- Opowiadanie: Fibonacci - Studnia

Studnia

Niniejsze opowiadanie to raczej wyrób horroropodobny niż klasyczny horror. 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Studnia

 

Jego stopy dotarły do końca łańcucha. Kierowany instynktem samozachowawczym wykrzesał z siebie resztki sił, aż do bólu zaciskając dłonie na gładkich ogniwach. Zatrzymał się. Ostrożnie spojrzał w górę. Jakieś dwa metry nad głową łańcuch ginął w gęstych tumanach nienaturalnie białej mgły, która – cały czas utrzymując dystans – zsuwała się wraz z nim. Teraz również się zatrzymała. Pochylił głowę i dojrzał końce swoich stóp. Poniżej nie dostrzegł nic. Bo też niczego tam nie było. Ani wody, ani skał, ani mgły… Pustka. Bezdenna otchłań obramowana rysującymi się w oddali, opadającymi stromo ścianami gigantycznego krateru.

Dwa ogniwa wyślizgnęły mu się z zaciśniętych rąk i powędrowały w górę. W tej samej chwili dwa ostatnie wysunęły się spomiędzy stóp, zostawiając je dyndające bezradnie nad przepaścią. Zacisnął szczęki wiedząc, że to koniec. Zmobilizowane nadludzkim wysiłkiem mięśnie zaczęły się poddawać. Zjechał o kolejnych kilka ogniw, a kiedy ostatnie znalazło mu się na wysokości twarzy, w ostatniej, rozpaczliwej próbie powstrzymania nieuniknionego, wpił się w nie zębami. Poczuł, jak porcelanowa korona rozpadła się z nieprzyjemnym chrupnięciem. Wisiał nieruchomo przez kilka, kilkanaście sekund, a potem bezgłośnie, z śmiertelnym wdziękiem kilkudziesięciokilogramowego głazu runął w dół.

Spadał doznając uczucia podobnego do tego, które bywa zapewne udziałem skoczków spadochronowych i amatorów bungee. Kiedy wydawało mu się, że będzie tak pikował w nieskończoność, wówczas okazało się, że bezdenna otchłań posiada jednak dno. Grzmotnął z impetem do bagnistego bajora wypełnionego zielono-żółtą cieczą. Ciecz była lepka i fosforyzująca, a tuż pod powierzchnią unosiły się w niej jakieś oślizłe kształty. Pomyślał, że to ryby. Poczciwe niegroźne ryby. Zanurzył rękę, by upewnić się, że ma rację. Palce uwięzły mu w otworach obłego przedmiotu. Szarpnął, wyciągając dłoń na powierzchnię… Czaszka była bez wątpienia ludzka. Pozostało na niej jeszcze trochę włosów i zauważył też fragmenty tkanki. Odsłonięte zęby szczerzyły się do niego w makabrycznej imitacji uśmiechu. Po gałkach ocznych nie było śladu a w pustych oczodołach tkwiły jego palce. Ponownie szarpnął ręką ze wstrętem, odrywając czaszkę od ukrytego w szlamie korpusu. Cisnął nią daleko od siebie.

Spostrzegł ze zdziwieniem, że tymczasem ciecz wokół niego zmieniła kolor. Stała się czarna. Czarna, jak jego spodnie. Po chwili czerń zmieszała się z błękitem koszuli. Obserwował w osłupieniu, jak jego ubranie rozciąga się i rozpuszcza. Potem, nagle, zapiekło go całe ciało. Miał wrażenie, że znalazł się w morzu ognia. Ogarnięty paniką i oszalały z bólu zaczął młócić rękami i nogami. Przestał, gdy ogarnęła go ciemność. Podniósł rękę do twarzy. Natrafił na oczy. Przetarł je nerwowo, chcąc usunąć lepką maź. Wypłynęły, jak żółtka z rozbitych jaj.

W uszach zadudnił mu nieludzki wrzask.

 

Van Haaren drgnął i zamrugał powiekami. Dotknął ręką twarzy. Była mokra od potu. Rozejrzał się czujnie. Przed nim rozciągała się rozległa równina płaskowyżu nakryta kloszem błękitnego nieba, a wokół melancholijnie szeleściły łodygi suchych traw, poruszane słabymi podmuchami wiatru. Słońce stało w zenicie, piekąc go w policzki. To stąd ten pot, westchnął uspokojony. Niemal w tym samym momencie ulga zamieniła się w uczucie zażenowania, kiedy dotarło do niego, że pozwolił sobie na drzemkę. Coś takiego nie zdarzyło mu się jeszcze na żadnej z wypraw. Zapadanie w niezamierzony sen nie leżało w jego naturze. Nie pamiętał też, by kiedykolwiek podczas trekkingu śniły mu się koszmary. Zły na siebie przebiegł ukradkowym spojrzeniem po twarzach pozostałych, sprawdzając czy ktoś zauważył jego chwilę słabości.

Wszyscy odpoczywali, zajęci sobą i swoimi myślami. Jedynie, siedząca najbliżej Galina spojrzała w jego stronę.

– Coś się stało, Haar? – zapytała, zatrzymując butelkę wody w połowie drogi do ust. – Wyglądasz na poruszonego. – Ugasiła pragnienie, a resztę wylała na siebie, schładzając kark i ramiona.

– Oszczędzaj wodę, Galina – upomniał krótko. Nie chciał, by zabrzmiało to tak szorstko. Po prostu tak wyszło. Do diaska, jeżeli mieli przebyć mesetę cali i zdrowi, musiał wyegzekwować elementarną dyscyplinę. Fakt posiadania przez tę instruktorkę fitnessu wysportowanej i niebywale pięknej sylwetki, nie może dawać jej w tym miejscu dodatkowych przywilejów. Za miesiąc, gdy znajdą się w Gran Chaco, reżim żywieniowy i marszowy będzie jeszcze większy. – Tu, na płaskowyżu, jest o nią niezwykle trudno – przypomniał łagodnie.

– Tak, wiem. Przepraszam. – Uraczyła go uśmiechem, który gwarantował wybaczenie o wiele poważniejszych wykroczeń. – Robi się coraz goręcej – zauważyła.

Van Haaren spojrzał w kierunku widocznego na krańcach równiny pasma lasu.

– Pankrac? Ile, według ciebie, zajmie nam dotarcie tam? – Pytanie skierował do szczupłego mężczyzny w wojskowej bluzie i spodniach, podobnie jak on zapatrzonego w linię drzew.

– Czterdzieści minut – Pankrac odparł beznamiętnym głosem i na powrót pogrążył się w milczącej zadumie. Werbalne skąpstwo było jego cechą charakterystyczną, ale cechowało go również obycie z wyprawami takimi, jak ta, toteż van Haaren był zadowolony, że ma go w swoim zespole i zawsze z uwagą słuchał tego, co mówił.

– Mylisz się, Pankrac – wmieszał się krępy Lambert. – Minimum godzina – rzekł stanowczo. Lambert był niski, z nieproporcjonalnie dużą głową. Na nosie siedziały mu ciężko okulary o grubych szkłach, a za nimi chowały się wyłupiaste oczy krótkowidza. Mimo nieciekawego wyglądu, prawdopodobnie to on był z nich najinteligentniejszy. – Zauważcie, że można z tego miejsca ustalić rodzaj lasu. To znak, że znajduje się w odległości pięciu kilometrów, a piechur na płaskim terenie właśnie tyle średnio pokonuje w ciągu godziny. 

Pankrac godnie milczał, co Galina odebrała jako przyznanie się do błędu i postanowiła stanąć po jego stronie.

– Mnie także wydaje się, że te drzewa są bliżej, Bert – powiedziała, chociaż głowę by dała, że tych kilometrów jest ze dwa razy więcej niż szacował Lambert.

– Jednokolorowe tło oraz pogodny słoneczny dzień są przyczyną waszej fałszywej oceny odległości – odrzekł Lambert autorytatywnie. – Oba te czynniki mają to do siebie, że skracają dystans, przez co przedmioty wydają się bliższe. – Lambert był mały, ale dużo wiedział. Wiedzieli o tym.

Van Haaren potarł trzydniowym zarostem wierzch dłoni w miejscu, gdzie ukąsił go komar.

– Tak czy owak, pora ruszać w drogę – zakomunikował, dźwigając się na nogi.

– Jeszcze chwilę, Haar – zaoponował milczący dotąd Daniel. Nie brał udziału w rozmowie, gdyż od kilku już miesięcy każdą wolną chwilę przeznaczał na czynną adorację swojej Kate. Jak przystało na zakochanego do szaleństwa faceta, niezmordowanie głaskał ją i obejmował, wtykając jednocześnie nos w puszyste loki jej kasztanowych włosów. Ona tymczasem wyginała nogę, próbując zakleić plastrem nabrzmiały odcisk. – Widzisz, że Kate otarła stopę. Bez opatrunku nie może kontynuować marszu – oznajmił z wyrzutem, zdegustowany niehumanitarnością van Haarena.

– Za momencik będę gotowa – zapewniła Kate, odgarniając z czoła niesforny kosmyk, który wymknął jej się spod chustki.

Usadowili się oboje obok niewysokiego, ale gęstego krzewu, który zapewniał im jako taką ochronę przed palącym słońcem, dlatego nieśpieszno im było do dalszej wędrówki.

– Zakochani, jak to zakochani, zawsze wiedzą pod jaką rośliną się rozłożyć – rzekł kpiąco Lambert, po krótkiej chwili milczenia.

– O co ci chodzi? – Daniela zirytowała jawna drwina w jego głosie.

– O to, że ten krzew, to rauwolfia…

– Przykro mi, ale ta nazwa nic mi nie mówi i mało mnie obchodzi, jak się ten krzaczek zwie. Ważne, że rzuca cień.

– Rauwolfie są znane z tego, że ich korzenie dostarczają alkaloidów. Zwłaszcza johimbinę… – Lambert po raz drugi zawiesił głos.

– Przestań, Bert. – Twarz Kate gwałtownie się zarumieniła.

– Właśnie. Skończ się wymądrzać i zacznij wyrażać jaśniej. – Sadząc z temperatury głosu i spojrzenia Daniela, Lambert natychmiast powinien pokryć się szronem. – Co to takiego, ta johimbina?

Lambert jakoś nie kwapił się z odpowiedzią, więc wyręczyła go Galina:

– To afrodyzjak – powiedziała sucho. – Z tego, co mi wiadomo, w Gran Chaco odpowiedników afrykańskiego drzewa będzie więcej – błysnęła wiedzą, czym od razu zaskarbiła sobie sympatię Lamberta.

– Nic dodać, nic ująć – pochwalił, zerkając na nią z uznaniem.

– Jeżeli próbujesz coś insynuować… – Daniel oderwał wreszcie ręce od Kate.

– Tylko stwierdzam fakt.

– Dobra, zbieramy się – uciął dyskusję van Haaren. – W drogę.

Galina przeciągnęła się z lubością. Wzrok Pankraca i Lamberta spoczął natychmiast w miejscu, gdzie jej streczowy top napiął się najbardziej. Twarz tego pierwszego, jak zwykle, pozostała bez wyrazu, natomiast oczy Lamberta od intensywnej pracy stały się bardziej wyłupiaste. Galina udała, że nie dostrzega ich spojrzeń. Van Haaren również, tyle że z innego powodu. Postanowił, że za cztery tygodnie, na Nizinie La Platy nie będzie już dopuszczalna dekoncentrująca dowolność strojów.

Zarzucili ekwipunek na plecy i ruszyli. Prowadził Pankrac, mając za sobą Galinę. Tuż za nimi niezgrabne kroki stawiał Lambert, a Kate i Daniel szli przed zamykającym szyk van Haarenem.

Po raz pierwszy spotkali się niespełna pół roku temu. Wcześniej, z całej szóstki, znali się jedynie Daniel i Kate. Połączył ich Internet. Surfowanie w sieci dzielili z zamiłowaniem do pieszych wędrówek i zdawali sobie sprawę, że to właśnie skłonność do aktywnego obcowania z przyrodą była tym, co sprawiło, że znajdowali się tu i teraz na trzeciej wspólnej eskapadzie, ostatniej z tych, których głównym celem było ich wzajemne zgranie się i zżycie. Musieli poznać swoje mocne i słabe strony, gdyż już wkrótce planowali pierwsze poważne przedsięwzięcie. Mieli zamiar udać się do Ameryki Południowej, na rubieże Argentyny i Paragwaju, by pokonać pieszo niegościnny obszar Gran Chaco. A potem?… Cóż, w głowach już rodziły im się kolejne śmiałe pomysły. Bo marzenia także mieli wspólne.

 

*

 

Na polanę natrafili niespodziewanie, po paru godzinach przedzierania się przez leśne chaszcze. Pankrac przebrnął przez wyjątkowo splątane zarośla i znalazł się na skraju wolnej od drzew przestrzeni. Po krótkiej chwili pojawiła się przy nim Galina.

– W samą porę – rzekła z zadowoleniem.

Zbliżał się wieczór i zaczynało się ściemniać. Polana miała rozmiary i kształt podobne do piłkarskiego boiska. W wielu miejscach porastały ją co prawda krzewy i młode drzewka, ale na środku widniał spory kawałek pustego terenu.

– Tam rozbijemy obóz – zadecydował van Haaren, wskazując ową niezadrzewioną połać. – Trzeba będzie oczyścić podłoże pod namioty, a potem nazbierać drewna na ognisko.

– No i wreszcie coś zjeść i odpocząć – dodała Kate, zaniepokojona wyczerpaniem Daniela, który pragnąc ją odciążyć, przez ostatnią godzinę oprócz swojego, taszczył także większą część jej bagażu. Teraz ciężko dyszał i nadrabiał miną.

Perspektywa posiłku dodała im sił, pozwalając zapomnieć na chwilę o zmęczeniu. Ruszyli raźno do wybranego miejsca.

Na skraju lasu pozostały dwie osoby. Pankrac oparł rękę na zatkniętym za pas długim komandoskim nożu z wygrawerowanym na rękojeści wizerunkiem głowy orła, a jego twarz wydawała się jeszcze bardziej ponura niż zwykle. Poruszał się tyle, co kamienny posąg i tylko oczy bacznie omiatały wieczorne cienie.

– Coś nie w porządku? – zapytał van Haaren. W szaleńczym tempie drgał mu mięsień przedramienia, w żaden sposób nie dając się uspokoić.

W odpowiedzi Pankrac przytknął palec do ust w odwiecznym geście nakazującym milczenie. Van Haaren nadstawił uszu, ale nic nie usłyszał. Zrozumiał. Towarzyszące im dotąd bzyczenie owadów i świergot ptaków umilkły. Ustał również wiatr, a wraz z nim szum liści. Na polanie panowała martwa cisza.

– Nadciąga noc. Wszystko, co jest aktywne w dzień teraz układa się do snu…

– To uroczysko – stwierdził spokojnie, z niezachwianą pewnością Pankrac.

– Hej! Zamierzacie tam tak stać i się przyglądać? – Galina była wyraźnie zła. – Pomóżcie rozstawić namioty!

Centrum polany doskonale nadawało się pod obozowisko. Trawa rosła tam niewysoka, było równo i sucho. Wyzbierali naniesione wiatrem odłamki gałęzi oraz kilka kamieni, po czym męska część grupy przystąpiła do rozbijania namiotów, a dziewczyny zajęły się przyrządzaniem na kuchence dań instant. Po upływie kwadransa trzy namioty stały się częścią tutejszego krajobrazu, a woń lasu przeniknął aromat potraw.

– Paskudne komary – jęknęła Kate. – Ale gryzą.

– Zjemy, a potem, jak powiedział Haar, nazbieramy gałęzi i rozpalimy ognisko. To je odstraszy – uspokoił flegmatycznie Lambert, znad porcji wołowiny z warzywami.

– Pankrac jest jakiś dziwny – odezwała się Galina. – Nie może usiedzieć na miejscu, tylko ciągle łazi wte i wewte.

Obserwowali przez chwilę, jak przechadza się, przystając co kilkanaście kroków.

– Czego on tam szuka? – zapytała, nie wiedzieć czemu szeptem, Kate.

– Diabli go wiedzą – Daniel wzruszył ramionami. – Ma zdrowie, to niech chodzi.

– Nie podoba mu się to miejsce – mruknął lakonicznie van Haaren.

– Pozazdrościć takich zmartwień – skwitował Daniel uszczypliwie. – Mnie nie podoba się cały ten płaskowyż… A propos, kiedy będziemy po drugiej stronie?

– Jeżeli utrzymamy dotychczasowe tempo, co wydaje się wątpliwe zważywszy, że przed nami rozciągają się lasy, to za dwa dni – odpowiedział van Haaren. – Dwa, plus jeden do najbliższej osady. Innymi słowy, jesteśmy w połowie drogi. W połowie drogi do cywilizacji.

– Romantyk z ciebie, Haar – westchnęła Galina.

Van Haaren zastanawiał się właśnie, jak zinterpretować to westchnienie, kiedy nieruchome powietrze przeszył ostry gwizd. Spojrzeli w stronę, z której dobiegał. 

Pankrac stał na skraju polany, dając im znaki, by podeszli.

– Coś znalazłem! – Nie przypuszczali, że może mieć tak donośny głos. – Chodźcie!

Zastali go milcząco wpatrującego się w to, co odkrył.

– Kurhan? – Lambert próbował dojrzeć coś zza pleców pozostałych.

– Przetrzyj szyby – osadził go Daniel. – Zwykła studnia.

Van Haaren poświecił latarką, by mogli lepiej się przyjrzeć. Studnia była drewniana i niewątpliwie miała już swoje lata. Upływ czasu przekrzywił i załamał wznoszący się nad nią daszek, a ułożone w kwadrat bale pokrył mchami i wytworzył próchniczne ubytki. Na rozeschniętym okrąglaku nawinięty był skorodowany łańcuch z umocowanym na końcu, także zaatakowanym przez rdzę, niedużym wiadrem.

– Pankrac, opuść je. Przekonamy się czy na dnie jest woda – poradziła, jak zwykle praktyczna, Galina.

Pankrac poruszył chropawą korbą bębna i łańcuch, skrzypiąc i klekocąc, zaczął się rozwijać. Widzieli unoszący się nad nim rdzawy obłoczek.

– Ciekawe, skąd się tu wzięła? – zainteresowała się Kate, opleciona wiernymi ramionami Daniela.

– Pewnie była tu kiedyś leśniczówka – domyślił się van Haaren. – Może pustelnia, albo coś w tym rodzaju.

– Spójrzcie, jest jakiś napis – powiedziała Galina, wskazując wyzierający spod płaszcza porostów fragment jednego z bali. – Chyba po niemiecku… Bert?

Lambert przykucnął. Przesunął palcami po niewyraźnych literach. Przetrwały do dziś, bo ktoś starannie je kiedyś wyżłobił.

– „Was im Liede soll erstehen, muss im Leben untergehen“ – odczytał z trudem. – „Co w pieśni ma ożyć, w życiu musi zginąć“…

Na napis chlapnęła woda. Pankrac wyciągnął wiadro. Zajrzeli do środka.

– Mętnawa i pływają w niej jakieś drobiny – stwierdziła Galina. – Picie odradzam, ale do umycia się będzie w sam raz. Podgrzejemy ją na ognisku. Ruszcie się który po opał.

– Zaraz przyniesiemy – rzekł van Haaren. – Kate i Galina, zostańcie przy namiotach.

 

Słońce dawno już skryło się za horyzontem i wieczorne zorze zaczęły gasnąć. Wraz z zapadaniem ciemności las stawał się coraz bardziej obcy i nieprzyjazny. Na polanie ognisko paliło się jasnym płomieniem, czyniąc noc poza kręgiem światła jeszcze czarniejszą.

Pankrac z Danielem wynurzyli się z mroku objuczeni faszyną. Rzucili naręcza chrustu i gałęzi na piętrzącą się w pobliżu ognia stertę.

– No, chyba wystarczy? – zapytał Daniel, otrzepując spodnie.

– Wystarczy – odparł van Haaren, oceniając zapas drewna. – Mamy tego tyle, że można by palić do rana.

– Woda lada moment zrobi się ciepła i będziecie mogli się umyć – powiedziała Galina. Przysunęła się do przystawionego do ogniska wiadra i zanurzyła w nim palec. – Już jest letnia.

– Oczy zaczynają mi się kleić – poskarżyła się Kate.

– Wchodź do namiotu i kładź się spać – rzekł van Haaren. – Jutro ruszamy o świcie i nie ma sensu, abyśmy wszyscy siedzieli do późna, zapatrzeni w płomienie.

Daniel pokiwał głową z aprobatą i nabrał powietrza, chcąc coś dodać.

– Gdzie jest Lambert?

Pytanie Pankraca zamknęło mu usta. Pozostali także milczeli, wstrząśnięci jego pozorną niedorzecznością. W głowie van Haarena pojawiło się niejasne podejrzenie, że mityczna Pandora otwierając Zeusowy prezent zapytała o to samo. Zauważył, że cztery pary oczu wpatrują się w niego, oczekując odpowiedzi.

– Skoro nie ma go wśród nas, to pewnie jest jeszcze w lesie – odparł rozsądnie. – Nie było go z wami? – zwrócił się do Daniela i Pankraca.

– Z wami?! – obruszył się Daniel. – Chyba chciałeś powiedzieć: z nami. Przecież ty też zbierałeś te przeklęte gałęzie.

– Bert!? – Galina zostawiła ich i podeszła w pobliże drzew. – Bert!! Gdzie jesteś?! Odezwij się!

W ognisku trzasnęła pękająca gałąź. Konstelacja iskier uleciała w nocne niebo. I to była jedyna odpowiedź na jej wołanie.

Van Haarena ogarnęła apatia i zniechęcenie. Wiedział, że powinien jakoś zareagować, lecz zamiast tego siedział, ogarnięty dziwną niemocą. Jego niedotknięty otępieniem zmysł słuchu zarejestrował powtarzające się odgłosy rozsuwanego szybko zamka. To Pankrac sprawdzał namioty. Galina ponowiła nawoływania. Po kilku bezowocnych próbach dała za wygraną i wróciła.

– Wygląda na to, że się zgubił – powiedziała na głos to, co inni wypowiadali jedynie w myślach. – Musimy coś zrobić!

– Trzeba ustalić, kto widział go ostatni – Daniel posłużył się kwestią z jednego z ostatnio oglądanych kryminałów.

– Gdy wy byliście już w lesie, Bert nosił wodę ze studni – zeznała Kate, zadowolona z przejęcia inicjatywy przez ukochanego. – Potrzebowałyśmy jej trochę do zmywania. Przyniósł dwa wiadra, a potem poszedł do was.

– Klasyczny przypadek – skonstatował ukochany Kate. – Przeceniający własne umiejętności, pozostawiony bez nadzoru żółtodziób zapuszcza się w knieję, w wyniku czego traci orientację i…

– Pankrac, weź dwie latarki i zapasowe baterie – van Haaren potarł skronie, biorąc się w garść. – Poszukamy go.

– Idę z wami – oświadczyła Galina.

– Zostajesz – rzekł twardo, ignorując jej urażoną minę. – Daniel i Kate również. Tego by tylko brakowało, żeby kolejne z nas zabłądziło. Dorzućcie do ogniska i dopilnujcie by paliło się wysokim płomieniem.

Skinął na Pankraca i oddalili się szybkim  krokiem.

 

Galina nasłuchiwała. Przez jakiś czas dolatywały do jej uszu dalekie głosy van Haarena i Pankraca, nawołujących Lamberta. Potem las zamilknął. Stała odwrócona tyłem do ognia, czując na plecach jego przyjemne ciepło.

– Wierzyć się nie chce, że Lambert mógł tak po prostu zniknąć… – odezwała się.

Czekała, lecz Kate i Daniel nie podjęli rozmowy. Zaabsorbowani sobą pewnie w ogóle nie zorientowali się, że coś powiedziała. Daniel szeptał Kate namiętnie do ucha, a ona uśmiechała się, wyraźnie zakłopotana.

Galina połamała na kolanie zbutwiałą gałąź, a kawałki wrzuciła do zmniejszającego się ognia. Usiadła, kontynuując oczekiwanie na rezultat poszukiwań.

– Wiesz co, Galina? – usłyszała głos Daniela.

– Mów.

– Zostawimy cię na chwilę samą… – zagaił.

– Jak to?

– To nierozsądne, abyśmy we troje tkwili tu bezczynnie, marnując czas – ciągnął. – Postanowiliśmy z Kate, że także przyłączymy się do poszukiwań. – Spojrzał wymownie na sympatię, na co ona potaknęła nieśmiałym skinieniem.

– Zapomnieliście, co powiedział Haar? – rzekła Galina surowo.

– Haar z Pankracem penetrują las w najbardziej prawdopodobnym miejscu. My spróbujemy po przeciwnej stronie polany. Pomyśl, przecież niewykluczone, że to w tamtym rejonie przepadł Bert – perswadował z zapałem. – Chyba nie boisz się pobyć trochę w pojedynkę?

– Też coś – żachnęła się. – Jeżeli tak bardzo chcecie, to idźcie. Gdy Haar się dowie, nie będzie zadowolony.

– Ciągle tylko: Haar to, Haar tamto – powiedział rozdrażniony. – Zaczynam odnosić wrażenie, że darzysz go nieuzasadnionym uwielbieniem. Co z niego za kierownik wyprawy, skoro już na wstępie gubi członka grupy? Chodź Kate, może nam się poszczęści i odnajdziemy Berta.

Odeszli przytuleni, niczym na parkowej przechadzce.

Galina z niepokojem obserwowała, jak wychodzą poza obręb blasku ognia i, jak po chwili, światło niesionej przez nich latarki niknie wśród drzew. Podsyciła płomień kolejną szczapą.

Znad krawędzi studni wpatrywało się w nią natarczywie dwoje oczu. Dwa lśniące szmaragdowo punkty, zawieszone w mroku. Świdrowały ją, śledząc każdy jej ruch. Chłonęły ją. I były wyłupiaste.

 

– Bert! – van Haaren nie tracił nadziei. Odczekał chwilę, po czym dwukrotnie krótko zagwizdał. Znajdujący się kilkadziesiąt metrów po prawej Pankrac, odpowiedział w ten sam sposób. Van Haaren widział, jak światło jego latarki zmienia kierunek i zaczyna się zbliżać. – Nic? – zapytał, gdy szczupła postać wyłoniła się z zarośli.

– Nic.

– Musimy zmienić taktykę – powiedział, spoglądając na fosforyzującą tarczę timexa. – Wyruszyliśmy przed dwudziestoma minutami i poruszamy się z grubsza po linii prostej. Jesteśmy zatem dobry kilometr od obozowiska. Jeżeli Lambert zabłądził, to już o tym wie. A od momentu, kiedy zdał sobie z tego sprawę na pewno już wielokrotnie zdążył zmienić kierunek. Możemy więc przyjąć, że dalej niż w ten rejon, nie doszedł.

– Masz rację – zgodził się Pankrac. – Co proponujesz?

– Zawrócimy, a potem zaczniemy okrążać polanę w promieniu jakichś pięciuset metrów.

– To na nic – słowa Pankraca nie różniły się wiele od ciężkiego westchnienia, były tak ciche, że van Haaren ich nie usłyszał.

 

Pień powalonej sosny zagrodził im drogę. Leżał równo, był suchy i wygodnie szeroki. Usiedli, a zapaloną latarkę położyli obok. Daniel przysunął się do Kate. Przylgnął do niej z siłą marynarza obejmującego czubek masztu podczas sztormu.

– Mieliśmy szukać Berta – szepnęła, zaskoczona gwałtownością pieszczot.

– Potem… – sapnął, owładnięty jedną myślą.

Pocałował ją łapczywie, a jego dłonie zaczęły przesuwać się po jej ciele, trafiając do miejsc, do których w innych okolicznościach nie ośmieliłyby się dotrzeć.

– Nie teraz… – jęknęła, łapiąc oddech. – Nie tutaj…

Zamknął jej usta swoimi ustami. Potrącona latarka upadła bezgłośnie na miękką ściółkę.

W ciszy eksplodował rozdzierający, przeciągły krzyk. Przez nieskończenie długie sekundy wibrował w powietrzu, mrożąc krew w żyłach i jeżąc włosy na głowie. Zakończyła go nuta, jaką człowiek jest zdolny z siebie wydobyć jedynie w asyście śmierci.

– Co to było? – wykrztusiła sparaliżowana Kate, gdy umilkły ostatnie echa.

 

– Któraś z dziewczyn – van Haaren nie miał wątpliwości. Zatrważający głos doleciał wytłumiony odległością, ale ciągle było w nim tyle udręki, że obaj z Pankracem zerwali się do biegu. – Coś się tam dzieje!

Gnali co tchu, nie zważając na smagające ich boleśnie gałęzie. Wytężali słuch, lecz krzyk już się nie powtórzył. W miarę upływu czasu słyszeli natomiast, coraz wyraźniej swe zmęczone oddechy, łomotanie serc i szum pulsującej krwi. Potykali się o wystające korzenie i wpadali w wykroty, niejednokrotnie tylko cudem ratując się przed upadkiem czy urazem.

Wtargnęli na polanę mokrzy od potu i oblepieni pajęczynami. Pierwszą rzeczą, którą ujrzeli było jasno płonące ognisko. Pomiędzy nim, a namiotami dostrzegli dwie osoby. Tylko dwie.

– Co się stało? – van Haaren ciężko dyszał. – Gdzie Galina? – zapytał, widząc, że to ona jest tą, której brakuje.

Daniel i Kate nie odpowiedzieli. Stali z oczami powiększonymi trwogą, od niepamiętnych czasów nie będąc z sobą w fizycznym kontakcie. Na ich twarzach bezradność szła o lepsze z poczuciem winy.

Van Haaren podszedł do Daniela.

– Gdzie Galina?! – powtórzył, z twarzą o kilka centymetrów od jego twarzy. – Odpowiadaj!

Przez moment patrzyli sobie w oczy, lecz Daniel zaraz ze swoimi umknął.

– Nie wiem – wymamrotał. Odsunął się, wyciągając rękę. – Odczep się Haar, dobrze!? – powiedział, kiedy jego ręka odszukała i przygarnęła Kate. – Nie jestem jej niańką i Kate również! Nie wiemy, gdzie się podziała… Nie było nas tu.

– Mieliście się stąd nie oddalać.

