- Opowiadanie: M.Bizzare - Freefall Blues

Freefall Blues

Opowiadanie to ukazało się wcześniej w Internecie w serwisie nakanapie.pl i wygrało konkurs Coś na Progu na tekst pulpowy... a potem zaginęło w pomroce dziejów. Jako że w Nowej Fantastyce 05/16 ukazuje się mój tekst publicystyczny o estetyce new pulp, uznałem że podzielę się tutaj jego pełną wersją (wtedy poszedł okrojony ze względu na limity)

 

Pozdrowienia

Marek Grzywacz

 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Marcin Robert

Oceny

Freefall Blues

Nazywam się Frank Jet i jestem kimś w rodzaju detektywa. Dobra, nie komplikujmy, jestem detektywem. To zresztą niezbyt istotne, bo właśnie spadam z wysokości górnych warstw atmosfery ku powierzchni jakże adekwatnie nazwanej planety Wykopalisko. Magnetyczny kombinezon nie tylko chroni mnie przed zamarznięciem, ale też sprawia, że nie czuje specjalnie wiatru ani urywającego głowę pędu. Wydaje się, że lot trwa w nieskończoność, czas spowolnił.

Życie powinno mi przelatywać przed oczyma, ale wspomnienia nie nadchodzą. Tylko kadry dotyczące genezy nieprzyjemnej sytuacji jaką niewątpliwie jest spadanie głową w dół z ogromnej wysokości.

Trzeba przyznać, że zawiodłem się na Danielle. Nie chodzi o to, że ma penisa. Jestem otwartym typem. Plan też wykombinowała całkiem niezły, jedyny problem to fakt, że od początku włączała do niego mój niechybny zgon.

W dół, w dół, w dół. Dużo czasu na myślenie.

 

***

W New Pulp siedziałem częściej niż w biurze. I częściej dostawałem tu zlecenia, każdy wiedział gdzie mam w zwyczaju się zapijać. Nie wiem, czy kiedykolwiek istniał jakiś bar o nazwie Old Pulp. Miałem nawet ochotę zapytać Iwana, właściciela, ale wypalił on swoją wieczorną porcję fridkhu i zajmował się bezmyślnym gapieniem się w obrazy wyświetlane przez projektor. Brak szans na kontakt z rzeczywistością.

Wykorzystałem jego stan i w drodze po dolewkę porwałem zawiniątko z narkotykiem zza lady. Nie szło mi za dobrze. W biznesie. Kiedyś, nim Platform City zmieniło się w podniebną norę pełną mętów, było lepiej. Pierwsze wykopaliska okazały się pasmem sukcesów, handel cudownymi artefaktami pozostawionymi przez starożytną rasę kwitł. A gdzie jest ruch, tam gubią się rzeczy. Dostawałem mnóstwo robót. Odnajdywanie przedmiotów które nieszczęśliwie zmieniły właściciela, głównie. Potem, gdy tempo zmalało, imałem się wszystkiego. Wycenianie artefaktów – na niekorzyść klienta – i ich sprzedaż na czarnym rynku. Zdobywanie informacji. Rozwodowe zlecenia też brałem.

A potem nie miałem się czego imać.

Wysypałem fridkh na blat. Dokładnie zbadałem brązowe kuleczki. Larwy, choć wysuszone na wiór, potrafią być zaskakująco ruchliwe. Jak upewniłem się, że nic nie wpełznie mi do ust, zwinąłem skręta. Wdech, drugi, poczułem się błogo. Wrażenie psuł fatalny jazzband. Nie pomagało nawet to, że pianista miał cztery ręce. Grali same przejrzałe standardy, a „Freefall Blues” męczyli jedenasty raz. Człowiek nabierał ochoty wyrwać język komukolwiek, kto rzuci „zagraj to jeszcze raz, Zglagz”.

Gdy byłem blisko chwilowej nirwany, zjawił się Tony Tentacle.

Od razu dosiadł się do mojego stolika. Jego twarz, będąca w istocie plątaniną szarych macek, plątała się ze wściekłości. Wybulgotał coś gniewnie.

– Spokojnie, Tony. – odpowiedziałem. – Załatwmy to jak dżentelmeni.

Urywane charkoty. Przykro się tego słuchało. Ale i tak był lepszy niż orkiestra.

– Daj jeszcze tydzień. Na pewno spłynie do mnie parę dolców.

Macki rozstąpiły się, a zza nich, z dziwacznym sykiem, wysunęła się różowa, obła bulwa otoczona masą tańczących nibynóżek.

– Ej, stary. Rozumiem, że jesteś zły, ale mógłbyś nie demonstrować układu rozrodczego. Na sali są damy – dodałem, pokazując palcem dwie prostytutki grające przy stoliku obok w karty. – Tydzień.

Tony zagulgotał złowieszczo, po czym zniknął mi z oczu. Odetchnąłem z ulgą, ale dyskretnie, nie rozwiewając bijącej ode mnie aury męskości. Też postanowiłem się ruszyć i wypalić resztę skręta na tarasie widokowym. Noc była jeszcze młoda, a wierzycieli znalazłoby się wielu.

 

Patrzyłem tępo na plątaninę przykrytych polem siłowym latających platform, przycumowanych statków kosmicznych i tub transportu publicznego, które ktoś z wielką wyobraźnią nazwał miastem. Wszędzie neony. Kiedyś mi to przeszkadzało, zalew pstrokacizny. Szybko przestało. Większość świetlistych znaków reklamowało produkty Miyamoto Inc., naszego szczęśliwie panującego lokalnego zaibatsu. A na połowie plakatów szczerzył zęby stary Akira, który już pewnie nie potrafił nawet sikać bez pomocy robotów. No cóż, jak się jest faktycznym właścicielem nory pełnej poszukiwaczy skarbów, można do woli eksponować swoją szpetotę.

