- Opowiadanie: Raagin - Tropiciel - Liga Cienia

Tropiciel - Liga Cienia

I tom opowieści o Tropicielu Raaginie, zabójcy bestii i potworów, a także ludzi zagrażających dobru świata. Podczas powrotu z misji natrafia na zwłoki kobiety i dziecka. Prowadząc śledztwo w tej sprawie, odkrywa iż owe zabójstwo nie jest przypadkowe, że ktoś chce go zabić. Wszelkie tropy kierują go wiedźmy Kryvji, od której dowiaduje się, kto za tym wszystkim stoi. Jedynym sposobem na pokonanie wroga jest odnalezienie Mitycznego Oka Náugazala, które także i wróg chce zdobyć, by zawładnąć światem.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Tropiciel - Liga Cienia

Mapa Noldarii

 

 

Prolog

 

Nykrëd. Zima, 287 roku. Dolina Själdrug.

 

Zalegający na belach mostu śnieg skrzypiał pod kopytami stępującego rumaka. Tuż nad wodą pokrytą szklistym lodem unosiły się opary okrywające bielą pobliską okolicę. Przez prześwity w porannej mgle dostrzegłem most tkwiący nad rzeką Njörg, który rozciągał się ku dolinie Själdrug. Poprawiłem zsuwający się z głowy kaptur i ponagliłem rumaka, wołając:

– Pędź, Czarny! – Z mych ust wydobył się obłok pary.

Uderzyłem mocno wodzami, po czym wbiłem pięty w bok karego konia, by biegł szybciej. Wierzchowiec zastrzygł uszami i zarżał krótko. Po chwili ruszył kłusem w stronę lasu Sköijvd rosnącego po drugiej stronie Njörg. 

Niespodziewanie poranną ciszę przerwało krótkie krakanie. Koń wierzgnął przednimi kopytami. Niewiele brakowało, aby zrzucił mnie z grzbietu – jednak w ostatniej chwili mocniej ścisnąłem wodze. Parskający rumak zaparł się kopytami w śniegu i potrząsnął uniesionym łbem.

– Spokojnie, Czarny – powiedziałem, głaszcząc wierzchowca po szyi.

Dopiero gdy cmoknąłem, a następnie lekko uderzyłem piętami w boki rumaka, który nerwowo gryzł wędzidło, ten ruszył kłusem przed siebie.

Wytężyłem wzrok i spojrzałem w stronę lasu rozciągającego się w oddali. Dostrzegłem kruka, który wyłonił się zza drzew i poszybował tuż nad pokrytą lodem rzeką, przedzierając się przez mgłę. Gdy ponownie rozległo się krakanie ptaka, wzbijającego się i zataczającego nad nami koło, na ciele poczułem zimny dreszcz. Serce zabiło mocniej, a w oczach pojawił się strach – dobrze wiedziałem, co to oznacza.

– Przeklęta stara wiedźma! – zakląłem, opuszczając głowę.

Pojawienie się białego kruka, symbolu Žyrjiny, pradawnej bogini śmierci, bardzo mnie zaniepokoiło i nakazało zachować czujność.

– Žyrjina… – Czułem narastający gniew na myśl o niej.

Wpatrzyłem się na moment w niebo. 

– Àzrniju… – powiedziałem cicho – dodaj mi odwagi.

W powietrzu załopotały skrzydła kruka, który znikając w koronach drzew, głośno zakrakał. Rozległo się wycie wiatru. Mocny podmuch, niosący drobny śnieg, szarpnął kapturem skórzanej kurtki, którą miałem na sobie i zawiał mi na twarz włosy. Gdy opuszczaliśmy most, mgła powoli zanikała, ukazując okolicę. U porosłego trzciną brzegu, w mieniącym się przebłyskami porannego słońca lodzie tkwiły trzy dykëery – płaskodenne, drewniane łodzie. Obok, na słupkach, wisiały szarpane wiatrem, oszronione rybackie sieci. Za brzegiem widniały zaśnieżone wrzosowe pola, a za nimi rozciągał się las Sköijvd, który wydawał się skrywać w sobie coś dziwnego i tajemniczego. Choć na gałązkach drzew osadzał się szron, korony jodeł i sosen falowały na wietrze, a na śniegu widniały tropy zwierząt, to miałem wrażenie, że gdzieś w pobliżu czai się Žyrjina.

Z największą ostrożnością prowadziłem wierzchowca wśród drzew, gdzie śnieg sięgał ponad jego pęciny. Wiedziałem, że pod białym puchem kryje się pełno niebezpiecznych dla Czarnego zagłębień, zdradliwych korzeni i kamieni. Uważnie rozglądałem się po okolicy, gdyż przeczuwałem, iż pojawienie się w tych rejonach kruka Jǎrnyja nie wróży nic dobrego. Był on zwiastunem nadchodzącej śmierci. 

Zagłębiając się coraz bardziej w las, ujrzałem drogę zrytą kopytami koni. Przebiegała przez gęstwinę krzewów i wystających spod śniegu paproci, prowadząc do Vljändjur. Gdy znaleźliśmy się dziesięć stóp przed dwiema pochyłymi sosnami rosnącymi na skraju ścieżki, coś przykuło moją uwagę. Podjechałem bliżej i dostrzegłem w śniegu ślady butów, a także coś jeszcze.

