- Opowiadanie: prosiaczek - Czas słowa

Czas słowa

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

gary_joiner, zygfryd89

Oceny

Czas słowa

Przeklęty ten, kto wie, że przeznaczona mu katedra, bowiem święte rzeczy jak żadne insze ścierają człowieka w proch.

Idąc po niewyraźnych śladach kół pozostawionych na cienkiej warstwie śniegu, dotarłam wreszcie do położonego na klifie miasta. Długa wędrówka pod górę niewysłowienie mnie zmordowała. Usiadłam na omszałym kamieniu, przystawiłam do sztywnych ust bukłak i wzięłam zachłanny łyk. Niepełny, gdyż woda właśnie się skończyła. Zrezygnowana, rzuciłam niezdatne naczynie w przykryte szadzią bierwiona. Zabolał mnie stłuczony bark. Miast załkać – co niechybnie uczyniłaby każda poślednia niewiasta – podniosłam się, otrzepałam płaszcz ze śniegu i krokiem pewnym a ostrożnym ruszyłam w stronę majestatycznej niegdyś bramy.

Pełne wyblakłych inskrypcji zbutwiałe drewno zdawało się stanowić portal do inszego świata. W pewnym sensie tak wyglądała prawda, bowiem dobrze pamiętam mnogość uczuć towarzyszących mi podczas wizytacji w kolejnych miastach i wioskach. Osobliwie fascynujące, iż będąc w podróży, niezmiennie miałam wrażenie, jakobym emocjonalnie usychała, gniła, karlała, tymczasem kiedy wkraczałam w zabudowania, odżywały bez mała zapomniane afekty.

Wierzeje były otwarte. Jak przeklęta izba przez dziurkę od klucza wyzierało z nich miasto. Nie wiedziałam, co znajdę po drugiej stronie, choć w istocie nie miało to znaczenia, gdyż akurat wybiła północ i zabił dzwon katedry, przypominając mi o nieuniknioności losu, o mej predestynacji, toteż ostatni raz rzuciłam przez ramię spojrzenie na mroczny starodrzew, a potem ma noga z twardej od mrozu ziemi trafiła na jeszcze twardsze kocie łby.

Nierówny bruk opustoszałego rynku otaczały ustawione jeden przy drugim domy, pomiędzy nimi zaś opadały i wznosiły się niemożebnie ściśnięte uliczki – bodaj jedna z nich musiała prowadzić do majaczącej hen daleko i zarazem posępnie górującej nad resztą miasta katedry. Wprzódy złożyłam żarliwie obietnicę. Jaką? Komu? Nieważne, nieważne, przypomnę sobie, gdy dotrę na miejsce przeznaczenia. Świątynia czekała.

Stawiano ją przez czterdzieści lat i była prawdopodobnie największym tego typu przybytkiem na świecie. Podczas budowy w niewyjaśnionych okolicznościach zginęło wielu robotników. Gdy zasięgnęłam języków u starych a mądrych skrybów, okazało się, iż w tamtych burzliwych czasach w mieście grasował seryjny morderca. I choć każda relacja starca była insza – w jednej zbrodniarz w skórze przejezdnego duchownego manipulował duszami tak, iż te truchlejąc gniły, karlały, aż wreszcie niknął błysk w oczach owych ofiar i takoż obumierały ciała; w inszej cały czas był księdzem, któren wznoszoną katedrę uznał za aberrację, dzieło plugawych myśli, przeto zawziął plan zduszenia w zarodku ideowej obmierzłości – choć więc każda relacja insza, to z każdą kolejną współdzieliła cechy swoiste: obłęd rozumu, zepsucie duszy, akty urągające Bogu.

Za jednym z budynków na środku ulicy stał porzucony dyliżans. Zaprzęg był pęknięty, a tylne koło opierało się o bruk pod dziwnym kątem, zupełnie jakby miejsce miał jakiś wypadek. Koń pewno się spłoszył, a potem zostawił wóz podobnie jak woźnica i pasażerowie. Tylko gdzie uciekł?

Coś znalazłam. Miarkując po śladach kopyt na śniegu, udałam się w kierunku, w którym zwierzę prawdopodobnie czmychnęło. Aleja Popiołów – nazwę wyczytałam ze znaku – okazała się kierować wprost ku katedrze, toteż ruszyłam wzdłuż jej sklepowych szyb. Za jedną z nich w półmrokach kryły się najróżniejsze zegary: ścienne, szafowe, nawet kieszonkowe rękodzieła ze zwiniętymi jak węże łańcuszkami, a wszystkie odmierzały czas i miałam wrażenie, iż słyszę posępne cykanie, takoż przysunęłam się do witryny bliżej i przystawiłam ucho do zimnej szyby. Każden bił inaczej. Na myśl, iż owa kakofonia stanowiła uwerturę nadchodzącego chaosu, ogarnął mnie bliżej nieokreślony niepokój.

Naraz doznałam olśnienia. Odsunęłam się od zbielonej mym drżącym oddechem szybki i pomacałam się po sztywnym od mrozu płaszczu. W kieszeni znalazłam kieszonkowy zegar. Sprawdziłam jedyną słuszną godzinę, przewiesiłam łańcuszek przez szyję, po czym udałam się dalej, powodowana zrodzoną z cichutkiego cykania siłą sprawczą.

Ślady konia zgubiłam.

W pewnej chwili z nieprzyjemnym ściskiem w trzewiach zdałam sobie sprawę, że jedynym źródłem dźwięku są me uderzające o kostkę buty, i nabrałam wyjątkowo złych przeczuć. W pewnym stopniu chodziło o posępny krajobraz. Mimo że pierwej odwiedziłam niejedno miasto, nigdy nie spotkałam się z architekturą tak doskonałą, tak harmonijną, bowiem odruchowo wyobrażając sobie rejwach i rwetes, z głębokim podziwem skonstatowałam, że wszystek – alejki, choć wąskie, domy, choć krzywo postawione jeden przy drugim, rynek, choć na pierwszy rzut oka mizerny – więc omawiany wszystek musiał był zrodzić się w genialnym a szalonym umyśle, któren wiedział doskonale, że plebs i insze abominacje ludzkie idzie poskromić jeno identyczną siłą fantazmatów najczarniejszych.

Przemierzywszy Aleję Popiołów, poczęłam schodzić stopniami niżej i niżej, i szybko nabrałam pewności, że tym sposobem wkrótce dotrę do położonego u stóp klifu portu, toteż gdy na końcu jednej z wąskich oraz spadzistych uliczek miast wybrzeża zakwitłego statkami ujrzałam półzmroczny placyk, odetchnęłam z ulgą; znakiem wcale nie zboczyłam z drogi wiodącej ku katedrze, czego – nie przeczę – obawiałam się krzynkę.

Raptem minorową ciszę brutalnie przeciął niezwykły dźwięk. Przejęta dreszczem, stanęłam przy brzozie i nasłuchiwałam. Choć pojawił się i w tej samej chwili ucichł, zaniemogłam przy drzewie, ponieważ odgłos owy miał w sobie coś nieludzkiego i wybrzmiewał w mojej głowie jak echo w nawiedzonej studni, które złowrogim tchnieniem kruszy cembrowinę.

Starając się otrząsnąć ze złych przeczuć, zostawiłam za sobą placyk i zagłębiłam się w uliczkę, lawirującą między budynkami oraz tak niezwykle wąską, że pokonując kolejne i kolejne zakręty, niepomiernie dziwiłam się, iż nie zostałam jeszcze zmiażdżona. Mimo że trafiałam do ślepych zaułków, nie straciłam wiary, a nawet odzyskałam pierwotny rezon – poprzez gęstwinę budynków co pewien czas dało się obaczyć fragment katedry; niewątpliwie się do niej zbliżałam – i chwacko przyspieszyłam, może zbyt odważnie, przyznam; zważywszy zaś na niespodziewany i dobiegający z bliska chrobot oraz turkot – wręcz nierozsądnie.

Wspomniany architektoniczny geniusz przejawiał się gdziekolwiek spojrzeć, również w dzielnicy biedoty. Nierówne i niepełne jak uśmiech ochlapusa stopnie; wężowate balustrady przechodzące przy drzwiach w pełne złowróżbnych załamań form ażury – pięły się po zacnych ścianach aż ku dachom, na których księżyc przez ogrodowe barierki sążniście przesiewał swe światło; nawet majaczące w gęstym powietrzu kominy charakteryzowały niepokojące znamiona.

W krajobraz doskonale wtapiał się człowiek ciągnący wóz obładowany towarami. Zatrzymał się na skrzyżowaniu ulic nie więcej jak sto czterdzieści stóp ode mnie. Nosił długie do ziemi złachmanione szaty. Głowę miał spuszczoną tak mocno, że brodą był dotykał piersi, zupełnie jakby drzemał na stojąco. Zdawał się mnie nie widzieć – podobnie jak on zamarłam – i po krótkim odpoczynku ruszył dalej – zaskrobało, zaturkotało – znikając za załomem; na rogu brudniały okniska zakładu balwierskiego, co widząc, przypomniałam sobie o zaśniedziałych mechanizmach zębatych, jęczących przekładniach oraz ginących pośród nich w morowym powietrzu drabinach. Jakkolwiek zdawałam sobie sprawę z ich kluczowego znaczenia, zbyt mgliście jawiły się w mej głowie, bym mogła ze wspomnianych obrazów pojąć coś więcej. Jednakowoż napędzały mnie do działania, pomyślałam przeto, iż człowiek w istocie składa się właśnie z takich kół i przekładni i wystarczy pęknięcie jednego lub jednej, coby cały mechanizm ustał na wieki, coby dusza z rozumem struchlała, zgniła, sczezła.

Podążałam szybkim krokiem, zagłębiając się w alejki przyprószone na brzegach osypującym się ze spękanych ścian tynkiem. Nie potrafiłam osądzić, czy okna mijanych domostw zasłonięte są grubymi kotarami, czy wręcz przeciwnie. Wolałabym, żeby z każdego ktoś wyglądał, niechby nawet istoty o najobmierźlejszych obliczach, gdyż każdy ziejący pustką lufcik jął w mym rozchwierutanym umyśle potępieńczo komponować się z zawodzącym w alejkach wiatrem.

Błądziłam myślami i stało się – zgubiłam też drogę. Czy szłam w lewo, czy w prawo, czy cofałam się, czy parłam naprzód, w tych wąskich a wysoko zabudowanych uliczkach straciłam z oczu katedrę. Na domiar złego ciszę znów przeciął trwożliwy dźwięk. Rozlegał się co dwa uderzenia serca i narastał. Ścisnęłam w dłoni zegarek i zamarłam w bezruchu, aż nabrałam pewności, że dochodzi z tej samej alejki, w której stałam, toteż, tchnięta nagłą paniką, wcisnęłam się w szczelinę między budynkami, najgłębiej jak tylko mogłam.