Wtem pojawiło się zdecydowanie atrakcyjniejsze zjawisko.

Nie lubię blond Azjatek. Zalatuje to sztucznością. Tej pasowało. Ostry makijaż dodawał wyrazistości skośnym oczom i wydatnym ustom. Niebieska sukienka pasowała jak ulał, a wąska talia sugerowała ukryty pod nią gorsecik. Biała skóra rękawiczek pięknie oplatała się wokół wysokiej nóżki kieliszka.

– Hej, postawić ci drinka? – zagadałem od razu. Narkotyki eliminują poczucie wstydu za głupotę własną.

– Mam co pić, jak widzisz.

– Szkoda.

– Danielle – przedstawiła się.

– Danielle i dalej?

– Danielle Intratna Propozycja – odparła kusząco. – Możemy sobie nawzajem pomóc, panie Jet.

– Nie lubię tego tekstu – przyznałem. – Zwykle oznacza kłopoty.

– Och, nie tym razem. – Każde słowo wypowiadała tak lubieżnie jak tylko się dało. – Tysiąc. Nie, poczekaj, dwa.

– Dolców?

– Nie, hakeńskich kamykomonet. Pewnie, że dolarów, panie detektywie.

– Jaka sprawa?

Podała mi niewielki sześcian. Jednolicie czarny, ale błyszczał jakby błękitnie.

– Przechowasz mi to parę dni. W twoich wielkich, męskich łapach będzie bezpieczniej niż u mnie. Tylko tyle. A ja cię ozłocę.

– Nie jestem szafką na dworcu. Czy w kosmoporcie, żeby nie brzmieć staroświecko.

– Dwa i pół.

Nie dawała przestrzeni na zastanawianie się.

– Biorę.

Włożyła mi sześcian do kieszeni płaszcza. Pomasowała delikatnie moją klatkę piersiową, zbliżyła twarz i pocałowała mnie. Bez języczka, ale wystarczająco namiętnie.

– Zaliczka – stwierdziła. – Nasza współpraca może być bardzo przyjemna.

Nie wątpiłem. Z nią nawet zakopywanie trupa byłoby porywającą perspektywą.

– Cześć. Odwiedzę cię wkrótce – dodała i zniknęła w okamgnieniu.

Poczułem się bardziej samotny niż powinienem.

 

Kłopoty zjawiły się natychmiast i przedstawiły się jako ekipa naprawcza. Średnio im to wyszło. Po pierwsze, nie miałem w biurze klimatyzacji. Lubiłem antyczne wentylatory. Po drugie, jak się już bierzesz za udawanie niewiniątka, to wypadałoby się nauczyć lepiej ukrywać pukawkę.

Porwałem sześcian z zawalonego gazetami i pustymi butelkami biurka, przyczepiłem do zapięć na moim pasku. Po czym wykonałem klasyczny manewr ucieczki przez okno.

Zorientowali się błyskawicznie, czym zmazali nieco kiepskie pierwsze wrażenie.

Uciekałem, klucząc wąskimi uliczkami platformy. Strzelili parę razy. Skręciłem w alejkę między dwoma chińskimi barami, od wieków toczącymi wojnę o klienta. Miałem nadzieję, że poślizgną się na porozrzucanych resztkach potraw. Przeliczyłem się. Na szczęście wiedziałem dokąd biegnę.

Znalazłem się w labiryncie buchających dymem rur. Zwolniłem. Udało mi się schować, ale tylko na chwilę. Pochylony, przebiegłem pod pękiem niezwykle grubych kabli. Spojrzałem na zegarek, który wcale nie był zegarkiem. Nacisnąłem mały przycisk.

Dotarłem do końca platformy. Przede mną tylko powietrze.

– Mamy cię, imbecylu! – wrzasnął jeden z drabów.

– Durny pomysł. Teraz możesz tylko skoczyć – dodał drugi.

Położyłem palec wskazujący na ustach. Uprzejmie ich ostrzegłem. Nie zrozumieli i zaczęli się okropnie głośno rechotać.

Niektóre stworzenia są bardzo wyczulone na hałaśliwych tępaków.

Z góry spadły skrzydlate cienie. Prosto na ich głowy. Łby bandziorów zniknęły, pochłonięte przez pełne przyssawek ciała płaszczkowatych istot. Zapadła cisza, przerywana tylko odgłosami siorbania.

Wycofałem się, ostrożnie i cichutko. Nie chciałem zakłócać późnej kolacji. Nacisnąłem znów przycisk na zegarku. Nad skrajem platformy zapaliło się jasnożółte ostrzeżenie „Uwaga! Wampiryczne szkodniki”. Nie chciałem przecież, żeby napatoczył się nieświadomy przechodzeń.

Dali się nabrać na prosty numer. To zwiastowało większe kłopoty. Bo jak kończą się gangsterom (nawet bliżej niesprecyzowanym) niepełnosprytni podwładni, to wysyłają kogoś kompetentnego.

 

Przedostałem się tubami do luksusowej dzielnicy rozrywki. Jeśli coś w Platform City można nazwać luksusowym. Przechadzałem się chwilę, podziwiając prawie czyste panny lekkich obyczajów i kolorowe witryny klubów dla panów. Wreszcie znalazłem sobie ławeczkę na uboczu, ukrytą wśród paru sztucznych drzewek, które można by określić mianem parku.

Postanowiłem zbadać najbardziej prawdopodobny powód najścia przyjemniaczków.

Sześcian był niewątpliwie wyrobem starożytnych obcych. Wykutym pozornie z jednej bryły metalu, wibrującym lekko przy dotknięciu. Jego przeznaczenia absolutnie nie dało się określić. Pewnie był warty sporo zielonych. Ale czemu? Przy dokładnej inspekcji odkryłem mały znaczek, czerwoną literę z dalekowschodniego alfabetu, w rogu jednej ze ścianek. Zdecydowanie współczesny. To musiał być symbol korporacji wydobywającej artefakty. Trop. Robiło się ciekawiej.