– A to… co? – Spojrzałem na powalone drzewa leżące przede mną.

Lekko ściągnąłem wodze, zatrzymując Czarnego. Chwyciłem się siodła i zwinnie zeskoczyłem z jego grzbietu, brnąc po kostki w śniegu, który zaskrzypiał pod skórzanymi butami. Z przytroczonej do pleców łubi wydobyłem krótki, lekki łuk owinięty w natłuszczone skóry chroniące go przed wilgocią. Dzięki warstwowej kompozycji cisowego drewna oraz zwierzęcych ścięgien był o wiele bardziej giętki niż inne łuki, a do tego wręcz idealnie szybki i celny. Następnie do kościanego rogu zamocowałem cięciwę splecioną z końskiego włosia.

Ostrożności… nigdy za wiele – pomyślałem, dostrzegając trzy strzały wbite w pień sosny. Zbliżyłem się do nich, by lepiej się im przyjrzeć. Przesunąłem po krótkiej czarnej brodzie dłonią wsuniętą w rękawicę, zastanawiając się, do kogo mogą należeć strzały. Przykucnąłem i dotknąłem palcami czerwono-czarnej lotki jednej z nich.

– Szpiczasty, czarny grot, haczykowata lotka… – myślałem głośno, przyglądając się uważniej znalezisku. – Nigdy wcześniej takich nie widziałem.

Gdy wstałem, mą uwagę przykuł widok przyprawiający serce o mocniejsze bicie. Kilka stóp przede mną, spod wyrwanego z ziemi konaru jodły wystawały pokryte szronem ciała, opatulone wilczym futrem i przebite dwiema strzałami. Kobieta i małe dziecko… – to przeraziło mnie jeszcze bardziej. Nerwowo przełknąłem ślinę, mocniej zaciskając dłoń na majdanie łuku.

– Nie podoba mi się to miejsce – stwierdziłem z niepokojem.

Okolica pogrążyła się w głuchej ciszy, w której poza biciem własnego serca, a także parskającym wierzchowcem i trzeszczącym pod jego kopytami śniegiem niczego więcej nie usłyszałem. W chwili, gdy po moim policzku spływał zimny pot, zastanawiałem się: Kto i dlaczego zabił tych dwoje? Mam nadzieję, że ludzie ze wsi będą coś wiedzieć. Zbliżyłem się do ciał i przez chwilę się im przypatrywałem. Leżą tu od wczorajszego wieczoru – skóra jest sina i pokryta szronem. Nie mogę ich tak zostawić na pastwę dzikiej zwierzyny. Muszę je pochować. 

Zarzuciłem łuk na ramię, po czym wyjąłem z chrzęstem strzały ze zwłok i odrzuciłem je na bok. Następnie złożyłem ciała pod dębem, symbolem Matki Ziemi – jednym z nielicznych rosnących w tym lesie. Według ludowych wierzeń, w noc po pochówku po ciała przychodzi sama Matka Ziemia, która zabiera zmarłych do siebie – pomyślałem, choć do końca w to nie wierzyłem. Skrzyżowałem dłonie zmarłych na ich piersiach i odmówiłem modlitwę.

– Matka Ziemia nas zrodziła i do niej powrócimy, by wieść życie wieczne w Njírve.

Wyjąłem z sakwy dwie monety i włożyłem je w dłonie kobiety i dziecka, gdyż sądzono, iż to zapewni im wieczny dobrobyt w Krainie Zmarłych.

– Czas znaleźć zabójców – rzekłem, spoglądając na Czarnego.

Wskoczyłem na grzbiet wierzchowca. Ująłem szary kaptur, spod którego wystawały długie, czarne włosy i naciągnąłem go na głowę, osłaniając twarz przed mrozem. Wsunąłem nogi w strzemiona, a następnie uderzyłem wodzami, mówiąc:

– Ruszajmy.

Rumak zarżał i bez pośpiechu ruszył ruszył ku pobliskiej wsi. Coś mi jednak mówiło, że za wydarzeniami z dzisiejszego poranka kryła się Žyrjina, a także ktoś jeszcze. Ktoś, kogo najbardziej się obawiałem.

 

Rozdział I

Vljändjur

 

Południowe krańce Nykrëdu. Wieś Vljändjur.

 

Przemierzając pokryty topniejącym śniegiem las, zbliżaliśmy się ku wzniesieniu, z którego w oddali dostrzegłem wyłaniające się zza palisady smugi dymu. Gorący oddech z nozdrzy i pyska rumaka unosił się kłębami w mroźnym powietrzu przed moją twarzą. Ciągle byłem przejęty widokiem, jaki zobaczyłem dzisiejszego świtu. Jak dotąd, od niemal dwunastu lat, odkąd zostałem Tropicielem, nie spotkałem nikogo, kto zabijałby kobiety i dzieci. Wiedziałem, że to nie może się tak skończyć, że muszę znaleźć winnych tej okrutnej zbrodni, aby za to odpowiedzieli. 