Ukazał mi się koń pięknej smolistej maści. Zwierzę zastrzygło uszami, poruszyło chrapami i zafrapowane mym zapachem lub widokiem, zatrzymało się na wysokości szczeliny. Prędko pojęłam, że niepotrzebnie się lękałam, bowiem w czarnym oku poznałam jeno trwożliwy strach; nawet jeśli wcześniej tam tkwiła, obecnie żadnej krwiożerczości wypatrzyć nie mogłam. Pewno dlatego, że miasto go jeszcze do cna nie zepsuło, nie zdążył nasiąknąć tym uśpionym szaleństwem, choć po niezbornych ruchach łba znać było grążące w mózgu macki rozkładu. Mimo to – przekonana, że znajdę z nim nić porozumienia – postanowiłam się do zwierzęcia zbliżyć.

Umysł kazał iść, lecz ciało ani drgnęło, jakby mój duch opuścił doczesną powłokę. Utknęłam. Początkowo jęłam się szamotać, po trosze w obawie, że koń wreszcie się znuży i sobie pójdzie, po trosze martwiejąc na myśl, iż własną głupotą wpędziłam się w grób, i choć tym sposobem tylko pogorszałam swą sytuację, niby złapana w pułapkę sarna nie umiałam powstrzymać targającej ciałem paniki.

Wtem czarne oko uspokoiło się, złagodniało; czyżby wałach mi pomagał? Wraz z powracającą emocjonalną równowagą miałam wrażenie, jakby krępująca dotąd przestrzeń powoli, włos po włosie, centymetr po centymetrze rosła. Chwilę zajęło, nim oswobodziłam wciśnięte pomiędzy pierś a ścianę dłonie, których wierzchy porządnie pościerałam, a następnie przekręciłam nieszczęśnie zaklinowane pod skosem między murami biodra i powoli bo powoli, ale wreszcie ruszyłam do wyjścia.

Gdy pokonałam połowę drogi, coś zmieniło się w czarnym ślepiu konia. Zwierzę zarżało tak przejmująco tudzież głośno, że odruchowo spróbowałam zasłonić uszy, a potem stanęło dęba na tylnych kopytach, zarzuciło łbem, chlapiąc pianą z mordy i pognało przez miasto galopem.

Ze szczeliny z tyłu dobiegło szuranie. Przez ciasnotę nie mogłam odwrócić w tył głowy, ale udało mi się przechylić ją na tyle, aby kątem oka dostrzec w klaustrofobicznych ciemnościach ruch. Szuranie ustało i pojawił się przeciągły jęk, jakby ktoś lub coś ledwo a uparcie przeciskało się najwęższymi odcinkami szczeliny. Mogłabym przysiąc, że żaden człowiek nie przeszedłby całej drogi między budynkami – wszak sama utknęłam na pierwszych metrach, a dotąd nie spotkałam podobnie mi drobnej. W obawie przed postradaniem zmysłów, spróbowałam przestać roić mroczne obrazy – jawił mi się chociażby zgrzybiały starzec łamiący sobie żebra i miażdżący w tej ciasnocie własną czaszkę – jednakowoż im mocniej starałam się oczyścić głowę z tych wszeteczeństw, tym bardziej zaciskały się ich sidła. Poczułam aurę niesamowitego smrodu, jakby naraz otworzono tysiąc grobów, a potem, tuż przed wydostaniem się na ulicę, na której kawałek dalej znienacka otwarły się drzwi, morowy oddech na karku.

Albo szczelina była pusta, albo to co chciało mnie złapać zmarło w bezruchu i zlało się w jedność z półzmrocznością, być może przestraszone bijącym z domu blaskiem. Stała w nim chuderlawa i zgarbiona postać. Nie mogłam stwierdzić nic więcej, gdyż w tym słodkim świetle przypominała raczej cień niźli człowieka; rzecz dziwna, bo zarazem emanowała hipnotyzującą łagodnością i wystarczył jeden jej gest, abym bez choćby cienia lęku wkroczyła do obcego domu.

Zaryglowałam za sobą drzwi i rozejrzałam się po niewielkiej komnacie. Świece paliły się na regałach, półkach, kredensie, dwóch zydlach oraz trzech kandelabrach otaczających stolik, na którym w nieładzie spoczywały księgi oraz luźne stronice, i do którego niedołężnie podeszła owa garbata postać. W łysym czubku głowy otoczonym wianuszkiem siwych włosów poznałam mężczyznę. Nie odezwał się ni słowem. Usiadł, prawą ręką chwycił pióro, lewą pogładził otwartą księgę i zastygł w tej pozie.

W kominku przyjemnie trzaskały bierwiona. Wymęczona mrozem, z wdzięcznością podeszłam do ogniska, gdzie uklękłam i wyciągnęłam skostniałe dłonie ku płomieniom. Ze zdumieniem zauważyłam, iż w cieple nawet stłuczony bark przestawał boleć. Starzec tymczasem unurzył pióro w kałamarzu i zaczął pisać na pożółkłej stronicy.

Przeciwległą ścianę zdobił zegar. Sprawdziłam godzinę na własnym i, oczywista, okazało się, że podług niego ścienny kuzyn odmierzał czas nieprawidłowo, choć i tak zdecydowanie rzetelniej niźli witrynowe okazy. Znakiem starzec dbał o kwestie, o których reszta mieszkańców miasta najwidoczniej była zapomniała lub pamiętać nie chciała.

