział się pan, dlaczego rodzic był skłócony ze swym bratem?

– Nie, niestety… Ojciec powiedział mi tylko, że Jacob był kimś w rodzaju sekretarza czy też kronikarza jakiejś miejscowej organizacji, i stanowczo odradzał przyjazd tutaj.

– Dlaczego, jeśli wolno zapytać?

W tym momencie poczułem niepokój. Collins przyglądał mi się zdecydowanie zbyt natarczywie.

– Ponieważ… wuj tak naprawdę był biedakiem, który nie miał nic wartościowego – skłamałem, choć nie do końca – Podobno nie posiadał nawet własnego domu, tylko mieszkał w siedzibie tej całej… organizacji, nie pamiętam nazwy, i prowadził jej księgi w zamian za dach nad głową i jedzenie. Ojciec twierdził, że jedyne, co mogę otrzymać w spadku, to kilka bezwartościowych rupieci, szczególnie, że stryj miał jeszcze jakąś inną swoją rodzinę i bliskich przyjaciół, więc przyjazd tutaj to tylko strata czasu i pieniędzy.

– Hmmm… A jednak zdecydował się pan pojechać?

– Owszem. Rad bym poznać wreszcie krewniaków, szczególnie, że mam ich niewielu. No i oczywiście zamierzam spróbować dowiedzieć się, co takiego poróżniło stryja z ojcem.

– A, jeśli wolno, skąd pan pochodzi, panie McGree?

– Szczycę się być rodowitym Filadelfijczykiem.

– I uważa pan, że ta wiedza jest warta tego, by tłuc się tutaj aż z Pensylwanii? – Collins nie ustępował. – Toż to ponad trzysta mil! Nie za wiele to zachodu?

– Prawdę mówiąc, patrzę na to wszystko w trochę inny sposób. Widzi pan, zawsze lubiłem podróżować i poznawać nowe miejsca, a teraz, kiedy jestem jeszcze młody i nie mam rodziny na utrzymaniu ani żadnych poważnych zobowiązań, jest najlepszy na to czas. Po prostu chciałbym przeżyć jeszcze kilka ciekawych przygód i posmakować trochę życia, zanim znajdę sobie żonę i się wreszcie ustatkuję. A taka wyprawa to wprost wymarzona ku temu okazja, sam pan przyzna.

– Doprawdy, fascynująca i tajemnicza opowieść, a z pana niezmiernie interesujący człowiek, panie Philipie. Z całego serca życzę panu powodzenia w przedsięwzięciu i mam nadzieję, że mimo wszystko stryj zapisał panu coś, co sprawi, że ta podróż okaże się wartą odbycia nie tylko w sferze duchowej.

John dopalił papierosa i wyciągnął do mnie rękę. W trakcie naszej rozmowy moja sympatia względem tego człowieka z jakiegoś niejasnego powodu znacząco zmalała, ale uścisnąłem jego dłoń i tak się pożegnaliśmy.

I choć moje przeczucia względem niego okazały się ze wszech miar słuszne, mam powody, by wspominać tego biednego drania z odrobiną ciepła w sercu.

Wyszedłem z lokalu niemal pół godziny później, z zamiarem udania się prosto na dworzec kolejowy, skąd prosto do celu miał mnie zabrać pociąg relacji Providence – Arkham. W jednej ręce ściskałem niewielką torbę z dobytkiem, a w drugiej pomięty bilet. Nie uszedłem jednak nawet kilku jardów, gdy niespodziewanie przed oczyma rozbłysło mi tysiąc gwiazd, a potem wszystkie zgasły w jednej chwili.

 

II

 

Ocknąłem się jakiś czas później, poszturchiwany ostrożnie przez miejscowego konstabla. Głowa natychmiast rozgorzała mi tak niesamowitym bólem, że minęło kilka długich chwil, nim byłem w stanie choćby odpowiedzieć na pytania mundurowego. Policjant pomógł mi wstać, a ja w zamian omal nie zwymiotowałem na jego buty. Na szczęście, widząc, na co się zanosi, poczciwiec zdołał w porę odskoczyć. Próbowałem go przeprosić, ale nie byłe w stanie, bo wciąż targały mną torsje. Gdy w końcu wypróżniłem żołądek i nieco doszedłem do siebie, odruchowo pomacałem obolałą potylicę, lecz natychmiast ze wstrętem osunąłem dłoń, gdyż wyczułem, że włosy kleją mi się od lepkiej wilgoci. Konstabl usłużnie przyświecił mi lampą i w jej żółtym blasku znalazłem potwierdzenie tego, czego sam się już domyśliłem – rękę miałem umazaną od krwi.

Mój anioł stróż – oficer Rich Miles – chciał zabrać mnie do pobliskiego szpitala, ale stanowczo zaprotestowałem, tłumacząc, że spieszę się na pociąg. Poddałem się dopiero, kiedy wyjaśnił mi, że ostatni skład do Arkham odjechał niemal pięć godzin wcześniej, a następny będzie dopiero przed południem następnego dnia. Obolały, osłabiony i zrezygnowany pozwoliłem się więc prowadzić tam, gdzie oficer uznał za stosowne mnie zabrać. Nie słuchałem go jednak uważnie, pogrążając się we własnych, niewesołych myślach. Z perory Milesa wychwyciłem jednak jeszcze jedno, straszne słowo: „rabunek”. Wtedy też zorientowałem się, że zniknęło dosłownie wszystko, co miałem w posiadaniu: bagaż, portfel z pieniędzmi i dokumentami, a nawet bilet kolejowy, z którego nie zdążyłem nawet skorzystać. Zostały mi tylko ubrania, które miałem na sobie; teraz ubrudzone ziemią, błotem i moją własną krwią.

Podczas gdy lekarz, gburowaty starzec, wyraźnie niezadowolony, że go obudzono w środku nocy, czyścił mi rany i zakładał szwy, nie wykazując się przy tym nawet odrobiną delikatności, oficer Miles spisywał skrupulatnie moje zeznania. Oczywiście nie mogłem powiedzieć mu zbyt wiele: Przybyłem do Providence o osiemnastej trzydzieści siedem pociągiem z New Haven, spędziłem jakieś półtorej godziny w pobliskim barze, by nie marznąć niepotrzebnie na jesiennym wietrze, a gdy udałem się z powrotem na dworzec, ktoś mnie napadł, poturbował i ograbił, pozostawiając w zupełnie obcym mieście, setki mil od domu, bez dokumentów, środków do życia i jakiejkolwiek możliwości, by wydostać się z pułapki, w której tak nieszczęśliwie się znalazłem.

Uzupełniłem zeznania o nazwisko, adres i cel podróży. Wtedy też Miles podsunął mi zupełnie znośną myśl, bym jednak udał się do Arkham, odnalazł krewnych stryja i poszukał u nich pomocy. Z pewnością łatwiej i szybciej będzie dostać się tam, niż wracać z powrotem do Filadelfii.

Z początku uznałem pomysł za trafiony, jednak szybko opuścił mnie entuzjazm. O ile faktycznie mógłbym dostać się jakoś do Arkham, choćby na piechotę, to jednak nie miałem żadnego dowodu na to, że faktycznie jestem Philipem McGree, synem Howarda, brata Jacoba. Ci ludzie mnie nie znali, więc nawet informacje ustne nie byłyby dla nich przekonujące, bo nie potrafiłbym im powiedzieć nic, czego nie mógłby też podsłuchać lub wymyślić byle oszust-wagabunda, liczący na łatwy zarobek. Zresztą nawet, gdybym potrafił udowodnić swoją tożsamość, nie miałem żadnej gwarancji, że krewniacy będą poczuwać się do udzielenia mi pomocy. Wszak byłem dla nich zupełnie obcą osobą, a kto wie, może nawet kimś w rodzaju konkurenta czy nawet wroga, jeśli moja część spadku po wuju była cokolwiek warta. Zresztą sam spadek też z pewnością przepadnie, bo żadną miarą nie zdążę już dotrzeć na pogrzeb i odczytanie testamentu.

Im więcej o tym myślałem, tym bardziej rozpaczliwa wydawała się moja sytuacja. Miles namawiał mnie jednak gorąco, bym mimo wszystko spróbował. Zaoferował nawet, że wystawi własnoręcznie podpisane poręczenie mojej opowieści o tym, jak zostałem napadnięty i ograbiony. Przyjąłem propozycję z wdzięcznością, obiecując sobie w duchu, że pewnego dnia wrócę do Providence i stokrotnie odwdzięczę się tej ponad wszelką miarę dobrej duszy.

Kiedy chowałem wystawione przez niego zaświadczenie do wewnętrznej kieszeni płaszcza, poczułem, że w środku znajduje się inny jeszcze jakiś papier. Natychmiast odgadłem, co to może być i serce zabiło mi mocniej. Wyjąłem papier ostrożnie, rozłożyłem go i omal nie zakrzyknąłem z radości. Był to bowiem, dokładnie tak jak przypuszczałem, list zawiadamiający o śmierci stryja. Ten sam, w którym znajdowała się informacja o dacie pogrzebu i wezwanie na odczytanie ostatniej woli Jacoba. Widocznie złodziej, czy też złodzieje, przeszukiwali mnie w pośpiechu, co w pełni jest zrozumiałe, i przeoczyli go albo świadomie zignorowali, uznając, że świstek papieru nie może mieć żadnej wartości.

Pokazałem list zarówno Milesowi jak i lekarzowi. Konowała moja historia zupełnie nie obchodziła, więc nawet nie spojrzał na papierek, natomiast Richard przeczytał go uważnie i uśmiechnął się szeroko, a potem zaproponował, że da mi pieniądze na bilet do Arkham, wyrażając przy tym ostrożną nadzieję, że jeśli wyruszę pierwszym pociągiem, to może jeszcze zdążę przynajmniej na otwarcie testamentu. Zrozumiałem wtedy, że jakkolwiek starał się mi pomóc jak tylko potrafił, by pozostać w zgodzie ze swoją z gruntu poczciwą naturą, to jednak dopiero teraz w pełni uwierzył w historię, którą mu opowiedziałem.

Z radością, ale i zakłopotaniem przyjąłem jego ofertę, obiecując naturalnie, że zwrócę wszystko tak szybko, jak tylko będę mógł. Miles machnął jednak tylko ręką, twierdząc, że kwota, którą mi ofiarował nie jest na tyle wysoka, bym się specjalnie kłopotał.

