- Opowiadanie: Zaprzaniec - Więź

Więź

Dosłownie do ostatniej chwili się wahałem.

Teraz niech się dzieje wola nieba.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

zygfryd89, Cień Burzy

Oceny

Więź

O wybuchu Wojny Błękitnej wiadomo było już kilka lat wcześniej. A przynajmniej obawiano się niej. Oczywistym było, że walka w przestrzeni kosmicznej z shaidianskimi statkami, praktycznie niewykrywalnymi na żaden sposób, może być jak strzelanie z wyrzutni rakiet do kurczaków, samemu mając zamknięte oczy. Dlatego też wojsko Unii postanowiło odnaleźć rozwiązanie tego problemu jeszcze zanim się on pojawi. Mało rzeczy motywuje do działania tak dobrze, jak strach. Wkrótce powstał prototyp konstrukcji zwanej Rojem Claywhinsa. Miliony miniaturowych sond krążących wokół statku i tworzących sferę o promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Wszystkie komunikowały się ze sobą, w przypadku zniszczenia jednej sygnał natychmiast szedł do komputera pokładowego. Shaidianie mogli mieć niewidzialne statki, ale nawet one podlegały prawom fizyki.

Kilka lat później, w pierwszych miesiącach wojny, kapitan Domenico Rossi, dowódca fregaty MN52, ochrzczonej przez załogę mianem „Lanca”, stanął przed poważnym dylematem. Do jego zadania należało zapewniać ochronę kolonii położonej na księżycu gazowego olbrzyma w daleko położonym od frontu systemie. Tylko i wyłącznie jego statek przydzielono do tego obszaru, widocznie w kolonii znajdowało się coś dostatecznie wartościowego, aby dowództwo dmuchało na zimne. Przez kilka tygodni panował spokój, lecz teraz stało się coś, co zakłóciło rutynę. Komputer nadzorujący pracę Roju zgłosił brak odpowiedzi od dwóch sond. Kapitan pierwszy raz spotkał się z czymś takim, nie do końca wiedział, co powinien zrobić. Rozsądek podpowiadał, aby natychmiast wystrzelić pociski w miejsce, w którym Rój został naruszony, jednakże jedną z podstawowych rzeczy wpajanych rekrutom było to, aby w kosmosie nigdy nie strzelać na ślepo. W wypadku spudłowania skutki były o nieskończenie razy gorsze niż przy podobnej sytuacji na powierzchni planety. Domenico sprawdził współrzędne.

– Wycelować wszystkie działa w punkt siedemdziesiąt siedem stopni en, dwadzieścia stopni te. – Jakąkolwiek miałby podjąć decyzję, lepiej było być przygotowanym.

– Zrozumiano, sir – odpowiedział mu głos z komunikatora. Po kilkunastu sekundach ponownie się rozległ. – Wszystkie działa skierowane na podaną współrzędną, sir!

Domenico zastanawiał się. Jeżeli była to zwykła awaria jeszcze dosyć prototypowego sprzętu, to będzie musiał ponieść okropne konsekwencje. Jednakże dwie sondy przestały odpowiadać niemal jednocześnie, położone tuż obok siebie, ale dostatecznie daleko, aby nie mogła to być planetoida na tyle mała, aby nie wykryli ją o wiele wcześniej.

– Wszystkie działa, oddać salwę.

 

W powietrzu rozlegały się odgłosy wystrzałów. George i John kulili się za grubym pniem powalonego drzewa, czekając, aż przeciwnik zmuszony będzie przeładować. Zostali oddzieleni od swojej drużyny w wyniku nieprzewidzianej kolei zdarzeń, która w końcu wystawiła ich pod celowniki pięciu przeciwników. Pień ich ocalił, zarówno oni jak i ich wrogowie nie dostrzegli go wcześniej.

W końcu po chwili o wiele dłuższej, niż być powinna, odgłosy wystrzałów ucichły. George skinął na Johna i obydwaj szybko wychylili się zza osłony, mocno trzymając broń i szukając wzrokiem przeciwników. Ujrzeli wycelowane w siebie pięć karabinów, w pełni gotowe do strzałów. Rozległa się seria wystrzałów i dwa głośne piski.

– George i John odpadają! – krzyknął David. Zupełnie, jakby przeszywający dźwięk wydawany przez kombinezony i wyłączenie wysyłania sygnałów przez zabawkową broń „zabitych” zupełnie nie wystarczały.

John spojrzał rozczarowany na George'a i smętnym krokiem ruszył w kierunku ojca Davida, czujnie obserwującego rozgrywkę z wysokości razem z dziećmi, które także odpadły w z gry. Goerge, chcąc nie chcąc, ruszył za nim.

Rozgrywka odbywała się w lesie, których niemało było na powierzchni Rehnii, „planety od blisko trzech pokoleń kolonizowanej przez Unię”. Ten jednak był wyjątkowy, w dodatku z dwóch przyczyn. Po pierwsze: zwierzęta. Te połacie lasu były od jakiegoś czasu w wycince, wszystkie niebezpieczne stworzenia zostały przepędzone na długo przed rozpoczęciem prac. Po drugie: teren. Niegdyś musiała płynąć tędy nadzwyczaj szeroka rzeka, której koryto doskonale nadawało się na miejsce do gry tego typu. Jednocześnie jednak sprawiało to, że George i John, aby opuścić pole bitwy, musieli się nieco napracować. Wkrótce jednak usiedli obok innych dzieci, mając przed sobą wszystkich grających jak na dłoni.

– Na pewno oszukiwali – szeptał John na tyle cicho, aby ojciec Davida nie mógł niczego usłyszeć. Gdyby tak się stało, chłopiec mógłby się pożegnać z nadzieją na potrzymanie prawdziwej broni, przyniesionej przez mężczyznę „na wszelki wypadek”. – Nie da się tak długo strzelać ze zwykłego karabinu. Nam amunicja kończy się po dwóch sekundach, im po godzinach!

– Na pewno – odparł George. Żałował, że odpadł, zanim gra na dobre się rozkręciła. Nie chciał siedzieć i patrzeć na innych przez zbyt długi czas. Obie drużyny obecnie dopiero się sprawdzały, przez większość czasu chowając się przed sobą nawzajem. Trochę minie, zanim zacznie odpadać więcej osób.

Ośmioletni chłopiec rozejrzał się po otaczających ich krzewach i drzewach, szukając przynajmniej jednego zwierzęcia. Jednakże oprócz niewielkich ptaków, dosyć powszechnych nawet w pobliżu kolonii, nie było można dostrzec niczego ciekawszego. Westchnął i oparł policzek o dłoń, wtedy jednak jego wzrok padł na coś niezwykłego. Z odległych zarośli, po których wcześniej musiał jedynie prześlizgnąć wzrokiem, wystawała lśniąca głowa. George początkowo myślał, że to zwierzę, ale po chwili zrozumiał swój błąd.

– Przepraszam pana.

– Hm? – Ojciec Davida przeniósł spojrzenie na małego chłopca. – Co się stało?

– Muszę w krzaki – odparł George.

– Byle szybko. – Zniesmaczony mężczyzna na powrót skupił się na polu bitwy.

George odnalazł odpowiednie miejsce dosyć szybko. Udało mu się zajść tajemniczą postać od tyłu, kiedy ta całą uwagę przykuwała do tego, co działo się w korycie. Na sobie miała dosyć dziwny strój, przypominający nieco te, które dorośli ubierali, gdy chcieli poćwiczyć. Ciemne, przylegające do ciała, wykonane z dziwnego materiału. Przyglądał się przez chwile, nie wiedząc, co ma powiedzieć i bojąc wystraszyć nieznajomego. W końcu się przełamał.

– Hej!

Nieznajomy omal nie podskoczył, błyskawicznie obrócił się w stronę chłopca i ten mógł w końcu przyjrzeć się jego twarzy. Była pokryta łuskami, zupełnie jak całe ciało. Szeroki nos mógł rozbawić. Zimne oczy o pionowych źrenicach szybko jednak je gasiły. Pomiędzy łuskami dało się dostrzec kilka lśniących na niebiesko punktów. Usta pozbawione warg, potężny łuk brwiowy i niewielkie rogi, które niegdyś urosną i owiną się wokół głowy dopełniały obrazu. Oto stał przed nim prawdziwy, żywy shaidianin. W dodatku podobnego wzrostu, co on.

– Ty… ty mnie widz… – Głos shaidianina przypominał syk węża. On sam natomiast po kilku sekundach po prostu zniknął.

– Ale czad! – stwierdził George. Co innego słyszeć opowieści, co innego widzieć je na własne oczy. – Zrób tak jeszcze raz!

– Co? Nie uznajesz mnie za paskudnego?

– Nie! – Mówienie do powietrza samo w sobie było dziwne. Jeszcze bardziej słuchanie jego odpowiedzi. – Mój tato dużo mi opowiadał o shaidianinach, najczęściej do łóżka! On bardzo dużo o was wie, to najmądrzejszy człowiek w całej kolonii! A wy jesteście super!

Shaidianin pojawił się ponownie. George od razu zwrócił uwagę na świecące punkty na jego ciele. Zawsze chciał je zobaczyć. Ponoć zmieniały się w zależności od nastroju, ale nawet jego tato nie wiedział, co jaki kolor oznacza. Oprócz tego, że zieleń to złość. Na całe szczęście teraz były czerwone.

– Tato?

– Tak, on bardzo dużo o was wie – powtórzył George. – Zawsze chciałem spotkać któregoś z was!

– Dlaczego?

– Bo jesteście niesamowici! Macie łuski, super nosy, no i potraficie znikać! Zaraz, jak to jest mieć łuski?

– Normalnie. Zawsze tak nawijasz? – Przez chwilę panowało między nimi milczenie. George z wielkim uśmiechem i świetlikami w oczach wpatrywał się w shaidianina, który zachowywał twarz pozbawioną wyrazu. – Jak się nazywasz?

– George.

– Strasznie dziwne imię. Brzmi tak… dziwnie.

– Tak? – Chłopiec nieco się nachmurzył. – To jak ty się nazywasz?

– Gerhahih.

– To jest dziwne imię! – wykrzyknął George. – Czekaj, co ty tak w ogóle tutaj robisz?

– Hm, patrzę. – Punkty na twarzy shaidianina ponownie stały się niebieskie. On sam natomiast wskazał palcem na bawiących się chłopców, o których George kompletnie zdążył zapomnieć. – Usłyszałem strzały, myślałem, że ktoś atakuje…

– To tylko zabawki…

– Tak, wiem – przerwał mu Gerhahih. – Przedstawiają karabin VRAN, dosyć stary, używany tylko przez przez ludzi i tylko podczas Wojny Żelaznej.

Nazwa wydała się chłopcu znajoma. Gdzieś już ją słyszał. Gdy przypomniał sobie, gdzie, oniemiał z zachwytu.

– Mamy w domu drona bojowego z czasów tamtej wojny – powiedział shaidianowi. Błękit zmienił się na biel.

– Naprawdę? – Zdawało się, że w oczach Gerhahiha w końcu coś się pojawiło.

– Tak! Mogę ci ją pokazać, jak…

Nagle George usłyszał swoje imię, wykrzykiwane przez kilka odległych głosików. Doskonale je znał, zazwyczaj cieszył się, gdy je słyszał. Jedna nietypowa rzecz sprawiła, iż wszystko zaczęło takowym być. Biel shaidianina zniknęła, przybierając fiolet. Cokolwiek zamigotało w jego spojrzeniu, teraz zniknęło.

– Gdzie mieszkasz? Będę mógł cię odwiedzić?

– Eee, lepiej nie…

– To nic, możemy się spotkać w jaskini, niedaleko kotliny, niedaleko naszej koloni. Kojarzysz?

Gerhahih pokiwał głową. George obejrzał się. Teraz mógł nawet usłyszeć odgłosy przedzierania się przez krzaki. Gdy skierował wzrok na miejsce, w którym przed chwilą stał shaidianin, nikogo już tam nie było.

– No to cześć.

– Cześć.

Chłopiec wzdrygnął się, słysząc głos tuż obok swojego ucha. Poczuł też dotyk na ramieniu.

– Możesz tylko nie mówić o tym nikomu?

– Nikomu? – George zawahał się. – Nawet rodzicom?

– Rodz… – Shaidanin nagle przerwał wypowiedz w dziwny sposób. – Zwła… Tak.

 

Sensory Lancy zarejestrowały trafienie oraz nagłe pojawienie się shaidiańskiego statku nieomal w tym samym momencie. Domenico odetchnął i przyjrzał się pierwszym odczytom. Shaidianie nie posiadali okrętów, które dało się zakwalifikować przy pomocy nazw używanych przez ludzkie frakcje. Jednakże ten, z którym mieli do czynienia, doskonale był znany niemal każdemu żołnierzowi Unii.

Statek zwiadowczo-bojowy, jak był nazywany, służył do odnajdywania słabych punktów oraz, w miarę możliwości, eliminowania ich. W zwykłych warunkach niewykrywalność pozwalałaby mu krążyć wokół fregaty i strzelać bez większego ryzyka. Teraz jednak to im został zadany pierwszy cios.

– Tańczą – mruknął do siebie kapitan. – Jak ja tego nie cierpię…

W galaktyce było kilkudziesięciu świetnych pilotów, którzy byli w stanie zmusić okręt do wykonywania serii ruchów tak nieprzewidywalnych, aby niemal całkowicie uniemożliwić komputerowi celującemu przeprowadzanie rzetelnych obliczeń. Odwieczne szczęście Domenico sprawiło, iż właśnie taki się trafił. Co gorsza, zmierzał w kierunku księżyca, chcąc zająć pozycję pomiędzy naszpikowaną bronią fregatą, a celem, który miała osłaniać.

– Łowca stał się zwierzyną. W dodatku ma w tym doświadczenie! – Kapitan wyprostował się i przystąpił do wydawania rozkazów. – Strzelać tylko i wyłącznie na mój rozkaz. Działo główne, zmiana amunicji na rakiety samonaprowadzające. – Nigdy nie spodziewał się wydać takiej komendy w starciu z shaidianami. – Działo Tartar ma ciągle trzymać ten statek na muszce i być gotowe do wystrzału.

Zniszczenie tego okrętu byłoby przydatną rzeczą, ale przejęcie – jeszcze lepsze. Wojskowi naukowcy byli w stanie wymyślić Rój bez prawie żadnych danych na temat wroga. Zdobycie shaidiańskich komputerów… Z pewnością można by stworzyć coś o wiele przydatniejszego.

 

Dron „Skarabeusz” krążył nad rzeką płynącą w kotlinie, dostatecznie wysoko aby wzbudzać podziw, dostatecznie nisko, aby być niewidocznym dla radarów. Latał dosyć ociężale, wydając z siebie serie dziwnych, nieco kujących w uszy dźwięków. Był w powietrzu po raz pierwszy od dziewięćdziesięciu lat. Po niemal stuletnim śnie obudził się w pięknym, kwitnącym świecie, jakich dotąd nie zaznał.

– Jak go naprawiłeś? – spytał George shaidianina, który trzymał w dłoniach panel kontrolny, również dosyć przestarzały.

– Nie był zbytnio zepsuty – wyjaśnił Gerhahih, którego twarz przyozdobiona była mieszanką bieli oraz pomarańczu. – Wystarczyło znaleźć dla niego odpowiednie paliwo. Zabrałem trochę z magazynu, nikt nie zauważy.

– Jesteś strasznie odważny. Ja nigdy nie dałbym rady.

Na twarzy shaidianina odbiło się coś dziwnego, co George zdołał zauważyć kilka razy podczas wcześniejszych spotkań z nim.

– A jak SHIRI? – spytał w końcu Gerhahih po dość długim milczeniu. – Nauczyłeś się już, jak go używać?

– Ciągle próbuje – odparł George, wspominając otrzymany od shaidianina podarunek. Był to niewielki komputer z holograficznym ekranem, wmontowany w rękawicę wykonaną z nietypowego materiału. Wyglądał i w dotyku był jak metal, ale mało ważył. – Nic nie rozumiem z tych waszych dziwnych znaczków.

– Tego nie rozumiem – stwierdził Gerhahih. – Twój tato mówił, że nasze języki się upodobniły i dlatego możemy się zrozumieć. Ale przecież piszemy w zupełnie inny sposób.

Chłopiec wzruszył ramionami.

– Dorośli to wymyślili… – zaczął George.

– …a dorośli są dziwni – dokończył Gerhahih.

Shaidianin skupił się na dronie, zmuszając go do wykonywania w powietrzu niezwykłych akrobacji. George z szeroko otwartymi ustami wpatrywał się w maszynę, która tak długo leżała bezużyteczna w jego domu. Pierwsze spotkanie z Gerhahihem było niezwykłą rzeczą, która niosła za sobą mnóstwo kolejnych.

– Nikt nie zorientował się, że jej nie ma? – spytał shaidianin.

– Nie, leżała pod stosem innych rzeczy, których nikt nie używa, nie ma szans, aby ktokolwiek zauważył jej brak – uspokoiło go chłopiec.

– Ludzie zbierają rzeczy, których nie używają? – Gerhahih na chwilę oderwał wzrok od drona.

– Tylko dorośli, a….

Nagle rozległ się przenikliwy krzyk ferqnara, dosyć niebezpiecznego ptaka drapieżnego. Shaidianin spojrzał ponownie na dron, który stał się celem ataku owego zwierzęcia. Ferqnar przypadł do maszyny i przywarł do niej przy pomocy olbrzymich szponów.

– Zrzuć go!

Gerhahih rozbujał drona, ale ptak nic sobie nie robił z jego trudów. Potężnym dziobem zaczął uderzać o jego obudowę. George przestraszył się nie na żarty. Może i dron był stary i nieużywany, ale zależało mu na nim.

– Zrób coś!

Shaidianin wypróbował jeszcze kilka manewrów, ale nic one nie dały. Ferqnary znane były z tego, że nie wypuszczają raz złapanej ofiary. Nawet było o tym przysłowie. Gerhahih w milczeniu się zastanawiał. Nagle wpadł na pomysł. Powoli obniżył drona tak, aby leciał tuż nad powierzchnią wody. Następnie jednym, zdecydowanym ruchem obrócił go o sto osiemdziesiąt stopni. Niczego niepodejrzewający ptak jeszcze przez chwile trzymał się maszyny, nie zaskoczenie go pokonało, ale prąd. Po chwili wygrzebał się na brzeg, kaszląc.

– Brawo! – George śmiał się serdecznie. – Kiedyś będziesz super pilotem!

– Tak myślisz? – Shaidianin zrobił się czerwony. George nie widział tego od chwili ich pierwszego spotkania.

– Wykiwałeś ptaka! A on lata całe życie, jego życie to latanie! – stwierdził pewny swego chłopiec. – Wykiwasz więc każdego innego pilota!

– Dziękuję.

– Ale teraz daj mi!

– Chciałbyś! – Shaidianin zniknął, pozostał jedynie unoszący się panel kontrolny, który zaczął uciekać szybkimi poskokami. – Złap mnie, jeśli potrafisz!

George zaśmiał się i podbiegł za Gerhahihem.

 

Kapitan nie spuszczał oczu z aktualizowanych co sekundę danych ze statków shaidian. Pilot okazał się być wyzwaniem nie tylko dla zwykłych pocisków, ale też naprowadzających. Jednakże działo się coś, co musiało się dziać. Osłony okrętu powoli słabły. W końcu zupełnie zniknęły.

– Działo Tartar, ognia! – nakazał kapitan Domenico.

Przeciążenie systemów wroga nastąpiło szybko, ale nie dostatecznie, aby wrogi pilot nie zdążył odpowiednio na to zareagować. Przed odłączeniem zasilania wyciągnął z silników tyle, ile się dało. Okręt rozpędził się do naprawdę poważnej prędkości.

– Cała naprzód!

– Sir, sondy Roju nie będą w stanie za nami nadążyć!

No tak. Rój był po części jak bańka chroniąca przed niewykrywalnym, lecz jednocześnie znacznie zwiększający praktyczny rozmiar statku. Wszystko miało swój drugi medal. Domenico nie musiał być fizykiem, aby wyobrazić sobie widok milionów zderzających się sond.

– Odłączyć Rój.

– Tak jest, sir!

Gdy Lanca rozpędziła się do maksymalnej prędkości, komputer pokładowy szybko obliczył przewidywalny czas do kontaktu – dziewięć minut i dwanaście sekund. Kapitan posiadał pewne obawy. Pierwszy raz mierzył się z sahidianami, mało kto wiedział o nich więcej.

– Czy te gady są zdolne do takiego poświęcenia?

Miał olbrzymią nadzieję, że nie.

– Zespół abordażowy, jesteście gotowi?

– Jak zawsze.

 

Na Rehnii nocne niebo było ponoć jednym z najpiękniejszych, jakie ujrzeć można było na wszystkich światach skolonizowanych przez ludzi. Tak przynajmniej mówiła broszurka. George i Gerhahih, leżąc obok siebie, nie byli w stanie porównać je z jakimkolwiek innym, jednak tak czy siak było ono dla nich cudowne.

– A to ludzie nazywają Wielkim Wozem – powiedział George, wskazując palcem kolejnych siedem gwiazd porozrzucanych na całym nieboskłonie.

– Bez sensu, to niczego nie przypomina – mruknął Gerhahih.

– Mnie też to zawsze dziwiło – odpowiedział ludzki chłopiec. – Wiesz, dorośli…

Z wierzchołka zajmowanego przez nich wzgórza roztaczał się widok na naprawdę olbrzymią połać terenu. W większości były to ciągnące się kilometrami równiny gęsto porośnięte najrozmaitszymi roślinami. W oddali dało się dostrzec kilkanaście kiwających się słupów światła wystrzeliwujących w niebo. George już od jakiegoś czasu je widział, jak dotąd jednak tłumił ciekawość. Nie wytrzymał.

– Co to takiego? – spytał, wskazując je dłonią.

Shaidian podniósł głowę. Przez chwilę milczał.

– To dzieciaki z Birgholmu, leży kilkanaście kilometrów od twojego domu – wyjaśnił. – Co jakiś czas urządzają… zabawę w polowanie na gady.

– Przecież na Rehnii nie ma gadów… – mruknął George i poczuł wbite w siebie spojrzenie Gerhahiha.

– Brawo, durny ssaku – odpowiedział shaidianin.

Wtedy chłopiec zrozumiał.

– Och… E, przykro mi.

– Nie ma po co – odrzekł Gerhahih. – Moi często okazują się być znacznie lepsi i role się odwracają. Jesteśmy zaradni.

– Dlaczego nie ma cię z nimi? – zdziwił się shaidianin.

I wtedy stało się coś, czego George obawiał się od czasu pierwszego spotkania. Najstraszniejsze było w tym to, że Gerhahih wyglądał tak spokojnie…

– Dlaczego niby miałbym być? To głupie kłótnie o to, co jest lepsze: włosie czy łuski. Odmienność nie powinna zmuszać od krzywdzenia się.

– Krzywdzenia? – zdziwił się chłopiec.

– Mhm. Częstokroć te „łowy” przybierają krwawy przebieg. Jeszcze nikt nie zginął, ale czuję, że to kwestia czasu.

George był dogłębnie wstrząśnięty.

– Wasi rodzice… pozwalają wam na to?

Shaidianin wstał. Teraz ludzki chłopiec naprawdę zaczął się niepokoić.

– Nie każdy ma tyle szczęścia, co wy, ludzie – odparł.

– Jesteś… jesteś sierotą?

Gerhahih odwrócił się. W oczach nie zmieniło się nic, jednakże w ciemności nocy jego twarz lśniła zielonym blaskiem.

– Wszyscy shaidianie – odparł. – Rodzice nie otaczają nas taką opieką, co was, nie troszczą się i wychowują.

– D-dlaczego? – George wpatrywał się w Gerhahiha z szeroko otwartymi oczami.

– Tak po prostu jest. Od zawsze. Tacy jesteśmy. Nie powinno to wzbudzać w nas żalu, ale kiedy słucham, jak mówisz o swoim tacie…

Chłopiec podniósł się na równe nogi i podszedł do shaidianina. Zieleń na jego twarzy rozbłyskała coraz silniej. Geroge uścisnął przyjaciela. Zalśnił błękit, który szybko zniknął i nastąpiła ciemność.

– Czy ja jestem zbyt… ludzki? – spytał w końcu Gerhahih.

– Moim zdaniem to nic złego – stwierdził chłopiec.

Przez chwile panowało między nimi milczenie, w końcu shaidianin odsunął się.

– Wiesz, co to Wieź?

– Mój ta… tak – odparł George.

– Chciałbyś… chciałbyś ją ze mną nawiązać?

Chłopiec wpatrywał się w przyjaciela z niedowierzaniem. Więź była rzeczą tak tajemniczą, nawet dla jego ojca, że możliwość poznania jej była czymś niewyobrażalnym.

– Ale czy nie możecie tego robić tylko pomiędzy sobą? – spytał w końcu.

– Nie wiem – odpowiedział szczerze Gerhahih. – Obawiałem się, że coś takiego mogłoby ze mnie zrobić dziwaka. Ale skoro już jestem ludzki… co mi szkodzi?

– To nie ty jesteś dziwny – powiedział pewien siebie George. – Raczej tamte dzieciaki, co się biją dla głupot.

– Dziękuję – odrzekł shaidianin i zrobił coś, czego nie można się było po nim spodziewać. Uśmiechnął się. Jednak na krótko. – Jak wy możecie ciągle to robić? Strasznie niewygodne.

 

Herman po czasie zorientował się, że właśnie okłamał dowódcę okrętu. Jako weteran wojenny przyzwyczajony był do tego, że w skład jego drużyny należeli najlepsi. Jednak oddział desantowy na Lancy jedynie w połowie złożony był z zawodowych żołnierzy. Drugą połową byli mieszkańcy kolonii w przymusowej służbie. Był pewien, że ta szóstka zginie jako pierwsza.

Nad ich głowami holograficzny ekran odliczał sekundy dzielące ich od kontaktu z wrogim statkiem. Kiedy wszystkie liczby przyjęły identyczną wartość, statek lekko drgnął. Rozległ się głośny dźwięk połączenia śluz powietrznych. Herman wydał komendę i dwaj żołnierze zajęli miejsca po dwóch stronach włazu. Pozostali wycelowali w niego, tak na wszelki wypadek. Kiedy jednak wrota się rozwarły, im oczom ukazał się kolejny właz, tym razem wykonany z innego rodzaju materiału. Shaidiański właz. Powinny przed nimi być dwa, niemożliwe do zwykłego otwarcia. Właśnie po to wzięli ze sobą palnik plazmowy.

W shaidiańskiej śluzie powietrznej szybko zajęli podobne pozycje. Tym razem drzwi otwierali o wiele ostrożniej. Gdy właz był odpowiednio osłabiony, żołnierz z palnikiem odsunął się, a pozostali przygotowali do działania. W innej sytuacji Herman użyłby ładunków wybuchowych, tutaj jednak musiało wystarczyć porządne kopnięcie.

Wpadli do środka, posyłając strzały na wszystkie strony. Kilku shaidianów padło na ziemie.

– Musimy szybko dostać się do mostku i… – W tej chwili Herman otrzymał strzał w skroń. Shaidianin, który go zastrzelił, pojawił się znikąd i szybko zniknął, rozerwany gradem pocisków.

– Musimy przejąć statek, natychmiast! – Rozkazał przed chwilą awansowany na dowódcę żołnierz.

 

Lśniąca twarz Gerhahiha była jedynym, co rozświetlało mroki jaskini. W tym świetle błękitna ciecz spływająca z dłoni shaidianina wyglądała niesamowicie. Gdy szklany pojemnik, który wziął ze sobą George z kolonii, był w jednej czwartej pełen, Gerhahih podał go człowiekowi, wraz z nożem, sam zaś przystąpił do opatrywania rany.

– Jesteś pewien, że o to chodzi? – spytał George. – Trochę magicznie to brzmi.

Gerhahih pokiwał głową.

– Ale.. jak coś takiego ma nawiązać Więź?

– Dorośli mówili coś o komórkach, nerwach, pełno dziwnych i niepotrzebnych słów – odparł shaidianin.

– No i cała magia zniknęła – mruknął George, zacisnął zęby, zamknął oczy i przejechał nożem po dłoni. Starał się, aby nic nie wyleciało poza naczynie.

– Dobrze, wystarczy.

Chłopiec przyjął to z ulgą. Odłożył nóż, oddał pojemnik Gerhahihowi, a sam udał się do przyniesionej przez niego apteczki. Ku jego zaskoczeniu znajdujące się w niej rzeczy działały również na ludzi.

George zauważył, że shaidianin wlewa do naczynia coś z przyniesionego przez siebie pojemnika. Nie zdołał powstrzymać swojej ciekawości.

– Co to?

– Ha dwa o – odparł Gerhahih.

– Wygląda jak woda – stwierdził chłopiec.

– Bo to woda.

– To czemu mówisz na to tak… dziwnie?!

– Bo brzmi bardziej profesjonalnie.

Shaidianin zatkał jeden otwór dłonią i wymieszał całość. Powstała jednolita ciecz o brązowym zabarwieniu. Gerhahih podniósł naczynie do ust i zaczął pić.

– Fuj – stwierdził George.

Shaidianin skończył pić i wytarł usta, po czym podał naczynie swojemu przyjacielowi. Ten spojrzał najpierw na ciecz, potem na Gerhahiha, z powrotem na ciecz.

– Naprawdę muszę to wypić?

– Hej, w smaku jest nie najgorsze – pocieszył go shaidianin.

– I mówi to ktoś z innymi kubkami smakowymi – stwierdził smętnie George, podniósł naczynie i wypił całość w kilku łykach. Skrzywił się i zakaszlał kilka razy.

– I jak? – spytał go Gerhahih.

– Kwaśne – stwierdził chłopiec.

– A oprócz tego?

– Nie wiem, niczego szczególnego nie czuję.

Nagle ciała obydwu przeszyła potworna błyskawica bólu. Leśną ciszę przerwały nieziemskie okrzyki małego człowieka i małego shaidianina. Oni sami zaś zaczęli tarzać się po ziemi w niekontrolowanym ataku cierpienia. Nie byli w stanie zapanować nad własnymi ciałami. Po chwili już nawet nie mogli się ruszać. Leżeli obok siebie, sparaliżowani, powoli ogarniani przez ciemność.

Gdy George otworzył oczy, ujrzał znajome pomieszczenie. Pomalowane białą farbą ściany, łóżko jak z filmów science-fiction oraz dziesiątki holograficznych ekranów pełnych niezrozumiałych słów mogły oznaczać tylko jedno – trafił do szpitala. Dokładniej na oddział dziecięcy. Pamiętał to miejsce, kilka lat temu przechodził tu jakąś operację, ponoć niezbędną dla każdego rosnącego dziecka.

Spojrzał w lewo i ujrzał wielkie okno, jednak nie rozpościerał się za nim widok na kolonię, lecz sąsiednie pomieszczenie. Chłopiec zdziwił się, widząc tam znajomą, pokrytą łuskami postać. Pomimo, iż znał Gerhahiha bardzo dobrze, to teraz wyglądał jakoś… inaczej. Na skołowanego. Po raz pierwszy George był w stanie odczytać po nim emocje. Sahadianin uniósł dłoń i płożył ją na szybie. Człowiek powtórzył ten gest, choć musiał się nieźle nagimnastykować. Wtedy otworzyły się drzwi.

– Hej, George!

– Tato!

Do pomieszczenia wszedł ciemnowłosy mężczyzna, o błękitnych oczach, błyskających przez noszone przez niego szkła. Na jego ustach gościł szeroki uśmiech, choć na twarzy malował się cień niepokoju.

– Jak się czujesz? – spytał, siadając na łóżku, tuż obok syna.

– Dobrze, trochę tylko kręci mi się w głowie.

– Całkiem zrozumiałe. – Tato spojrzał na drzwi. – Mamę zatrzymał doktor, musi podpisać jakieś ważne dokumenty. Postanowiłem przyjść do ciebie, jak tylko dostałem sygnał, że się obudziłeś.

– Aha.

– A teraz, mój drogi, pora chyba na bycie ze mną szczery – stwierdził tato z nutą surowości.

George pokiwał głową. Obiecał nikomu nie mówić, ale teraz prawda wyszła na jaw, nie widział sensu dalszego ukrywania czegoś, co i tak niedługo samo się ukaże.

– To Gerhahih – powiedział George, wskazując na okno. – Jest moim przyjacielem.

– Od jak dawna się znacie?

– Od kilku miesięcy.

Tato przez chwilę milczał.

– Dzisiaj zniknęło kilka łakoci z domu. Podejrzewałem ciebie, pomimo iż od ponad roku niczego nie zwinąłeś, więc sprawdziłem twoją kryjówkę. Oto, co znalazłem.

Mężczyzna podwinął rękaw, ukazując znajome urządzenie.

– Tak, on mi je dał – potwierdził George.

– Fascynujące – powiedział tato. – Szkoda, że nie powiedziałeś nic wcześniej, pomógłbym ci to przetłumaczyć. A teraz powiedz mi, co się stało? Znaleźli cię nieprzytomnego razem z nim.

– Nawiązywaliśmy Więź – odparł chłopiec, spuszczając głowę.

– Co takiego? – Tato wpatrywał się w niego z niedowierzaniem. – Al… To możliwe? Działa?

– Nie wiem – odparł George. – Nie czuję się inaczej.

– To było niebezpieczne – stwierdził tato. – I nie mówię tylko o Więzi. O tym wszystkim. Czemu nic nie powiedziałeś?

– Obiecałem mu. Gniewasz się?

– Oczywiście. Ale to rozumiem.

Chłopiec spojrzał na Gerhahiha i uświadomił sobie coś.

– On się boi – powiedział do taty.

– Żółć oznacza strach? – spytał ten, zaciekawiony.

– Nie, po prostu on wygląda, jakby się bał.

– Wygląda na spokojnego. – Mężczyzna nagle uderzył się w głowę. – No oczywiście! Dopatrywałem w Więzi czegoś nadzwyczajnego, a pominąłem siłę wpisaną w podstawy naszego jestestwa…

– Co? – George nie do końca zrozumiał.

– Nie, nic – odparł tato. – Nie przejmuj się, po prostu będę musiał spojrzeć na pewne sprawy z nowej perspektywy. A teraz wybacz, ale chyba zostawię cię z twoim przyjacielem. Muszę poszukać mamy i sprawdzić, czy czegoś nie pomyliła.

– Tato? – Wstający mężczyzna zamarł. – Wiesz, że shaidianie nie wychowują dzieci?

Ojciec spojrzał na Gerhahiha, a na jego twarzy malowało się współczucie.

– Och… – powiedział. – Rzeczywiście muszę sporo przemyśleć. Dziękuję, synu.

 

Do mostka dotarło dwóch żołnierzy. Wejście było zbyt wąskie, aby mogli wejść jednocześnie. To po części ocaliło jednego z nich. Pierwszy, gdy tylko przekroczył próg pomieszczenia, otrzymał dwa strzały w klatkę piersiową. Drugi natychmiast wystrzelił w miejsce, z którego nadleciały pociski. Martwy shaidianin upadł na podłogę. Ostatniemu żołnierzowi oddziału desantowego natomiast niewidoczny napastnik wytrącił broń z ręki, a następnie zwarł się z nim w walce wręcz. Przetoczyli się po niemal całym mostku, człowiek był silniejszy, ale o wiele wolniej reagował na ruchy shaidianina. Ten po kilku chwilach zdołał zdjąć z jego głowy ochronny hełm.

– George?!

Żołnierz otworzył oczy i ujrzał przed sobą twarz shaidianina, odmienną od wszystkich, jakie dane mu było ujrzeć. Testosteron wciąż krążył w jego żyłach, jednakże teraz bojowy trans został przytłumiony przez olbrzymie zdumienie.

– Gerhahih?!

Shaidianin skinął głową. Spostrzegł, że przyszpila człowieka do podłogi, na jego twarzy obmalowało się zmieszanie. Szybko z niego zszedł, pomagając mu wstać. Geroge wpatrywał się w niego, nie do końca wierząc w to, co widział.

– Ale… jak? – spytał w końcu George. – Przecież… nigdy nie miałeś być żołnierzem.

– Ty też nie – odpowiedział Gerhahih.

– Przymusowa służba – odparł niechętnie człowiek.

– W moim przypadku coś podobnego. – Shaidianin odsunął się i usiadł na fotelu pilota, opadając na oparcie. George zamrugał. Kątem oka dostrzegł swoją broń i powoli ją podniósł.

– Gerhahih, nie możesz się zachowywać, jakby nic się nie stało – powiedział, kiedy rozsądek powoli powracał na swój tron. – Jesteśmy na wojnie. Przed chwilą próbowaliśmy się zabić.

– Ilu na tej wojnie zabiłeś shaidian? – spytał Gerhahih.

– Jednego.

– Ja przed chwilą miałem zabić pierwszego człowieka. Ani ty, ani ja nie jesteśmy stworzeni do odbierania życia. – Shaidianin odwrócił się i spojrzał na George'a. – A szczególnie nie sobie. – Przyjął wcześniejszą pozycję. – Czujesz to, prawda? Więź nadal działa. Ja też to widziałem. Odkąd się zbliżyliśmy.

George z trudem opanował nadciągającą falę wspomnień. Nagle ktoś zaczął wymawiać rozkazy. Mężczyzna spojrzał na leżący na ziemi hełm. Z komunikatora w nim zamieszczonego dobiegał głos kapitana Lancy. Podniósł broń i skierował ją na Gerhahiha.

– Nie jesteśmy już dziećmi, to nie takie proste, co kiedyś.

– Czyżby? A więc prowadzenie wojny o włosy i łuski nie jest już dziwactwem, tak?

George przymknął oczy, walcząc z myślami.

 

Ośmioletni chłopiec przyglądał się zmianom, które zaszły w jego pokoju. Po pierwsze stał się większy. To było na pewno coś dobrego. Po chwili spostrzegł długie łóżko i entuzjazm nieco zmalał. Tak naprawdę teraz będzie miał o wiele mniej pokoju dla siebie. Ale to było nic nieznaczącą kroplą w morzu radości.

– Dziwne macie domy – powiedział Gerhahih, jego twarz wyrażała najwyższe zainteresowanie oraz wzruszenie, które słabo próbował ukrywać.

– Te twoje rogi pewnie podziurawią poduszkę – zażartował George.

– To takie… dziwne – stwierdził shaidianin, a jego wzrok powędrował na szklane drzwi. Skierował się w tamtą stronę i wyszedł na balkon, skąd rozpościerał się doskonały widok na całą kolonię. George podreptał za nim. – Nie wierzę w to. – Oczy shaidianina się zaszkliły, na jego ustach gościł szczery, długi uśmiech.

– Mamę było ciężko przekonać – powiedział George. – Ale w końcu się zgodziła.

– Trochę czasu minie, nim przywyknie – stwierdził Gerhahih.

Z portu kolonii wystartował statek. Zaczął się powoli wznosić, po czym wystrzelił w niebo, nabierając coraz większej prędkości. Chłopcy w milczeniu wpatrywali się w niego, gdy znikał za chmurami.

– Kiedy zostaniesz pilotem – zaczął George – będziesz miał swój własny statek.

– No pewnie – odparł Gerhahih, którego głos cały czas drżał.

– To obiecaj mi, że kiedyś wyruszymy w wielką podróż, gdzie tylko zechcemy. Tylko ty, ja i gwiazdy.

– Obiecuję.

 

Rozległ się strzał.

Gerhahih szeroko otworzył oczy i obejrzał się. Hełm dymił, a wszelkie rozkazy ucichły. George rzucił broń na podłogę i zajął miejsce drugiego pilota, tuż obok shaidianina.

– To było dobre wspomnienie – powiedział ten ciepłym tonem.

– Wywiążesz się z obietnicy? – spytał żartobliwie George.

– Jak najprędzej.

– Tylko najpierw musisz nas wyciągnąć z tego bagna.

Gerhahih roześmiał się. Mało kto miał okazję słyszeć shaidianski śmiech i każdy taki powie, że nie ma we wszechświecie bardziej irytującego dźwięku. Nawet, gdy się wie, że to serdeczny śmiech.

– Obrażasz mnie – stwierdził Gerhahih. – Wszystko mam zaplanowane, nawet nie zauważą, że zniknęliśmy.

– Tak? – W głosie George'a pojawił się sceptycyzm. – To czemu wcześniej tego nie zrobiłeś?

– Bo teraz jestem pod fregatą – odparł shaidianin. – Daj spokój, zaufaj mi. Siedem lat w elitarnej akademii lotniczej i najwyższe wyniki w jej historii coś znaczą.

– Miło słyszeć te wieści. Wiedziałem, że wyjdzie ci to na dobre.

– Pamiętam, jak całą noc mnie do tego przekonywałeś. – Gerhahih uśmiechnął się do wspomnień. – Dziękuję. Za wszystko.

– Ludzie coś często mi dziękują.

– Nie tylko ludzie. – Shaidianin się roześmiał. – To pewnie coś w twojej twarzy.

Po chwili powróciło zasilanie, a mostek rozbłysł światłem dziesiątek zielonych ekranów holograficznych.

– Do gwiazd.

– Do gwiazd.

Koniec

Komentarze

Melduję, że przeczytałam :)

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Całkiem przyjemna opowieść o przyjaźni chłopców, przedstawicieli dwóch różnych cywilizacji, choć brakło mi w tym wszystkim emocji. Cała historia potoczyła się, jak na mój gust, zbyt łatwo, zbyt prosto, a ja chciałabym nieco przygód, ciekawi mnie także, jak wyglądało wspólne życie bohaterów, ich dorastanie. Szkoda, że zakończenie też niczym nie zaskoczyło.

Wykonanie, niestety, pozostawia sporo do życzenia. Liczne usterki skutecznie utrudniały lekturę, ale mam nadzieję, że postarasz się, aby przyszłe opowiadania były ich pozbawione. ;-)

 

A przy­naj­mniej oba­wia­no się niej.A przy­naj­mniej oba­wia­no się jej.

 

Dla­te­go też woj­sko Unii po­sta­no­wi­ło od­na­leźć roz­wią­za­nie… – Raczej: Dla­te­go też woj­sko Unii po­sta­no­wi­ło z­na­leźć roz­wią­za­nie

 

Do jego za­da­nia na­le­ża­ło za­pew­niać ochro­nę ko­lo­nii… – Zakładam, że kapitan miał wiele zadań, więc: Do jego za­da­ń na­le­ża­ło za­pew­niać ochro­nę ko­lo­nii

 

ko­lo­nii po­ło­żo­nej na księ­ży­cu ga­zo­we­go ol­brzy­ma w da­le­ko po­ło­żo­nym od fron­tu sys­te­mie. – Powtórzenie.

 

W wy­pad­ku spu­dło­wa­nia skut­ki były o nie­skoń­cze­nie razy gor­sze… – W wy­pad­ku spu­dło­wa­nia, skut­ki były nie­skoń­cze­nie gor­sze

 

Uj­rze­li wy­ce­lo­wa­ne w sie­bie pięć ka­ra­bi­nów, w pełni go­to­we do strza­łów. Uj­rze­li pięć wy­ce­lo­wa­nych w sie­bie ka­ra­bi­nów, go­to­wych do strza­łów.

 

John spoj­rzał roz­cza­ro­wa­ny na Geo­r­ge'a i smęt­nym kro­kiem ru­szył w kie­run­ku ojca… – Czym objawiała się smętność kroku?

Może: John spoj­rzał roz­cza­ro­wa­ny na Geo­r­ge'a i zrezygnowany ru­szył w kie­run­ku ojca

 

ru­szył w kie­run­ku ojca Da­vi­da, czuj­nie ob­ser­wu­ją­ce­go roz­gryw­kę z wy­so­ko­ści razem z dzieć­mi, które także od­pa­dły w z gry. Go­er­ge, chcąc nie chcąc, ru­szył za nim. – Powtórzenie. Z wysokości czego obserwował?

 

na po­wierzch­ni Reh­nii, „pla­ne­ty od bli­sko trzech po­ko­leń ko­lo­ni­zo­wa­nej przez Unię”. – Dlaczego część zdania jest ujęta w cudzysłów?

 

Te po­ła­cie lasu były od ja­kie­goś czasu w wy­cin­ce… – Raczej: Te połacie lasu były przeznaczone do wycinki… Lub: Na tych połaciach lasu trwała wycinka

 

Po dru­gie: teren.Po dru­gie, teren.

Dwukropek jest znakiem, po którym przytaczamy czyjąś wypowiedź, lub wyliczamy coś.

 

Z od­le­głych za­ro­śli, po któ­rych wcze­śniej mu­siał je­dy­nie prze­śli­zgnąć wzro­kiem… – …je­dy­nie prze­śli­zgnąć się wzro­kiem

 

Na sobie miała dosyć dziw­ny strój, przy­po­mi­na­ją­cy nieco te, które do­ro­śli ubie­ra­li, gdy chcie­li po­ćwi­czyć. – Strój to nie choinka, nie można go ubrać. Strój można włożyć, założyć, przywdziać, ubrać się weń, można się wystroić, ale stroju/ ubrania nie można ubrać!

Zdanie winno brzmieć: …w które do­ro­śli się ubie­ra­li, gdy chcie­li po­ćwi­czyć.

 

Przy­glą­dał się przez chwi­le, nie wie­dząc, co ma po­wie­dzieć i bojąc wy­stra­szyć nie­zna­jo­me­go.Przy­glą­dał się przez chwi­lę, nie wie­dząc, co ma po­wie­dzieć i bojąc się wy­stra­szyć nie­zna­jo­me­go.

 

mógł w końcu przyj­rzeć się jego twa­rzy. Była po­kry­ta łu­ska­mi, zu­peł­nie jak całe ciało. – Przed chwilą napisałeś, że nieznajomy był ubrany, skąd więc wiadomo, że całe ciało miał pokryte łuskami?

 

Sze­ro­ki nos mógł roz­ba­wić. Zimne oczy o pio­no­wych źre­ni­cach szyb­ko jed­nak je ga­si­ły. – Co gasiły oczy?

 

Co in­ne­go sły­szeć opo­wie­ści, co in­ne­go wi­dzieć je na wła­sne oczy. – Zobaczył opowieść na własne oczy? ;-)

 

Przed­sta­wia­ją ka­ra­bin VRAN, dosyć stary, uży­wa­ny tylko przez przez ludzi… – Dwa grzybki w barszczyku.

 

To nic, mo­że­my się spo­tkać w ja­ski­ni, nie­da­le­ko ko­tli­ny, nie­da­le­ko na­szej ko­lo­ni. – Powtórzenie.

Może: To nic, mo­że­my się spo­tkać w ja­ski­ni, nie­da­le­ko ko­tli­ny, blisko na­szej ko­lo­nii.

 

Sha­ida­nin nagle prze­rwał wy­po­wiedz w dziw­ny spo­sób. – Literówka.

 

Latał dosyć ocię­ża­le, wy­da­jąc z sie­bie serie dziw­nych, nieco ku­ją­cych w uszy dźwię­ków. – Dźwięki jak młoty…

Sprawdź w słowniku znaczenie słów kućkłuć.

 

Po nie­mal stu­let­nim śnie obu­dził się w pięk­nym, kwit­ną­cym świe­cie, ja­kich dotąd nie za­znał. – Nie rozumiem zdania. Czym/ kim były te, których nie zaznał?

 

– Cią­gle pró­bu­je – od­parł Geo­r­ge… – Literówka.

 

– Nikt nie zo­rien­to­wał się, że jej nie ma? – spy­tał sha­idia­nin.

– Nie, le­ża­ła pod sto­sem in­nych rze­czy, któ­rych nikt nie używa, nie ma szans, aby kto­kol­wiek za­uwa­żył jej brak – uspo­ko­iło go chło­piec. – Literówka. Piszesz o dronie, a dron jest rodzaju męskiego, zatem:

Nikt nie zo­rien­to­wał się, że go nie ma? – spy­tał sha­idia­nin.

– Nie, le­ża­ł pod sto­sem in­nych rze­czy, któ­rych nikt nie używa, nie ma szans, aby kto­kol­wiek za­uwa­żył jego brak – uspo­ko­ił go chło­piec.

 

Ka­pi­tan po­sia­dał pewne obawy.Ka­pi­tan miał pewne obawy.

 

nie byli w sta­nie po­rów­nać je z ja­kim­kol­wiek innym… – …nie byli w sta­nie po­rów­nać go z ja­kim­kol­wiek innym

 

W od­da­li dało się do­strzec kil­ka­na­ście ki­wa­ją­cych się słu­pów świa­tła wy­strze­li­wu­ją­cych w niebo. – Raczej: ….słu­pów świa­tła, skierowanych w niebo.

 

Ro­dzi­ce nie ota­cza­ją nas taką opie­ką, co was, nie trosz­czą się i wy­cho­wu­ją.Ro­dzi­ce nie ota­cza­ją nas taką opie­ką, jak was, nie trosz­czą się i nie wy­cho­wu­ją.

 

Geo­r­ge wpa­try­wał się w Ger­ha­hi­ha sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi.Geo­r­ge wpa­try­wał się w Ger­ha­hi­ha sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi.

 

– Wiesz, co to Wieź? – Pewnie miało być: – Wiesz, co to Więź?

 

Jako we­te­ran wo­jen­ny przy­zwy­cza­jo­ny był do tego, że w skład jego dru­ży­ny na­le­że­li naj­lep­si. – …że w skład jego dru­ży­ny wchodzili naj­lep­si. Lub: …że do jego dru­ży­ny na­le­że­li naj­lep­si.

 

przy­zwy­cza­jo­ny był do tego, że w skład jego dru­ży­ny na­le­że­li naj­lep­si. Jed­nak od­dział de­san­to­wy na Lancy je­dy­nie w po­ło­wie zło­żo­ny był z za­wo­do­wych żoł­nie­rzy. Drugą po­ło­wą byli miesz­kań­cy ko­lo­nii w przy­mu­so­wej służ­bie. Był pe­wien, że ta szóst­ka zgi­nie jako pierw­sza. – Początki byłozy.

 

Nad ich gło­wa­mi ho­lo­gra­ficz­ny ekran od­li­czał se­kun­dy dzie­lą­ce ich od kon­tak­tu z wro­gim stat­kiem. – Czy oba zaimki są niezbędne?

 

Kiedy jed­nak wrota się roz­war­ły, im oczom uka­zał się ko­lej­ny właz… – …ich oczom uka­zał się ko­lej­ny właz

Ze zdania wynika, że właz ukazał się oczom wrót.

Proponuję: Kiedy jed­nak wrota się roz­war­ły, zobaczyli ko­lej­ny właz

 

Kilku sha­idia­nów padło na zie­mie. – Litrówka.

 

Lśnią­ca twarz Ger­ha­hi­ha była je­dy­nym, co roz­świe­tla­ło mroki ja­ski­ni. W tym świe­tle błę­kit­na ciecz… – Nie brzmi to dobrze.

Może w pierwszym zdaniu: Lśnią­ca twarz Ger­ha­hi­ha była je­dy­nym, co rozjaśniało mroki ja­ski­ni.

 

Sha­idia­nin za­tkał jeden otwór dło­nią i wy­mie­szał ca­łość. – Czy to znaczy, że naczynie miało więcej otworów, których nie trzeba było zatykać, by wymieszać zawartość?

 

– A teraz, mój drogi, pora chyba na bycie ze mną szcze­ry… – …pora chyba na bycie ze mną szcze­rym… Lub: …pora chyba, abyś był ze mną szcze­ry

 

Do­pa­try­wa­łem w Więzi cze­goś nad­zwy­czaj­ne­go… – Do­pa­try­wa­łem się w Więzi cze­goś nad­zwy­czaj­ne­go

 

uj­rzał przed sobą twarz sha­idia­ni­na, od­mien­ną od wszyst­kich, jakie dane mu było uj­rzeć. – Może: …uj­rzał przed sobą twarz sha­idia­ni­na, od­mien­ną od wszyst­kich, które dane mu było widzieć.

 

– Nie je­ste­śmy już dzieć­mi, to nie takie pro­ste, co kie­dyś. – Nie je­ste­śmy już dzieć­mi, to nie takie pro­ste, jak kie­dyś.

 

– Mamę było cięż­ko prze­ko­nać… – – Mamę było trudno prze­ko­nać

 

– To obie­caj mi, że kie­dyś wy­ru­szy­my w wiel­ką po­dróż, gdzie tylko ze­chce­my. – …dokąd tylko ze­chce­my.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sympatyczna opowieść, o tym co jest ważniejsze niż łuski i włosy. Podobała się. Gorzej z wykonaniem. Masz sporo drobnych usterek. Gdyby nie one, klikałabym na Bibliotekę.

Wszystko miało swój drugi medal.

Złoty i srebrny? ;-)

Babska logika rządzi!

W porządku, teraz widzę. Bardzo dziękuję za wypisanie tego wszystkiego. Lekcja dosyć bolesna, ale potrzebna. W przyszłości będę ostrożniej  nadawać tekstom status “gotowy”.

Miło mi, że łapanka okazała się przydatna. Mam też nadzieję, Zaprzańcze, że ból już minął. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo sympatyczna historia. Może ciut mało przygód, akcji, emocji, bo biorąc na tapetę bohaterów z różnych kosmicznych ras, dodatkowo zwaśnionych, miałeś duże pole do popisu. Brakło mi też kilku dodatkowych słów o więzi – wypili, pobolały ich brzuchy i obudzili się w domu.

Za to spodobało mi się zmienianie świecących kolorów Gerhahiha, a ten fragment szczególnie mnie ujął: Uśmiechnął się. Jednak na krótko. – Jak wy możecie ciągle to robić? Strasznie niewygodne.

Jak poprawisz usterki, to przyklepię bibliotekę.

Ze strony formalnej – dzieciństwo jest (i to wielorasowe), fantastyka jest, zbędnych traum brak, czyli jest wszystko jak być powinno. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Przeczytałem.

. – niby tylko kosmiczny pyłek, a tyle radości!

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Interesując wizja przyjaźni międzygatunkowej. Może ich relacja nie budzi wulkanu emocji, ale jest dość wiarygodna i mnie kupiła. Sceny w przestrzeni kosmicznej czytało mi się gorzej, choć wyjaśniające wszystko zakończenia mi się podobało. Droga do gwiazd również. Kreacja kosmitów niezbyt powalająca, ale nie zgrzyta. Językowo dość poprawnie.

Rzeczywiście na początku zatrzymywały mnie jakieś powtórki, przecinki, ale wciągnęło mnie. Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka