Aleksander siedział na dachu magazynu, oparty o czerwony komin i obejmował wzrokiem targowisko. Tylko raz w tygodniu dworzec ożywał i tylko wtedy nie mogli swobodnie szlajać się po starych torowiskach i pustostanach. W jakiś sposób ich obecność raziła resztę społeczeństwa. Nie bez powodu nazywali się "Szczurami".
Z nieodzownym papierosem w dłoni, obojętnie spoglądał na ludzi, którzy jak mrówki kotłowali się między stoiskami, niejednokrotnie wchodząc przy tym na siebie. Każdą niedziele spędzał w tym miejscu. Jedni w tym dniu chodzą do kościoła, a Aleksander patrolował okolicę. Kiedyś w tym budynku sprzedawano meble, teraz – składowano drewno na opał, ale i tak rzadko zaglądano do środka, a co dopiero na dach.
Jego wzrok przyciągnęło zamieszanie w okolicy starego peronu. Poderwał się nieznacznie i zmrużył oczy. Podążał wzrokiem za uciekającą postacią, dopóki nie rozpoznał w niej jednego ze Szczurów.
Westchnął ciężko i zszedł po starej drabinie, która skrzypiała pod jego ciężarem. Znalazł się na chodniku wśród ludzi, którzy mijali go niczym wartki potok. Rozejrzał się raz jeszcze i przepychając się przez tłum, pobiegł w kierunku zamieszania.
Już stary tragarz chwycił dziewczynę za poły wytartego płaszcza i podniósł do góry, wykrzykując różne przekleństwa po rumuńsku.
– Spokojnie. – Aleksander wepchnął się między nich, a Iwona upadła na ziemię.
Dobrze wiedział, że sprzedawca, pomimo że mieszka w Polsce i żyje tutaj, to rozumie z tego języka tyle samo, co Aleksander z jego.
Kupiec zaczął wrzeszczeć i gestykulować. Młody mężczyzna grzecznie potakiwał i wysłuchiwał wszelkich obelg skierowanych w jego kierunku. Gdy był pewien, że nikt nie zauważy, wykonał dziwny gest dłonią, trzymając ją sztywno przy boku, w pewnej chwili machnął nią tuż przed nosem tragarza, zostawiając za sobą smukły warkocz dymu, choć papierosa trzymał w drugiej ręce.
W jednej chwili sprzedawca zamilkł. Zamrugał szybko i spojrzał raz jeszcze na Iwonę, pokręcił głową z dezaprobatą i westchnął ciężko. Powiedział kilka słów do Aleksandra i oddalił się w stronę swojego stoiska.
Mężczyzna odprowadził go wzrokiem, dopóki otyłej postury Rumun nie zniknął w tłumie. Iwona w tym czasie pozbierała się z ziemi, podciągając się na flanelowej koszuli Aleksandra.
Nawet na nią nie patrząc, chwycił za jej łokieć i pociągnął w ustronne miejsce. Ścisnął mocno jej rękę, by nie zgubić dziewczyny w rzece z ludzkich ciał. Jakiś sprzedawca odświeżaczy, który miał ruchome stoisko w postaci podejrzanej walizki, ryknął Aleksandrowi do ucha: "Cała paka za piątaka!". Ten cofnął się jak oparzony i wpadł na jakiegoś draba, który nie spodziewając się na jedną z prętów, podtrzymujących namiot. Materiałowe zadaszenie opadło na ziemię jak latawiec. Tym razem Iwo pociągnęła go za rękę, by ten nie zatrzymywał się i nie próbował przeprosić, tylko puścili się pędem do najbliższego budynku.
– Co ty wyrabiasz? Mieliście się nie ruszać stamtąd – syknął przez zaciśnięte zęby Aleksander i wyrwał rękę z jej uścisku.
Dziewczyna zdawała się go nie słuchać, zamiast tego włożyła ręce w kieszenie i przyglądała się czubkom swoich starych tenisówek.
– Słuchasz mnie? – warknął. – Co zwinęłaś?
Dopiero wtedy podniosła na niego wzrok. Przyglądała się mu chwilę, jakby wahając się przed ujawnieniem prawdy. Zarumieniła się po sam nos i wyciągnęła z kieszeni broszkę, najpewniej pomalowaną złotą farbą i z plastikowymi cyrkoniami.
Aleksander westchnął ciężko i przetarł ręką oczy. Zaciągnął się ostatni raz papierosem nim wyrzucił go do kałuży błota. Pet syknął krótko, zduszony wilgocią. Dziewczyna usiadła na szczątkach schodów i zadarła głowę, patrząc na dziurawy dach i zawalony z jednej strony strop. Większość budynków przy Dworcu Świebodzkim było w tym stanie. Puste okiennice ziały w szarych i spękanych dziurach, niczym oczodoły. Szczerbate ogrodzenia, tony śmieci i gruzu, ruiny schodów, stare tory, nawet opuszczonych samochodów nie brakowało.