Położyłem sześcian na ławce i klepnąłem w niego z całej siły, z nadzieją, że się otworzy. I nie jest przypadkiem bombą.

Nie eksplodował. Ale mnie zaskoczył. W powietrze wzbiła się srebrzysta chmura blasku, w której obracały się… obiekty. Żadnego nie rozpoznawałem, ale przypominały niektóre gadżety znajdowane w ruinach i jaskiniach Wykopaliska. Wyciągnąłem dłoń. Dotknąłem jednego z trójwymiarowych rysunków. Zdawał się materialny. Po chwili taki się stał. Trzymałem w ręku coś w rodzaju plastikowego ogórka, drżącego nieprzyjemnie. Natychmiast wyrzuciłem tałatajstwo do kosza na śmieci. Chmura światła zgasła. Sześcian zakończył aktywność, na szczęście.

Magia. Coraz lepiej.

Postanowiłem, że czas na konsultacje. Wywołałem panel telekomunikacyjny. Po chwili unosiła się przede mną blada twarz Siwego Jima. Składała się brody, zapuszczanej latami, oraz gogli, których nie zdejmował nawet do snu.

– Wisisz mi stówę – oznajmił na wstępie.

– Wiem. Ale mam prośbę.

– Coś ważnego?

– Kłopoty z lalunią.

– A ty nie żyjesz czasem w celibacie? No wiesz, od tego incydentu…

– Nie czas na takie rozmowy – przerwałem mu. – Wysyłam ci symbol. To prawdopodobnie logo jakieś ekipy od kopania. Zidentyfikujesz?

– Daj mi dziesięć minut.

Sprężył się. Odezwał się po trzech.

– Korporacja Błyskaczy. Dowodzi nimi Johan Kurtz. Trochę znany, odkrył starożytny zestaw do budowy uniwersalnych narzędzi i działający generator bozonów Higgsa. To freelancerzy. Z tym, że martwi.

– Martwi?

– Dostali zgodę na zejście na powierzchnię tydzień temu. Przedwczoraj zlokalizowano ich po ostatnim sygnale. Rozwaleni, nie zjedzeni przez faunę. Lub florę. Gliny podejrzewają, że znaleźli coś interesującego, jeden z nich chciał zachować to dla siebie i pozabijali się nawzajem. Typowe.

– Masz w systemie info dla kogo grzebali? – spytałem.

– E-e. To dłuższa procedura. I sporo kosztuje.

– Szukaj dla mnie. To sprawa życia i śmierci.

– To teraz cztery stówki.

Rozłączyłem się. Przekonany, że wdepnąłem w coś śmierdzącego.

 

To był moment, w którym powinienem zachować się jak kretyn. I nie zawiodłem oczekiwań względem własnej osoby. Wróciłem do swojej siedziby. Ktoś przetrząsnął ją, co oczywiste, a właściwie to przenicował, nie oszczędzając też mebli. Przewidywalnie, prawie wdepnąłem też w pułapkę, która zamknęłaby mnie bezbronnego w stanie stazy. Dobrze, że zostało mi trochę refleksu. W chwili kiedy odskoczyłem, ratując tyłek, otworzyły się drzwi do łazienki. Nie cierpię jak złoczyńcy kryją się w mojej toalecie. Miejsce, w którym stoi jedyny królewski tron, na jakim kiedykolwiek usiądę, powinno być nieskalaną świątynią.

Dwóch zabójców. Ach, ta powtarzalność. Byli wysocy i zakryci od stóp do głów pelerynami z kapturem. Nie łudziłem się, że to jakaś nowomodna sekta wpadła nawrócić mnie na wiarę w Wielkiego Bobra Stwórcę czy coś równie głupiego. Mama zawsze mówiła, że żadna osoba z jarzącymi się czerwienią oczyma nie ma dobrych intencji.

Dobrze, że nie obstawili drzwi.

Ucieczka była męcząca. Bo oni w ogóle nie odczuwali wysiłku. Nie strzelali, tylko biegli na tyczkowatych nogach. I doganiali mnie. Ja też nie mogłem użyć broni. Za dużo postronnych.

Na wysokości New Pulp zrobiłem zwrot i czmychnąłem aleją zagraconą straganami. W tłumie zwolnili. Ja przemykałem zwinnie, oni musieli rozpychać się wśród przechodniów. Moją szansą była tuba. Widziałem już jej przeźroczysty wlot.

Oraz zsuwającą się w dół kapsułę pasażerską.

Tata mówił z kolei, żeby być przygotowanym na wszystko. Wziąłem to sobie do serca. Nacisnąłem sprzączkę paska, powietrze wokół mnie zaroiło się od nanobotów i po chwili moje ciało przyoblekło się w kombinezon magnetyczny. Skoczyłem do tuby za kapsułą, brakowało tylko okrzyku „Geronimo!”. Przywarłem plecami do metalowej powierzchni pojazdu.

Nie przewidziałem, że ścigający mnie kolesie są robotami. Z wbudowanymi plecakami odrzutowymi.

Sunęli w dół tuby i, choć kapsuła pędziła jak szalona, ultrawydajny napęd dawał im szansę na dorwanie mnie. Lecz miałem nadal pukawkę w ręku. I nie był to zwykły gnat. Z lepszych czasów pozostało mi sporo antycznych zabawek. To był sprytny pistolet.

Wystrzeliłem pomiędzy nadlatujące blaszaki. Pocisk rozprysnął się i uformował kulę energii, która otoczyła roboty. I zamknęła ich w sferze wyłączonej czasoprzestrzeni. Zawiśli w powietrzu w absolutnym bezruchu. W duchu cieszyłem się, że nie spudłowałem. Baterii starczyło mi tylko na jeden taki trick. Moja podwózka oddalała się, a ja spokojnie patrzyłem na bezsilnych prześladowców. Następna kapsuła jadąca w dół zderzyła się z nimi, co spowodowało małą eksplozję i automatyczne zatrzymanie pojazdów.

Byłem blisko wylotu, więc wyłączyłem kombinezon i ześlizgnąłem się ku platformie. Minąłem spanikowanych pasażerów czekających na dolnym przystanku i wmieszałem się w zdezorientowany tłum. Zanim nadlatujące na sygnale radiowozy zaczęły skanować motłoch w poszukiwaniu broni, ja oddaliłem się, znikając pomiędzy rzędami budynków przemysłowych.

Wyszedłem zza rogu po przeczekaniu zamieszania… i wpadłem prosto na Tony’ego Tentacle. Nasunęło mi się na myśl coś o deszczu i rynnie.

 

Siedziałem w opuszczonym magazynie na zasadniczo bezludnej platformie. W najlepszej kryjówce jaką znałem. Kiedyś musieli tu składować artefakty gotowe do opuszczenia Wykopaliska. Teraz walały się po podłodze tylko puste skrzynie próżniowe, zapewniające mi wygodne siedzisko. Co cieszyło, bo bolało mnie dosłownie wszystko. Walczyłem z pragnieniem zrobienia sobie pozaplanetarnego urlopu w trybie natychmiastowym. I zbierałem informacje, surfując po Intranecie z pomocą anonimowych kodów hakerskich.

W katalogu przylotów, jak i w spisie zarejestrowanych obywateli nie znalazłem żadnej Danielle. Czego ja się spodziewałem?

Wszedłem więc na witrynę plotkarską. Cóż, najlepiej mi się myślało jak nie starałem się myśleć. A miałem do rozwiązania nie lada zagadkę. Bandyci bandytami, ale żadnego gangstera w mieście nie było stać na choćby wynajęcie zaawansowanych technicznie robotów. Taka spsiała rzeczywistość.

Plotki okazały się niezwykle ciekawe. Wciągnąłem się, ale wtedy przerwał mi telefon. Świetnie, pomyślałem, akurat kiedy mogą mnie namierzać.

To dzwonił Siwy Jim.

– Masz coś dla mnie? – spytałem z nadzieją, bo czułem, że szczegóły powoli łączą się w coś konkretnego.

– Niewiele, niestety. Ale nadal musisz zapłacić! – pogroził.

– Mów – nakazałem.

– Błyskaczy wynajęła inna, większa korporacja, Big Scale Diggers. Podupadła, ale ostatnio przyjmująca wiele zleceń z zewnątrz. Celem ekspedycji było standardowe przeczesanie niezbadanych grot, ale… informacje o znaleziskach utajniono. Zabezpieczeń ja nie złamię. Czyli są dobre.

– Zaraz, czy dobrze kojarzę?

– Tak. – Jim potwierdził. – Udziałowcem Big Scale Diggers jest Michael Adeyemi. Prawa ręka Miyamoto. W naszych realiach to tak, jakby firma była z automatu częścią zaibatsu.

– To stąd cały ten cyrk… ktoś musiał podwinąć… – mamrotałem nieskładnie.

– Hej, ty masz coś wspólnego z zejściem dwóch gangoli? Przypadkiem opróżniono ich ciała z płynów ustrojowych na twojej platformie.

– Gdzie to wyczytałeś?

– Na ogólnym kanale wiadomości.

– Dzięki! Wyślij mi rachunek!

– Ale ty ich nie odbierasz…

Zerwałem połączenie i bezzwłocznie zalogowałem się na kanale z newsami.

Czytałem z uwagą.

„Zwłoki, osuszone po ataku szkodników, odnaleziono na platformie Lookout Point B we wczesnych godzinach rannych. Nie zabezpieczono żadnych śladów wskazujących na udział osób trzecich, ale policja planetarna podała do wiadomości publicznej tożsamość ofiar. Ethan „Harpun” McGregor i jego brat Leo „Mamut” McGregor byli powiązani z gangami przemycającymi artefakty. Ethana poszukiwano listem gończym…”

Opuściłem stronę. Dość już wiedziałem.

Szkoda, że nie zdołałem sam ich rozpoznać. Trudno przywołać coś z pamięci gdy mierzy do ciebie dwóch zidiociałych kulturystów. Harpun pracował dla Dona Dixliffi. I to ten dziad chciał mnie wykończyć. Nadszedł czas na show. Musiałem zademonstrować kto tu jest prawdziwym macho.

 

Don urzędował w parszywym barze ze striptizem, zresztą przerobionym dawnym magazynie jakich wiele zostało po pierwszym kryzysie na rynku. Bramkarze wpuścili mnie, o dziwo nie znajdując złożonego pistoletu. Leniwi durnie. Choć ze schowaną lufą wyglądał bardziej jak egzotyczna latarka. W sumie gdy usłyszeli, że jestem człowiekiem poszukiwanym przez szefa, otworzyli przede mną wrota przybytku z nieukrywaną radością. Może liczyli na premię?

Zostawiono mnie przy barze, z obstawą obserwującą moje poczynania. Musiałem czekać. Przynajmniej popatrzyłem sobie na wijące się wokół rur dziewczęta. Niektóre przypominały ludzi, choć przeważały obce kształty – zarówno w kwestii pochodzenia, jak i przynależności do odpowiadającego mi kanonu estetycznego. Szczerze mówiąc, co mogło kiepsko świadczyć o moim libido, bardziej zainteresowałem się klientelą przybytku. Ta składała się z brudnych, przechwalających się swoimi znaleziskami kopaczy i samozwańczych archeologów oraz z typów z przestępczego podziemia. Obie grupy pachniały tak samo, tanim alkoholem. Najprzyjemniej prezentowała się wysoka i w surowy sposób atrakcyjna dziewczyna, która pełniła funkcję barmanki. Przynajmniej wyglądała na kogoś, kto ma jakąkolwiek osobowość.

Wreszcie od strony zaplecza nadszedł jakiś mięśniak. Dosłownie, wyglądał, jakby w ogóle nie posiadał skóry, czerwone muskuły nosił z dumą na wierzchu. Powiedział, żebym szedł za nim. Pomacał mnie trochę, ale był zainteresowany głównie walizeczką. Jeżeli znalazł pistolet, nie dał po sobie poznać. Zdziwiło mnie to. Don, przynajmniej dotychczas, był raczej potrafiącym zadbać o swoje gangsterem. To mogła być pomyłka. Albo czuł się tak ważny, że zwyczajnie nie dowierzał, iż ktoś może targnąć się na jego życie.

Idąc metalicznie lśniącym korytarzem, zacząłem nucić jakiś kawałek z repertuaru rodem z New Pulp. Nerwy. Ochroniarz spojrzał gniewnie.

– Rozchmurz się – rzuciłem. – Muzyka rozładowuje napięcie.

Wprowadził mnie do magazynowej hali. Na środku pomieszczenia stało parę biurek i duży fotel, na którym usadowił się boss szajki. Don wyglądał śmiesznie w srebrzystym kostiumie a la astronauta. Za szybką kulistego hełmu bulgotała mętna ciecz, w której unosił się różowy mózg z wielkim, gadzim okiem na froncie. W ramionach tulił ogromnego, perskiego kota. Skąd wytrzasnął kocura w tej części kosmosu? Obok niego plątała się czwórka uzbrojonych kolesi i jakaś podobna do pająka istota. Zestaw powitalny uzupełniał niski, łysiejący typek w garniturze. Bez wątpienia zabiedzony specjalista od kreatywnej księgowości.

– Zabijasz mi dwójkę najlepszych ludzi, by potem zwyczajnie się poddać? – zapytał Dixliffi syntetycznym głosem. – Interesujące.

– To byli twoi najlepsi? Masz problemy z procesem rekrutacji, móżdżku – odszczeknąłem, ale potem spoważniałem. – Nie chcę więcej kłopotów. Wyobraź sobie, że w miarę lubię żyć. W tej walizce – uniosłem bagaż do góry – mam to, czego szukasz.

– Oddasz za darmo?

– Jak mówiłem, cenię sobie własne życie. Odczepicie się? To mi wystarczy.

– A suka, która złamała umowę?

– Nie mam z nią kontaktu. I nie chcę mieć. Pomogliście jej usunąć Błyskaczy, prawda? A ona zwiała z łupem.

– Niedługo pożyje. Tylko ją znajdę…

– To dlatego sprzymierzyłeś się z prawowitymi właścicielami skarbu? – spytałem.

– Dużo się dowiedziałeś, człowieczku. – Don zdawał się rozbawiony. – A chodziły słuchy, że twoja kariera detektywa to już śpiewka przeszłości.

– To jak, bierzesz?

Don machnął ręką. Trójka bandziorów i pajęczak zbliżyli się do mnie. Jeden wyciągnął zapraszająco dłonie. Reszta groziła mi bronią.

– Otwórzcie – polecił szefuńcio.

W sekundzie, gdy otworzyli bezmyślnie walizkę, musiałem wykonać dwie niezbędne czynności. Wyjąłem zza pazuchy płaszcza pistolet i machnąłem nim mocno, by się rozłożył. Nieomal jednocześnie aktywowałem magnetyczny kombinezon.

Podmuch eksplozji wystrzelił mnie w górę.

Przykleiłem się do sufitu. Natychmiast stanąłem na nogi i w pozycji śpiącego nietoperza oceniłem sytuację przez opadający dym. Tych odbierających towar rozerwało na krwawe strzępy. Dwóch pozostałych ogłuszyło, ale starali się ogarnąć. Dona podmuch powalił na ziemie. Szkło hełmu popękało i ciekłe ciało kosmity zaczęło wylewać się z kombinezonu.

Zacząłem strzelać.

Jednego załatwiłem po kowbojsku. Dwa strzały i padł. Celowanie w takich warunkach było niemożliwe, więc zacząłem biec po suficie waląc na oślep w drugiego. Sieczka. A mnie nawet nie drasnął.

Trzech następnych zakapiorów wparowało do hali od strony baru. Straciłem przewagę. Oderwałem się od sklepienia pomieszczenia i pozwoliłem, by przyciągnęła mnie metalowa podłoga. Wyłączyłem kombinezon i schowałem się za przewróconym stołem. W samą porę. W ruch poszły karabiny protonowe.

W tym momencie mogłem się popisać zdolnościami strzeleckimi. Nie powiem, że wszystkich zdjąłem strzałem w głowę. Ale olbrzyma z mięśniami na wierzchu trafiłem prosto w krocze. To musi się liczyć.

Opadł dym i pył. I tyle. Nie był to wielki gang. I zdecydowanie zidiociały, mogli mnie powstrzymać setki razy. Ale czułem się trochę jak legendarny heros. Może dało by się o mnie powieść naskrobać? Albo lepiej nie. Kto chciałby być bohaterem dime novel?

Nadeszła pora na akt drugi.

Z Dona został jedynie martwy mózg w pustym kombinezonie. Oko zrobiło się bardziej rybie po zejściu właściciela. Natomiast uchował się księgowy. Żywy, choć nieco osmalony i bardzo przerażony. Kurczowo ściskał jakiś plik dokumentów.

– Mam cię! – krzyknąłem. – Możesz przetrwać to piekło. Potrzebuję od ciebie tylko jednego.

– Błagam! Wszystko!

– Otwórz łącze do Adeyemi. Albo samego Miyamoto, nie robi mi to różnicy.

Księgowy wywołał panel komunikacji. Obraz się nie pojawił, tylko niski szeleszczący głos.

– Mieliście nie dzwonić – oznajmił.

– Czołem! – odparłem. – Z tej strony Frank Jet. Może kojarzysz? Chcieliście mnie zabić. Mam wiadomość. Pozbyłem się waszych parszywych kolesi z Donem włącznie. Jeśli nie chcecie, żebym puścił wszystkimi dostępnymi kanałami newsa, że Miyamoto Inc. układa się z mętami by ścigać biednych detektywów, to zostawicie sprawę w spokoju. Pamiętajcie, ja robię to lata. I właśnie uzyskałem mocne dowody.

Rozłączyłem się gdy okrzyk zaskoczenia dowiódł, iż wiadomość dotarła do rozmówcy. Księgowy zwiał jak rozmawiałem. Dobrze. Teren czysty.

Pozostało czekać na gliny.

 

Miła pani w mundurze wyprowadziła mnie na zewnątrz, a inny funkcjonariusz przyniósł kawę. Stałem tak z parującym napojem w ręku. Obserwowałem odlatujące radiowozy, gliniarzy wyprowadzających w kajdankach striptizerki, ćmy barowe i wrzeszczących, pijanych w sztok kopaczy. Malownicze widoczki. Chwilę później podeszła do mnie Claudia. Stara znajoma z policji planetarnej.

– Wszystko jest okej. Zakwalifikowałam to jako akt samoobrony – powiedziała znudzonym głosem. – Dawno mieliśmy wyczyścić tę melinę. W sumie cieszę się, że to ty się pofatygowałeś.

– Do usług. Rozwałka jak za dawnych lat, prawda?

– Masz rozmach – przyznała.

Podała mi papierosa. Przypaliła. Wyglądało na to, że się waha. Ale w końcu wyrzuciła z siebie spodziewany tekst.

– Pozostaje jedno. Gdzie masz towar, którego oni szukali.

– Nie mam. Blefowałem. Dawno pozbyłem się gówna. Wyrzucam rzeczy, które mogą doprowadzić mnie do grobu.

– Powiedzmy, że ci wierzę – odpowiedziała. – Ale musimy cię zabrać na komisariat i przesłuchać. Są… pewne naciski z góry. Postaram się, żeby to nie było przykre.

Byłem uprzejmy. Nie stawiałem oporu. Dobrej przyjaciółce nie odstawia się numerów.

 

Oszukiwanie nowoczesnych wykrywaczy kłamstw nie jest łatwe. To artefakty, które dosłownie szczytują myśli. Ale każdy porządny detektyw musi się tego nauczyć. Z wysiłkiem, ale dopilnowałem, by znaleźli w mojej głowie jedynie gołe panienki i butelki pełne whisky.

Wypuścili mnie szybko. Wędrowałem ulicami, ciesząc się spokojem. Nad Wykopaliskiem wstawało słońce, gasząc neony i oświetlając wielobarwny tłum. Czułem jak napowietrzne miasto oddycha rześko.

Radość towarzyszyła mi zawsze po rozwiązaniu dobrej zagadki.

Oczywiście, mogli mnie jeszcze zabić pokątnie. Albo śledzić. Ale przewidywałem, że odpuścili. Groźba ujawnienia kryminalnych koneksji zaibatsu była bardzo realna, wiedzieli, że mam duże możliwości w tych kwestiach, a coś takiego trudniej zatuszować niż wybuch pary robotów w centrum Platform City.

New Pulp zastałem jeszcze zamknięte, ale wpuścili mnie na taras widokowy. Tony już czekał. Gdy mnie zobaczył, jego macki rozsunęły się jak kurtyna. Wypluł mały sześcian i oddał mi pokryty śluzem obiekt pożądania wielu draniów.

– Dzięki, Tony. Porządny z ciebie kumpel – powiedziałem.

Zagulgotał coś w odpowiedzi.

– Tak. Jak tylko to spieniężę, zwrócę ci z wielką nadwyżką – skłamałem. Ale poczciwa mackowa gęba nie musiała tego wiedzieć.

Pożegnał mnie i zostawił sam na sam z myślami. Wyjąłem z kieszeni płaszcza resztki fridkhu. Paląc skręta zdecydowałem się zakończyć farsę. Naprawdę miałem zamiar wyrzucić sześcian. Altruistycznie. Z miłości do tego miasta.

Od przypadkowego uruchomienia machiny domyślałem się, że zawiera ona projekty antycznych urządzeń. Spekulowano, że gdzieś takowe istnieją. Dawały tyle możliwości. Zamiast żmudnie poznawać i odtwarzać, z czymś takim można by było szybko replikować artefakty. Zwłaszcza, że zabawka wyczarowywała je z czystego powietrza.

To zabiłoby Platform City.

Ono żyło artefaktami. Istniało dzięki nim – lewitacja wysokoatmosferyczna to też starożytny patent. Gdyby przestała istnieć konieczność kopania, metropolia upadłaby niechybnie. Sześcian zawierał tysiące projektów. Widziałem chmurę z obrazkami.

A ja kochałem to miejsce. Miłością smutną, ale prawdziwą. Mieszkałem tu od piętnastu lat i wiedziałem, że na Wykopalisku pozostanę już do śmierci.

Decydując się na zbawienie miasta nie wiedziałem, że nastąpi ona tak szybko.

 

Kosmoport towarowy był tego feralnego dnia bardzo ruchliwy. Statki odlatywały ku gwiazdom, pełne cudownych zdobyczy lub puste po porażce ekspedycji. Przenikliwe zimno dawało się we znaki. Pole siłowe co chwilę otwierało się, by wypuścić odlatujące z planety pojazdy. Wpuszczało za to lodowaty wiatr.

Spojrzałem w dół, na płynące pod platformą ciemne chmury.

Gdzieś na dalekiej, niegościnnej powierzchni, dokładnie pode mną, rozciągała się pustynia Gabeze. Mile ruchomych piasków kryjących wyloty niekończących się tuneli, prowadzących być może aż do jądra planety. Wystarczyło wyrzucić kłopotliwą bryłę. Tam nikt jej nie odnajdzie przez wieki. Tyle powinno wystarczyć.

Sięgnąłem do pasa. Położyłem palce na sześcianie. Ostatnia chwila na zawahanie się.

Wtedy usłyszałem znajomy głos.

– Nawet nie próbuj, twardzielu.

Odwróciłem się. Danielle nie wyglądała już tak kusząco w znoszonej kurtce i z włosami związanymi w kucyk. Bez makijażu bardziej przypominała mężczyznę, którym w istocie była. Miała zdeterminowany i kpiący wyraz twarzy, jeśli da się tak równocześnie.

– Jednak się zgłosiłaś – zauważyłem, uśmiechając się czule. – Nieźle to obmyśliłaś. Zostawić niewygodny towar u mnie. Wiedziałaś, że załatwię za ciebie sprawę gangu i dam ci czas, by znaleźć sposób na opuszczenie planety z łupem. Nie byli zbyt zadowoleni, że ich wykorzystałaś do mokrej roboty. Ja też nie jestem.

– Wszystkich użyłam – przyznała. – Ty wykończyłeś za mnie Dona. W nagrodę będziesz miał przywilej. Zabiję cię osobiście.

Miałem ochotę na porządną szklankę burbona.

– Powiedz mi – spytałem z miną cwaniaka – czy warto było to kraść, by dorobić się kosztem miasta pełnego szaraków szukających szczęścia? Aby zniweczyć lata pracy własnego ojca?

Autentycznie ją zaskoczyłem.

– Skąd wiedziałeś?

– Warto być na bieżąco z plotkami. Znasz Vicky Positron? Parszywa, tabloidowa dziwka, ale dzięki jej artykułowi wiem, że Danny’ego Miyamoto, syna z probówki wielkiego Akiry, widuje się w butikach Arkadii Pięć, gdzie kupuje całe stosy damskich ciuszków. Podniecają cię przebieranki?

– To nie tak! – warknęła. – Dali mi złe ciało. Zrobili mnie zbyt podobną do matki. Jestem kobietą, skurwielu!

– To dlaczego nie usunąłeś mankamentu między nogami? – zaatakowałem czuły punkt. – Liczyłeś jeszcze na schedę po ojcu? Tatuś woli synka, prawda?

– Przestań! – Dłonie ściskające pistolet zaczęły się trząść.

Cały czas ostrożnie zerkałem na boki. Wreszcie znalazłem drogę ucieczki. Wątpliwą, ale innej nie miałem. Zrobiłem unik, huknął wystrzał, a ja przeturlałem się i zacząłem biec. Duży frachtowiec właśnie odłączał się od wysięgnika do tankowania. Aktywowałem kombinezon i zacząłem wspinać się po powoli cofającym się ramieniu, pokonując opór powietrza. Strzelała kiepsko. Zdążyłem przeskoczyć mały dystans i przywrzeć do boku statku kosmicznego. Zacząłem jak najszybciej się wspinać, licząc, że gdy załoga zorientuje się, iż mają pasażera na gapę, otworzy któryś z włazów i wpuści mnie do środka, choćby po to, by oddać mnie ochronie pokładowej.

– Załatwimy to inaczej! – Ledwo słyszałem krzyki Danielle przez huk silników manewrowych.

Dotarłem na górę i stanąłem na równe nogi. Miałem mało czasu. Nawet kombinezon magnetyczny nie wytrzymałby takiego tarcia. Nagle poczułem, że coś wbiło mi się w udo.

Trafiła.

Spojrzałem w dół. Mała, świecąca się kulka przykleiła się do przyciągającego ją materiału. Zrozumiałem. Wystrzeliła we mnie nadajnik. Żeby znaleźć sześcian, gdy… spadnę na powierzchnię razem z nim.

Nie miałem monopolu na sprytne pistolety.

Fala energii uderzyła we mnie, oślepiając na chwilę. Zepchnęła mnie ze statku i poleciałem głową w dół na spotkanie przeznaczenia.

 

***

 

Tak, nie podjąłem w tym zamieszaniu najlepszych decyzji. Jestem zbyt staromodny. Wystarczyła ładna (choć podrabiana) panienka, ekscytująca walka o życie i przekonanie o własnym sprycie, bym zasłużył na tak marny koniec.

Zamknąłem oczy. Nie zostało mi nic więcej niż to powolnie szybkie opadanie.

Chociaż… raczej nie chce mi się umierać.

Każdy detektyw musi liczyć na szczęście i nieraz szalenie nieprawdopodobne wyjścia z sytuacji. A ja nadal mam przy pasku sześcian pozwalający na zmaterializowanie wielu niezwykłych wynalazków. Wystarczy tylko uderzyć w niego i liczyć na cud. Da się zrobić. Musiałbym zdjąć kombinezon, ale zdążyłbym zanim zabiłaby mnie zmrożona atmosfera.

Może wyczarowałbym samolot? Albo plecak rakietowy? Spadochron? Materac na dole? Kto wie co kryje śmieszne urządzenie. A potem wróciłbym na górę. Zemścił się na suce. Czy raczej sukinsynu. Zasłużyłem na dogrywkę w starciu z Danielle. A gdybym wygrał? Wróciłbym do słodko zadymionych miejsc, w których bez końca grają „Freefall Blues”.

Kombinezon znika. Czuje tylko pęd. Z ledwością sięgam dłonią do góry, do paska i do ostatniej szansy o sześciu identycznych ściankach.

Koniec

Komentarze

Nie porwało mnie. Ciężko mi określić, dlaczego.

Przeczytałam. Bez potknięć, bez problemów, ale też i bez szału. Niby w sumie dość lekka opowiastka detektywistyczno-sensacyjna, powinna więc w pewien sposób zapewnić rozrywkę. A jednak przeszło jakoś tak obojętnie. I też nie umiem powiedzieć dlaczego.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Po przeczytaniu też bym wrócił do tych słodko zadymionych miejsc. 

Czasami trochę powtórzeń, czasami nieco zbyt dużo zaimków, ale nic to, to tylko korektorskie detale, najważniejsze, że cel zrealizowany – sprawić, że ja jako czytelnik będę chciał wrócić. Sam w sobie wyobrażę sobie takie moje miejsce z przeszłości, równie zadymione, gdzie chciało się wracać. 

Lubię takie “męskie” pisanie, gdzie nie ma tandetnych, magicznych wróżek, ale za to jest chandlerowski  detektyw z krwi i kości. Bardzo mi się podobał ten tekst.

Całkiem zacne opowiadanie. Czytało się naprawdę nieźle, a kilka usterek nie zepsuło mi przyjemności lektury. ;-)

 

zaj­mo­wał się bez­myśl­nym ga­pie­niem się w ekran pro­jek­to­ra. – Ekran projektora? Byłam przekonana, że projektor wyświetla obraz na ekranie, nie będącym jego częścią.

 

Więk­szość świe­tli­stych zna­ków re­kla­mo­wa­ło pro­duk­ty Miy­amo­to Inc. , na­sze­go… – Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

Jed­no­li­cie czar­ny, ale błysz­czał się jakby błę­kit­nie. – Raczej: Jed­no­li­cie czar­ny, ale błysz­czał jakby błę­kit­nie.

 

Za­pa­dła cisza, prze­ry­wa­na tylko przez od­głos sior­ba­nia. – Raczej: Za­pa­dła cisza, prze­ry­wa­na tylko od­głosami sior­ba­nia.

Zakładam, że odgłosów było więcej nić jeden. ;-)

 

Nad skra­jem plat­for­my za­pa­li­ło się ja­sno­żół­te ostrze­że­nie „Uwaga! Wam­pi­rycz­ne Szkod­ni­ki”. – Dlaczego szkodniki są wielką literą?

 

Cięż­ko przy­wo­łać coś z pa­mię­ci… – Raczej: Trudno przy­wo­łać coś z pa­mię­ci

 

Wy­ją­łem zza połów płasz­cza pi­sto­let… – Wy­ją­łem zza pół płasz­cza pi­sto­let

Choć moim zdaniem, bohater wyjął pistolet zza pazuchy lub z zanadrza płaszcza.

Za SJP: poła «dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu»  zanadrze daw. «miejsce pod wierzchnim ubraniem na piersi»  pazucha daw. «zanadrze»

 

Po­dmuch eks­plo­zji uniósł mnie wy­so­ko w górę. – Masło maślane; czy można unieść coś wysoko w dół?

 

Ra­dość to­wa­rzy­szy­ła mi za­wsze po roz­wią­za­niu do­brej za­gad­ki. Oczy­wi­ście, za­wsze mogli mnie zabić po­kąt­nie. – Czy to celowe powtórzenie?

 

wie­dzie­li, że mam duże moż­li­wo­ści w tych kwe­stiach, a cię­żej coś ta­kie­go za­tu­szo­wać… – Raczej: …a trudniej coś ta­kie­go za­tu­szo­wać…

 

wpu­ści­li mnie na taras wi­do­ko­wy. Tony już cze­kał. Na mój widok… – Nie brzmi to najlepiej.

 

Da­niel­le nie wy­glą­da­ła już tak ku­szą­co w zno­szo­nej kurt­ce i wło­sach zwią­za­nych w kucyk. – …w znoszonej kurtce, z włosami związanymi w kucyk.

Chyba że naprawdę była w kurtce i we włosach, ale wtedy, co tu dużo mówić, rzeczywiście nie mogła wyglądać kusząco. ;-)

 

Mia­łem ocho­tę na po­rząd­ną szklan­kę bur­bo­nu.Mia­łem ocho­tę na po­rząd­ną szklan­kę bur­bo­na.

 

Cho­ciaż… ra­czej nie chcę mi się umie­rać. – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za ten jakże cenny przejazd po kosmetyce tekstu… Niestety, redagowałem sobie sam, a własnym okiem ciężko się dostrzega własne błędy ;)

Miło mi, że uwagi przydały się. ;-)

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mnie też nie porwało. Mam wrażenie, że czytam o słabej kopii Marlowe’a. Dużo bondowskich zagrywek wyskakujących niczym Zeus z machiny. Sporo wiadomości zostawiasz dla siebie, nie znam układów w Twoim świecie, jeśli wymieniłeś nazwisko premiera, to nie odróżniłam go od nazwiska barmana w jednej z knajp. Bohater jakby nie czuł nic do nikogo. No, może tego z mackami na twarzy trochę lubi, ale bez szaleństw.

Interpunkcja szwankuje, literówka w pierwszym akapicie nie nastraja pozytywnie.

Babska logika rządzi!

Dobrze napisane opowiadanie, jednak widać, że na pulpowy konkurs. Wiele znanych rozwiązań i nawiązań fabularnych. Chandler, Mieville, Bond. Swoisty miszmasz chociaż czytało się całkiem nieźle :)

Niezłe. Dam czwórkę i głos do Biblioteki.

Nowa Fantastyka