Poklepałem po szyi Czarnego, który głośno zarżał, po czym skierowaliśmy się w stronę osady Vljändjur. Wjechaliśmy do niej po grobli obłożonej ziemią i belami. W chwili, gdy podmuch wiatru szarpnął ogniem pochodni zatkniętych za palisadę, przejechaliśmy przez drewnianą bramę, przy której stało dwóch strażników. Z włóczniami w dłoni i toporami zwisającymi z pleców, z zaciekawieniem spoglądali na mnie. Ich szczególną uwagę musiał przykuć przewieszony przez ramię łuk oraz połyskujący żywicą kołczan, z którego wystawały czarne lotki. Gdy wzrok wartowników spoczął na skrzyżowanych na mej piersi pasach z fiolkami i buteleczkami zawierającymi lecznicze płyny, a potem na kolejnych – z nożami – na udach, zapewne domyślili się, kim jestem. Dlatego nie wypytując o nic, wpuścili mnie do środka.

Za bramą, na wyłożonym kamieniami placu, zastukały kopyta wierzchowca. Pośród drewnianych chat, stodół oraz obór krytych strzechą przechadzali się miejscowi. Przejeżdżając przez osadę, kątem oka spoglądałem na chłopów podkuwających konie, reperujących uprząż i naprawiających obręcze kół wozów. Jechałem dalej obok kuźni, z której dochodził stukot młotków i syk rozpalonego żelaza, zanurzanego w beczkach z lodowatą wodą.

– Może podkuć konia? – rozległ się głos z kuźni.

Nic jednak nie odpowiedziałem, tylko ruszyłem w dalszą drogę, przejeżdżając obok warsztatu cieśli, gdzie u wejścia leżały wióry suchego drewna, a dębowe i sosnowe deski oparte były o ściany. Skręciłem w wąską ścieżkę na lewo. Do mych nozdrzy dotarł zapach świeżo pieczonego chleba i bułek wypiekanych na rozgrzanych w ogniu kamieniach. Woń pieczywa, z każdym miniętym na targu straganem, ustępowała unoszącemu się w powietrzu zapachowi świeżych ryb i przypraw, leżących na trzcinowych matach, a także i wielu innym aromatom. Nad nimi, na cienkich belkach wisiały zasuszone zioła oraz różnego rodzaju korzenie. Ścieżki wyłożone były kamienną kostką, która idealnie komponowała się ze stojącymi na niej skrzyniami oraz beczkami. Sprzedawcy zaczepiali każdego, kto tylko mijał ich stragan. Chcieli zachęcić jak najwięcej osób do kupna swojego towaru. 

Mijający mnie ludzie z zaciekawieniem zerkali w moim kierunku, lecz gdy tylko się ku nim zbliżałem, szybko odwracali głowę, jakby w obawie, że stanowię zagrożenie.

Ściągając wodze, skierowałem wierzchowca na błotnistą drogą przebiegającą przez środek targu, gdzie rybacy oprawiali ryby i suszyli je na żerdziach. Zmierzałem ku karczmie, przed którą kołysał się na wietrze szyld. Okna drewnianej gospody wypuszczały nikłe światło przez zabrudzone szyby. Szarpnąłem cuglami, zatrzymując rumaka przy zagrodzie opodal karczmy. Zeskoczyłem z jego grzbietu na słomę, która zachrzęściła pod butami, a następnie przywiązałem wodze do drewnianej belki.

Zsunąłem z prawego ramienia łuk oraz kołczan i przywiązałem je rzemieniami do siodła. Wsunięty w kaburę na pasie przy piersi długi sztylet, a także zatknięte w pochwy noże, zapięte wokół ud paskami, jako jedyne postanowiłem wziąć ze sobą – na wszelki wypadek.

Wolnym krokiem ruszyłem ku gospodzie. Nacisnąłem klamkę i usłyszałem jej zgrzyt. Drzwi karczmy zaskrzypiały, sygnalizując moje wejście. Gdy je uchyliłem, do środka wpadł podmuch wiatru, niosąc za sobą śnieg, a pochodnie zatknięte za stalowe uchwyty na ścianach zamigotały. Powoli przekroczyłem próg gospody.

Tutejsza karczma "Pod Żelaznym Toporem" była najczęściej odwiedzanym miejscem we wsi. Zwłaszcza teraz, zimą, kiedy można było tu wypić wyśmienite, grzane piwo korzenne. W środku niemal wszystko było zrobione z dębowego i bukowego drewna. Długie stoły, połączone z szerokimi ławami, mogły pomieścić dwadzieścia osób. Ściany owej gospody były pełne różnorakich zdobyczy. Najwięcej było na nich jelenich rogów, także wraz z głowami. Prócz tego zające, lisy, kuny oraz ptaki. Na ławach i na podłodze dało się zauważyć zwierzęce skóry. Dębowe belki podtrzymujące strop i filary ozdobione były wszelkiego rodzaju kłami, szponami i pazurami. Właściciel zawdzięczał ten niesamowity wystrój miejscowym myśliwym, od których chętnie odkupywał zdobycze.

– Witaj, siadaj tutaj! – zakrzyknął gospodarz, wskazując bar i budząc przy tym służącą, która przysypiała na ławie, nie mając nic do roboty.

Zebrani w karczmie miejscowi podnieśli głowy, by móc uważniej mi się przyjrzeć.

– Ciekawe, co to za jeden? – szeptali między sobą mężczyźni pijący piwo.

– Pewnie jakiś podróżny – odezwał się nykrëdczyk jedzący pieczoną gęś.

Nawet wśród brzęku szkła, bulgotu wina, piwa i rumu nalewanego do szklanic oraz kufli, doskonale słyszałem, co mówili o mnie zebrani w gospodzie mężczyźni. Ci głupcy pewnie nigdy nie widzieli Tropiciela? I niech tak myślą… Tak będzie dla nich najlepiej… I oby nie ważyli się wchodzić mi w drogę. Inaczej posmakują nemeryjskiej stali… – przerwałem, ciekaw, co jeszcze o mnie wiedzą.

– A jak to ten, no… sami wiecie, o kogo mi chodzi… – wtrącił się do rozmowy czarnowłosy mieszczanin, odkładając kufel na stół.

– Zamilcz, Högg – szepnął jeszcze inny, przerywając towarzyszowi rozmowę.

– Widziałem u niego nemeryjskie… – czarnowłosy zniżył głos.

– Co? – Któryś z nykrëdczyków przysunął się bliżej Högga.

– Nóż, sztylety i te… zabójcze fiolki… – dodał drżącym głosem ten, który podejrzewał, że nie jestem zwykłym podróżnym.

– Kufel mocnego rumu i znowu zaczynasz coś majaczyć – stwierdził złotowłosy kompan, siedzący na prawo od Högga.

– Ale… – Czarnowłosy znów chciał coś powiedzieć.

– Zamknij pysk! – odezwał się jeszcze inny, popijając rum.

– Ja was tylko ostrzegam, przed tym… no… – Högg zamilkł, zapewne czując na plecach moje spojrzenie.

– Ingnarssonie. Skończ już z tymi swoimi wymysłami – rzekł stanowczo jeden z miejscowych.

– Wracajmy do gry – odezwał się niewysoki chłop, kładąc na stół kilka monet z wizerunkiem jarla Goltara. – Stawiam dziesięć herdów, że tym razem wygram.

– Obyś się nie mylił, inaczej stracisz wszystko – dodał złotowłosy.

W kubkach zachrzęściły kości, a na stołach zastukały kufle z rumem i zabrzęczały rzucane na blat monety.

Gdy zebrani w gospodzie mieszczanie zaspokoili ciekawość, wrócili do swych zajęć. Zakurzona, drewniana podłoga zaskrzypiała pod moimi butami, gdy małymi krokami zbliżałem się w stronę dębowego baru. Stojący za nim barczysty mężczyzna w fartuchu powoli czyścił szklane kufle. Na półkach, które miał za plecami, stały niewielkie beczułki z winem i rumem oraz rzeźbione karafki, pełne różnorakich trunków, po które sięgali tylko nieliczni, oczywiście, ci najbogatsi. Kątem oka uważnie rozglądałem się po oświetlonej pochodniami gospodzie, wypatrując kogoś podejrzanego. Na razie jednak nikogo takiego nie dostrzegłem, bo większość przebywających w karczmie stanowili miejscowi.

– Co podać przybyszowi? – spytał karczmarz, gdy stanąłem przed nim. Postawił wyczyszczony kufel na ladzie, obok innych.

– Kufel piwa i… coś do jedzenia – odpowiedziałem, ściągając z głowy kaptur, po czym usiadłem na stołku przed barem.

– Cztery herdy – rzekł gospodarz i zniknął gdzieś za drzwiami.

Niedługo potem niski, barczysty chłop wrócił z kuflem złocistego, pieniącego się piwa oraz półmiskiem dymiących żeberek, polanych złocistym miodem.

– Dziękuję – odparłem, gdy gospodarz postawił przede mną kufel i strawę.

Z sakwy przy pasie wyjąłem cztery srebrne herdy, po czym położyłem je na barze. Karczmarz jednym ruchem zgarnął pieniądze do swojego mieszka. Powoli ściągnąłem z dłoni skórzane rękawice i położyłem je na ladzie obok półmiska. Sięgnąłem po kufel i napiłem się ciemnego piwa – tak mocnego, że aż poczułem kłucie w oczach. Odłożyłem naczynie i otarłem dłonią wargi z piany. Następnie rękoma zacząłem oddzierać od kości małe kawałki upieczonego mięsa, kładąc je do ust.

– Możesz dostać więcej – odezwałem się nieco ciszej do karczmarza.

Gospodarz przerwał na moment czyszczenie kufli i rozejrzał się po karczmie, by upewnić się, że nikt go nie obserwuje. Rozmowa z obcymi pewnie nieraz przyniosła mu kłopoty. Teraz jednak wszyscy zajęci byli piciem piwa, rumu oraz grą w kości.

– Niby… czego? – zapytał z zaciekawieniem, przysuwając bliżej swą twarz.

Odłożyłem żeberka do półmiska i sięgnąłem do sakwy przy pasie. Kładąc zaciśniętą dłoń na barze, rzekłem:

– Tego.

Rozchyliłem palce prawej dłoni i pokazałem mu herda, połyskującego w świetle pochodni.