Kiedy lekarz skończył opatrywać mi głowę, stwierdził, że nie mam krwiaka, wstrząśnienia mózgu ani żadnej innej poważnej dolegliwości, więc mogę się, jak to ujął, „wynosić w cholerę”. Jednak i tutaj interweniował mój nowy dobry przyjaciel, wymuszając na doktorze, by pozwolił mi zostać w szpitalu aż do rana, odpocząć, wyspać się i nabrać sił. Stary gbur wysłał mnie do jednej z pustych sal, a gdy się tam rozlokowałem, Miles pożegnał się wylewnie, życząc mi wszystkiego najlepszego, i wrócił na patrol.

 

Następnego ranka, po dobrze przespanej nocy, zjadłem jeszcze ubogie szpitalne śniadanie, którym poczęstowała mnie pielęgniarka, a potem udałem się na pociąg.

Do Arkham dotarłem ze sporym opóźnieniem, jednak bez żadnych przeszkód i nieprzyjemności.

Jednak dopiero tutaj zaczęły się dla mnie przeżycia prawdziwie dramatyczne, niebezpieczne i niepojęte do tego stopnia, że naraziły na szwank nie tylko moje życie i zdrowie, ale także klarowność umysłu. Do dzisiaj zresztą nie mam pewności, czy przypadkiem nie postradałem zmysłów a moja opowieść nie jest jedynie bełkotem szaleńca.

 

III

 

Pogrzeb Jacoba rozpoczynał się o pierwszej po południu, a odczytanie jego ostatniej woli dwie godziny później. Ja natomiast przybyłem na dworzec mniej więcej w chwili, gdy ceremonia powinna dobiegać już końca. Arkham nie jest dużym miastem, a mimo to odnalezienie i dotarcie do biura adwokata zajęło mi prawie godzinę. Byłem niezmiernie zdenerwowany, nie traciłem jednak nadziei, że jeszcze zdążę się zjawić, nim odczytanie testamentu dobiegnie końca, i jakoś zdołam przekonać zebranych, że jestem tym, za kogo się podaję. Albo przynajmniej sprawić, by adwokat stryja, sir Beckett, zgodził się zaczekać kilka dni, aż będę w stanie niezbicie udowodnić swoją prawdomówność.

Jednak kiedy wreszcie ujrzałem szyld z nazwiskiem mecenasa, zdobiący budynek po drugiej stronie ulicy, przez frontowe drzwi akurat wyszła raczej skromna grupa ludzi ubranych w stroje żałobne. Byli to głównie starcy, którzy wyglądali na dziwnie obojętnych i jakby nieobecnych. Miałem już zacząć wołać na nich, by chwilę zaczekali, ale w tym momencie z budynku wyszedł również… John Collins, ubrany w swój granatowy garnitur. Komiwojażer rozmawiał z jakimś mężczyzną, co i rusz częstując go tym samym sympatycznym uśmiechem, który poprzedniego dnia tak mnie z początku oczarował. Collins w ręce trzymał jakąś niewielką paczuszkę owiniętą w szary papier – jak się domyśliłem, mój spadek. W jednej chwili wszystkie niespodziewane przykrości, które spotkały mnie w Providence, nagle nabrały sensu. Z oburzenia i niedowierzania na moment aż pociemniało mi przed oczyma i nie mogłem się ruszyć. Chciałem krzyczeć, żeby ktoś złapał oszusta, ale i w tej materii moje ciało zawiodło – nie byłem w stanie wydobyć z ust żadnego dźwięku.

Dzisiaj dziękuję Opatrzności za ten krótki napad katatonii, albowiem zawdzięczam mu życie. Niemoc minęła mi niemal natychmiast, jednak zdążyłem w tym czasie pomyśleć, że robienie zamieszania znacznie bardziej mi zaszkodzi niż pomoże, bo tylko przepłoszę złodzieja i już nie zdążę go dogonić, ponieważ dzieląca nas odległość jest zbyt duża, a ja wciąż nie całkiem doszedłem do siebie po wczorajszym incydencie. Postanowiłem zatem, że podążę za tą łachudrą i dopadnę ją, kiedy zupełnie nie będzie się tego spodziewać. Potem odbiorę, co moje i dopilnuję, żeby wylądował w arszcie.

Naciągnąłem więc mocniej kapelusz na głowę i przeszedłem na drugą stronę ulicy w pewnej odległości od biura adwokata, a potem czekałem spokojnie, na to, co się wydarzy. Na szczęście, fałszywy Philip McGree dosyć prędko pożegnał się z wszystkimi zgromadzonymi i żwawo ruszył ulicą w moją stronę. Odwróciłem się, by nie miał możliwości mnie rozpoznać, a po chwili ruszyłem za nim.

Zachowywałem pewien dystans, ale nie traciłem go z oczu ani na moment. Szybko zresztą zorientowałem się, że Collins zmierza z powrotem na dworzec, co bardzo mnie ucieszyło, gdyż nabrałem pewności, że stamtąd mi się nie wymknie.

Przed samym dworcem jednak Johnowi zastąpiło drogę dwóch niezwykle rosłych mężczyzn w czarnych płaszczach. Trzeci natomiast stanął za jego plecami. Ja również się zatrzymałem w pobliżu, nagle tknięty bardzo złymi przeczuciami. Nikt jednak nie zwrócił na mnie uwagi.

– Pan McGree, prawda? – zapytał jeden z nich. Uśmiechał się przyjaźnie, ale było w jego głosie coś, co przyprawiło mnie o dreszcze. Collins też wyraźnie zbladł. – Wyjeżdża pan już? Wielka szkoda, mieliśmy nadzieję, że da się pan zaprosić na skromny poczęstunek zorganizowany na część pańskiego wuja w skromnej siedzibie naszej Loży. To niedaleko.

– Eeee… Obawiam się, że są panowie w błędzie. Nazywam się John Collins i…

– Nie, nie. O pomyłce nie może być mowy – przerwał mu wielkolud, wciąż dobrodusznie się uśmiechając. Odniosłem jednak wrażenie, że tak naprawdę nie obchodzą go prawdziwe personalia komiwojażera. – Przedstawiał się pan dzisiaj wszystkim żałobnikom pod tym właśnie nazwiskiem, nieprawdaż? Radzi bylibyśmy więc, mogąc ugościć pana i porozmawiać o nieodżałowanej pamięci Jacobie.

Collins postanowił zmienić taktykę i nie zapierał się już mojego nazwiska.

– Serdecznie dziękuję za zaproszenie, jednak strasznie się spieszę, bo za… – zerknął na kieszonkowy zegarek – niespełna kwadrans mam pociąg powrotny do domu. Może zatem innym razem? Obiecałem krewnym, że odwiedzę ich wkrótce, więc z przyjemnością zajrzę i do was.

– Panie McGree, czy też Collins, pozwoli pan, że będę mówił otwarcie. – Obcy już się nie uśmiechał. – Jacob przywłaszczył sobie coś, co należało do Loży Srebrnego Świtu, a na odzyskaniu czego naprawdę nam zależy. Mamy wszelkie podstawy przypuszczać, że rzecz owa znajduje się w paczce, której stał się pan posiadaczem. Dlatego zmuszeni jesteśmy nalegać, by udał się pan teraz z nami. I proszę się nie bać, Loża z przyjemnością zrekompensuje panu stratę, a także opłaci podróż w przedziale pierwszej klasy w następnym dogodnym dla pana pociągu.

Collins mocniej ścisnął paczkę, ale posłusznie ruszył, gdy jeden z Czarnych położył dłoń na jego ramieniu. Cała czwórka odwróciła się plecami do dworca i ruszyli w moją stronę. Tym razem byłem jednak zbyt przerażony, by zareagować w jakikolwiek sposób. Mężczyźni w czarnych płaszczach przeszli obok zupełnie obojętnie, ale Collins rozpoznał mnie natychmiast. Mimo to, w jego spojrzeniu, zamiast obawy przed zdemaskowaniem, dostrzegłem iskierkę nadziei i desperackie, choć nieme błaganie o pomoc. A więc on również wyczuwał, i to zapewne o wiele mocniej niż ja, że ludzie, z którymi ma do czynienia, są… Do dzisiaj nie potrafię tego trafnie określić. Zupełnie, jakby wydostali się z najgorszego, najbardziej przerażającego koszmaru, jaki tylko może się człowiekowi przyśnić, i zaczęli prześladować go na jawie. Nigdy nawet nie przypuszczałem, że można kogoś – lub czegoś – bać się choćby w połowie tak bardzo, jak bałem się tych ludzi. Już sama ich obecność sprawiała, że zrobiło mi się niedobrze, a nogi niemal odmówiły posłuszeństwa. Chyba tylko cud boski sprawił, że nie zemdlałem ani wtedy, ani podczas całej koszmarnej nocy, którą spędziłem na ulicach Arkham.

Jedno było pewne ponad wszelką wątpliwość: gdziekolwiek ci ludzie prowadzili Johna, na pewno nie czekała tam na niego kawa i ciastko.

 

Kiedy tylko Collins wraz ze swoimi strażnikami oddalili się o kilka jardów ode mnie, odetchnąłem z niewysłowioną wręcz ulgą i omal nie rozpłakałem się z nagłego szczęścia. Poczułem się bowiem tak, jakbym właśnie o włos zdołał uniknąć śmierci w męczarniach, i całym sobą zapragnąłem po prostu uciec. Wsiąść do najbliższego pociągu i jak najprędzej zapomnieć o stryju, spadku, Collinsie i Arkham, a przede wszystkim, o tych przerażających ludziach z Loży Srebrnego Świtu.

Wiedziałem jednak, że ucieczka jest niemożliwa; że jeśli teraz zostawię Johna bez pomocy, to jego przerażone spojrzenie będzie mnie prześladować w każdym śnie i nie zaznam już nigdy spokoju.

Z trudem zmusiłem się, by spojrzeć wstecz. Zrobiłem to akurat w chwili, gdy Czarni skręcili w wąski zaułek, a Collins spróbował się im wyrwać. Bezskutecznie.

Zauważyłem coś jeszcze: zaczynało zmierzchać i podnosiła się mgła.

 

IV

 

Zrobienie pierwszego kroku przyszło mi o wiele łatwiej, niż się spodziewałem, jednak kiedy tylko zbliżałem się do Johna i jego prześladowców, znów ogarniało mnie przerażenie graniczące z paniką, a każdy krok kosztował coraz więcej wysiłku. Wejście w uliczkę, w której zniknęli chwilę wcześniej, było aktem męstwa, którego nigdy bym się po sobie nie spodziewał.

Dostrzegłem ich niemal natychmiast. John stał spłaszczony pod ścianą zamykającą zaułek, zupełnie, jakby chciał się w nią wtopić, Czarni otoczyli go milczącym półkolem, a paczka, którą zostawił mi stryj, leżała za nimi, oparta o ścianę jednej z kamienic. Nagle, z jakiegoś powodu zaczęli rozpinać swoje płaszcze. Kiedy rozchylili ich poły, Collins zaczął krzyczeć. A był to krzyk tak pełen bólu, że aż zamarło we mnie serce. Nie widziałem dokładnie, co mu robią, ale biedak szarpał się w konwulsjach i w desperacji drapał paznokciami wilgotne cegły.

Chciałem mu pomóc – tak przynajmniej teraz mi się wydaje – lecz nim zdążyłem choćby pomyśleć nad jakimś sposobem ratunku, John dostrzegł mnie ponad ramieniem jednego z prześladowców i krzyknął:

– Philip, ratuj mnie! Błagam!

W tym samym momencie wszyscy trzej Czarni odwrócili się w moją stronę, zaskoczeni, a ja ujrzałem widok, którego nigdy już nie zapomnę. Wiem, że zabrzmi to jak majaki szaleńca – i być może nimi jest – ale mógłbym przysiąc na grób matki, że każdy z tych… stworów, w miejsce klatki piersiowej miał robaczy pancerz, z którego wyrastały po trzy albo cztery pary krótkich odnóży, takich, jakie można zaobserwować u wija, oraz jednych większych, chwytnych, jakby zapożyczonych od modliszki. I te właśnie odnóża ociekały krwią nieszczęsnego złodzieja.

Zrozumiałem, że mam tylko ułamek sekundy, żeby ocalić życie. Zamiast rzucić się jednak do ucieczki, w przypływie geniuszu albo szaleństwa, zrobiłem coś, czego potwory zupełnie się nie spodziewały. W kilku krótkich podskokach dobiegłem do nich i z całej siły uderzyłem najbliższego barkiem. Ten wpadł na swoich towarzyszy i wszyscy trzej stracili równowagę.

Kiedy próbowali się uwolnić z plątaniny ciał, kończyn, odnóży i płaszczy, sycząc wściekle w jakimś owadzim dialekcie, złapałem kawałek cegły i zacząłem okładać ich po łbach tak szybko i mocno, jak tylko potrafiłem.

Jednego zabiłem prawie na pewno, bo jego mózg – zielona, cuchnąca breja – ubrudziła mi dłonie i rękawy płaszcza, a dwóch pozostałych zdołałem przynajmniej oszołomić i ogłuszyć, nim straciłem siły. Kiedy stwory leżały bezładnie na ziemi, spróbowałem wygrzebać spod nich Collinsa, lecz szybko zrozumiałem, że próżny to trud, gdyż dla komiwojażera jest już zdecydowanie za późno. I wtedy znów opuściła mnie cała, nie wiadomo skąd zaczerpnięta odwaga.

Zostawiłem go więc tak, jak leżał i chciałem po prostu uciec, lecz po kilku krokach przypomniałem sobie o moim przeklętym spadku. Przez chwilę miałem zamiar po prostu porzucić paczkę z nadzieją, że Loża, czymkolwiek jest, zadowoli się jej odzyskaniem i nie będzie mnie ścigać. Potem jednak pomyślałem, że jeśli moce tak potężne i bez wątpienia złe pragną ją zdobyć za wszelką cenę, to w środku musi być coś bardzo, ale to bardzo niebezpiecznego; coś, czego Loża nie może odzyskać.

Złapałem więc pakunek i uciekłem.

Tamtej nocy nie odważyłem się wrócić na dworzec, z obawy, że będzie to pierwsze miejsce, w którym wróg zacznie mnie szukać. I nie pomyliłem się. Obserwowałem budynek, przyczajony w cieniu opuszczonej fabryki, i przekonałem się, że nim odjechał stamtąd jakikolwiek pociąg, okolica zaroiła się od ludzi w czarnych płaszczach. Odszedłem więc czym prędzej, wyrzuciłem umazany zieloną breją płaszcz do jednego z koksowników, przy których w zimne noce grzeją się bezdomni – wolałem nie ryzykować, że potwory wyczują ten smród – i nim któryś z mieszkańców ulicy zdążył zareagować, zniknąłem już, rozpływając się w mroku i mgle.

 

V

 

Co noc śni mi się John, który powtarza: Jeśli zawitasz do Arkham późną jesienią i przez niedopatrzenie znajdziesz się na ulicach tego dziwnego miasta, gdy chłodny wieczór przejdzie w zimną, mglistą noc, może zdarzyć się tak, że już nigdy nie zechcesz, albo nie zdołasz, opuścić jego granic.

O tym, że Collins miał wtedy rację, przekonaliśmy się obaj, każdy na swój sposób:

Od dnia pogrzebu stryja Jacoba Loża pilnuje wszystkich możliwych dróg i bezdroży, więc ucieczka z Arkham jest niemożliwa. Ukrywam się zatem na ulicach, żyjąc jak zaszczute zwierzę, z każdym dniem coraz bardziej pewny, że depczą mi po piętach, a owinięta w szary, teraz w wielu miejscach podarty już papier paczka ciąży mi coraz bardziej.

Koniec

Komentarze

A ja się kłaniam w podzięce za newsa o wiju-mordercy. Bo te wije (i stonogi), to jednak miłe zwierzątka są. 

 

Jeśli chodzi o koncepty i idee, Lovecraft jest jednym z moich ulubionych twórców. Ale czytać go nie lubię – ot, paradoks – bo jego styl mnie zawsze odrzuca, a każde opowiadanie męczę godzinami. Dlatego Ty już na starcie masz ode mnie plus za dużo lżejsze pióro. Pod względem stylistycznym bardzo mi się podobało, styl staranny, język ładny.

Klimat lovecraftowy zachowałeś, chociaż  mi trochę brakowało typowej dla niego “kosmicznej grozy” i tej specyficznej atmosfery zagrożenia przychodzącego znikąd. Zabrakło miejsca, żeby zaznaczyć niezwykłość i dziwność Loży, a na tym opowiadanie też nieco traci. 

Wyszło bardzo klasycznie, by nie rzec – zachowawczo. 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Dobry tekst, Burzowy Cieniu.

Bez oceny, ale za to z czymś innym:

 “wracać z powrotem do Filadelfii” – klaps od Regulatorki by był.

co i rusz” – wiem niby o co biega, ale wystarczy chyba samo “co rusz”. 

“wylądował w arszcie” – upsik literkowy.

“w miejsce klatki piersiowej miał robaczy pancerz” – ech, szczęściarz.

I troszki przecinków mi nie teges. Ale któż to ogarnie.

 

Tekst za to oki spoki. Tak.

 

Tekst mi się podobał. Bardzo Lovecraftowski w swym klimacie i zakończeniu. Lubię to!

Całą moją uwagę przyciągała bowiem twarzy obcego – za dużo o literkę

Wyszedłem z lokalu niemal pół godziny później, z zamiarem udania się prosto na dworzec kolejowy, skąd prosto do celu miał mnie zabrać pociąg relacji Providence – Arkham.

 

Dobre, dobre. Bardzo mi się podobało.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Y!

 

Chłopacy, wybaczcie, że nie uszanuję chronologii, ale zwykłem sobie ciut inaczej ustawiać priorytety.

 

Gravcium miła,

Jeśli chodzi o koncepty i idee, Lovecraft jest jednym z moich ulubionych twórców. Ale czytać go nie lubię – ot, paradoks – bo jego styl mnie zawsze odrzuca, a każde opowiadanie męczę godzinami.

I pod taką wersją wypowiedzi podpisałbym się chętnie, ale że już nie męczę jego opowiadań, bo poszedłem po rozum do głowy i dałem sobie siana, to jednak parafki nie będzie. W przedmowie zapomniałem o tym właśnie aspekcie twórczości H.P., tej toporności stylu, i powinienem to chyba nadrobić.

Co do grozy, to – jak dla mnie – w prozie Lvc nigdy nie dostrzegałem ani kosmicznej, ani żadnej innej. Z atmosferą zagrożenia jeszcze słabiej.

I nie bardzo rozumiałem zależności między klasycyzmem a zachowawczością, ale że już mi wyjaśniłaś poza sceną (chodzi o to, że zbyt wiernie trzymałem się kanonu lovectaftiańskiego, takie nihil novi) to pozwolę sobie odnieść do tego i tutaj: W tym wypadku NIhil novi brzmi naprawdę dumnie, bo taki właśnie miałem cel, a przy tym nie posiadałem żadnych sensownych środków, by go osiągnąć (patrz: mój stosunek do Lovecrafta). Co więcej, by przypadkiem za bardzo nie nafajdać do kanonu, ograniczyłem rolę Loży Srebrnego Świtu jako takiej do absolutnego minimum (co też znalazło się w gravelkowych uwagach przy redakcji poniekąd jako zarzut) absolutnie świadomie, bo tak naprawdę znam tę instytucję jedynie z planszówki “Horror w Arkham” – szczerze polecam – i kilku enigmatycznych wzmianek z Interneta, które sam sobie wyguglałem w ramach risercza do niniejszego opowiadania (a które, nota bene, wcale nie odnosiły się do prozy). Nie chciałem więc bawić się czymś, o czym nie wiem w sumie nic. A nuż wybuchnie i urwie mi ręce?

Jeszcze raz serdeczne dzięki za wszystko, za co podziękowania Ci się należą, Gravel.

 

Śpioszko, Tobie również dziękuję za odwiedziny, komentarz, łapankę i bibliotekę. Kłaniam się pięknie.

 

Mości Shadook_a (cholera, ten nick wymiata:), Tobie również dziękuję za bogactwo komentarza i łapankę. Po raz kolejny potwierdza się, że kiedy nie opromienia mnie światłość Bogini, jestem niczym ślepiec na pustyni bezwietrznej. A poczekajcie no, aż Ona tutaj zajrzy i zostawi komentarz w uwagi i poprawki zasobny, poczekajcie…

Nawet nie wyobrażacie sobie, jaką mam ochotę wparować w edytor i zrobić porządek z tym, co mi wyłuszczyliście. Ale że już za późno, bo termin minął, a ja jak tylko mogę staram się nie oszukiwać, więc potraktuję to jako kolejną nauczkę, że spontany i huzie tuż przed końcowym gwizdkiem to nie zawsze najlepszy pomysł.

No i mogę też jeszcze trochę pocwaniakować tu i tam:

wracać z powrotem do Filadelfii – tutaj zwalam wszystko bezwzględnie, stanowczo i bezczelnie na narratora pierwszoosobowego, stereotypowego amerykańskiego ignoranta, pradziada dzisiejszych stereotypowych amerykańskich ignorantów.