– Odeszliśmy tylko na chwilę – Kate miała łzy w oczach. – Poszliśmy… poszliśmy szukać Berta i… i… – umilkła, opuszczając głowę.

Van Haaren spojrzał przelotnie na jej garderobę w nieładzie i rozwichrzone włosy. Zacisnął usta.

– Są ślady – oznajmił Pankrac. Przyklęknął kawałek dalej, badając podłoże w świetle latarki. Widzieli, jak roztarł jakąś substancję pomiędzy palcami. – Krew – stwierdził beznamiętnie.

– O, Boże… – Kate głośno przełknęła ślinę.

Zapadło ciężkie milczenie. Spojrzenia całej czwórki krzyżowały się w bezgłośnie wypowiadanych domysłach, pytaniach i odpowiedziach, przy czym w poszukiwaniu tych ostatnich raz po raz ulatywały w dal, tam, gdzie oczy widziały jedynie ciemność, pamięć ścianę lasu, a wyobraźnia kryjące się w nim wytłumaczenia tego, co się wydarzyło.

– Prawdopodobnie została zaatakowana w momencie, gdy przebywała w pobliżu namiotów – odezwał się van Haaren. – Za ostatnim widać pas powalonej trawy. To tamtędy była wleczona.

– Które z drapieżników żyją na tym obszarze, Haar? – zapytał Daniel.

– Głównie wilki, choć zdarzają się również rysie i niedźwiedzie.

– W tym miejscu trop się urywa – Pankrac przykucnął kilka metrów od znalezionej uprzednio plamy krwi. – Trawa nie jest zgnieciona i nie ma też żadnych wydzielin.

– Wilk i ryś odpadają.

– Czyli pozostaje niedźwiedź?

– Na to wygląda, tyle że jedynym dźwiękiem, jaki dotarł do naszych uszu był pojedynczy krzyk Galiny, a ja nigdy nie słyszałem aby niedźwiedzie atakowały w zupełnej ciszy.

– Jakie inne zwierzę jest zatem zdolne do udźwignięcia pięćdziesięciokilogramowego ciężaru?

– Niewykluczone, że puma, albo zabłąkał się w te strony jakiś tygrys. Duży, wygłodniały samiec chyba poradziłby sobie z taką masą… – van Haaren miał świadomość, że jego przypuszczenia trącą naiwnością, ale w tej chwili nic rozsądniejszego nie przychodziło mu do głowy.

– Galina!?… Galina!? – zawołał Daniel. – Odezwij się!

Cisza.

– I jest jeszcze coś dziwnego – ponownie cichy, rzeczowy głos Pankraca. – Zwierzę obciążone takim ciężarem musiałoby pozostawić wyraźny trop, nawet na tym niezbyt miękkim podłożu. Tymczasem trawa jest zdeptana, ale są tu jedynie ślady naszych butów.

– Może, przypadkowo, to coś stawiało łapy właśnie na naszych śladach?

– Cholernie nieprawdopodobne.

– Ale możliwe.

– I tak musiałyby zostać jakieś pojedyncze tropy.

– Może właśnie te, niewyraźnie się odcisnęły?

– Trzeba coś postanowić. Czas ucieka – rzekł van Haaren. – Przyjmujemy, że Galinę zaatakowało jakieś zwierzę, prawdopodobnie to samo, które wcześniej dobrało się do Lamberta. Cokolwiek to było, z takim łupem nie mogło odejść daleko… Być może Galina, albo oboje, poważnie ranni leżą gdzieś w pobliżu, czekając na ratunek. Wejdę jeszcze raz między drzewa i przeszukam najbliższe zarośla.

– Zwariowałeś, Haar? – przeraziła się Kate. – Chcesz się spotkać z tą bestią oko w oko?

– Oprócz noża i latarki zabiorę także płonącą gałąź. Czego jak czego, ale ognia boi się wszystko, co żyje.

– Z wyjątkiem człowieka.

Uwaga Pankraca spowodowała kolejne kilkunastosekundowe milczenie.

– Sugerujesz, że tym zwierzęciem może być człowiek? – zapytał Daniel ostrożnie.

– W rzeczy samej – potwierdził. – Pojedynczy szaleniec, albo cała ich grupa.

– No nie, chyba zaczyna cię ponosić wyobraźnia – skrzywił się Daniel sceptycznie. – Co on, czy oni, robiliby na tym pustkowiu? I w jakim celu mieliby porywać czy… zabijać?

– Nie wiem – przyznał. – Wiem natomiast, że nie ma tu zwierzęcych tropów. Hipoteza o niedźwiedziu i tygrysie wydaje się śmieszna i po prostu nie trzyma się kupy.

– Idę – zdecydował van Haaren. – Pankrac, miej tu oko na wszystko.

– Zaczekaj – zatrzymał go Daniel. – Zgadzam się, że jesteśmy Galinie i Bertowi coś winni, ale ilekroć się rozdzielamy, to kogoś tracimy. Proponuję zabrać płonące szczapy i pójść wszyscy razem. Moim zdaniem, tylko wtedy będziemy bezpieczni.

– Dobra – zgodził się po namyśle van Haaren. – Niech tak będzie.

 

– To jakiś koszmar – powiedziała wyczerpana Kate, gdy po dwudziestu minutach wrócili z niczym. Byli zmuszeni przerwać poszukiwania, gdyż ognisko zdążyło niemal całkiem przygasnąć, a zapalone głownie, które zabrali ze sobą, spełniały swoją rolę jedynie przez kilka minut, po tym czasie trzymali w rękach już tylko żarzące się kikuty nadpalonych gałęzi. Inna sprawa, że ich wiara w pomyślne rezultaty poszukiwań zgasła jeszcze szybciej, pozostawiając po sobie przenikający ich umysły dym zwątpienia i zniechęcenia. – Zaledwie przed dwoma godzinami Bert i Galina byli wśród nas,  a teraz zanosi się na to, że możemy ich już więcej nie zobaczyć – pokręciła z niedowierzaniem głową.

– Nie martw się, Kate – Daniel poczuł się zobligowany do niesienia otuchy. – Wszystko będzie dobrze.

– Jutro rano, kiedy się rozwidni, spróbujemy jeszcze raz – postanowił van Haaren.

– Gdyby chociaż udało nam się odnaleźć komórkę Lamberta – rozważał Daniel – wówczas cofnęlibyśmy się na równinę i zadzwonili po pomoc.

Podczas doboru ekwipunku położyli nacisk na zredukowanie jego wagi do niezbędnego minimum, przy jednoczesnym zachowaniu kompletności wyposażenia. Dlatego w ich bagażu znalazło się miejsce tylko dla jednego telefonu z zapasową baterią, a z uwagi na ograniczoną możliwość korzystania z niego i tak spełniał raczej rolę symbolu współczesności, niż przedmiotu koniecznego do przetrwania.

– Nic z tego – odezwał się Pankrac. – Aby mieć zasięg, musielibyśmy zejść z płaskowyżu. Lambert to sprawdzał – dodał.

– Wszystko, co możemy zrobić oczekując na świt, to podtrzymywać ogień i próbować zasnąć – podsumował van Haaren.

– Haar?

– O co chodzi, Kate?

– Nie… nic… – wpatrywała się w ciemność na lewo od nich. – Przez moment wydawało mi się, że widzę dwa połyskująco seledynowo punkty… Jakby ktoś tam stał i nam się przypatrywał.

Podążyli za jej spojrzeniem, a Daniel zerwał się na równe nogi, wyszarpnął z ognia kawał płonącego drewna i rzucił nim w niepokojące Kate miejsce.

– Kimkolwiek jesteś, idź precz! – zawołał w ślad za ognistą maczugą. Gałąź zetknęła się z podłożem z ledwo słyszalnym trzaskiem, nie wywołując żadnej reakcji. – Skurwiel!

– Daniel!

– Przepraszam, Kate.

– Spokojnie. Nie rozrzucaj ognia – upomniał van Haaren. – Nie uśmiecha mi się zginąć w pożarze lasu. – Poczekał aż Daniel usiądzie, a potem rzekł: – Będziemy czuwać na zmianę. Ja zaczynam, ty Pankrac, po mnie, a ciebie zmieni Daniel.

 

Alarmujący dźwięk przedarł się do świadomości van Haarena, wyrywając go z płytkiego snu. Kładł się z nastawieniem na zachowanie czujności i tym razem sny nie miały do niego dostępu. Uniósł głowę i wstrzymał oddech, starając się ustalić przyczynę przebudzenia. Zauważył, że ściany namiotu pojaśniały. Nie była to pulsująca jasność ognia, lecz równomierna blada szarość. Świtało.

Van Haaren przewrócił się na drugi bok. Zdziwił się, gdyż część namiotu obok niego była pusta. Wstawał dzień, a Pankrac ciągle czuwał? Przecież przed świtem miał zmienić go Daniel? Ogarnięty złym przeczuciem wysuwał się ze śpiwora i wtedy to poczuł, jak ciarki przebiegają mu po plecach. Usłyszał bowiem głos do złudzenia przypominający ten z wczorajszego wieczoru. Tym razem krzyk był krótki, zdławiony, ale podobnie jak tamten pełen grozy i cierpienia, i z całą pewnością również należał do kobiety. Galina, pomyślał w pierwszym momencie. Kiedy wypadł z namiotu, krzyk się powtórzył. Brzmiał głośniej i bardziej przejmująco, a wydobywał się z gardła Kate.

Ognisko musiało wygasnąć już dawno. Z popiołów i fragmentów zwęglonych gałęzi unosił się wątły sinawy dymek, który kilkadziesiąt metrów dalej opadał w dół, dołączając do snujących się nad polaną pojedynczych pasm mgły. Obok wypalonego ogniska piętrzyła się sterta niezużytego drewna. Nie uszło uwadze van Haarena, że od czasu, gdy prawie cztery godziny temu przestał dokładać do ognia zluzowany przez Pankraca, zapas opału został uszczuplony tylko nieznacznie.

Przerażona Kate siedziała na piętach w mokrej od rosy trawie. Jedną rękę trzymała na szyi, a drugą zasłaniała się w geście obrony i obrzydzenia. Z charkotem i rzężeniem wciągała powietrze, rozszerzonymi oczami wpatrując się w spoczywające przed nią ciało. Van Haaren, znajdując się bezpośrednio za progiem namiotu, nie widział jeszcze twarzy leżącego. Rozpoznał natomiast od razu charakterystyczną rękojeść długiego noża Pankraca. Klingi nie był w stanie dostrzec nawet wówczas, gdy znalazł się pół metra od niej. Tkwiła, głęboko ukryta, pomiędzy żebrami leżącego.

Kate krztusiła się, rozpaczliwie usiłując coś powiedzieć. Van Haaren przeniósł wzrok z rękojeści noża na oblicze ugodzonego mężczyzny. Pośmiertne skurcze poorały bruzdami bladą skórę, postarzając Lamberta o dobre dziesięć lat. Był trudny do rozpoznania również z tego powodu, że nie miał na nosie swych nieodłącznych okularów. Spojrzenie, wcześniej niedowidzących, a teraz niewidzących, wytrzeszczonych i pożółkłych oczu miał skierowane na wierzchołki drzew na skraju lasu, a wąskie fioletowe usta szeroko otwarte, zastygłe w niewypowiedzianym słowie.

Van Haaren zbadał mu puls, by upewnić się czy rzeczywiście z trupem ma do czynienia. Istotnie miał. Martwy Lambert w zaciśniętych palcach trzymał białą linkę, jedną z tych, jakich używa się do zabezpieczenia konstrukcji namiotu.

– Za… zabiłam goooo… – Kate załkała rozdzierająco. – Chci…aaa…ł mnie… – szloch wytłumiła koszula Daniela, który przypadł do niej, tuląc ją do piersi.

Przemawiał łagodnym głosem, a ona dygotała, jak w ataku silnej gorączki. Kiedy delikatnie oderwał jej dłoń od szyi, ich oczom ukazała się biegnąca tuż poniżej krtani purpurowa, nabrzmiała pręga, ze śladami krwi w miejscach startego naskórka.

– Moja najdroższa Kate, moja ukochana… już nic ci nie grozi… Jestem przy tobie – zapewniał bez przerwy, a dygot obejmowanego ciała płynnie przeszedł w drżenie i ciągle słabł. – Co tu się wydarzyło? – zadał pytanie, nie adresując go do nikogo konkretnego.

– Miał zamiar ją udusić – odparł van Haaren, badając wzrokiem okolicę.

– Tak… – potwierdziła cicho Kate.

– W dłoni wciąż trzyma linkę.

– Dlaczego?… Jak?… – nie potrafił zrozumieć Daniel. – Odbiło mu?

– I to mocno – van Haaren zgodził się z diagnozą. – Chodźmy stąd.

Poprowadzili Kate w pobliże namiotów, a kiedy znaleźli się w miejscu, z którego nie mogła zobaczyć zwłok Lamberta van Haaren rzekł:

– Skąd miałaś nóż Pankraca? I gdzie jest on sam?

– Nie… nie wiem, gdzie on jest – nadal pochlipywała, lecz już z mniejszym trudem wciągała powietrze i jej oddech powoli się wyrównywał. – Kiedy się obudziłam, byłam na zewnątrz namiotu, w rękach… tego tam… a nóż wyszarpnęłam mu zza pasa… – przełknęła łzy i spojrzała z wyrzutem na Daniela. – Dlaczego nic nie zrobiłeś, kiedy on wyciągał mnie ze środka? – powiedziała, po czym wtuliła się w niego z przejmującym szlochem.

– Nic nie słyszałem. Przysięgam, Kate… Ściana naszego namiotu jest rozpruta, a on wyciągnął cię razem ze śpiworem… Dziw bierze, że mu się to udało. Przecież Pankrac czuwał przy ognisku.

– Pankraca już wtedy tu nie było – odrzekł van Haaren. – Lambert znalazł jakiś sposób, by go stąd wywabić.

– Wywabił go, i co?…

– Powiem tak: Pankrac nigdy nie rozstałby się dobrowolnie ze swoim nożem… Na pytanie, co się z nim stało, odpowiedź zna, znał, tylko Lambert. Moim zdaniem podzielił los Galiny, chociaż nie wiem, jak mógł dać się zaskoczyć? Wszystko wskazuje na to, że Lambert najpierw rozprawił się z nim, a potem wrócił po kolejną ofiarę.

– To potworne… potworne – powtarzała Kate, powoli dochodząc do siebie. – Co spowodowało, że Bert tak się zmienił? Że zaczął zabijać?

– Nie mam pojęcia – odparł van Haaren zgodnie z prawdą. – Wiem tylko, że Pankrac się nie mylił. Zwierzęciem, które nas atakowało był człowiek. Oszalały człowiek.

– Ale to już koniec?

– Koniec.

 

Poranne słońce wysunęło się ponad korony drzew. W jego promieniach szybko poginęły ostatnie strzępki mgły, a krople rosy na liściach i łodygach traw zaczęły się kurczyć i niepostrzeżenie znikać. Wolno sunące po niebie cumulusy zwiastowały kolejny upalny dzień.

Na skraju polany dwa stalowe ostrza z cichym chrzęstem, w pośpiechu zagłębiały się w ziemię. Przy akompaniamencie przyśpieszonych oddechów van Haarena i Daniela kłuły ją, dźgały i cięły na wszelkie sposoby. Co kilka minut obaj odkładali noże i wybierali rękami rozdrobnioną glebę. Kopanie szło im opornie nie tylko ze względu na brak odpowiednich narzędzi – ziemia w tym miejscu pełna była splątanych korzeni, które irytująco skutecznie spowalniały tempo pracy. Opodal, stosując się do otrzymanych od van Haarena wskazówek, Kate przepakowywała bagaże.

– Wystarczy – van Haaren otarł pot z czoła.

Przez chwilę obaj z Danielem wpatrywali się w swoje dzieło, po czym bez słowa podnieśli się z klęczek. Dwie minuty później ciężki srebrny pakunek spoczął w płytkim dole. Owinięte w poliuretanową powłokę namiotu ciało Lamberta niemal idealnie pasowało do wykopanej jamy. Grabarze z przypadku niezwłocznie przysypali doczesne szczątki, a na tak powstałym niewielkim kopcu położyli dwa masywne konary, tworząc znak krzyża.

– Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie… – cicho zaintonowała Kate.

Gdzieś w głębi lasu dzięcioł krótkim staccato zakończył modlitwę swoistym amen.

– Co teraz, Haar? – zapytał Daniel, przerywając kończącą pogrzebowe ceremonie zadumę.

– Zwijamy obóz i wracamy.

– A Pankrac?

– Obawiam się, że jemu nie możemy już pomóc – van Haaren potarł piekące powieki. – Lambert, zanim zaatakował Kate, miał dobre trzy godziny na ukrycie ciała. Zawlókł je w las i umieścił w jakimś dobrze zamaskowanym miejscu. Moglibyśmy stracić cały dzień i na nie nie trafić.

– Więc nic nie możemy zrobić? – Kate pragnęła mieć czyste sumienie.

– Tutaj nic. Nie minęło jeszcze dwanaście godzin, odkąd przybyliśmy na tę polanę, a już zdążyliśmy stracić troje wspaniałych ludzi i kolegów. W tragicznych i niejasnych zarazem okolicznościach. Dosyć tego. Kontynuowanie wyprawy, co zrozumiałe, nie wchodzi w grę. Wrócimy i zawiadomimy kogo trzeba. Policja ma psy tropiące i specjalistów, którzy potrafią wyjaśnić, co się tu wydarzyło.

 

*

 

Wydostali się z lasu krótko po południu. Widok otwartej przestrzeni płaskowyżu zdecydowanie poprawił ich samopoczucie. Nawet osowiała Kate wyraźnie się ożywiła. Posuwali się szybko, gdyż część prowiantu i wyposażenia pozostawili na feralnej polanie. Niepotrzebne rzeczy poupychali do plecaków Pankraca, Lamberta i Galiny, a te zawiesili dwa metry nad ziemią, na konarze samotnego dębu rosnącego w pobliżu studni. Przed wkroczeniem na zalaną słońcem równinę van Haaren postanowił wykorzystać jeszcze rzucany przez las cień i zarządził krótki odpoczynek. Napili się wody, zjedli po tabliczce czekolady i ruszyli dalej.

Pod wieczór natknęli się na brzozowy zagajnik. Kilkanaście karłowatych drzewek, otoczonych niekończącym się kobiercem zrudziałych traw, przywodziło na myśl pustynną oazę. Zaraz po tym, jak ukazały im się daleko na horyzoncie obrali je za punkt docelowy, wyznaczający kres dzisiejszego etapu i mimo, że do zachodu pozostało jeszcze trochę czasu postanowili nie iść dalej, uznając to miejsce za najbardziej odpowiednie do przenocowania. Migiem uporali się z rozstawieniem namiotów.

– Coś wam powiem – zabrał głos Daniel. – W dzieciństwie na otwartych przestrzeniach odczuwałem coś na podobieństwo lęku, ale obecnie chyba nie mam w sobie nic z agorafobika. Ta równina działa na mnie wyjątkowo kojąco.

– Nie tylko na ciebie – odparł van Haaren, po czym rzekł szybko: – Kate, bo stracisz wzrok!

Słońce nadal rzucało ostre promienie, nie przypominając jeszcze zachodzącej czerwonej kuli. Kate wpatrywała się w nie w jakiejś hipnotycznej zadumie. Być może patrzyła tuż poniżej jego tarczy, tam, gdzie rozciągała się, niewidoczna już z tej odległości, ściana lasu.

– Napiłabym się wody, Haar.

– Zużyłaś cały swój zapas?

– Mhmm.

Van Haaren wydobył z plecaka duży plastikowy pojemnik.

– Zostało ostatnie dziesięć litrów – oznajmił. Zauważył, że plomba na zakrętce jest naruszona. Zdziwił się, a w głowie rozległ mu się, dobrze znany, ostrzegawczy głos dzwonka. Przyjrzał się. Ilość wody w butli odpowiadała jej pojemności. Kate podstawiła bidon. – Mamy przed sobą prawie dzień marszu. Nie chciałbym jej racjonować – powiedział, obserwując jak dziewczyna zachłannie gasi pragnienie. Wyczerpanie i rodzący poczucie bezpieczeństwa spokój tego miejsca wyłączyły alarm.

Poganiani zmęczeniem, szybko zniknęli we wnętrzach namiotów. Van Haaren był przekonany, że zaśnie w tym samym momencie, w którym się położy. Mylił się. Nie dane mu było zmrużyć oka tego wieczoru.

Stłumione dźwięki przeniknęły przez ściany namiotu sprawiając, że uniósł się na łokciu i zaczął nasłuchiwać. Ich natężenie było niewiele większe od poziomu szmerów, toteż dopiero po chwili zorientował się, że miejscem, z którego dolatują jest sąsiedni namiot. Rozpoznał charakterystyczny repertuar westchnień i zduszonych jęków. Daniel i Kate byli z sobą bliżej niż kiedykolwiek. Odgłosy ich miłości z każdą minutą stawały się donośniejsze, nie pozostawiając wątpliwości po czyjej stronie jest inicjatywa. Dominowała Kate. Odreagowuje niedawny stres, pomyślał. Opuścił namiot i poszedł się przejść.

Sto metrów od kępy brzóz znalazł się sam na sam z wieczorną ciszą. Zatrzymał się. Purpurowy skraj słońca właśnie chował się za horyzontem. Na dwie, trzy sekundy czerwień zamieniła się w zieleń. Zielony błysk. Van Haarena przebiegł dreszcz. Przypomniał sobie starą szkocką legendę mówiącą o tym, że ten, kto widział zielony promień otrzyma dar czytania w myślach innych. Osobiście uważał to rzadkie zjawisko za zły omen. Taki odpowiednik ogni św. Elma u marynarzy.

Przyszedł mu na myśl niedawny sen. Wyślizgujące się z dłoni metalowe ogniwa, tworzące łańcuch podobny do tego ze studni na polanie. Oczami wyobraźni zobaczył Lamberta dźwigającego pordzewiałe wiadro pełne wody, a potem przypomniała mu się scena łapczywie pijącej Kate oraz zerwana plomba pojemnika. Starł pojedynczą pajęczą nić, która osiadła mu na twarzy i czym prędzej zawrócił do obozowiska.

Koszmar minionej nocy dopadł go w pobliżu namiotów. Powrócił razem z krzykiem. Dla odmiany męskim i nie rozkoszy i spełnienia, jakiego mógł oczekiwać, lecz, tradycyjnie już, bólu i śmiertelnego przerażenia. Zerwał się do biegu.

Minął własny namiot i doskoczył do wejścia drugiego. Zajrzał do środka. We wnętrzu znajdował się tylko Daniel. Skąpany we krwi, podrygiwał w przedśmiertnych drgawkach. Z krtani wystawało mu kilkanaście centymetrów wysokogatunkowej stali z wygrawerowanym wizerunkiem głowy orła. Odziedziczony po Pankracu nóż zalewała tryskająca z rozciętej tętnicy krew, a wokół było jej już tyle, że Daniel nie miał szans.

Van Haaren poczuł, że ktoś wyrwał mu zza pasa jego własny nóż. Błyskawicznie szarpnął rękojeść tego umazanego krwią i rzucił się w bok w uniku, odwracając jednocześnie.

Gdyby miał przeciwko sobie kogoś zupełnie obcego, kogoś, kogo nigdy wcześniej nie widział, pewnie by zdołał wyprzedzić cios, albo przynajmniej go uniknąć. W tej chwili jednak, był zmuszony bronić się przed Kate. Trudną do poznania, ze złą twarzą i zmierzwionymi, opadającymi na oczy włosami. Jej oczy. Dawniej współgrały kolorystycznie z kasztanową barwą jej włosów. Teraz wyraźnie pojaśniały i stały się anormalnie matowe. Spoglądały demonicznie.

Zaatakowała techniką zawodowych nożowników, wyprowadzając cios od dołu ku górze. Sparował pchnięcie na tyle, że ostrze ominęło klatkę piersiową, ale nie zdołał już uchylić głowy. Nóż przeorał mu policzek i utkwił w prawym oczodole. Oszołomiony, bezwiednie upuścił swój nóż, na moment zapominając o obronie. Otrzymał potężny kopniak w podbrzusze, który pozbawił go oddechu i powalił z kolan na ziemię. Kate chwyciła go za ubranie, podniosła i pchnęła z impetem na pobliski pień brzozy. Była zdumiewająco silna. Uświadomił to sobie łamiąc głową grubą, uschniętą gałąź.

Znów była przy nim. Rzucił się szczupakiem do jej nóg, nurkując pod uzbrojoną ręką. Przewróciła się, kopiąc po raz drugi. Oberwał w miejsce, gdzie jeszcze przed dwoma minutami miał oko, a teraz obficie krwawiącą ranę. Dostał czymś ciężkim w głowę. Zamroczyło go. Okiem, które mu pozostało, widział jak przez mokrą od deszczu szybę, ale bezbłędnie rozpoznał refleks światła wieczornych zórz odbitego od stalowej klingi. Potem nie widział już nic. Nie miała miłosierdzia. Oślepiła go z zimnym okrucieństwem. Zaczął nieporadnie pełznąć. Znowu cios w głowę. Później jeszcze jeden. I jeszcze… Jął spadać w otchłań bez dna. Ostatnią myślą, która przyszła mu do głowy, było wrażenie, że coś podobnego już kiedyś przeżywał.

 

*

Dwa ciała sunęły po trawie. Wiozło się na nich, ucztując, kilkadziesiąt much. Inne nerwowo bzyczały wokół. Ciała zatrzymały się na skraju lasu. Kate przytknęła butlę wody do ust. Odpoczywała krótko, może minutę. Po tym czasie chwyciła trupy za włosy i pociągnęła dalej, w knieję.

Wśród drzew przystawała częściej. Tylko piła. Zatrzymywała się, pociągała kilka łyków, ruszała dalej i tak w kółko. Pod wieczór dociągnęła swoje brzemię na polanę. Studnia czekała cierpliwie. Zmurszały daszek, omszałe belki, zardzewiały łańcuch i wiadro.

Kate najpierw zajęła się van Haarenem. Przewiesiła go przez belki cembrowiny i zepchnęła w głąb. Jego ciało upadło ciężko na dwa inne znajdujące się już na dnie. Chwilę później plusnęły obok zwłoki Daniela. Potem przez kilkanaście minut nic się nie działo, nie licząc tego, że woda zaczęła barwić się na zielono. Wreszcie, po kwadransie, zabębniły w nią grudki ziemi, a zaraz po nich runął zwój srebrnego brezentu z ekshumowanymi szczątkami Lamberta.

Na górze Kate odpięła wiadro. Rozwinęła łańcuch. Złapała go mocno i zaczęła się opuszczać. Kiedy dotarła na dno, spoczywające tam ciała były już bezkształtną gąbczastą masą.

Na polanie zapanował bezruch i niezmącona cisza. W pewnym momencie zakłócił je nagły dźwięk, który wydobył się z głębi studni. Krzyk był tak silny, że poruszył liśćmi pobliskiego dębu i spowodował nieznaczne drżenie zawieszonych na gałęzi plecaków Lamberta, Galiny i Pankraca. Potem uleciał ku granatowemu niebu, do gwiazd.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Nie jestem specjalista od języka, ale wyłapałem parę rzeczy (w mojej opinii) do poprawienia. Z każdym kolejnym zdaniem ignorowałem coraz więcej “niewygodnych” zdań. Na konkretną krytykę językową będziesz musiał poczekać pewnie na bemika/regulatorzy/Werwenę. Moją ocenę potraktuj z dystansem i spróbuj nie zwracać uwagi na złośliwą ironią. Piszę ten przydługi komentarz tylko dlatego, by trochę Ci pomóc.

 

Kiedy wydawało mu się, że będzie tak pikował w nieskończoność, wówczas okazało się

Bez wówczas.

 

Poczciwe, niegroźne ryby

Dodaj przecinek.

 

Spostrzegł ze zdziwieniem, że tymczasem ciecz wokół niego zmieniła kolor

Bez tymczasem.

 

Potem, nagle, zapiekło go całe ciało.

Potem/nagle – wybierz jedno.

 

Werbalne skąpstwo było jego cechą charakterystyczną, ale cechowało go również

Tak po prostu nie można. Nie podoba mi się to “werbalne skąpstwo”, ale jak chcesz przy nim zostać, może być np.: Poza werbalnym skąpstwem charakteryzowało go również…

 

Lambert był mały, ale dużo wiedział. Wiedzieli o tym

“Okropne okropieństwo”. Najlepiej zrezygnować z obu zdań.

 

Jak przystało na zakochanego do szaleństwa faceta, niezmordowanie głaskał ją i obejmował, wtykając jednocześnie nos w puszyste loki jej kasztanowych włosów. Ona tymczasem wyginała nogę, próbując zakleić plastrem nabrzmiały odcisk.

Co tu się “stanęło“ w tym zdaniu to ja nie wiem. Jeśli tak było – biedna Kate. Nie mogę sobie tego wyobrazić. Te zachowania wydają się tak nienaturalne, że nie da się tego zakceptować z perspektywy czytelnika.

 

Sadząc z temperatury głosu i spojrzenia Daniela, Lambert natychmiast powinien pokryć się szronem.

A jaka była właściwie ta temperatura? -20 stopni Celsjusza? Bliżej zera? Może tak: Grobowy ton głosu i natarczywe spojrzenie Daniela, sprawiły, że kark Lamberta pokrył się gęsią skórką.

 

Surfowanie w sieci dzielili z zamiłowaniem do pieszych wędrówek i zdawali sobie sprawę, że to właśnie skłonność do aktywnego obcowania z przyrodą była tym, co sprawiło, że znajdowali się tu i teraz na trzeciej wspólnej eskapadzie, ostatniej z tych, których głównym celem było ich wzajemne zgranie się i zżycie.

Zdanie moloch – do podzielenia na osobne zdania.

 

Teraz ciężko dyszał i nadrabiał miną.

Czekaj, czekaj. Co nadrabiał?

 

Zaczynam odnosić wrażenie, że darzysz go nieuzasadnionym uwielbieniem

Jesteś sobie w stanie wyobrazić w rzeczywistej sytuacji jak ktoś wypowiada do kogoś takie zdanie?

 

Odeszli przytuleni, niczym na parkowej przechadzce

Lepiej: na przechadzce po parku.

 

…słowa Pankraca nie różniły się wiele od ciężkiego westchnienia, były tak ciche, że van Haaren ich nie usłyszał.

Pankraca → Pankracego. Kropka zamiast przecinka przed były tak ciche.

 

…przylgnął do niej z siłą marynarza obejmującego czubek masztu podczas sztormu.

Czubka masztu? Gdyby nawet jakiś oszalały marynarz wspiął się na bocianie gniazdu i objął czubek masztu, raczej nie skończyłoby się to dla niego za dobrze. Zwłaszcza w czasie sztormu.

Lepiej: przylgnął do niej niczym marynarz obejmujący maszt podczas sztormu.

 

Spojrzenia całej czwórki krzyżowały się w bezgłośnie wypowiadanych domysłach, pytaniach i odpowiedziach, przy czym w poszukiwaniu tych ostatnich raz po raz ulatywały w dal, tam, gdzie oczy widziały jedynie ciemność, pamięć ścianę lasu, a wyobraźnia kryjące się w nim wytłumaczenia tego, co się wydarzyło.

Moloch.

 

Zdziwił się, a w głowie rozległ mu się, dobrze znany, ostrzegawczy głos dzwonka.

Zdanie brzydal. Jeśli już to nie głos, tylko odgłos.

 

 

Twoje opowiadanie przypomina trochę scenariusz niskobudżetowego kiślowca z lat dziewięćdziesiątych. Historia jest raczej słabiej, niż lepiej przemyślana. Irytowały mnie trochę “podróżnicze ciekawostki”. Wiem, że chciałaś zbudować klimat, ale wyszło słabo. Nie do końca też zrozumiałem relacje między bohaterami i co tam właściwie robili. Dialogi są czasem w porządku, częściej wołają o pomstę do nieba przez swoją nienaturalność. Czasami powinieneś sam zastanowić się, czy sam w jakiejkolwiek sytuacji wypowiedziałbyś do kogoś takie zdanie.

Nie było źle – według mnie było całkiem średnio. Przeczytałem do końca, w zasadzie nie zatrzymując się. Może przez sentyment do horrorów klasy B, które w tajemnicy oglądałem ze starszym kuzynem, kiedy nie było dorosłych. Może przez to, że było po proste niezłe.

 

Pozdrawiam!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dziękuję przede wszystkim za poświęcony czas. Nie spodziewałem się tak obszernego komentarza. Z ciekawości sprawdziłem – 4225 znaków. Na serio, jestem pod wrażeniem :) 

Podejrzewałem, że znajdzie się tam wiele błędów, więc fajnie, że je wyłapałeś. Ale nie będę ich poprawiał bo raz, że opowiadanie nie wybiera się na żaden konkurs i wkrótce zostanie na wieki pogrzebane przez setki kolejnych, a dwa, nie są to kompromitujące orty lecz w większości takie, które można poprawić na różne sposoby. Może kolejny czytający podsunie inne rozwiązania. 

Z tą nienaturalnością dialogów trafiłeś bez pudła, trzeba przyznać. Przypuszczałem, że to może być najpoważniejszy mankament i dzięki Tobie uzyskałem potwierdzenie. 

Pozdrawiam :)  

Hehe – dobre spostrzeżenie z tą długością komentarza (chociaż dużo “wycytywałem”).

 

Wydaje mi się, że traktujesz się zbyt surowo. Według mnie nie jest ważne co stanie się z samym opowiadaniem, tylko to jak zmieni się przez nie Twoje pisanie. Z moimi uwagami jest tak jak napisałem – nie jestem do końca wiarygodną osobą jeśli chodzi o wytykanie błędów językowych. Poczekaj na inne komentarze, ale i tak polecałbym Ci poprawić przynajmniej część błędów – dobrze to wpłynie na Twój warsztat i pomoże utrwalić kilka zasad.

Gdzie toczy się akcja? : >

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Na planecie zwanej Ziemią :) A dokładniej w Ameryce Południowej, gdzieś na północy Argentyny. Swego czasu wiało w tamte strony wielu hitlerowców. Stąd napis na studni w języku niemieckim.

Ok. Generalnie tak to zinterpretowałem, ale miałem pewne wątpliwości więc wolałem się upewnić. Jutro postaram się podzielić uwagami na temat tekstu.

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Miło będzie jeśli dorzucisz jakieś spostrzeżenie. A jeżeli zdołasz dotrzeć do końca tekstu, znajdziesz się w elitarnym gronie ofiar mojego utnelat-u ;) 

Wczoraj już przeczytałem ^ ^.

Wiedza Van Haarena na temat fauny ma swoje ograniczenia, ale rozumiem, że tak miało być? Np. rysia nie ma w Ameryce Płd, chyba że Wikipedia robi mnie w trąbę : >. Wzmiankę o tygrysie odebrałem jako wskazówkę, żeby nie traktować informacji protagonisty poważnie.

Nie mam jakichś zasadniczych uwag co do warsztatu pisarskiego. Tekst nie jest przesadnie krótki, więc prędzej czy później błędy zaczęłyby rzucać się w oczy, gdyby było ich sporo ;).

Fajnie, że każdy w grupie miał odrobinę własnej osobowości i że zarysowałeś wzajemne relacje postaci. Z drugiej strony – żaden ze zgonów mnie nie poruszył. Nie udało Ci się stworzyć więzi między tym czytelnikiem a bohaterami, więc średnio na jeża przejmowałem się, co się z nimi stanie. To chyba niezbyt dobrze.

Spodobało mi się, że wybrałeś studnię jako siedlisko zła. Lubię wszelkie obiekty związane z wodą. Byłoby nieźle, gdybyś poczęstował nas jeszcze kilkoma wskazówkami, na temat natury opisywanego miejsca. Nie będę zaprzeczał, że język niemiecki brzmi jak samo zło, ale to chyba jeszcze za mało tłumaczy. Wolałbym takie tłumaczenie, ze scenką – np. Hitlera wpadającego do studni ; )), niż abstrakcyjny sen bohatera.

 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Ta wpadka ze zwierzętami ociera się o błąd kardynalny. Nie wiem, skąd mi się wzięło to niedopatrzenie, w każdym razie tłumaczenia się w tym przypadku nie ma. Całe szczęście, że autor opowiadania włożył te bzdury w usta bohaterów, czym zapewnił sobie swego rodzaju alibi, bo (jak napisałeś) zawsze może powiedzieć, że tak miało być ;)

Zostawiam ten błąd w moim opowiadaniu, gdyż jestem przeciwnikiem wprowadzania poprawek o ile nie są absolutnie konieczne. Żeby było uczciwie wobec czytających trzeba by zamieszczać dwie wersje tekstów: oryginalne i poprawione. Każdy powinien mieć możliwość znalezienia wszelkich niedoróbek na własną rękę. Błędy autora wyszczególnione w komentarzach, gdy z tekstu zostały już usunięte, stają się dla czytelników pewną abstrakcją. Trudno jest się uczyć na cudzych błędach, gdy się ich (w tekście) nie widzi. Takie jest moje, odosobnione jak przypuszczam, zdanie.

To opowiadanie było dla mnie treningiem, więc każdy może je również dowolnie „masakrować”. A najbardziej by mnie ucieszyło, gdyby ktoś wykorzystał pomysł i napisał swoją wersję. O, to byłaby najlepsza lekcja poglądowa dla takiego początkującego, jak ja :)

Dzięki, Nevaz, za bardzo przemyślany komentarz.

Spoko Maroko.

Widzę, że jesteś tu od niedawna. Nie wiem, czy orientujesz się, że na fantastyce.pl dostępna jest opcja “betowania” tekstu, która umożliwia Ci “masakrowanie” tekstu przez kilka wybranych przez Ciebie osób (jeżeli akurat nie mają nic lepszego do roboty i się zgodzą), a dopiero później upublicznianie. Czasem przybiera to formę burzy mózgów, a czasem prostej korekty, ale prawie zawsze jest użyteczne. Myślę, że profesjonalni pisarze też wspierają się radą redaktorów i nikt nie rozdziera z tego powodu szat ;). Zaakceptowanie czyichś sugestii jest w pewien sposób wyrazem pokory i świadomości własnych ograniczeń. Myślę, że idealną metodą jest napisanie tekstu, schowanie go do szuflady, ponowna lektura po upływie pewnego czasu, a potem pokazanie kilku osobom i ewentualna korekta : >. Nie zawsze jest na to wszystko czas, ale pośpiech bywa złym doradcą.

Wprowadzanie poprawek do tekstu to raczej naturalny proces, masz rację, że czasem trudno zrozumieć komentarze pod tekstem, który był modyfikowany, ale z drugiej strony – dbasz o jakość wrażeń kolejnych czytelników : >. W twoim tekście, to może nie na tyle istotne, bo nie zauważyłem u Ciebie dużych problemów z warsztatem, ale każdemu kto ma problem z przecinkami czy zaimkami, poleciłbym poprawianie ich na bieżąco, żeby nie obniżały doznań z lektury i nie odciągały od meritum. 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Nevaz, we wszystkim, co napisałeś masz całkowitą rację, tyle że z mojej perspektywy wygląda to tak, że ty jesteś o kilka poziomów literackich wyżej ode mnie. Jak się domyślam, masz już tu wyrobioną markę, pewnie grono stałych czytelników i przede wszystkim profesjonalnie podchodzisz do pisania. Co zrozumiałe, nie możesz pozwolić sobie na upublicznienie jakiejś niedoróby czy zwlekać z korektami ewentualnych niedociągnięć.

A ja? Znalazłem się tu tylko dlatego, że końcem stycznia porządkowałem stare szpargały i natrafiłem na rękopisy siedmiu napisanych wiele lat temu opowiadań. Po ich przeczytaniu, pięć wrzuciłem do ognia. Były tak infantylne i niedopracowane, że nawet mnie to nie zabolało. Tylko „Studnię” i „Uroborosa” uznałem za jako takie. „Studnię” przepisałem z rękopisu praktycznie bez dokonywania korekt. W tym drugim opowiadaniu mam zamiar takie wprowadzić, jeżeli będą konieczne. 

Ponieważ moim celem jest umieszczenie tych dwóch opowiadań na tymże portalu. Żeby się „nie zmarnowały”. Jeżeli zostaną przeczytane i, być może, skomentowane, wówczas mój, było nie było, wysiłek twórczy, który kiedyś podjąłem, nie pójdzie na marne. Tak to sobie obmyśliłem, bo przez ostatnie lata zajmuję się zupełnie inną działalnością twórczą i żadnego tekstu dłuższego  od tamtych opowiadań już nie napisałem. 

Zatem, jeżeli zamierzałbyś coś mojego jeszcze kiedyś przeczytać, to zapamiętaj dwa słowa: „Fibonacci” i „Uroboros” :)  

(ale uzbrój się w cierpliwość, bo „Studnię”, z braku czasu, wprowadzałem do komputera ponad 2 miesiące…)

Dość przewidywalna historia.

Kiedy przeczytałam opis snu Van Ha­arena, a potem okazało się, że uczestnicy wyprawy rozbijają obóz na polanie ze starą studnią, zaczęłam przeczuwać, jakie będą tego następstwa. Jednak mimo braku zaskoczenia, opowiadanie czytało się nieźle.

Już po lekturze Studni przejrzałam komentarze, także Twoje, i zorientowałam się, że zupełnie niepotrzebnie traciłam czas na łapankę, bo i tak nie masz zamiaru wnosić poprawek. Szkoda, ale cóż, zrobisz jak zechcesz.

 

Zły na sa­me­go sie­bie prze­biegł ukrad­ko­wym spoj­rze­niem… – Zły na sie­bie prze­biegł ukrad­ko­wym spoj­rze­niem

 

Ga­li­na spoj­rza­ła py­ta­ją­co. – Coś się stało, Haar? – za­py­ta­ła… – Powtórzenie.

 

a za nimi cho­wa­ły się wy­łu­pia­ste oczy krót­ko­wi­dza. – Skąd opinia, że krótkowidze mają wyłupiaste oczy? 

 

dla­te­go nie spiesz­no im było do dal­szej wę­drów­ki. – …dla­te­go nieśpiesz­no im było do dal­szej wę­drów­ki.

 

Sa­dząc z tem­pe­ra­tu­ry głosu i spoj­rze­nia Da­nie­la… – Literówka.

Temperatura głosu i spojrzenia? Jak się ją mierzy?

 

– Prze­stań, Bert – twarz Kate prze­biegł szyb­ki ru­mie­niec. – Rumieniec raczej nie ma zwyczaju przebiegać, w dodatku szybko. Może gwałtownie wystąpić, twarz może nagle się zaczerwienić, ale trochę potrwa nim rumieniec ustąpi.

Proponuje: – Prze­stań, Bert.Twarz Kate pokrył ru­mie­niec/ Twarz Kate gwałtownie się zarumieniła.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Może przyda się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Wcze­śniej, z całej szóst­ki, znali się je­dy­nie Da­niel i Kate. Po­zna­li się w mało ory­gi­nal­ny… – Nie brzmi to dobrze.

 

Dzię­ki in­ter­ne­to­wi.Dzię­ki In­ter­ne­to­wi.

 

a uło­żo­ne w kwa­drat bale, two­rzą­ce cem­bro­wi­nę, po­krył mcha­mi i wy­two­rzył próch­nicz­ne ubyt­ki. – Czy drewnianą obudowę studni można nazwać cembrowiną?

Za SJP: cembrowina «obmurowanie umacniające zbiornik wodny, brzeg rzeki itp.»

 

„ Co w pie­śni ma ożyć, w życiu musi zgi­nąć“ – Zbędna spacja po otwarciu cudzysłowu.

 

Przy­niósł dwa wia­dra, a potem po­szedł do was do­łą­czyć. – Raczej: Przy­niósł dwa wia­dra, a potem po­szedł do was. Lub: Przy­niósł dwa wia­dra, a potem dołączył do was.

 

Tego by tylko bra­ko­wa­ło, żeby ko­lej­ny z nas za­błą­dził. – Wypowiedź dotyczy pań i panów, więc: Tego by tylko bra­ko­wa­ło, żeby ko­lej­ne z nas za­błą­dziło.

 

Z po­pio­łów i frag­men­tów zwę­glo­nych ga­łę­zi uno­sił się w górę wątły si­na­wy dymek, który kil­ka­dzie­siąt me­trów dalej opa­dał w dół… – Dwie paczki masła maślanego. Czy istnieje możliwość, by coś unosiło się w dół i opadało w górę?

Wystarczy: Z po­pio­łów i frag­men­tów zwę­glo­nych ga­łę­zi uno­sił się wątły si­na­wy dymek, który opadał kil­ka­dzie­siąt me­trów dalej

 

Nie uszło uwa­dze van Ha­are­na, że od czasu, jak pra­wie czte­ry go­dzi­ny temu… – Nie uszło uwa­dze van Ha­are­na, że od czasu, kiedy/ gdy pra­wie czte­ry go­dzi­ny temu

 

Kiedy się obu­dzi­łam, byłam na ze­wnątrz na­mio­tu, w rę­kach… tego tam…, a nóż… – Po wielokropku nie stawiamy przecinka.

 

Ocza­mi wy­obraź­ni zo­ba­czył Lam­ber­ta dźwi­ga­ją­ce­go prze­le­wa­ją­ce się, po­rdze­wia­łe wia­dro… – Nie wydaje mi się, by wiadro mogło się przelewać.

Proponuję: Ocza­mi wy­obraź­ni zo­ba­czył Lam­ber­ta dźwi­ga­ją­ce­go po­rdze­wia­łe wia­dro z przelewająca się wodą/ pełne przelewającej się wody

 

Ostat­nią myślą, jaka przy­szła mu do głowy… – Ostat­nią myślą, która przy­szła mu do głowy

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy, to się nazywa profesjonalna korekta :) Dzięki!

Cały czas byłem przekonany, że chodzi o to, żeby wziąć sobie wskazane błędy do serca i strać się ich unikać w kolejnych tekstach. Teraz wiem, że należy przede wszystkim poprawić to, co się zrobiło źle, ale przecież po tylu uwagach, które padły w komentarzach, opowiadanie kwalifikuje się do ponownego napisania, gdyż to opowieść nie wciąga, a błędy językowe jedynie pogarszają sytuację. Drugi raz do tej samej rzeki nie mam jednak zamiaru wchodzić :) Ale OK, dla Ciebie zrobię wyjątek i te “Twoje” skoryguję.

Co do wskazanych przez Ciebie błędów, tylko jeden rodzaj krótkowzroczności (ten najrzadziej spotykany) nie powoduje deformacji oka. Pozostałe zmieniają jego kształt poprzez wydłużenie soczewki, co daje efekt lekkiej wyłupiastości.

Czasem mówi się, że ktoś ma lodowate spojrzenie lub ton głosu. Nie wiem, jaką temperaturę mają takie spojrzenia i głosy, chciałem po prostu dać do zrozumienia, że w tym przypadku były jeszcze zimniejsze niż lodowate :)

Dziękuję, ale już bez przesady z tymi poziomami literackimi, bo się porumienię jak pensjonarka. Niektórzy tutaj naprawdę nieźle piszą, a ja się dopiero uczę :-P.

Jak wrzucisz Uroborosa, to chętnie przeczytam. Ciekawe, czy też taki długi ;).

 

PS – jak widać Regulatorzy znalazła jednak trochę błędów do poprawienia ^ ^. Teraz przypomniało mi się, że na “Internet” przez małe “i” też zwróciłem uwagę w trakcie lektury. Na inne błędy niekoniecznie, bo nie czytałem z zamiarem łapanki, a nie mam tak sokolich oczu, jak niektórzy : >.

 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Fibonacci, łapanka z całą pewnością nie jest profesjonalna, ale bardzo się cieszę, że uznałeś ją za przydatną. ;-)

 

Nie powiedziałam, że wyłupiaste oczy krótkowidza są błędem. Zaciekawiło mnie tylko dlaczego tak napisałeś, bo sama jestem krótkowidzem, a moje oczy widziane przez szkła okularów, wcale nie sprawiają wrażenia wyłupiastych.

Przyjmuję wyjaśnienie o temperaturze głosu i spojrzenia. Podejrzewałam, co chciałeś powiedzieć, ale zdanie wydało mi się dość niezgrabne.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy, właśnie poprawiłem błędy. Jesteś niesamowita…

Nevaz, kliknąłem na Twój profil, a tam informacja “opowiadania: 488”. Toż to  prawie 500 poziomów literackich nade mną… ;) Po “łapance” przeprowadzonej przez regulatorzy, “Uroborosa” prawdopodobnie zredukuję do szorta… ;) 

Dziękuję, Fibonacci. Jestem wzruszona Twoją opinią, ale uważam, że chyba przesadzasz. ;-D

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy, to ja Ci dziękuję, że napisałaś o byciu krótkowidzem, o swoich oczach i szkłach okularów. To sprawiło, że na powrót stałaś się dla mnie człowiekiem, bo, ze względu na tematykę portalu, zacząłem niejasno podejrzewać, że możesz być jakimś tajnym projektem, sztuczną inteligencją, albo chociaż mózgiem w słoiku, który z zabójczą precyzją wyłapuje nawet nadplanowe spacje… ;) 

Porzuć podejrzenia. Niniejszym oświadczam, że zawsze byłam człowiekiem, jestem nim i będę. Do czasu, oczywiście, kiedy to w proch się przemienię. ;-)

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fibonacci, nie jesteś pierwszą osobą, która dała się oszukać interfejsowi portalu.

Powinno być – komentarze: 1070, w dziale opowiadań: 962, [skomentowane] opowiadania: 488.

Teksty autorów są poniżej. W tej chwili udostępniam do wglądu czytelników 14 tekstów, nie 488 ;).

 

 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Oj, Nevaz, no i zepsułeś całą zabawę ;) Zgadza się, dałem się wczoraj oszukać, ale na krótko. Tendencyjny cytat z Twojego profilu miał sprawić żeby niezorientowani uznali,  że to własnie Twój pisarski dorobek :) No cóż, nie udało mi się zawiązać łańcuszka oszustw :P

Swoją drogą, dziwię się, że nikt z tutejszej, cholernie poprawnej językowo ekipy, nie dorwał jeszcze tego ignoranta – twórcy skryptu portalu… 

Bardzo przyzwoicie napisane, płynne i potoczyste. Jestem na TAK.

Nowa Fantastyka