– Za pewne informacje. – Przysunąłem bliżej niego monetę. – Wiesz coś o kobiecie i dziecku zabitych w pobliżu rzeki Njörg?

Znów napiłem się piwa i oderwałem od żeberek kawałek mięsa, który włożyłem do ust.

– Tak, wiem… – odparł karczmarz, dolewając z beczułki złocistego napoju do mojego kufla.

Ponownie sięgnąłem do sakwy i kładąc kolejną monetę na barze, zapytałem:

– Kto ich zabił?

– Naprawdę chcesz to wiedzieć, Raaginie? – zapytał gospodarz.

On wie, kim jestem? – drgnąłem zaniepokojony, a jednocześnie zaskoczony. Skąd znał moje imię? Zdradzałem je nielicznym, w dodatku skrupulatnie przez mnie wybieranym. Gdzie popełniłem błąd?

– Skąd wiesz, jak mnie zwą?

– Powiedziano mi, że się tu zjawisz. Zresztą i tak widać żeś, Tropiciel, po fiolkach – szepnął, zabierając monety. – A tego, kto zabił kobietę i dziecko, dowiesz się od kogoś innego.

– Od kogo? – naciskałem.

– Im mniej wiesz, tym lepiej dla nas obu – karczmarz mówił coraz ciszej. – Wszystkiego dowiesz się niebawem. Udaj się do lasu po drugiej stronie rzeki Fän…

– Nie mów już nic więcej – syknąłem, spodziewając się, że ktoś może nas podsłuchiwać, po czym wróciłem do jedzenia.

Gdy skończyłem, mą uwagę zwróciło kilku nieznajomych, których wcześniej nie zauważyłem. Siedzieli w zaciemnionym kącie pod oknem, pozakrywani długimi, czarnymi płaszczami. Co jakiś czas spoglądali w moją stronę, po czym wracali do rozmowy między sobą. Przeczuwałem, że ich obecność może sprawić mi tylko kłopoty. Nie wiedząc jednak, co zrobić w tej sytuacji, postanowiłem zapytać o nich karczmarza.

– Gospodarzu, kim są ci ludzie… tam… w kącie pod oknem?

– To łowcy… – przerwał na chwilę, by ponownie nalać piwa do mojego kufla. Pochylił się nad barem, przybliżając ku mnie. – Chociaż bardziej wyglądają mi na skrytobójców. Podobno szukają jakiegoś łowcy z północy – dokończył równie cicho.

– Swój szuka swego. A to ciekawe – odrzekłem.

Ich głowy zakrywały kaptury. Nie mogłem więc dostrzec rysów twarzy, by wiedzieć, z kim mam do czynienia.

– Czyżby… szukali ciebie? – dodał po chwili gospodarz.

Oderwałem wzrok od podejrzanych łowców, sięgając po kufel. Wypiłem resztę piwa, a następnie założyłem na dłonie rękawice, pytając gospodarza:

– A jak uważasz?

Karczmarz nie zdążył odpowiedzieć, gdyż do środka wszedł kolejny z łowców i podchodząc do swych towarzyszy, szepnął jednemu z nich coś do ucha. Ten dopiero po chwili powstał od stołu, odsuwając ławę i powoli podszedł do baru. Kładąc na nim herda, rzekł:

– Jeszcze jedno piwo dla przyjaciela.

– Nie przypominam sobie… – wysunąłem z pochwy sztylet i wbiłem go w ladę, tuż przed skrytobójcą – abyśmy byli przyjaciółmi.

Łowca stał jednak nadal obok mnie, wpatrując się w nemeryjskie ostrze.

– Jeśli stąd nie odejdziesz… – podjąłem dalszą rozmowę.

– To co? – zapytał, przybliżając swą twarz ku mojej.

Uważnie rozejrzałem się po barze. Na widok pochodni, zatkniętej za uchwyt w balu podtrzymującym strop, powróciły do mnie wspomnienia z Warowni Älwarg, gdzie uczono nas podstępnych sztuczek i zabójczych ataków. Szybko powstałem.

– Zabiję was – odparłem, uśmiechając się pod nosem.

Prawą dłonią prędko pochwyciłem płonącą pochodnię i z całej siły uderzyłem nią łowcę w twarz.

– Jebany skurwiel! – Skrytobójca krzyknął z bólu, cofając się i wpadając na swoich towarzyszy, którzy w tej samej chwili z mieczami w ręku stanęli tuż za nim.

Płonąca smoła przywarła do pokrytej zarostem skóry łowcy i paskudnie go poparzyła, pozostawiając na lewym policzku czarne znamię, ciągnące się od czoła aż po szyję. Chwilę później sięgnąłem po fiolkę zwaną Smoczą Iskrą. Wiedziałem, że nie mam wyboru – albo ta, albo Oddech Totara. Palcami lewej dłoni przekręciłem kurek, nacisnąłem go i rzuciłem ampułkę w stronę wroga.

– Ostrzegałem was! – ryknąłem.

Kilka sekund później fiolka eksplodowała w powietrzu, uwalniając ze swego wnętrza ogień, który buchnął we wszystkie strony. Siła wybuchu zrzuciła ze stołów kufle, półmiski i monety, powywracała co lżejsze ławki i stołki. Kilka pochodni na ścianach zgasło, inne na moment zamigotały. Rozległy się krzyki zebranych w karczmie mieszczan, które ucichły dopiero, gdy czarna smuga dymu uniosła się ku stropowi. Widziałem w ich oczach przerażenie, gdy ukradkiem zerkali znad stołów, pod którymi się skryli. To uchroniło ich przed Smoczą Iskrą, lecz skrytobójcy nie mieli już tyle szczęścia – płaszcze, którymi próbowali się osłonić, momentalnie zajęły się płomieniami. Łowcy, krzycząc okropnie, wypuścili z rąk miecze, które głośno zadudniły o podłogę, wzbijając tumany kurzu. Zebrani w gospodzie mieszczanie, a wraz z nimi karczmarz i służąca, czym prędzej wybiegli, obawiając się rozlewu krwi. Napastnicy cofnęli się ku oknu. Ich przerażone spojrzenia skierowały się na mnie.

– To… on – powiedział jeden z łowców, ciężko dysząc.

Spojrzałem na nich. Miałem wrażenie, że niektóre z tych twarzy już kiedyś widziałem. Pod ich płaszczami, w blasku trawiącego drewniane deski ognia, połyskiwały czarne kolczugi, a u pasów – długie sztylety.

– Widzicie? On ma Oddech Tatara – rzekł drżącym głosem inny z łowców, spoglądając na fiolkę.

– Kto wam kazał mnie zabić? – zapytałem, dobywając noży przy udach.

– Doskonale wiesz, kto – odparł skrytobójca, którego uderzyłem wcześniej pochodnią w twarz. Teraz dotykał dłonią poparzonego policzka.

Obróciłem się w stronę baru, chwyciłem wbity w niego sztylet i szybko rzuciłem nim w jednego z łowców, który zamierzał schylić się po miecz. Nie zdążył jednak, gdyż nemeryjskie ostrze trafiło go prosto w serce. Zdołał jedynie wydać stłumiony charkot, po czym padł martwy. Jego kompani się cofnęli. Stali i z przerażeniem wpatrywali się w zabitego towarzysza, wiedząc, że trafili na niebezpiecznego przeciwnika.

– Žyrjina… – syknąłem i biegiem ruszyłem ku pozostałym łowcom.

Ci, przeczuwając, co zamierzam, prędko dobyli czarnych, długich sztyletów i w odwecie ruszyli biegiem w moją stronę. Szybko przeturlałem się po podłodze i ciąłem w żebra dwóch wysokich łowców. Nemeryjska stal zazgrzytała na pierścieniach kolczugi, które po chwili zabrzęczały na podłodze. W tej jednej chwili łowcy zrozumieli, co się stało. Widzieli, jak z ich kompanów rąk wypadają sztylety, jak osuwają się na kolana i śmiertelnie ranni padli na płonącą podłogę. Byli zdani na siebie.

Wciąż leżąc na podłodze, pchnąłem nogami stół w kierunku pozostałych łowców, którzy z impetem wpadli w zaciemniony kąt sali. Zyskałem dzięki temu trochę czasu, aby przeprowadzić kolejny atak. Podniosłem się szybko, wsunąłem w pochwy noże i sztylet, wyciągnięty z ciała łowcy, a następnie schyliłem się po miecze skrytobójców. Biegiem ruszyłem ku przeciwnikom odrzucających na bok stół i wbiłem miecze w ich plecy – kolejny raz ich zaskoczyłem. Rozległy się krzyki, gdy dwaj następni łowcy, wypuściwszy z bezwładnych dłoni sztylety, padli martwi.

– Wchodząc mi w drogę… – zacząłem, sięgając po noże.

Nagle poczułem na plecach ukłucie miecza. Wiedziałem, że popełniłem błąd, który mógł kosztować mnie nawet utratę życia.

– Rzuć je na ziemię! – rozległ się donośny głos za mymi plecami.

Noże z brzdękiem padły na podłogę.

– Žyrjina z pewnością ucieszy się wieścią o twej śmierci – rzekł skrytobójca, przyciskając mocniej stal do mego ciała.

– I tu się mylisz – odparłem z cieniem uśmiechu na ustach.

Szybko dobyłem sztyletu na piersi i wbiłem go w szyję łowcy. Na mój policzek trysnęła krew z przeciętej tętnicy. Obróciłem się i spoglądając na poparzoną twarz przeciwnika, wyjąłem nóż. Gdy odepchnąłem go nogą od siebie, padł martwy na ziemię.

– Nie ruszaj się, Raaginie! – krzyknął ktoś nagle.

Ocierając dłonią policzek z krwi, powoli się odwróciłem. Stanąłem oko w oko z ostatnim ze skrytobójców.

– Myślisz, że mnie zabijesz? – zapytałem ironicznie.

– Jak dotąd nikt jeszcze nie zdążył mnie pokonać.

Spoglądając sobie w oczy, zbliżyliśmy się ku sobie. Wiedziałem, że znalazłem się w gorszej sytuacji niż mój przeciwnik, posiadający miecz. Łowca zaatakował pierwszy, a jedyny odgłos, jaki rozległ się w karczmie, to szczęk stali, który poniósł się głośnym echem po sali.

– Jeszcze się okaże… – odrzekłem, parując uderzenie.

Ostatni skrytobójca, ciągle żądny zemsty, napierał na mnie ze zdumiewającą zwinnością i wprawą – miecz i sztylet krzyżowały się raz po raz, a spod ich ostrzy sypały się iskry.

– Który z nas jest najlepszy! – dokończyłem z gniewem.

Rudowłosy łowca nagle odskoczył w bok, wzniósł miecz w górę i ponownie zaatakował – tym razem z większą siłą. Ja jednak zrobiłem unik i kopnięciem z półobrotu wytrąciłem z jego dłoni miecz, który upadł na ziemię.

– To już koniec – oznajmiłem, spoglądając w jego twarz.

Pchnąłem łowcę w stronę baru, pochwyciłem go za rude, długie włosy i gwałtownie odchyliłem jego głowę, odsłaniając gardło.

– Tylko na tyle cię stać? – wycharczał skrytobójca, spoglądając na mą twarz.

Przyłożyłem do jego gardła zimną stal i powoli przesuwałem ją w stronę jego prawego policzka, w którym zagłębiłem ostrze.

– Hmm, na co mnie stać? – zapytałem sam siebie.

Łowca wciągnął głośno powietrze, by uspokoić bicie serca, gdy poczuł na twarzy krew.

– Znasz pewną opowieść? – zapytałem, kładąc nacisk na każde kolejne słowo i ciąłem jego policzek od ucha ku oku.

Gdy krew spłynęła po jego pokrytym zarostem policzku, ciąłem ponownie, od oka ku ustom, mówiąc:

– O pewnym Tropicielu, który podstępem doprowadził do zakończenia Wojny Królów?

Znów przeciąłem policzek, od ust w stronę ucha, znacząc jego oblicze symbolem boga łowów.

– Högg Ignarsson… – powiedziałem, powoli odciągając sztylet od jego policzka. –Słusznie przypuszczał, że nie jestem zwykłym podróżnym.

Skrytobójca spojrzał w moje ciemne oczy, mówiąc:

– Tyś jest… ten… – Głos rudowłosego zamarł.

Wsunąłem sztylet do pochwy.

– Więc przekaż Žyrjinie…

Pochwyciłem łowcę za płaszcz i pchnąłem go na stół, który przewrócił się wraz z kuflami niedopitego rumu. W milczeniu odszedłem od baru, schyliłem się i podniosłem z podłogi swoje noże. Włożyłem je do pochew.

– Że to dopiero początek!

Zarzuciłem na głowę kaptur i naciągając go na twarz, wyszedłem z karczmy.

 

Koniec

Komentarze

Cześć.

  1. Są obrazki! Super!
  2. Czy to, co znajduje się przed wstępem, to częściowe streszczenie początku przygód? Jeżeli tak, to po co ono? A jeżeli nie, to co to jest?
  3. Dużo “enterów” na końcu tekstu sugeruje mi dwie rzeczy: ktoś walczył z cudzym tekstem robiąc częste “copy-paste” (na ogół taki jest tego wynik) albo nie do końca dba o estetykę swojego dzieła. Rzadkie wyjaśnienie trzecie: “to celowy zabieg” już do mnie nie przemawia.

Gdy wymyślę sygnaturkę, to się tu pojawi.

Lektura prologu zmordował mnie do tego stopnia, że nie mogę obiecać, iż jeszcze tu wrócę.

Być może, Raaginie, miałeś świetny pomysł na fascynującą opowieść, ale, niestety, nie zadbałeś o przyzwoite wykonanie. Przez tekst, zamiast czytać, musiałam brnąć, co rusz potykając się o błędy, usterki, nadmiar zaimków, drobiazgowe opisy i nie zawsze poprawnie konstruowane zdania, że o zlekceważonej interpunkcji nie wspomnę.

Jeśli dalszy ciąg jest napisany w podobny sposób, wybacz, ale chyba nie poznam opowieści o Tropicielu.

Chciałabym jeszcze wiedzieć, czy powyższy tekst jest skończonym opowiadaniem, czy częścią większego dzieła?

 

Nie­spo­dzie­wa­nie po­ran­ną ciszę prze­rwa­ło krót­kie, da­le­ko sły­szal­ne kra­ka­nie. – Skąd wiadomo, że krakanie było słychać daleko?

 

Wę­sząc w po­wie­trzu ob­na­żył swe ostre kły i za­sko­wy­czał. – Zbędny zaimek. Czy wilk mógł obnażyć cudze kły?

 

Gdy po­now­nie roz­le­gło się kra­ka­nie ptaka, wzbi­ja­ją­ce­go się ku górze… – Masło maślane. Czy ptak mógł wzbijać się ku dołowi?

 

po mym ciele prze­szedł zimny dreszcz. Serce za­bi­ło mi moc­niej, a w mych ciem­nych oczach po­ja­wił się strach… – Nadmiar zaimków, raczej zbędnych. Wiemy, że bohater nowi o sobie.