Pod pięknym późnoklasycystycznym budynkiem dworca ciągnęła się sieć kanałów i tuneli pozostawionych przez nazistów, część z nich była zalana i tylko nieliczni wiedzieli jak się poruszać po podziemiu. Szczury wiedziały i się tym nie chwaliły. Niektóre rzeczy niebezpiecznie jest wiedzieć.
Aleksander wyjrzał przez puste okno i zlokalizował właz. Niestety wielu ludzi kręciło się wokół niego.
– A reszta gdzie jest? – zapytał już opanowany tonem.
Iwona wyrwała się z zamyślenia i podeszła do chłopaka.
– Przy rurach – powiedziała.
W kieszeni wciąż bawiła się nową ozdóbką. Chciała pochwalić się nią przed Lukrecją. Wyciągnęła broszkę, by się jej jeszcze raz przyjrzeć, gdy nagle Aleksander pociągnął ją za sobą. Błyskotka upadła na błoto, a chłopak ani przez chwilę nie zwolnił uścisku. Iwo cicho jęknęła spoglądając na stary magazyn, a broszka, jak na pożegnanie, zalśniła.
– Puść! – krzyknęła.
Aleksander już podnosił właz i nakazywał jej zejść na dół.
– Jutro po nią wrócisz, niby kto wchodziłby do takiej rudery? – przekonywał ją.
Przyznała mu niechętnie rację i powoli stanęła na pierwszym metalowym szczeblu. Bardzo ostrożnie schodziła, kroczek po kroczku. Zeszła powolutku i stanęła po kostki w długo stojącej i śmierdzącej wodzie. Iwo się już przyzwyczaiła do całkiem mokrych trampek, ale one chyba nie, bo zaczęły się rozklejać. Alek skoczył z trzeciego drążka do wody i zawijając między palcami lśniący niebieskawy dym, którym "obrzucił" tragarza prowadził przez labirynt korytarzy.
Dziewczyna zawsze czuła się nieswojo przemierzając tunele. Wyobrażała sobie setki powodów, dla których tylu ludzi pilnowało tego sekretu, dlaczego niektóre ścieżki były zawalone i jaki był cel zbudowania ich. Ciągle miała wrażenie, że gdy tylko ona wchodzi do tuneli, sklepienie zaraz się zawali. Gdyby nie Aleksander, który prowadził, dawno puściłaby się biegiem, byle tylko wyjść na górę.
Na jej nieszczęście dość często przemieszczali się w ten sposób, nie raz musieli iść drogą kanalizacyjną. W najlepszym stanie było przejście prowadzące na Dworzec Główny, problem pojawiał się u celu, gdy pojawiało się pięć różnych korytarzy, a każdy zalany.
Pojawił się w końcu strumień światła. Dalej przejścia nie było, jedynie metalowa drabina. Chłopak puścił ją przodem i niespokojnie obejrzał się za siebie. Iwona zatrzymała się przed drabiną, słysząc stłumiony warkot. Aleksander popchnął ją do przodu. Momentalnie się obudziła i żywo wskakiwała na kolejne stopnie.
Wyszli tuż przy nasypie kolejowym. Chłopak położył spróchniałą deskę na wejściu od tunelu, jakby to miało powstrzymać to, co tam żyło przed wyjściem na zewnątrz.
Znajdowali się daleko od budynku dworca, a jednak wzdłuż torów były ułożone stoiska. Jeżeli wcześniej ktoś narzekał na jakość towarów, to tutaj nie miał co przebierać. Przez prawie siedem hektarów ciągnął się obraz nędzy i rozpadu.
Ludzie rozkładali swoje "towary" na starych narzutach i kocach, a sprzedawano dosłownie wszystko. Od części samochodowych, rury i sterty złomu, aż po porcelanę, stare aparaty i gramofony. Znaczna większość handlowała rzeczami użytku codziennego. Sprzedawano tu śmieci, zmieszane z dawną świetnością i straconymi marzeniami. Handlarze łypali niespokojnie spode łba, żywo lustrując przekrwionymi oczkami, czy przechodzący Aleksander i Iwona nie chcą czegoś kupić albo nie daj Boże, ukraść.
Wdowcy otuleni w szmaty i z bólem serca rozstający się z koralami zmarłych małżonek, wdowy, sprzedające stare wojskowe buty i szachy.
Buty, kopce butów i szmat. A ludzie? Z trudem można ich odróżnić od towaru. Śmieci, strach i ból. Patologia i bieda, dużo biedy. Ludzie dużo mówią, ale nikt nie widział tylu połaci "Ziemi Biednych", nikt nie zobaczy Targowiska Marzeń, Pchlego Targu.
To miejsce było prawie martwe, tak ciche, aż trudno uwierzyć, ilu ludzi się tu znajduje. Niektórzy burczeli pod nosem, inni cicho rozmawiali z sąsiadującymi kramarzami i tylko dwaj mężczyźni, sprzedający akcesoria wędkarskie, wesoło rozprawiali. siedząc na szynach torowiska.
Dwóch chłopaczków siedziało przed bibelotami wygrzebanymi ze śmieci – Iwona dobrze znała pochodzenie przedmiotów, bo sama część z nich znalazła.
– Gdzie Lucyna? – zapytał bez ogródek Aleksander.
Gabriel tylko wzruszył ramionami, wyglądał jakby zaraz miał się zwinąć w kulkę i zasnąć.
Aleksander był na skraju wytrzymałości, ale zachował zimną krew. Rozkazał Iwonie siedzieć przy stoisku i samotnie ruszył na poszukiwania kolejnego zbiega.
Pozostała trójka odprowadziła go wzrokiem. /Widzieli jak w biegu zapalał kolejnego papierosa.
– Udało się coś sprzedać? – zapytała mimochodem Iwona.
Obaj zgodnie pokręcili głowami. Atmosfera tego miejsca zawsze ich przytłaczała. Nie chciało się nikomu rozmawiać tylko spoglądali spode łba na każdego. Większość handlarzy siedziała z posępną miną, a gdy ktoś chciał nareszcie coś kupić, przez ich wyraz twarzy przebiegało wahanie, jakby wcale nie chcieli się z rozstawać z towarem.
Tu nikt się nie targował ani nie reklamował – jak przy gmachu dworca. Tutaj nawet Rumunów nie było.
Kiedyś na przeciwko Szczurów swoje stoisko miał pewien staruszek. Pomiędzy dwoma szynami rozkładał stertę damskich butów, modnych kilka dekad wstecz. Był w tym miejscu co niedzielę i zawsze się przyglądał Szczurom. Nie chciał rozmawiać, unikał innych handlarzy. Z nadzieją wpatrywał się w każdego potencjalnego klienta. Jego oczy stawały się na powrót niebieskie i żywe, ale zaraz gasły i szarzały, gdy delikwent odchodził nawet nie zerknąwszy w stronę stoiska.
Raz nie przyszedł, a plotka niosła, że powiesił się zaraz po zwinięciu towaru z ostatniego targu.
Teraz na jego miejscu siedziała pani, również starsza, również smutna – sprzedawała książki, przeważnie Harlequiny i kucharskie.
Iwo już całkiem straciła humor. Wyobrażała sobie broszkę przypiętą do kołnierzyka swojego płaszcza, by oderwać myśli od przybijającego otoczenia. Gdyby nie podły nastrój Aleksa, pewnie poszłaby znowu w poszukiwaniu kłopotów.
Bezwiednie przesuwała spojrzenie po okolicy aż jej wzrok padł na stary wiadukt. Zauważyła tam dwa parkujące radiowozy, które ostrzegawczo błyskały kogutami. Adam poderwał głowę i schylił się w jej kierunku.
– To po ciebie – rzucił cicho z psotnym uśmiechem.
Obróciła się do niego i posłała mu karcące spojrzenie, co wywołało u niego falę triumfalnego rechotu. Poczuła się lekko nieswojo i wcale nie z powodu dziwnej interwencji, ale z głupiej uwagi, głupiego Adama. Przecież nie kradła tak często.
Funkcjonariusze zaczęli podchodzić po kolei do sprzedających i ich przeganiać. Jeden stanął na środku z megafonem i oznajmił:
– Prosimy o opuszczenie terenu dworca. Więcej targowiska nie będzie.
Ludzie z wyrazem zgubienia i lęku patrzyli po sobie.
Adam aż się poderwał. Uśmiech szybko spełzł z jego twarzy ustępując bladości, wchodzącej w purpurę. Podszedł do jednego z policjantów.
– Jak to? – zapytał, marszcząc brwi.
– Działka została wykupiona, nie macie już tutaj czego szukać. Dalej! Zwijaj tobół i wynocha! – zaczął wrzeszczeć na ledwo pełzającego starca.
– Może spokojniej, co? – rzucił zawadiacko Adam, zaciskając pięści po bokach.
– Ty też się wynoś, gówniarzu – warknął do niego drugi funkcjonariusz.
Adam szarpnął się do przodu, ale ktoś go powstrzymał. Gabryś położył rękę na ramieniu przyjaciela. Iwona też stała zszokowana i przeskakiwała wzrokiem po odchodzących handlarzach.
– Dlaczego tak nagle? Nikt nas nie poinformował, że nie będzie dzisiaj targu – odezwała się Iwo.
– Przy Biurze Targowiska wisiała informacja – powiedział któryś z policjantów, bez znaczenia który, wszyscy wyglądali tak samo.
* * *
Lukrecja siedziała na schodach przed głównym wejściem
Lukrecja siedziała na schodach przed głównym wejściem. Trzymała ręce w kieszeni i ostentacyjnie żuła gumę. Czasem ktoś rzucił jej drobniaka na chodnik. Co jakiś czas patrzyła to w lewo, to w prawo.
Zaszedł ją od tyłu i chwycił oburącz za ramiona. Dziewczyna pisnęła cicho i wcisnęła głowę w ramiona.
– Kordek! Zwariowałeś? – krzyknęła, śmiejąc się.
Szybko zamilkła, widząc jego – bardziej niż zwykle – kwaśny wyraz twarzy.
– Chodź. Coś się stało – rzucił przelotnie i zaprowadził dziewczynę pod północne wejście.
Po drodze zahaczyła biodrem o drewnianą skrzynkę z ogórkami. Gdy tylko Kordian ją puścił, bardziej interesowała ją popruta bluzka, na co chłopak zareagował w niepodobny do siebie sposób:
– Zobacz! – Podniósł jej głowę za brodę i wskazał na białą kartkę, wiszącą na drzwiach Biura Targowiska.
Lukrecja jęknęła.
– Nie umiem czytać – rzuciła przytłumionym głosem i schyliła głowę.
Wykrzywił usta w grymasie ni to pogardy, ni to niezadowolenia.
– Uprzejmie informujemy, że od dnia dziewiątego maja wszystkie licencje handlowe tracą wartość, a teren dworca zostanie zamknięty. Za utrudnienia przepraszamy… – przeczytał nierówne i odręczne pismo, po czym przeniósł wzrok na Lukrecję.
Dziewczyna otworzyła szerzej oczy. Zastanawiała się przez moment, czy Kordian nie żartuje.
– Jutro przenoszę się na Dworzec Główny – dodał.
Wtedy wiedziała, że nie robi sobie jaj.
Nigdy nie należał do Szczurów, więc nic go tutaj nie trzymało. Nie wiedziano o nim zbyt wiele, nawet ile ma lat – choć podobno on sam przestał zwracać uwagę na swój wiek już dawno temu. Wylądował na ulicy z własnej woli. Odpowiadało mu takie życie, czuł się wręcz stworzony do życia jako bezdomny.
Mógł sobie pozwolić na pewien rodzaj niezależności, bo cechowała go niezwykła umiejętność –potrafił wróżyć z tarota. Ale nie tak, jak znamy to my, zwykli ludzie. Nie musiał rozkładać kart, by wiedzieć co pokażą. Aleksander mówił o Kordianie tylko tyle, że jest Symbolistą i o ile wie, co znaczy jakiś obraz, to potrafi z niego zobaczyć przyszłość. Obaj panowie nie przepadali za sobą, a jedyny gest jaki byli wstanie sobie przekazać, to skinienie głową z daleka.
Kordian zarabiał na swoim talencie. Przyjmował swoich klientów w osobliwym miejscu, bo w męskiej toalecie dworcowej, dokładniej w trzeciej kabinie – tej, co jest zawsze zamknięta, a Wy myślicie, że są w niej mopy i chemia. Odpowiednio zapukawszy, drzwi się otwierają, a Kordian romantycznie rozkłada ręce i mówi to enigmatyczne "czego?".
Nie przejmował się niczym, na nic nie zwracał uwagi, co mogła cechować jego postawa i sposób chodzenia – niedbały, luźny, jakby zamiast kości miał gumę. Można go było poznać po długich, tłustych włosach i przetartych dżinsach. Wzrostem dorównywał niemal Aleksandrowi. Ponoć ich dwójka znała się jeszcze wtedy, gdy pociągi jeździły przez Dworzec Świebodzki – tyle mówił Kordian o Aleksandrze.
– A my? – zapytała Lukrecja, jakby budząc się ze snu.
Odpowiedział jej wzruszając ramionami. Przez chwilę wpatrywała się w niego wielkimi, zielonymi oczami, by za chwilę pojawiły się w nich przebłyski gniewu.
– To po co mi to mówisz? – zapytała podirytowana.
– Żebyście zdążyli się wynieść. Inaczej marnie was widzę – powiedział, patrząc na nią z góry.
Lukrecja się wzdrygnęła. Poklepał ją pokrzepiająco po ramieniu i poszedł w swoim kierunku. Górował nad ludźmi niczym Sky Tower nad Wrocławiem i nie zwracał absolutnie uwagi na zgryźliwe komentarze potrącanych przez siebie przechodniów.