Skroob, skroob, skroob – kreślił pojedynczymi pociągnięciami całe zdania. Spytałam go, dlaczego mi pomógł, ale nie odparł nic. Przerzucił stronę księgi, unurzył pióro w kałamarzu i podjął swą tajemniczą pracę. Wstałam i podeszłam doń krzynkę, lecz nie śmiałam więcej przeszkadzać, gdyż w płynnych ruchach nadgarstka, zmarszczonym czole i trzeźwych oczach było coś ojcowskiego, jakaś wynikająca z przeżytych lat siła, aura łacności grzejąca komnatę i me serce, i pomyślałam nawet, że także świece oraz ognisko właśnie dzięki niej płoną. Usiadłam więc na zydlu naprzeciwko starca i cierpliwie czekałam. Przepisywał Główną Księgę. Nie tylko większość tutejszych ludzi, lecz także Kościół wypaczył jej znaczenie. Starzec próbował ją ratować. Podobnie do mnie był jednym z ostatnich rozumiejących Pismo. Widziałam, jak mędrzec tworzy własne przypisy, wyjaśniając w ten sposób fragmenty, których znaczenia przez setki lat wypaczali głupcy.

Spojrzał na mnie ginącymi w bruzdach oczami i wskazał na rogowy siennik. Powiedziałam, że nie mam czasu, na co on – głuchoniemy – chwycił czystą kartę i napisał na niej, abym zażyła trochę snu, bowiem czeka mnie długa podróż, i że obudzi mnie, gdy tylko skończy pracę. Wtedy wezmę kopię i zawiozę ją jak najdalej z tego miejsca, najlepiej do jakiegoś inszego kaganka oświaty. Z ciekawości spytałam, dlaczego nie mogę zabrać oryginału, na co odpisał, iż wtenczas nie mógłby kontynuować prac, a poza tym Główna Księga – dzieło pióra miejscowego pisarza – i tak zbyt długo tu tkwiła, więc jest naznaczona targającą miastem chorobą, którą nierozważnie rozsiewać po bożym świecie.

Czasem jednakowoż trzeba postawić opór nawet ojcowskiej woli, przeto silnym głosem rzekłam, że nigdzie nie pojadę, że moim przeznaczeniem jest katedra. Starzec wypuścił ze zgrzybiałej dłoni pióro. Z oczu pociekły mu łzy, spadły na kartę i rozmazały nakreślone z wdziękiem litery. Chwycił drugą kartę i napisał, że jedna z ksiąg jest już dawno przepisana. Wyjaśnił, że chciał, abym została krzynkę dłużej, bowiem bardzo się za mną stęsknił. Potem podał mi kopię Pisma…

Nagle ktoś załomotał do drzwi. Starzec zerwał się z zydla, podszedł do kredensu i z niespodziewaną siłą odsunął mebel skrywający klapę – pod nią majaczyły żebra drabiny, na których prędko stanęłam. Łomotanie zmieniło się w uderzenia tak potężne, że drewno zaczęło potwornie skrzypieć. Tuż przed tym, jak nad włosami opadła mi z hukiem klapa, usłyszałam wyważane drzwi, a stojąca nade mną sylwetka starca zginęła w mroku; do komnaty wtargnęła nieopisana zgroza, która zgasiła świece, zdławiła kominkowy ogień i, co najsmutniejsze, również tę aurę łacności rozpromieniającą czerniejące zakamarki duszy.

Szczęśliwie po chwili blask zabranej przeze mnie świecy wyszarpał z mroku kolejną drabinę. Wspinaczka okazała się tak niezwykle długa, iż w pewnym momencie nabrałam przekonania, że dotrę do nieba, przeto gdy ujrzałam szczelinę światła, naprędce jęłam odmawiać modlitwę; jakże wymowne, iż przez uchyloną kamienną płytę wydostałam się na środek ginącego w cieniu katedry pagórkowatego cmentarza. Patrząc na dookolne mogiły, zastanowiłam się, czy niepomnych własnych imion chowa się również w tym miejscu, czy też na tyłach domu dla obłąkanych – majaczący w lesie na obrzeżu miasta dworek zmroził mi krew w żyłach.

Uciekłam spojrzeniem do świątyni. Majestatem mogłaby obdzielić setkę inszych przybytków. Posępna fasada, witraż, nad nim zegar w bezgłośnej kłamliwości odmierzający czas. Och, czas, którego trwonić nie mogłam, toteż ruszyłam w kierunku cmentarnej bramy.

Kreślące nad placem łuki i niknące u podnóża spadzistego zbocza gargantuiczne przypory katedry przypominały zagarniające ziemię palce Boga. Pod knykciami wisiały girlandy lamp, a ja, zadzierając ku nim głowę, zostałam obezwładniona refleksją, że ten, kto zadecydował o podwieszeniu świateł akurat w tamtych miejscach, musiał był kierować się czymś więcej niźli estetyką, że został oświecony boskim słowem, podobnie jak architekt świątyni, bowiem wszechobecna doskonałość mogła się zrodzić li tylko w umyśle niepomiernie wyższym od ludzkiego.

Gdy jednak wbudowanymi we wrota drzwiami wkroczyłam do katedry, pojęłam, że to co zostawiłam na zewnątrz, stanowiło ledwie uwerturę atmosfery sacrum; ta już w kruchcie rzuciła mnie na kolana i kazała podjąć żarliwe modlitwy, co poczyniłam z wdzięcznością tak wielką, że policzkami rzęsiście spłynęły mi łzy. Przeżegnałam się, pocałowałam łańcuszek i w nabożnym podziwie dla wężowych kolumn, rozciągniętych jak męczennicy na stołach tortur witraży, inkrustowanego kością słoniową stropu, w podziwie dla każdego wykonanego z pietyzmem detalu ruszyłam nawą w kierunku prezbiterium.

Wtem boczne drzwi świątyni zaskrzypiały i zza kolumny wychynął spotykany uprzednio w slumsach Łachmaniarz – jego szaty smutno zaszeptały – na widok którego żwawiej potruchtałam przed siebie.

Dotarłam do przepastnego podstrychu, gdzie dało się słyszeć poszum serca katedry. Wspiąwszy się kolejną drabiną do zegarowych trzewi, dla ostrożności na klapę nasunęłam jedną z drewnianych skrzyń.

Maszynownia przytłaczała ogromem. Najróżniejszych wielkości koła zębate kręciły się w płaszczyznach poziomych tudzież pionowych i wraz z przekładniami rozłożyście pięły się ku widniejącej hen wysoko odmierzającej czas tarczy; ta, przesączając je, przemieniała księżycowe światło w popielatą łunę. Całość otoczona i poprzetykana była stworzonymi z myślą o konserwatorach niezliczonymi kładkami i drabinkami. Dudniło, cykało, szumiało, skrobało, ale w tej mechanicznej muzyce brakło melodii, przypominała prędzej kakofonię niźli wyrafinowany utwór.

Po prawdzie na pierwszy rzut oka wszystko działało prawidłowo, niemniej wiedziałam, że holistyczny ogląd omamił już zbyt wielu robotników, i sama nie zamierzałam się nań nabrać. Świadoma lęgnącej się gdzieś w ukryciu skazy, która latami drążyła wnętrzności zegara, doprowadzając do jego zepsucia i w konsekwencji znikczemniając katedrę oraz całe miasto, zatrzymałam się tuż przed metaliczną abominacją i poczęłam się jej w skupieniu przyglądać. Zdawało się, iż wysoko w górze jedna z przekładni ma rdzawy kolor. Weszłam toteż na kładkę, pierwszą, drugą, trzecią, następnie w głąb stukających mechanizmów. Na dole rozległ się huk; przez szpary w zębatych kołach dostrzegłam w oddali przewróconą drewnianą skrzynię oraz unoszącą się klapę i Łachmaniarza.

Kolejna kładka była zbyt wysoko, dlatego musiałam wejść drabiną. Od kurzu robiło się coraz duszniej, lecz nie zwracałam na to uwagi, ponieważ dokuczliwsze okazało się wszechobecne dudnienie, cykanie oraz szumienie – wszystkie te dźwięki gwałtem wdzierały się do mych uszu i grążyły w mózgu, któren ledwie znosił tę kakofonię.

Wciąż nie wiedziałam, gdzie dokładnie jest skaza, ale szybko poznałam, iż koła i przekładnie niższych poziomów za funkcjonujące nieprawidłowo uzna tylko wprawne ucho, zaś prawdziwie niepokojące dźwięki dochodziły ze znacznie wyższych sfer, gdzie wszeteczeństwo zalęgło się i rozścierwiło najbliższe elementy; ta zmiana wystarczyła, aby miasto zatraciło rytm życia i ugrzęzło w przewinie, przeto lękałam się na samą myśl, jakie parszywości wychyną na świat, jeśli na czas nie powstrzymam świątynnej zgorzeli.

Wszedłszy na szóstą kładkę, spojrzałam na dół, czego momentalnie pożałowałam. Ujrzałam palce ledwie obleczone skórą, ruchliwy niczym chmara szczurów garb pod szarym płaszczem, wreszcie skrywające twarz liche jak pajęczyna siwe włosy – na ten widok poczułam trwogę tysiąckroć większą niźli w najczarniejszych marach. Łachmaniarz niezbornie wspinał się drabiną, wyginając swe zgrzybiałe ciało w pozycje obłędnie niemożliwe. W każdym ruchu tego oszalałego apostaty otwarcie jawiły się dwie rzeczy: urągające Bogu bezeceństwo oraz obietnica zgładzenia każdego, kto śmie dążyć do zdmuchnięcia z miasta całunu marazmu. Był jak grzech wyciągający szpony po me serce.

Gdy znalazłam się blisko domniemanej skazy, chwycił mnie kościstymi palcami za nogę. Znajdując niepewne oparcie w kręcącej się tuż nad mą głową osi, wyszarpnęłam stopę i podciągnęłam się na potężne koło zębate, a potem przeskoczyłam na kolejne, skąd strwożonym spojrzeniem obrzuciłam przestrzeń za sobą. W aurze rdzawego kurzu niezmordowanie pracowały setki trybów, dudniąc, cykając, szumiąc. Łach widocznie musiał był się przyczaić, ponieważ nigdzie go nie widziałam. Wciąż jednak czułam odór rozkopanych grobów, tedy dalej ruszyłam ostrożniej, wszak mógł być już wyżej ode mnie.

Pojawił się znowu ten parszywy stan umysłowy, którego niegdyś doświadczyłam, i z którego ledwie co zdołałam się wyrwać. Człowiek bowiem może być psychicznie zdrowy lub chory, lecz tuż przed popadnięciem w obłęd ogarnia go okrutna świadomość nadchodzącej utraty zmysłów, i niczym akrobata balansujący wysoko na linie nie wie, czy bezpiecznie nią przejdzie, czy spadnie w przestwór beznadziei.

Pamiętałam szepty miłego bladego człowieka, gdy wsłuchana w padający na zewnątrz deszcz nie mogłam choćby drgnąć. Obserwowałam tedy okno; jak przeklęty pokój przez dziurkę od klucza wyzierało zeń miasto. Krzyczałam, jęczałam, płakałam. Na darmo. Szszszzz – ciepły oddech łaskotał mi ucho – szszszzz, spokojnie. Dbali o mnie dobrze, nie przeczę, ale nie potrafiłam zapomnieć, że zlekceważyli zapowiedź pomoru, że nie dali mi wiary. Gdy ludzkie dusze rozżagwiły zarazą, było za późno. Miły blady człowiek co prawda zdążył mi pomóc, lecz nie szeptał już więcej.

Rąb płaszcza dostał się między gąszcz kół. Metalowe zęby zaczęły mnie wciągać powoli acz bez litości, toteż naprędce wyjąwszy Pismo, zdjęłam palto i porzuciłam je na pastwę bezdusznych mechanizmów, które jęły metodycznie rozszarpywać materiał. I tak był za duży – pomyślałam w roztargnieniu.

Na koniec płaszcz został rozwłóczony na parę większych fragmentów, te zaś poczęły wędrować między kołami w różnych kierunkach i gdy co raz zerkałam na dół, nie mogłam mieć pewności, czy widzę właśnie jeden z nich, czy mdląco manewrującego poprzez zębate trzewia Łacha. Jeśli uzdrowię serce katedry, straszydło odpuści, w innym wypadku się rozpleni. Spojrzałam ku skazie – tak blisko, och, tak bardzo blisko! – po czym z nową siłą podjęłam trud wspinaczki. Wciąż nie miałam pojęcia, jak naprawić szkodę, lecz wiedziałam, że znajdę sposób, kiedy do niej dotrę.

Poruszałam się diablo szybko, tedy w końcu dosięgło mnie zmęczenie. Dysząc, oparłam dłonie na kolanach i kręciłam się na wielkim zębatym kole. Klekotało, dudniło i stukało i nagle skonstatowałam, iż tak potężny mechanizm, rozciągający się u mych stóp rzeką i rozpościerający nad głową niebem, musiał był służyć czemuś więcej niźli tylko odmierzaniu czasu. Chociaż może boskiemu zegarowi nie przystoi prostota, przewidziana ludziom pośledniość; ta idea wydawała się słuszną, a czując na piersi chłód łańcuszka, nabrałam pewności, że także ten kieszonkowy jest wewnątrz równie skomplikowany, że po otworzeniu każden jeden zegarmistrz oszalałby na widok gąszczów w gąszczach.

Spośród nich jak koszmar wychynął pulsujący własnym życiem garb, wlokąc za sobą zakrytą pajęczymi włosami twarz, i wreszcie kończyny, których widziana z bliska karykaturalność sprawiła, że zapragnęłam z szarpiącym gardło krzykiem skoczyć w przestwór beznadziei. Cóż bowiem pozostało mi w chwili zetknięcia ze szkaradzieństwem, jak nie popaść w najczarniejszy z obłędów, łudząc się, że znajdę w nim schronienie? Wspomniany garb stanowił nie plecy, lecz wykrzywioną w pałąk pierś szkarady, włosy udawała przekręcona mufka, zaś prawdziwa głowa tkwiła z tyłu – zobaczyłam ją w chwili, kiedy Łach przekręcił się bokiem; na przegniłej szyi wisiało coś, co zaburzoną perspektywą kpiło z ludzkiego rozumu – gdzie oczy, usta, nos, nie miałam pewności – i nieuchronnie się zbliżało.

Nie zamierzałam wpaść w szpony Łacha, toteż zaryzykowałam przejście w najciaśniejszym punkcie. Schyliłam się i zegarek wpadł w tryby. Łańcuszek okazał się na tyle wytrzymały, że zaczęło mnie ciągnąć między koła. Szarpałam się jak schwytane w pułapkę zwierzę i nawet nie przyszło mi przez myśl, żeby łańcuszek zdjąć. Musiałam za wszelką cenę uratować artefakt. Wszelako usłyszawszy, jak jest miażdżony, uspokoiłam się, a potem rozległ się trzask mojej pękającej twarzy. Nim zgasłam, pomyślałam jeszcze, iż nikt nie znajdzie mego roztartego w pył ciała.

Ani Pisma, które uleczy katedrę słowem.

Koniec

Komentarze

Warsztat i stylizacja w połączeniu z długimi zdaniami mogą świadczyć, że autor zna się na pisaniu prozą. Niestety mnie tekst mocno zmęczył. Na tyle mocno, że nie mam pewności czy zrozumiałem. Odnoszę wrażenie, że forma nazbyt góruje nad historią. Nie potrafię wystawić oceny, nad czym ubolewam. Chętnie przeczytam jakie są opinie innych czytelników, bo sporo ich tu zajżało, ale komentarzy brak – ciekawe zjawisko. A może to ja się wyrwałem?

Warsztat jest dobry, ale żeby choć tyci, tyci dialogu co jakiś czas dla złamania narracji. Przeczytałem, bo sprawnie napisane, ale brnie się przez zaspy. Może chociaż jakaś scena walki? Moja ocena na początku komentarza.

:-)

 

Dzięki za komentarze. Nie ukrywam, że tego typu rzeczy nie pisuję i powyższy tekst traktuję raczej jako eksperyment. Jeśli tworzyłbym coś “normalnie”, po swojemu, nie starając się naśladować Lovecrafta ani żadnego innego pisarza, opowiadanie byłoby przystępniejsze. Innymi słowy, przyciężkawa stylizacja jest celowa, choć nie upieram się, że wyszło to dobrze. Tego nie wiem. Uznałem, że 25k zasp to nie tak dużo.

 

Sam nie takie rzeczy czytałem. ;-)

 

 

 

Podziwiam umiejętność, a szczególnie chęć porzucenia własnego stylu na rzecz wpasowania się w styl innego autora. Z “plusów dodatnich” wyobrażam sobie, że to może być ciekawe ćwiczenie. :)

Ani nie wystraszyło, ani nie zainteresowało… Zgadzam się z przedpiścami – brak dialogów i rozbuchana forma nie ułatwiają lektury.

Opisujesz, opisujesz i opisujesz. Czasami są to rzeczy, które chyba nie mają znaczenia dla opowieści – na przykład koń. Może to budowanie nastroju, a może naśladowanie Lovecrafta (nie wiem, nie czytałam). Tak czy siak – na mnie nie podziałało.

Babska logika rządzi!

Przykro mi Prosiaczku, ale Czas słowa niespecjalnie mi się podoba. Prawdę powiedziawszy, nie podoba mi się wcale. Być może jest tu zawarte jakieś przesłanie, może jakaś mądrość, ale mnie nie udało się ich dostrzec. :-(

 

gdyż aku­rat wy­bi­ła pół­noc i zabił dzwon ka­te­dry… – Nie brzmi to zbyt dobrze.

Może: …gdyż aku­rat wy­bi­ła pół­noc i rozległ się dzwon ka­te­dry

 

Gdy za­się­gnę­łam ję­zy­ków u sta­rych a mą­drych skry­bów… – Gdy za­się­gnę­łam ję­zy­ka u sta­rych a mą­drych skry­bów

 

W kie­sze­ni zna­la­złam kie­szon­ko­wy zegar. – Brzmi źle.

Może: W kie­sze­ni zna­la­złam zegarek z dewizką.

 

po­nie­waż od­głos owy miał w sobie coś nie­ludz­kie­go… – …po­nie­waż od­głos ów miał w sobie coś nie­ludz­kie­go

 

na któ­rych księ­życ przez ogro­do­we ba­rier­ki sąż­ni­ście prze­sie­wał swe świa­tło… – Co to znaczy, że księżyc sążniście przesiewał światło?

Może: …na któ­rych księ­życ, przez ogro­do­we ba­rier­ki, obficie prze­sie­wał swe świa­tło

 

nawet ma­ja­czą­ce w gę­stym po­wie­trzu ko­mi­ny cha­rak­te­ry­zo­wa­ły nie­po­ko­ją­ce zna­mio­na. – Nie rozumiem tego zdania.

 

W kra­jo­braz do­sko­na­le wta­piał się czło­wiek cią­gną­cy wóz ob­ła­do­wa­ny to­wa­ra­mi. – Raczej: …wóz wy­ła­do­wa­ny to­wa­ra­mi.

 

bo­wiem w czar­nym oku po­zna­łam jeno trwoż­li­wy strach… – Co to znaczy, że strach jest trwożliwy?

 

Ze szcze­li­ny z tyłu do­bie­gło szu­ra­nie. Przez cia­sno­tę nie mo­głam od­wró­cić w tył głowy… – Powtórzenie.

Może w drugim zdaniu wystarczy: Przez cia­sno­tę nie mo­głam od­wró­cić głowy

 

W oba­wie przed po­stra­da­niem zmy­słów, spró­bo­wa­łam prze­stać roić mrocz­ne ob­ra­zy – jawił mi się cho­ciaż­by zgrzy­bia­ły sta­rzec ła­mią­cy sobie żebra i miaż­dżą­cy w tej cia­sno­cie wła­sną czasz­kę – jed­na­ko­woż im moc­niej sta­ra­łam się oczy­ścić głowę z tych wsze­te­czeństw… – Obawiam się, że wszeteczeństwo nie zostało w tym zdaniu użyte prawidłowo.

 

Albo szcze­li­na była pusta, albo to co chcia­ło mnie zła­pać zmar­ło w bez­ru­chu… – Pewnie miało być: …albo to, co chcia­ło mnie zła­pać, zamar­ło w bez­ru­chu

 

W łysym czub­ku głowy oto­czo­nym wia­nusz­kiem si­wych wło­sów po­zna­łam męż­czy­znę.Po łysym czub­ku głowy, oto­czo­nym wia­nusz­kiem si­wych wło­sów, po­zna­łam męż­czy­znę.

 

W ko­min­ku przy­jem­nie trza­ska­ły bier­wio­na. Wy­mę­czo­na mro­zem, z wdzięcz­no­ścią po­de­szłam do ogni­ska… – Skoro paliło się w kominku, to raczej: …z wdzięcz­no­ścią po­de­szłam do ogni­a

Za SJP: ognisko 1. «stos drewna, chrustu itp. zapalony pod gołym niebem»

 

Sta­rzec tym­cza­sem unu­rzył pióro w ka­ła­ma­rzu… – Sta­rzec tym­cza­sem zanu­rzył pióro w ka­ła­ma­rzu… Lub: Sta­rzec tym­cza­sem unu­rzał pióro w ka­ła­ma­rzu

 

Prze­rzu­cił stro­nę księ­gi, unu­rzył pióro w ka­ła­ma­rzu… – Jak wyżej.

 

aura łac­no­ści grze­ją­ca kom­na­tę i me serce… – Co to jest aura łacności?

 

jest na­zna­czo­na tar­ga­ją­cą mia­stem cho­ro­bą, którą nie­roz­waż­nie roz­sie­wać po bożym świe­cie. – Czy nie powinno być: …którą nie­roz­waż­nie byłoby roz­sie­wać po bożym świe­cie.

 

Wspiąw­szy się ko­lej­ną dra­bi­ną do ze­ga­ro­wych trze­wi… – Wspinamy się chyba po drabinie, nie drabiną.

 

za­trzy­ma­łam się tuż przed me­ta­licz­ną abo­mi­na­cją i po­czę­łam się jej w sku­pie­niu przy­glą­dać. – Na czym polega metaliczność abominacji, jak można się przed nią zatrzymać i począć się jej przyglądać?

 

Zda­wa­ło się, iż wy­so­ko w górze jedna z prze­kład­ni… – Masło maślane. Czy coś może być wysoko w dole?

 

wszyst­kie te dźwię­ki gwał­tem wdzie­ra­ły się do mych uszu i grą­ży­ły w mózgu… – Literówka.

 

Wszedł­szy na szó­stą kład­kę, spoj­rza­łam na dół, czego mo­men­tal­nie po­ża­ło­wa­łam. Uj­rza­łam palce… – Powtórzenie.

Może w drugim zdaniu: Zobaczyłam palce

 

Gdy ludz­kie dusze roz­ża­gwi­ły za­ra­zą, było za późno. – Chyba miało być: Gdy ludz­kie dusze roz­ża­gwi­ły się za­ra­zą, było za późno.

 

Rąb płasz­cza do­stał się mię­dzy gąszcz kół. – Płaszcz może mieć rąbek, ale obawiam się, że rąb płaszcza nie istnieje.

Za SJP: rąb 1. «wycinanie wyznaczonych drzew w lesie» 2. «zaokrąglony lub zaostrzony koniec młota, siekiery itp. przeciwległy płaskiemu obuchowi»

 

ta idea wy­da­wa­ła się słusz­ną… – …ta idea wy­da­wa­ła się słusz­na

 

włosy uda­wa­ła prze­krę­co­na mufka, zaś praw­dzi­wa głowa tkwi­ła z tyłu – zo­ba­czy­łam ją w chwi­li, kiedy Łach prze­krę­cił się bo­kiem… – Powtórzenie.

Może: …w chwi­li, kiedy Łach obrócił się bo­kiem

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Trudno. Dzięki za poświęcony czas. Regulatorzy, dzięki za poprawki. :-)

Cieszę, że mogłam pomóc. :-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo w porządku, bez fajerwerków, ale solidny kawał rzemieślniczej roboty – utwór zdecydowanie bardziej wyrafinowany niż cokolwiek, co udało mi się przeczytać autorstwa Lovecrafta ( z uwagą, że dużo tego nie było).

Inna sprawa, że to wyrafinowanie jest obosieczne. Lovecraft w sposób skomplikowany snuł proste, bardzo przystępne historie. Ty w sposób skomplikowany (stylizacja) przedstawiłeś nieoczywistą, trudną w jednoznacznej interpretacji (symbolizm) opowieść. Połączenie dość mordercze dla przypadkowego odbiorcy.

Wyrazy uznania za udaną próbę nadania nowej głębi stuletniej formule. Doceniam, nawet jeżeli nie do końca pojąłem zawiłości fabuły (w interpretacji symboli jestem na tyle dobry, by nie trafiać przypadkowo do damskich toalet).

na emeryturze

Szanowny Autorze, donoszę uprzejmie, że wystartowałem do Czasu słowa” dość ostro – osoba Autora! – ale omal nie wytraciłem rozpędu na szczycie krzywej balistycznej. Na szczęście inercja przeniosła mnie na część opadającą krzywej, która to część okazała się, jak dla mnie, krzywą ponownie wznoszącą do zakończenia ciut jakby enigmatycznego, ale wystarczającego.

A na ucho szepnę: że też ci się chciało mordować taką stylizacją…

Opowiadanie przypadło na mój dyżur, ale kiedyś już je czytałem, więc się wpisuję i klikam bibliotekę.

Gary, Adam, dziękuję za opinie.

 

Adam powinien wiedzieć, że ostatecznie zawsze wracam do korzeni. ;-)

Stylizacja jest mocno przesadzona, wręcz namolna. Lovecraft na pewno tak nie pisał, w rzeczywistości, wbrew wszystkim tym złośliwcom niechętnym jego twórczości, jego styl był niezwykle finezyjny i precyzyjny.

Radziłbym napisać to opowiadanie normalnym językiem, a na pewno wyszłoby mu to na dobre.  Teraz jest prawie nieczytelne, choć pomysł mógłby nawet się okazać wcale ciekawy.

Przeczytałam, ale mnie nie zachwyciło.

 

Przyznam, że troszkę się męczyłam, próbując “wczuć” w tę specyficzną stylizację i mam wrażenie, że Ty również, prosiaczku, się trochę umęczyłeś tworząc. Jeśli chodzi o sam warsztat, to jest dobry, nie moje klimaty, ale nie mam nic do zarzucenia.

 

Pomysł – hmm…  Tak jak niektórym przedpiścom, mi również nie udało się rozgryźć metafory (jeśli jakaś była, ale podejrzewam, że była ;P).

Brakujące przecinki (w liczbie niewielkiej, gdzies na początku) klną zapewne i posyłają cie do przecinkowego piekła ;-)

 

Motyw zegara jest chyba dla ciebie pewnego rodzaju łącznikiem między różnymi twoimi opowiadaniami?

 

Sam tekst:

– stylizacja – niedzisiejsza, znów odwzorowanie Lovecrafta, mordująca czytelnika barokiem konstrukcji zdań i opisów; zdecydowanie szkodzi opowieści

– finał bardzo enigmatyczny jak dla mnie, zostawia dowolność interpretacji ale aż się prosi o kilka wskazówek więcej, podpowiedzi

– nie rozumiem sceny z koniem-koszmarem, ma dla mnie jakby charakter wizyjny, do którego jedynym nawiązaniem jest niemoc w finale… W naszym kręgu kulturowym koszmar nie jest koniem, to cecha anglosaska, jeśli dobrze pamiętam; tym niemniej symbol znany dzięki grom, filmom i książkom importowanym stamtąd tu;

 

W sumie stwierdzam, że gdyby nie męcząca stylizacja i mocno niejasny finał, byłby to kawał ciekawego opowiadania z takim sznytem grozy “gotyckiej”. Na dziś odchodzę nieco znużony i nie do końca zadowolony z lektury. Rzemiosło jest, ale nic mnie nie chwyciło za wątrobę.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

przecyztane

 

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Dziękuję za komentarze. Napiszę więcej, ale, darujcie, nie teraz.

Nowa Fantastyka