Może: …na ciele poczułem zimny dreszcz. Serce za­bi­ło moc­niej, a w oczach po­ja­wił się strach

 

i wpa­tru­jąc się w nio­są­ce­go w szpo­nach strza­łę so­ko­ła wy­czu­łem jego bli­ską obec­ność. – Skoro sokół był widoczny, chyba nietrudno było wyczuć jego obecność.

 

– Àzrni­ju… – po­wie­dzia­łem cicho, prze­su­wa­jąc kciu­kiem po srebr­nym me­da­lio­nie. – …dodaj mi od­wa­gi. – Zbędna kropka przed półpauzą.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Zajrzyj do tego wątku: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Mocny po­dmuch nio­są­cy drob­ny śnieg szarp­nął kap­tu­rem skó­rza­nej kurt­ki i za­wiał na moją twarz włosy. – Zbędny zaimek. Czy istniała możliwość, by wiatr zawiał włosy na cudzą twarz?

 

Choć na ga­łąz­kach drzew osa­dzał się szron, ko­ro­ny jodeł i sosen fa­lo­wa­ły na wie­trze… – Czy istnieje jakiś powód, dla którego korony jodeł i sosen nie powinny się kołysać, kiedy na gałązkach drzew osadza się szron?

 

do­strze­głem w śnie­gu ślady od­ci­ski butów, a także coś jesz­cze. – Dwa grzybki w barszczyku.

 

Mój wzrok skie­ro­wał się na po­wa­lo­ne drze­wa, ster­czą­ce przede mną. – Wzrok sam się skierował, czy bohater spojrzał? Zbędne zaimki.

Skoro drzewa były powalone, to raczej leżały, a nie sterczały.

 

Chwy­ciw­szy się sio­dła, zwin­nie ze­sko­czy­łem z jego grzbie­tu, brnąc po kost­ki w śnie­gu, który za­skrzy­piał pod skó­rza­ny­mi bu­ta­mi. – Ze zdania wynika, że bohater, brnąc po kostki w śniegu,  lekko zeskoczył z grzbietu siodła, chwyciwszy je wprzódy.

 

Dzię­ki war­stwo­wej kom­po­zy­cji je­sio­no­wo-ci­so­we­go drew­na… – Nie znam się na łukach, ale to zdanie brzmi jak współczesna reklama, a nie tekst wypowiedziany przez bohatera fantasy.

Nie ma drewna jesionowo-cisowego. Może być drewno jesionowe i cisowe.

 

Na­stęp­nie za­mo­co­wa­łem cię­ci­wę sple­cio­ną z koń­skie­go wło­sia do ko­ścia­ne­go rogu. – Co to jest końskie włosie do kościanego rogu?

Pewnie miało być: Na­stęp­nie do ko­ścia­ne­go rogu za­mo­co­wa­łem cię­ci­wę, sple­cio­ną z koń­skie­go wło­sia.

 

Czło­wiek i małe dziec­ko… – Czy małe dziecko to nie człowiek?

 

a także par­ska­ją­cym od­de­chem wierz­chow­ca… – Oddech parskał?

 

Nie mogę ich tak zo­sta­wić, po­zo­sta­wia­jąc je na pa­stwę dzi­kiej zwie­rzy­ny. – Powtórzenie. Drugi zaimek zbędny.

Może wystarczy: Nie mogę ich tak zostawić, na pastwę dzikiej zwierzyny.

 

po czym wy­ją­łem z chrzesz­czą­cych zwłok strza­ły, które od­rzu­ci­łem na bok. – Literówka.

 

Ują­łem dło­nią szary kap­tur… – Zbędne dookreślenie. Czy istniała możliwość, by ujął kaptur nie używając dłoni.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja przeczytałam do płonącej mąki. Mąka potraktowana płomieniem nawet by się chyba nie zapaliła. 

Zrobiłam próbę – nawet przypalanie mąki przez dłuższą chwilę płomieniem zapalniczki nie dało żadnego efektu. Żeby pył mączny zajął się od pochodni i dał jakikolwiek efekt, musiałby być wymieszany chyba z saletrą.

Do tego przytłaczająca ilość opisów wszystkiego, co się da: od krajobrazu po uzbrojenie. Przesadziłeś. 

Może i będzie ciekawie, ale przygniotła mnie ilość szczegółów.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Mąka może “wybuchnąć”, a raczej mogą się zapalić jej drobiny unoszące się w powietrzu. Na YT są filmiki.

Mnie ciekawi, dlaczego krainy wschodu są na północy?

Przykro mi, sił starczyło do mapki.

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Witam. Poprawiłem tekst i mam nadzieję, że teraz to wygląda o wiele lepiej.

Hmmm. Przeczytałam prolog i chyba nadal można go odchudzić ze zbędnych opisów – na przykład, w jaki sposób pogania się konia. Informacja, że zimą para w oddechu się skrapla, jest już znana większości ludzi.

Bohater podejrzanie często mówi sam do siebie. Może to i dobrze, bo przełamuje monotonię opisów, ale jakoś dziwnie wyglądało. Zwłaszcza, kiedy był przestraszony.

ujrzałem drogę zrytą kopytami koni. Przebiegała przez gęstwinę krzewów i wystających spod śniegu paproci,

Drogi zwykle wytycza się, omijając chaszcze.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka