
– Zbierajcie się – powiedziała Albinson, wchodząc do pomieszczenia. – Dostałam zgłoszenie o sforze bezpańskich w okolicach starej dzielnicy przemysłowej.
Mężczyźni, do tej pory wygodnie siedzący na kanapach, leniwie ruszyli się z miejsc. De Giralomo zgarnął ze stołu holokarty, nawet nie starając się ukryć ich przed wzrokiem przełożonej.
– Dużo ich? – spytał Hedlund.
– Nie mam dokładnych informacji. W razie czego weźcie ze sobą ostrą amunicję. Wolałabym nie zabijać, ale jeśli sytuacja was do tego zmusi, przymknę oko.
– Tak jest, szefowo.
– I uważajcie na siebie. Stężenie smogu wynosi ponad osiemdziesiąt procent, jest słaba widoczność. Nie chcę, żeby któremuś coś się stało. Zwłaszcza tobie, Zoet. – Albinson spojrzała na najmłodszego z mężczyzn.
– Nic mu nie będzie. – Hedlund zaśmiał się tubalnie. – No, chłopcy, zapowiada się ciekawy wieczór.
***
Mężczyźni zeszli na parter. Założyli kombinezony, maski, sprawdzili broń. Następnie załadowali się do h-trucka. Olbrzymia, wielokołowa ciężarówka z chrzęstem wytoczyła się z garażu.
Albinson miała rację, widoczność na zewnątrz była kiepska. Światło reflektorów i ledowych halogenów ledwo przebijało się przez gęstą zasłonę smogu. Powoli jechali przez uśpione miasto. Na ulicach nie było żywej duszy. Wszyscy mieszkańcy siedzieli skryci w megawieżach. Gigantyczne bloki-molochy były samowystarczalne. W każdym znajdowały się segmenty mieszkalne, biura, szklarnie, kluby, hotele, restauracje. Kiedy przebywanie na powierzchni bez maski groziło rakiem, astmą albo wypluciem płuc po kilku miesiącach, ludzie znaleźli sposób na przetrwanie. Całe życie skupiało się w megawieżach, a każda z nich stanowiła jakby osobną dzielnicę. Na ulice zapuszczały się jedynie ekipy sprzątające oraz robotnicy przemieszczający się do farm, hut, fabryk i kopalń znajdujących się poza miastem. Czasami pojawiały się też sfory bezpańskich.
W rejon starej dzielnicy przemysłowej dotarli po kilkudziesięciu minutach jazdy. Zza szyb straszyły ledwo widoczne w smogu kominy, ruiny zakładów przemysłowych i manufaktur. Zaparkowali przy placu na skraju opuszczonej fabryki stali.
– De Giralomo, wypuść drony. Musimy namierzyć bezpańskie – powiedział Hedlund.
– Się robi. – Mężczyzna uruchomił ekran sterowania. W dachu h-trucka uchylił się właz, przez który wyleciały dwa miniaturowe pojazdy zwiadowcze. Uniosły się nad terenem dzielnicy i rozpoczęły sondowanie.
Na ekranie zabłysło kilka jaskrawoczerwonych punktów. Drony, aby przebić się przez smog, musiały obserwować okolicę w podczerwieni.
– Są – ucieszył się de Giralomo. – Trzysta metrów na wschód od naszej pozycji, a druga grupa na południowym-zachodzie.
– Szykować się – zakomenderował Hedlund. – Brayford i Zoet na wschód, a ty idziesz ze mną.
De Giralomo wyłączył ekran, wziął broń i jeszcze raz sprawdził szczelność maski. Kiwnął głową na znak gotowości.
– Ruszamy!
***
– Zbliżamy się. – W słuchawkach Hedlunda rozległ się lekko zniekształcony głos Brayforda. – Przełączam na noktowizję. Cele w zasięgu strzału.
– Zaczynajcie.
W oddali rozbrzmiało kilka stłumionych wystrzałów. Jeden z bezpańskich zaskowyczał, inny zawył bezsilnie.
– Dwa cele trafione. Potwierdzam uśpienie.
– Dobrze. Kontynuujcie.
– Brayford z lewej…
– Strzelaj…
– Kurwa… zbliża się…
– Zoet!
– Aaaaa…
– Przełączam się na ostrą amunicję.
– De Giralomo, zajmij się tą grupką. Ja biegnę do nich.
Rozbrzmiały dwie krótkie serie. O wiele głośniejsze niż te z pocisków usypiających. W słuchawkach słychać było przerażony głos Zoeta:
– Kurwa, poharatał mnie! Ja pierdolę… to ugryzienie… czy pazury?!
– Trafiłem go. Leży…
– Kurwa, jak boli…
Hedlund podbiegł do mężczyzn. Zoet leżał na ziemi, trzymając się za ramię. Kombinezon miał rozdarty, z rany sączyła się krew.
– Co się stało? Mieliście uważać!
– Wyskoczył zza winkla. Nie widziałem go… – łamiącym się głosem tłumaczył chłopak. Zaczął wstawać, był roztrzęsiony, ledwo mógł się utrzymać na nogach.
– Wracaj do h-trucka. Trzeba opatrzyć ranę. Mogło wdać się zakażenie. Wścieklizna albo inne cholerstwo. Kto wie, co oni w sobie noszą. Ścierwa.
– Dopadłem jeszcze dwóch. – W słuchawce usłyszeli głos de Giralomo.
– W porządku. Ładować uśpionych do ciężarówki i spadamy stąd.
Podszedł do trupa bezpańskiego i przyjrzał mu się krytycznie.
– Jak myślisz, Brayford, czemu oni to robią?
– Nie wiem. Może nie podoba im się życie w megawieżach.
Wciąż otwarte oczy leżącego w stale powiększającej się kałuży krwi martwego człowieka wpatrywały się w stojących nad nim hycli.