Słowa “robaczy” zamiast po prostu “chitynowy” w odniesieniu do pancerza użyłem z premedytacją, bo po prostu lepiej mi pasowało…. no, zasadniczo do wszystkiego; i opowieści, i narratora, i klimatu, i epoki, i et cetera.

Co oczywiście nie znaczy, że miałem rację.

 

Dinosie, Tobie również dziękuję za to, za co wdzięczny autor winien dziękować swojemu czytelnikowi.

 

I na koniec pozwolę sobie na zbiorcze wyrazy ukontentowania, iż moja praca przyniosła wymierne efekty, a jej owoce odnajdujecie smacznymi. Cieszę się niezmiernie, że odeszliście stąd usatysfakcjonowani.

 

Peace!

 

P.S.

W ramach ciekawostki:

Oto opowieść o wiju mordercy (wiedzieliście, że to jest pan wij a nie pani wija? Bo ja nie.), którą wygrzebałem podczas riserczu, a która tak spodobała się Gravelce (sam zresztą też nie pozostałem na jej – i nie mówię tu tylko o opowieści – urok obojętny).

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Cieniu, skoro jesteś zadowolony, to i ja jestem zadowolona. Klasyczne podejście do tematu Lovecrafta, zwłaszcza w kontekście, bądź co bądź, fanfika, rzeczywiście ciężko jest uznawać za błąd. Bo właściwie wszystko opisałeś poprawnie: i w klimat się wstrzeliłeś i w sposób przedstawienia przygód bohatera – to jest, lektura cały czas przypomina teksty zacnego Howarda. Mi po prostu zabrakło czegoś nowatorskiego, jakiegoś tąpnięcia, wyjścia poza schemat. 

Ale to już de gustibus, nieprawdaż. 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Joł, Cieniu  :)

 

Zacznijmy, jeśli nie masz nic przeciw temu, od technikaliów. Tak już mam, że lepiej mi z analizą niż syntezą ;) Są to, oczywiście, w znacznej większości jedynie sugestie, znając życie, niekonieczne warte uwagi, gdyż tekst jest napisany bardzo poprawnie, choć, jak mi się wydaje nieco nieregulatorsko :)

 

 

Komiwojażer zamaszystym gestem potoczył dookoła dłonią uzbrojoną w papierosa

Dłonią raczej się zataczatoczy się wzrokiem lub się beczkę.

Całą moją uwagę przyciągała bowiem twarzy obcego

y

John Collins, bo tak się ów jegomość przedstawił, zostawiając mi jednocześnie swoją kartę wizytową, prezentował się niemal nienagannie w jednorzędowym garniturze koloru głębokiego granatu, ze skórzaną teczką zawierającą prospekty firmy, dla której pracował – wytwórcy przyborów toaletowych dla dam i dżentelmenów w każdym wieku – stonowanym uśmiechem na ustach, starannie zaczesanymi do tyłu włosami z wtartą weń brylantyną i nieodłącznym papierosem w smukłych palcach.

Był w regułach konkursu zapis o podkonkursie na najdłuższe zdanie? Jeśli nie, Guiness się kłania ;)

tłumacząc się <z zarostu> nieustającym pośpiechem i częstym brakiem komfortów w drodze, co było, jak twierdził, największym utrapieniem człowieka skazanego na wieczną wędrówkę. 

Zadbany komiwojażer w eleganckim jednorzędowym garniturze od początku nie budził mojej ufności. Szkoda, że nie wyjaśniłeś w jaki sposób dbał o wszystko inne poza zarostem.

kiedy tylko nasze rozmowy zeszły na Arkham, z którego Collins właśnie wracał – czy też, jak przypuszczam, uciekał…

Lepiej pasowałaby forma przeszła? Przypuszczałem?

Osobiście uważam, panie McGree – kontynuował – że takie gadanie to tylko straszenie przyjezdnych

Mały kłopot w tym, że trzeba się w tym miejscu domyślić, iż chodzi o pierwsze zdanie (to, że przyjezdni zostają w mieście) , które samo w sobie może być różnie interpretowane, wcale niekoniecznie  strasznie

człowiek własnej ręki nie dostrzeże, póki się nią nie spoliczkuje

Rozumiem przenośnię, choć też należy wziąć pod uwagę, że policzkującą rękę się czuje, nie widzi, Szczególnie we mgle.

Praktycznie nie znałem stryja Jacoba i chyba nigdy go nawet nie widziałem.

Z dalszej części tekstu wynika, że stryja znał wyłącznie z półsłówek ojca, więc skąd ta niepewność odnośnie widzenia?

I dowiedział się pan, dlaczego rodzic był skłócony ze swym bratem?

Pochodzenie rodzica, jako próba uniknięcia powtórzenia “ojciec”, jest jasne i szlachetne, niemniej brzmi w tym kontekście nienaturalnie

Toż to ponad trzysta mil

Trzysta mil w USA jest zaskakującą odległością? 

jakąś inną swoją rodzinę

Można mieć nie swoją?  Bo, że nieoswojoną, to jasne ;)

Ocknąłem się jakiś czas później,

Serio? Nie wcześniej?

pogrążając się we własnych, niewesołych myślach.

Wracamy do tematu  o własności… Czy myśli mogą być nie swoje (no chyba , że nieswoje)

Podczas gdy lekarz, gburowaty starzec, wyraźnie niezadowolony, że go obudzono w środku nocy, czyścił mi rany i zakładał szwy, nie wykazując się przy tym nawet odrobiną delikatności (…)wymuszając na doktorze, by pozwolił mi zostać w szpitalu aż do rana

To się niestety nie trzyma kupy nawet jak na obecne standardy za oceanem. A krążymy, jak sądzę, w początkach XX wieku i nieopodal Billy the Kida– nasz bohater, pozbawiony portfela, otrzymuje bezpłatną pomoc lekarską i domaga się, by zostać na noc w szpitalu, gdzie rano otrzymuje śniadanko… cóż, chyba zbyt piękne :)

wołać na nich <starców>, by chwilę zaczekali

Nawet jako archaizm w mojej opinii nieco razi…

Collins w ręce trzymał jakąś niewielką paczuszkę owiniętą w szary papier – jak się domyśliłem, mój spadek.

Trochę trwało, nim rozszyfrowałem całą intrygę. Na szczęście bohater był bystrzejszy

tą łachudrą i dopadnę ją

Nie lepiej: Tym łachudrą i dopadnę go

Collins mocniej ścisnął paczkę, ale posłusznie ruszył, gdy jeden z Czarnych położył dłoń na jego ramieniu. Cała czwórka odwróciła się plecami do dworca i ruszyli w moją stronę

Ścisłe określenie liczby obracających się jest ryzykowne, bo zakłada, że nikt z grupki akurat nie stał już w tej pozycji

Nagle, z jakiegoś powodu zaczęli rozpinać swoje płaszcze. Kiedy rozchylili ich poły, Collins zaczął krzyczeć.

:D :D :D

Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać… No, ale miało być strasznie. Jest strasznie :D

 

Pora na nieudolną próbę syntezy.

Jestem zdania, że znakomicie oddałeś styl opowiadania grozy z przełomu wieków. Oczywiście , jak pewnie zauważyłeś, mam kilka uwag, ale nie stłumiły mi one klimatu, tego, co napisałeś. Wszystkie potrzebne elementy znajdują się na właściwym miejscu. 

A jednak to właśnie zbytnia skrupulatność, choć tak podziwu godnie precyzyjna, sprawia, że jako czytelnik, odchodzę z niedosytem. Sam piszesz we wstępie – Lovecraft – jest, grozy – brak.

To się odczuwa i ktoś, tak jak ja, ceniący zaprzeszłe oryginały, lecz z niechęcią podchodzący do biernego naśladownictwa, z trudem się tu odnajduje (niech mnie w takim razie szlag porwie z tą fiksacją na Lemie :) )

Mam też w wrażenie, że założenia konkursu podkreślały jego, Lovecrafta, zdolność do stworzenia klimatu grozy. Jeśli tak, to niestety, trochę się z nimi minąłeś…

Drogi Przyjacielu :)

 

Prim "Corcoran" Chum

Mimo że historia przedstawiona jakby jednowymiarowo, to przeczytałem z dużym zainteresowaniem i przyjemnością. 

Pozdro

Widać, że termin dyszał Ci prosto w kark – o literówkach wspomnieli już przedpiścy, a i tak chwilowo poprawić nie możesz…

Czytało się przyjemnie, ale – mnie, Finkli – zabrakło wyjaśnień. Kim/ czym była Loża? Co kryło się w paczce? Bohater nosił ją przy sobie i nie zajrzał? Niewiarygodne!

Tak, podejrzewam, że wpisujesz się w styl pana L. całkiem nieźle. To niech On Ci klika na Bibliotekę, skoro lubi tak porzucać Czytelnika bez wyjaśnień. ;-p

Babska logika rządzi!

EDITH I:

Gravel

W swojej głupocie podczas pisania komentarza nie uwzględniłem Ciebie, przepraszam.

I jestem zadowolony Twoim zadowoleniem.

Ale że we wszystkie gusta się nie wstrzelę (a raczej, że wstrzelę się w mniejszą niż większą ich liczbę) wiem i jestem z tym pogodzony.

 

Corciu Chumciu,

Umiesz się mścić po dżentelmeńsku, Przyjacielu.

 

Jednakowoż pozwolę sobie na drobną polemikę (oczywiście tylko tam, gdzie rację mieć możesz, ale nie musisz).

 

 

 

 

Komiwojażer zamaszystym gestem potoczył dookoła dłonią uzbrojoną w papierosa

Dłonią raczej się zataczatoczy się wzrokiem lub się beczkę.

 

PUNKT DLA CIEBIE

 

Całą moją uwagę przyciągała bowiem twarzy obcego

y

 

Shadook_a już mi ten błąd wyłożył. Niestety, z racji tego, że czas nadsyłania prac minął, to pozostaje mi tylko modlić się, żeby jury nie były tak bystre jak Wy.

John Collins, bo tak się ów jegomość przedstawił, zostawiając mi jednocześnie swoją kartę wizytową, prezentował się niemal nienagannie w jednorzędowym garniturze koloru głębokiego granatu, ze skórzaną teczką zawierającą prospekty firmy, dla której pracował – wytwórcy przyborów toaletowych dla dam i dżentelmenów w każdym wieku – stonowanym uśmiechem na ustach, starannie zaczesanymi do tyłu włosami z wtartą weń brylantyną i nieodłącznym papierosem w smukłych palcach.

Był w regułach konkursu zapis o podkonkursie na najdłuższe zdanie? Jeśli nie, Guiness się kłania ;)

 

Prawdę mówiąc, dla mnie to wcale nie jest specjalnie długie zdanie.

 

tłumacząc się <z zarostu> nieustającym pośpiechem i częstym brakiem komfortów w drodze, co było, jak twierdził, największym utrapieniem człowieka skazanego na wieczną wędrówkę. 

Zadbany komiwojażer w eleganckim jednorzędowym garniturze od początku nie budził mojej ufności. Szkoda, że nie wyjaśniłeś w jaki sposób dbał o wszystko inne poza zarostem.

 

Diabli wiedzą, jak się dba o garnitury. Podejrzewam jednak, że taki kolo może wozić ze sobą z kilka, zmienia je na przykład w pociągu – ja w drodze na Woodstock nigdy się nie krygowałem przed przebieraniem wśród ludzi, oczywiście w granicach przyzwoitości (choć teraz chyba zacznę, bo bandzioch mi się okrągli niestosownie^^) – co zajmuje kilka chwili, a pierze je co jakiś czas podczas postojów. Wtedy też zapewne się goli. Brzmi bez sensu, ale sam kiedyś pracowałem jako wieczny wędrowiec, więc zapewniam, że mniej więcej tak to właśnie wygląda.

kiedy tylko nasze rozmowy zeszły na Arkham, z którego Collins właśnie wracał – czy też, jak przypuszczam, uciekał…

Lepiej pasowałaby forma przeszła? Przypuszczałem?

 

Niekoniecznie, bo – w przecwieństwie do opowieści, którą snuje – rozmyślania narratora są jak najbardziej teraźniejsze. “Wczoraj było świetnie, ale wydaje mi się, że nie powinienem był pić tej podejrzanie brązowej wódki, którą ktoś wylał do srocza”.

Osobiście uważam, panie McGree – kontynuował – że takie gadanie to tylko straszenie przyjezdnych

Mały kłopot w tym, że trzeba się w tym miejscu domyślić, iż chodzi o pierwsze zdanie (to, że przyjezdni zostają w mieście) , które samo w sobie może być różnie interpretowane, wcale niekoniecznie  strasznie

 

Ano może. Choć stwierdzenie, że istnieje opcja niemożności, raczej jednoznacznie wskazuje na kontekst wypowiedzi.

człowiek własnej ręki nie dostrzeże, póki się nią nie spoliczkuje

Rozumiem przenośnię, choć też należy wziąć pod uwagę, że policzkującą rękę się czuje, nie widzi, Szczególnie we mgle.

 

Sprawdzałeś?^^

 

Praktycznie nie znałem stryja Jacoba i chyba nigdy go nawet nie widziałem.

Z dalszej części tekstu wynika, że stryja znał wyłącznie z półsłówek ojca, więc skąd ta niepewność odnośnie widzenia?

 

Nie wiem jak Ty, ale ja nadal dowiaduję się od rodziców o rzeczach, które robiłem, ludziach których poznałem i miejscach, w które odwiedziłem, kiedy byłem mały… no, po prostu mniejszy… a których ni wuja (ładnie pasuje tutaj ten “wuj”, prawda?) nie pamiętam.

I dowiedział się pan, dlaczego rodzic był skłócony ze swym brate

m?

Pochodzenie rodzica, jako próba uniknięcia powtórzenia, jest jasne i szlachetne, niemniej brzmi w tym kontekście nienaturalnie

 

A mnie się wydaje, że na początku XX wieku było jak najbardziej na miejscu.

 

Toż to ponad trzysta mil

Trzysta mil w USA jest zaskakującą odległością? 

 

W jednej z pierwszych dekad dwudziestego wieku, kiedy samochody były niewiele szybsze od furmanki z gnojem, kolej chyb wciąż jeszcze wędziła pasażerów, na Zachodzie za sto dolców można było kupić przyzwoitą posiadłość (być może wcale teraz nie zmyślam, choć to może już jednak nie te czasy), to, moim zdaniem jednak kawałek, tym bardziej, jeśli jedzie się tylko po to, żeby przywitać się z bandą obcych ludzi i posłuchać przestarzałych o kilkadziesiąt lat ploteczek.

jakąś inną swoją rodzinę

Można mieć nie swoją?  Bo, że nieoswojoną, to jasne ;)

 

Tutaj, generalnie, kumam o co Ci chodzi. Ale rozważmy. Uważam, że można, czemu nie. Na przykład można posiadać rodzinę przyszywaną (adopcja, przywłaszczenie przez zasiedzenie, takie tam). W tym kontekście: Można mieć inną rodzinę niż “ja”. Powiedzmy, że stryjo miał żonę, ona miała siostrę. Już jest rodzina stryja inna niż ja. Jakby jednak nie było, zarzut Twój dotyczy wypowiedzi posiadającej własną osobowość, historię, umiejętności – w tym lingwistyczne – wykształcenie i szereg innych cech, więc, prawdę rzekłszy, nie ma merytorycznie głębszego sensu, bo właśnie takimi zabiegami buduje się daną postać. Jaki sens miałoby napisanie opowiadania, w którym wszyscy bohaterowie mówią regulatorsko wręcz poprawnie, a przez to monotonnie i bezosobowo? Może jako eksperyment, ale poza tym?

Ocknąłem się jakiś czas później,

Serio? Nie wcześniej?

 

Serio, serio.

pogrążając się we własnych, niewesołych myślach.

Wracamy do tematu  o własności… Czy myśli mogą być nie swoje (no chyba , że nieswoje)

 

Jak wyżej + stwierdzenie, że zwrot ów jest tak spopularyzowany, że zasadniczo byłbym skłonny uznać go za regułę językową. W dodatku zupełnie, wg mnie, uzasadniony w kontekście, nazwijmy to, “myśli wspólnych”, czyli omawiania zagadnienia dotyczącego wszystkich zainteresowanych. Powiedzmy, że planujemy napad na bank. Mamy więc wspólną ideę, wspólny cel, wspólny plan do opracowania i zrealizowania, ale Ty, zamiast skupiać się na tym wspólnym celu, uciekasz myślami do garderoby pewnego komiwojażera (nie pytam po co). I w takim kontekście nie zawaham się tych myśli nazwać Twoimi własnymi właśnie.^^

Podczas gdy lekarz, gburowaty starzec, wyraźnie niezadowolony, że go obudzono w środku nocy, czyścił mi rany i zakładał szwy, nie wykazując się przy tym nawet odrobiną delikatności (…)wymuszając na doktorze, by pozwolił mi zostać w szpitalu aż do rana

To się niestety nie trzyma kupy nawet jak na obecne standardy za oceanem. A krążymy, jak sądzę, w początkach XX wieku i nieopodal Billy the Kida– nasz bohater, pozbawiony portfela, otrzymuje bezpłatną pomoc lekarską i domaga się, by zostać na noc w szpitalu, gdzie rano otrzymuje śniadanko… cóż, chyba zbyt piękne :)

 

Bohater niczego się nie domaga. Dzielny przedpotopowy milicjant wyświadcza mu tę przysługę. A idę o zakład, że przed potopem z milicją człowiek wdawał się w dyskusje jeszcze mniej chętnie niż dzisiaj. Nawet, jeśli był piernikiem w kitlu. Zresztą bezinteresowna dobroczynność podobno istniała zawsze, szczególnie w wydaniu przedstawicielek płci pięknej (tu już celuję konkretniej w śniadanie).

wołać na nich <starców>, by chwilę zaczekali

Nawet jako archaizm w mojej opinii nieco razi…

 

Dla mnie to nie jest archaizm. I absolutnie nie razi. Ale ja jestem z dziwnej wioski gdzieś w górach. I być może faktycznie się to w tym momencie na mnie mści.

Collins w ręce trzymał jakąś niewielką paczuszkę owiniętą w szary papier – jak się domyśliłem, mój spadek.

Trochę trwało, nim rozszyfrowałem całą intrygę. Na szczęście bohater był bystrzejszy

 

Na szczęście.

 

tą łachudrą i dopadnę ją

Nie lepiej: Tym łachudrą i dopadnę go

 

Szczerze mówiąc, może tak, może nie, może prrrrr…, kto to wie? Ja w każdym razie użyłbym formy “dopadnę/widziałem/cośtam tą łachudrę”

Collins mocniej ścisnął paczkę, ale posłusznie ruszył, gdy jeden z Czarnych położył dłoń na jego ramieniu. Cała czwórka odwróciła się plecami do dworca i ruszyli w moją stronę

Ścisłe określenie liczby obracających się jest ryzykowne, bo zakłada, że nikt z grupki akurat nie stał już w tej pozycji

 

Punkt dla Ciebie. Jeszcze pisiąt i otrzymasz bonus w postaci uścisku dłoni sekretarki prezesa.

Nagle, z jakiegoś powodu zaczęli rozpinać swoje płaszcze. Kiedy rozchylili ich poły, Collins zaczął krzyczeć.

:D :D :D

Przepraszam, nie mogłem się powstrzymać… No, ale miało być strasznie. Jest strasznie :D

 

Czuj się rozgrzeszony. Ale na wszelki wypadek może skonsultuj swoje skojarzenia z kimś, kto ma doktorat z psychologii (i podziel się wynikami, bo mnie też mogą się przydać).

 

 

A jednak to właśnie zbytnia skrupulatność, choć tak podziwu godnie precyzyjna (…) Sam piszesz we wstępie – Lovecraft – jest, grozy – brak.

 

Dziwne, bo mógłbym przysiąc, że zaznaczałem, iż to w właśnie totalna improwizacja w klimatach, które dla mnie z grozą nie mają nic wspólnego, więc ja też się na nią nie siliłem.

 

 

Mam też w wrażenie, że założenia konkursu podkreślały jego, Lovecrafta, zdolność do stworzenia klimatu grozy. Jeśli tak, to niestety, trochę się z nimi minąłeś…

A ja mam coś silniejszego niż wrażenie, że Dj napisał tak:

(cytat z regulaminu)

tematyka: pokażcie mi, że można napisać coś inspirowanego Lovecraftem co nie będzie jedną wielką, oślizgłą macką. Klimat tajemniczej grozy, Cthulhu niekoniecznie musi się objawić, hasło “macka” traktujcie jako bardzo ogólną wskazówkę.

 

Niezależnie od tego, jak tam sobie liczysz to i owo – tęskniłem.

 

Peace!

 

EDITH II: (by nie mnożyć sztucznych bytów):

 

Fifi,

jak na tekst wydyszany, moje możliwości i brak opieki Reg, wyszło i tak zdumiewająco nieźle. Ale to zasługa Gravelki.

Loża (chyba) i Arkham jako takie, to elementy wyniesione z prozy H.P. Lovecrafta, więc odpowiedzi musisz szukać tam. Ja mogę odesłać Cię tylko do mojego pierwszego komentarza, w którym już poruszałem temat Loży i jej enigmatycznej roli i opisów. Co do paczki, to ja też bym zastanowił się tysiąc razy, zanim podjąłbym decyzję, czy ją otworzyć, a potem pewnie i tak bym tego nie zrobił. Jestem szalony, a nie głupi. Nie ukrywam też, że pozostawienie tego elementu w sferze tajemnic było jak najbardziej celowe. Nie liczę, że powtórzę sukces walizki Marceliusa Wallacea, ale na jakieś +1 do tajemniczości miałem cichą nadzieję.^^

No cóż, z brakiem biblioteki jak z brakiem tlenu… na marsie. Byłoby miło jechać tam na wakacje i bez skrepowania mieszać gazy, ale jakoś da się przeżyć bez tej opcji.

 

Blackburnie,

na krótki, konkretny komentarz będzie krótka, konkretna odpowiedź:

Dzięki i zacieszam!

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Zupełnie nie rozumiem , Cieniu, dlaczego moją opinię nazywasz “zemstą”

 

Po prostu obiektywnie napisałem to, co myślę, wkładając sporo pracy.

Prim "Corcoran" Chum

Primie,

zupełnie żartobliwie, nie gryź się tym.

 

P.S.

Odpowiedzi dla Gravel, Fifi i Blecka wtopione w komentarz poprzedni. Porządek musi być.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Nie gryzę się…(jak widać na awatarze)

Cieszę się, że mogłem pomóc ;)

 

Prim "Corcoran" Chum

Widać, niestety, wielki pośpiech z jakim pisałeś, a i kolano odcisnęło się na opowieści. Dostrzegam też łebki, po których jest zakończenie – najprostsze z mogących przyjść do głowy i mało satysfakcjonujące. Aż żal, bo gdybyś choć trochę dopracował opowiadanie, mogłoby to być całkiem zajmujące czytadło, świetne jako lektura przed snem. ;-)

Mimo to Spadek czytało się całkiem nieźle. Cień właściwego klimatu snuł się między wierszami, udatnie towarzyszyła mu zagadka tajemniczej spuścizny. Szkoda tylko, że nic nie zdołało mnie przestraszyć.

Może dlatego, że i ja należę do Loży…

 

przez nie­do­pa­trze­nie znaj­dziesz się na uli­cach tego dziw­ne­go mia­sta… – Raczej: …nie­o­pa­trznie znaj­dziesz się na uli­cach tego dziw­ne­go mia­sta

 

– Po­nie­waż… wuj tak na­praw­dę był bie­da­kiem… – – Po­nie­waż… stryj tak na­praw­dę był bie­da­kiem

 

Pró­bo­wa­łem go prze­pro­sić, ale nie byłe w sta­nie… – Literówka.

 

po­zwo­li­łem się więc pro­wa­dzić tam, gdzie ofi­cer uznał za sto­sow­ne mnie za­brać. – …po­zwo­li­łem się więc pro­wa­dzić tam, dokąd ofi­cer uznał za sto­sow­ne mnie za­brać.

 

Wtedy też zo­rien­to­wa­łem się, że znik­nę­ło do­słow­nie wszyst­ko, co mia­łem w po­sia­da­niu… – Masło maślane. Posiadać, to mieć, więc: …znik­nę­ło do­słow­nie wszyst­ko, co mia­łem… Lub: …znik­nę­ło do­słow­nie wszyst­ko, co po­sia­da­łem

 

Zo­sta­ły mi tylko ubra­nia, które mia­łem na sobie… – Ubrania wiszą w szafie, leżą w szufladach. To, co w danej chwili mamy na sobie, to ubranie.

 

jeśli moja część spad­ku po wuju była co­kol­wiek warta. – …jeśli moja część spad­ku po stryju była co­kol­wiek warta.

 

po­czu­łem, że w środ­ku znaj­du­je się inny jesz­cze jakiś pa­pier. Na­tych­miast od­ga­dłem, co to może być i serce za­bi­ło mi moc­niej. Wy­ją­łem pa­pier ostroż­nie… – Powtórzenie.

Proponuję w ostatnim zdaniu: Wy­ją­łem go ostroż­nie…

 

Po­sta­no­wi­łem zatem, że po­dą­żę za ła­chu­drą i do­pad­nę … – Łachudra jest rodzaju męskiego, więc: …po­dą­żę za tym ła­chu­drą i do­pad­nę go

 

nagle tknię­ty bar­dzo złymi prze­czu­cia­mi. – Wydaje mi się, że miewamy przeczucie, nie kilka przeczuć, szczególnie nagle, jak w tym przypadku.

Proponuję: …nagle tknię­ty bar­dzo złym prze­czu­ciem.

 

że da się pan za­pro­sić na skrom­ny po­czę­stu­nek zor­ga­ni­zo­wa­ny na część pań­skie­go wuja w skrom­nej sie­dzi­bie na­szej Loży. – Mam wrażenie, że imprezę na czyjąś cześć, organizuje się za życia fetowanego. W tym przypadku właściwiej byłoby:…że da się pan za­pro­sić na skrom­ny po­czę­stu­nek ku czci/ czczący pamięć pań­skie­go stryja, zorganizowany w skrom­nej sie­dzi­bie na­szej Loży.

 

Jedno było pewne ponad wszel­ką wąt­pli­wość: gdzie­kol­wiek ci lu­dzie pro­wa­dzi­li Johna… – Jedno było pewne ponad wszel­ką wąt­pli­wość: dokądkolwiek ci lu­dzie pro­wa­dzi­li Johna

 

John stał spłasz­czo­ny pod ścia­ną za­my­ka­ją­cą za­ułek… – Co to znaczy, że był spłaszczony?

Proponuje: John stał, przylgnąwszy/ przywierając do ściany zamykającej za­ułek

 

Czar­ni oto­czy­li go mil­czą­cym pół­ko­lem… – Raczej: Czar­ni, milcząc, oto­czy­li go pół­ko­lem

 

bie­dak szar­pał się w kon­wul­sjach i w de­spe­ra­cji dra­pał pa­znok­cia­mi wil­got­ne cegły. – Skoro biedaka otaczali Czarni, osłaniając go rozpiętymi płaszczami, to jak Philip mógł dostrzec, że Collins drapie cegły?

 

W kilku krót­kich pod­sko­kach do­bie­głem do nich… – Wolałabym: W kilku krót­kich susach do­bie­głem do nich

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Awatar masz taki, że nic, tylko drapkać za uszkami. I też się cieszę, że mogłeś – a przede wszystkim chciałeś – pomóc.

Bardzo Ci przeto dziękuję za Twój czas, pracę i chęci. Doceniam to.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Nie ma za co :)

Wszelkie podziękowania przekierowuję ku Tytance,  czyli Sami Wiecie Komu :D

 

Prim "Corcoran" Chum

Naprawdę, można w takich okolicznościach nie otworzyć paczki? Ludzie są dziwni… Liczyłabym na znalezienie jakichkolwiek informacji. Skoro stryjek zapisał paczkę bohaterowi, to czegoś się po nim spodziewał, jakoś się do tego przygotował.

Babska logika rządzi!

Jest i Reg!

Mówiłem, że lista zarzutów będzie długa? Mówiłem! Jednak, o dziwo, z częścią z nich czuję się zmuszony polemizować:

 

Na pierwszy ogień pójdzie “wuj”, którego najczęściej mi wytykasz.

Wg słownika PWN:

brat ojca – stryj (często nazywany też wujem)

Wg Wikipedii, która powołuje się na Słownik mitów i tradycji kultury, Kopalińskiego:

 

Współcześnie wobec brata ojca częściej używa się określenia wujek / wuj.

Dla mnie osobiście ten zamiennik też jest zupełnie naturalny i prawidłowy.

 

 

przez niedopatrzenie znajdziesz się na ulicach tego dziwnego miasta… – Raczej: …nieopatrznie znajdziesz się na ulicach tego dziwnego miasta

 

Raczej nie. :) Obecna wersja podoba mi się o wiele bardziej.

 

– Ponieważ… wuj tak naprawdę był biedakiem… – – Ponieważ… stryj tak naprawdę był biedakiem

 

Jak wyżej.

 

Próbowałem go przeprosić, ale nie byłe w stanie… – Literówka.

 

Jesteś klasą sama w sobie. Dziękuję.

 

pozwoliłem się więc prowadzić tam, gdzie oficer uznał za stosowne mnie zabrać. – …pozwoliłem się więc prowadzić tam, dokąd oficer uznał za stosowne mnie zabrać.

 

Ja tu błędu w ścisłym tego słowa znaczeniu nie widzę, ale “dokąd” faktycznie brzmi lepiej.

 

Wtedy też zorientowałem się, że zniknęło dosłownie wszystko, co miałem w posiadaniu… – Masło maślane. Posiadać, to mieć, więc: …zniknęło dosłownie wszystko, co miałem… Lub: …zniknęło dosłownie wszystko, co posiadałem

 

To, na ile się orientuję (i co przed chwilą sprawdzałem) też nie jest błąd, tylko zwrot po prostu nieładny (zbyt formalny). Niemniej rozpowszechniony, a przy tym jakby pasujący do postaci . Nic, będę się tym martwił, za rok, kiedy Dj rozwiąże konkurs^^.

Generalnie ciężko znaleźć jakiekolwiek sensowne informacje w tej materii. Ja dopatrzyłem się tylko informacji w Encyklopedii WIEM (niemniej jednak zagadnienie opracowane przy współpracy z PWN).

 

Zostały mi tylko ubrania, które miałem na sobie… – Ubrania wiszą w szafie, leżą w szufladach. To, co w danej chwili mamy na sobie, to ubranie.

 

To ma sens.

 

jeśli moja część spadku po wuju była cokolwiek warta. – …jeśli moja część spadku po stryju była cokolwiek warta.

 

jw.

 

 

poczułem, że w środku znajduje się inny jeszcze jakiś papier. Natychmiast odgadłem, co to może być i serce zabiło mi mocniej. Wyjąłem papier ostrożnie… – Powtórzenie.

Proponuję w ostatnim zdaniu: Wyjąłem go ostrożnie…

 

dziękuję

 

Postanowiłem zatem, że podążę za łachudrą i dopadnę … – Łachudra jest rodzaju męskiego, więc: …podążę za tym łachudrą i dopadnę go

 

Dobra, macie rację – rodzaj męskoosobowy.

 

nagle tknięty bardzo złymi przeczuciami. – Wydaje mi się, że miewamy przeczucie, nie kilka przeczuć, szczególnie nagle, jak w tym przypadku.

Proponuję: …nagle tknięty bardzo złym przeczuciem.

 

A dla mnie dużo bardziej swojski jest zwrot “mam złe przeczucia”. Prawdę mówiąc, liczba pojedyncza jest mi zasadniczo zupełnie obca.

 

że da się pan zaprosić na skromny poczęstunek zorganizowany na część pańskiego wuja w skromnej siedzibie naszej Loży. – Mam wrażenie, że imprezę na czyjąś cześć, organizuje się za życia fetowanego. W tym przypadku właściwiej byłoby:…że da się pan zaprosić na skromny poczęstunek ku czci/ czczący pamięć pańskiego stryja, zorganizowany w skromnej siedzibie naszej Loży.

 

Naprawdę tak to ująłem. W dodatku używając słowa “CzĘść”? Ech…

 

Jedno było pewne ponad wszelką wątpliwość: gdziekolwiek ci ludzie prowadzili Johna… – Jedno było pewne ponad wszelką wątpliwość: dokądkolwiek ci ludzie prowadzili Johna

 

jw.

 

John stał spłaszczony pod ścianą zamykającą zaułek… – Co to znaczy, że był spłaszczony?

Proponuje: John stał, przylgnąwszy/ przywierając do ściany zamykającej zaułek

 

Nigdy nie przypłaszczałaś się do ściany, żeby, na przykład, przepuścić kogoś w gęstym tłumie? Niemniej faktycznie przywieranie brzmi lepiej.

 

Czarni otoczyli go milczącym półkolem… – Raczej: Czarni, milcząc, otoczyli go półkolem

 

Jak dla mnie tak jak jest, jest dobrze. Ot, figura retoryczna jak wiele innych.

 

biedak szarpał się w konwulsjach i w desperacji drapał paznokciami wilgotne cegły. – Skoro biedaka otaczali Czarni, osłaniając go rozpiętymi płaszczami, to jak Philip mógł dostrzec, że Collins drapie cegły?

W sumie dobre pytanie. No cóż, widocznie po prostu nie zasłaniali całego widoku, a może Phil dostrzegł to między ich głowami. Lub po prostu usłyszał.^^

 

W kilku krótkich podskokach dobiegłem do nich… – Wolałabym: W kilku krótkich susach dobiegłem do nich

 

Też bym wolał…

 

Co do nieudanego straszenia…

Może dlatego, że i ja należę do Loży…

^^

 

Ale to chyba jednak nie to. Powtórzę po raz kolejny – nie miałem w ogóle w planach straszenie, bo to byłoby sprzeniewierzenie mojemu postrzeganiu opowiadań Lovecrafta, a więc – poniekąd – świadome wyłamywanie się z założeń konkursu. Ergo – błąd.

 

Zakończenie natomiast… Wcale nie jestem pewien, czy bym je zmienił, gdybym miał więcej czasu na przemyślenia. Za to gdybym miał więcej miejsca – kto wie, kto wie? Choć w sumie takie mi pasuje do Lovecrafta.

 

Dzięki Ci, Pani, za wizytę i łapankę.

 

Kłaniam się.

 

Fifi,

fakt, ludzie są dziwni. Ale fakt, że po takiej akcji ktoś boi się zgłębiać tą tajemnicę mnie jakoś specjalnie nie dziwi. Zresztą jest sygnał, że facet powoli się łamie…

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Ja też popieram nie zmienianie końca opowiadania. Pasuje ono, jak ulał do stylu Lovecrafta. Po za tym, zakończenie jest bardzo klimatyczne i świetnie nawiązuje do początku, łącząc opowiadanie doskonałą klamrą samospełniającej się przepowiedni. No i Wielki L. sam (o ile dobrze pamiętam) stosował podobny środek stylistyczny.

Cieniu, zawsze wiedziałam, że brat taty, to stryj, a brat mamy, wuj. Nic nie poradzę, że jestem przywiązana do tych określeń, precyzyjnie mówiących kto jest kim dla kogo. Zdaję sobie sprawę, że dla młodszego i jeszcze młodszego pokolenia takie drobiazgi już nie mają żadnego znaczenia. Boli mnie to, ale wiem, że na pewne sprawy nie mam najmniejszego wpływu.

Co do pozostałych uwag, powtórzę po raz już nie wiem który – Cieniu, to jest Twoje opowiadanie, a moje propozycje są zaledwie sugestiami. Nie musisz z nich korzystać. Tylko i wyłącznie Ty wiesz, co chciałeś napisać i jakich słów użyć, by opowiadanie prezentowało się jak najlepiej. Będę niezmiernie zadowolona, jeśli skorzystasz choćby z jednej podpowiedzi, zrozumiem, jeśli pozostaniesz przy własnej wersji.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Z jednej strony, w czasach, kiedy opowiadanie się dzieje, jeszcze przywiązywano sporą wagę do rozróżniania ludzi w rodzinie. Z drugiej natomiast, chyba nie w Ameryce. Mam wrażenie, że angielski w ogóle nie zna pojęcia stryja, wujenki i innych pociotków…

Babska logika rządzi!

Dinos,

biorąc pod uwagę wszystkie Twoje spostrzeżenia, komentarze i rady, jakich udzielałeś Naz w wątku konkursowym, w moim osobistym mniemaniu urosłeś do rangi jeśli nie eksperta (choć w sumie czemu nie?), to z pewnością znawcy tematu. A kiedy ekspert i znawca mówi, że zakończenie jest takie jak trza, to ja się wyzbywam wszelkich wątpliwości. Dziękuję.

 

Reg, Finko

Ten tam słownik Kopalińskiego, do którego się odwoływałem, został wydany w rok po tym, jak się urodziłem, więc, jakby na to nie spojrzeć, w moim osobistym “od zawsze” stryj wujowi tożsamy. Co więcej, w moich stronach określenie “stryj” występuje tylko w pewnym przysłowiu traktującym o broni białej i obuchowej. Nigdy – jak słowo daję – nie słyszałem, by ktoś użył “stryjaszka” w mowie potocznej i codziennej. Bracia mojego taty – a jest tego trochę – tak jak i mamy od zawsze byli po prostu wujkami. Co ciekawe, nawet trudno to traktować jako regionalną fanaberię, bo tatuś urodził się na Lubelszczyźnie, a większą cześć młodości spędził gdzieś na Pomorzu. Nim poznał moją mamę i przeniósł się na Żywicczyznę, kilka lat mieszkał na Górnym Śląsku. Taki Powsinoga. Jego rodzina – rodzice i rodzeństwo, niemal w komplecie przeszli tą samą drogę, z tym tylko, że większość ostała już w Rudej Śląskiej i okolicach, a jedna osoba osiadła w końcu w Rzeszowskiem. Pomijając wniosek, że wieczne swędzenie stóp mam widać w genach, istotne jest jeszcze coś innego – “Stryja” w tej kotłowaninie narzeczy nadal nie znajdziesz. Nie przyjechał do mnie ani ze Wschodu, ani z Północy ani ze Śląska. Wcięło gościa.

Tak więc masz, Regulatorzy rację – język jest żywy, wciąż się zmienia i rozwija.

W angieslim chyba faktycznie jest tylko uncle (zazwyczaj Ben :) i aunt, ale że nasz język na szczęście (hmmmm…) jest bogatszy i ciekawszy, więc można szaleć z synonimami.

 

I oczywiście, że skorzystam z wielu – większości – podpowiedzi, sugestii i poprawek, które mi zaproponowałaś. Bo są dobre. Wdaję się więc w polemikę dlatego, że z mądrym dyskutować to czysta przyjemność; pozwala mi się sprawdzić, a także uczyć i rozwijać. Zmusza do myślenia.

Zatem jeszcze raz z serca dziękuję Tobie, Corcoranowi i wszystkim, którzy znaleźli czas i chęci, by tu zajrzeć i sponiewierać mi mózg.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Cieszę się, Cieniu, że na coś tam się przydałam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

To ja wtrącę tylko trzy grosze do kwestii powinowactw. Jasne, że historycznie stryjwuj to kompletnie co innego. To są stare określenia, z czasów, gdy zasadnicze znaczenie miało, czy dziedziczysz po mieczu, czy po kądzieli i obie linie pokrewieństw miały osobną nomenklaturę. Niestety, większość z tego słownictwa zaczynała ginąć już dawno. Kto dziś pamięta snechę, nieściorę, no może jeszcze świekrę, ale raczej nie w żywym użyciu. Na tym tle stryj i tak ma się najlepiej, ale Cieniu wykazał, że i tak traci autonomiczne znaczenie, a tak po prawdzie to wychodzi z użycia. Z tego co wiem, jedynie w Polsce środkowej, a w szczególności na Mazowszu, rozróżnienie stryjwuj jest jest celebrowane. Stąd i nie dziwota, że Reg wnosiła protest. Zapewne odgrywa tu rolę i geografia i rocznik (Reg wybacz tę ostatnią uwagę). Ze swojego doświadczenia dodam, że zdarzało mi się słyszeć określenie stryj zarówno w Beskidzie jak i na Podhalu. Przy czym używały go bądź osoby starsze, bądź mniej leciwi przedstawiciele rodzin wielopokoleniowych, mieszkających wspólnie – innymi słowy zapożyczały od starszych. Na podobnej zasadzie w rodzinie mojej żony funkcjonuje określenie stryjenka, ale jedynie w odniesieniu do jednej, konkretnej osoby.

W tym kontekście ciekawa może być lektura pozycji "Stryj, wuj, swak" w dialektach i historii języka A. Obrębskiej z 1929 r. Pokazuje, że stryjwuj (w nieco różnych odmianach, jak np. uj, czy stryja) występuje na terenie całej Polski. Jednak już wówczas autorka odnotowuje obszary, gdzie stryj zanika, chociażby Kępno, na zachód od Wrocławia, czy Kaszuby, z drobnymi wyjątkami (np. okolice Wejherowa).

Dobra, już nie męczę. Ale na marginesie. Może jednak warto, gdy jest okazja, chodzić pod prąd tendencji upraszczania języka i w tekstach, które piszemy przywoływać tego typu smaczki? Trochę mnie, przeraża, gdy młodzież z pokolenia mojej starszej córki (19 lat) bierze do ręki, wydawałoby się prosty tekst i stwierdza, że były tam słowa, których nie zna. Ostatnio okazało się, że takimi przypadkami są scheda oraz wolumin. Nie wspomnę, że kilka dni temu, widząc reakcję mojej latorośli na pewien fragment programu w TV, zrobiłem sondę wśród jej znajomych na temat takiego oto zdania: Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj. I z przerażeniem stwierdziłem, że większość patrzyła na mnie cokolwiek dziwnie. Nie wiem, czy powinienem wspominać, że ukończyli jedno z lepszych krakowskich liceów…

Matko, ale offtop walnąłem. Cieniu, sorrki, jak coś to mogę wpis przesunąć do Wygibasów… 

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Reg, znalazłaś receptę na szczęście i konsekwentnie ją realizujesz. Brawo Ty.

 

Krzychu, nigdy mnie nie przepraszaj za szerzenie wiedzy i mądrości na moim terenie. Ani gdziekolwiek indziej. Myślę, że warto by przenieść Twoją wypowiedź do wygibasów, bo tam też się z pewnością odnajdzie, ale na zasadzie kopiuj-wklej, bez wycinania stąd.

 

Generalnie, po Twojej wypowiedzi nasunął mi się jeden ciekawy (acz znów nieoryginalny) wnioseczek: fantasy w dzisiejszych czasach, prócz roli czysto rozrywkowej, coraz bardziej przejmuje też i te edukacyjną i kronikarską. Abstrahując już od wujów i stryjów, tak sobie dumam, że wiele słów i zwrotów, które niewątpliwie warto zachować przy życiu (ot choćby wolumin) – choćby właśnie po to, by język nie ubożał – dzisiaj spotkać można właściwie dzisiaj już tylko w utworach fatasy i historycznych. Ale że tych drugich jest zdecydowanie mniej, a przy tym popularność ich raczej znikoma, to jednak misja zachowania językowego dziedzictwa spoczywa na naszych barkach.

 

Odnośnie chodzenia pod prąd tendencjom ujednolicającym koligacje, to jak najbardziej, ale z głową – ergo, tak żeby było widać w tym wszystkim świadomy zamysł i by czemuś to wyraźnie służyło. W przypadku powyższego tekstu, obawiam się, efekt byłby jedynie taki, że czytelnik mój uznałby, iż nie znam znaczenia słowa “synonim”.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Odnośnie chodzenia pod prąd tendencjom ujednolicającym koligacje, to jak najbardziej, ale z głową – ergo, tak żeby było widać w tym wszystkim świadomy zamysł i by czemuś to wyraźnie służyło. W przypadku powyższego tekstu, obawiam się, efekt byłby jedynie taki, że czytelnik mój uznałby, iż nie znam znaczenia słowa “synonim”.

Nie starałem się namawiać Cię do jakichkolwiek zmian w tekście. Natomiast czytelnik, jak to czytelnik, chadza własnymi drogami. A że multiplikatywny on jest, i tym samym posiada nieskończoną mnogość gustów, pomysłów na interpretacje i innych gadżetów służących utrudnianiu życia biednych autorów, więc możesz być pewien, że tenże uzna: że nie rozróżniasz wujka od stryjka (a wszyscy wiedzą, że to nie to samo), że świetnie posługujesz się synonimami (przecież wujek i stryjek to to samo), że nie ma pojęcia o czym ta cała rozmowa – a to wszystko uzna jednocześnie. Cholerka, właśnie próbowałem odebrać Ci palę pierwszeństwa w konkurencji na najdłuższe zdanie, ale nie powiodło mi się ;-) 

 

Edit: Posłuchałem Cię i przekopiowałem wpis do Wygibasów.

"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski

Nudne i przegadane, taka niestety jest moja opinia.  W ogóle nie kojarzy się z Lovecraftem, raczej z pulpowym horrorem tamtych czasów. Poza tym ci konstable, sir Beckett – jakby akcja działa się w Anglii, a nie w Nowej Anglii. No i nie wiem, co to jest “robaczy pancerz”.

Hej, dzięki za wizytę. Z gustami nie dyskutuję, bo to już nie wchodzi w zakres kompetencji twórcy. Przykro mi, że Cię rozczarowałem, ale – prawdę mówiąc – nie jestem tym zaskoczony, bynajmniej. Zresztą powoli wchodzi mi to chyba w krew…

 

Co do konstabli natomiast, to urząd ten do tej pory istnieje w większości stanów USA. Generalnie dzisiaj funkcje i zakres uprawnień konstabli jest zgoła już inny, niemniej w “czasach lovecraftiańskich”, na ile się orientuję, odpowiadał on temu, co przedstawiłem w tekście. Odnośnie zwrotu “sir”, to – tu też polegam na własnej pamięci i skojarzeniach (ale jestem co do nich w miarę przekonany) – w tamtych czasach tytułowało się jeszcze w ten sposób ludzi o, nazwijmy to, wyższej pozycji społecznej.

 

Dzięki za wizytę i komentarz.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

przeczytane :)

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Współczująco.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Płynnie się czytało, gładziutko. Klimat, moim zdaniem, bardzo blisko Lovecrafta. Szczególnie podobała mi się pierwsza część z soczystą narracją i rosnącym napięciem. Potem jednak za szybko się to wszystko rozwiązało, za łatwo poszło znokautowanie robali no i urwało się tak jakby. Niby domkniecie fajne, ale rzeczywiście dziwi, że bohater tej paczki nie otworzył. Wręcz sądzę, że otworzył, tylko postanowił o tym nie opowiadać, co jest z jego strony wielce niemiłe :P

W ogólności jak dla mnie – fajne :)

Litrówki, inne niedoróbki – już ci wytknięto.

 

Lektura przyjemna, acz nie pozbawiona błędów i z nieco rozczarowującym finałem.

 

Utrzymujesz pewien sznyt powieści niesamowitej pomieszanej z rekwizytorium powieści groszowej, całkiem udanie. Czytałem bez bólu, a że wiem, na co cię stać w kwestii długości zdań, to stwierdzam, że narzuciłeś sobie niezły kaganiec na chmurę ;-) Stylizacja nienachalna, choć obecna (rozbudowana narracja, piętrowe zdania). Również rozbawiła mnie scena z dżentelmenami rozchylającymi płaszcze, ale skręt do ‘weird tale’ zaraz potem naprostował tę reakcję…

Masz dar płynnego przedstawiania historii, udało ci  się też uniknąć rozdmuchanego wstępu i konsekwentnie prowadzisz fabułę – to wszystko sprawia, że najpewniej większość czytelników HPL z zaciekawieniem dotrze do końca twej opowieści nie mamrocząc pod nosem przekleństw na autora.

 

 

Z zarzutów:

– kolejne opowiadanie konkursowe kopiujące, a nie przetwarzające motywy HPL. Szczęśliwie, oparłeś się pokusie nadmiernej stylizacji, która moim zdaniem zamordowała kilka konkurencyjnych opowieści – “czyta się” dobrze;

– nie pojmuję, z jakiego powodu bohater, uwięziony w Arkham przez polującą na niego rasę Lovecraftowskich stworów, nie otworzył paczki. Jest to dla mnie tak gruba niedoskonałość, zwłaszcza, że ostatni akapit podkreśla upływ czasu, że aż bolesna.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

“(…)(choć teraz chyba zacznę, bo bandzioch mi się okrągli niestosownie^^)(…)”

 

HAHAHAHA…

 

Pit. Aż się specjalnie zalogowałem.

 

A co do opowiadania jest super, chociaż rzeczywiście brakuje tej grozy nie wiadomo skąd… To kiedy kolejna partyjka Horroru w Arkham? :D

Dobrze napisane. Przegadane w sam raz.

Lubię straszne miasteczka, pełne stworów. 

Wątek komiwojażer/spadek/podszywanie się – skądś znam. Chyba, że to deja vu.

Niestety zakończenie rozczarowuje, porządnie.

Tajemniczość paczki byś osiągnął, gdybyś choć słów kilka więcej o niej nadmienił. Choćby skrzynka, pudełko z symbolami, którego otworzyć nasz bohater nie zdołał. Albo coś co powoduje cokolwiek dziwnego. A paczka, którego jedyną zaletą jest zainteresowanie stworów (nie znamy ich motywów, poza tym, iż najpierw zabijają a pudełko odkładają), a sam bohater nie spojrzał do środka – mało.

Opis potyczki nieprzekonujący, podobnie jak odczucia bohatera podczas pierwszego spotkania z zamaskowanymi płaszczami.

 

Ignorancja to cnota.

Zaległości, zaległości…

Dzięki, Katastrofie, żeś mi przypomniał o tym tekście. Za wizytę, ocenę i opinię również bardzo dziękuję.

Całą resztę natomiast najpierw przeproszę, a dopiero potem będę się kłaniał. Jeśli poczuliście się olani, to zapewne macie rację. W ramach obrony koniecznej mogę zapewnić tylko, że premedytacji w moim zaniechaniu nie uświadczycie.

Werwenko, Psycho, R-Chee – zbiorcze dla Was podziękowania za czas i odzew. Oraz, rzecz jasna, osobny bukiet ciepłych myśli dla miłej pani w zamian za głos do biblioteki.

 

Co do tej nieszczęsnej paczki, zwyczajnie zabrakło mi już czasu (bo miejsce bym znalazł) na jedno, dwa zdania o jej właściwościach i o tym, jakie uczucia ona wywołuje w bohaterze. Albo po prostu mi to umknęło. Próbowałem jakoś ratować się podkreśleniem strachu w finale, ale – jak widać – dałem dupy po całości. Teraz trochę boli, ale w sumie da się z tym żyć.

 

Zasadniczo jury w komplecie już przebrnęło przez niniejszy tekst, więc mogę chyba powoli zacząć sumować Wasze uwagi i robić z nich użytek.

I kiedyś pewnie to zrobię.

 

Peace!

 

 

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Dużo niedopowiedzeń, ale to akurat siła tekstu. Wiem, że miało być w duchu Lovecrafta, ale opowiadanie wydaje mi się być za bardzo rozwleczone, a i fabuła jest bardzo pretekstowa. Tekst ratuje dobry warsztat, dlatego też przeczytałem bez przykrości :)

osobiście prozę Lovecrafta zawsze postrzegałem jako (…) z marginalną ilością klimatu

0.o

 

W Twoim tekście klimatu trochę jest (choć mniej niż w przeciętnym tekście Lovecrafta), fabuły niewiele, choć wystarczająco, żeby wciągnąć. Najbardziej spodobało mi się zakończenie – naprawdę odjechane. Może stać Cię, Cieniu, na lepsze teksty, ale ten jest całkiem przyzwoity.

Spóźnione, ale szczere (chyba powinienem sobie wpisać ten zwrot do sygnaturki:)

 

Belhaju, Zygfrydzie, dzięki Wam za opinie i bardzo się cieszę się, że opowiadanie się Wam się, mimo wszystko.

 

Peace!

 

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Nowa Fantastyka