- Opowiadanie: k.stelmarczyk - Narzeczony wiedźmy: Pech nocą w Czarnynm Lesie

Narzeczony wiedźmy: Pech nocą w Czarnynm Lesie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Narzeczony wiedźmy: Pech nocą w Czarnynm Lesie

Staś miał pecha. Oczywiście Staś myślał, że ma przejebane, ale to dlatego, że stawał się wulgarny, kiedy się denerwował, a był bardzo, bardzo zdenerwowany. Dokładnie rzecz ujmując, był przerażony.

Staś miał pecha, bo zgubił się w lesie.

A zgubił się, bo uciekał przed Mariką, jego dziewczyną, która okazała się prawdziwą wiedźmą.

Trudno to było nazwać wielką ucieczką. Zbiegł do lasu, a potem zaczął szukać drogi.

Z początku próbował biec, ale las był gęsty. Bardzo, bardzo gęsty. Staś nie był przyzwyczajony do tak gęstych lasów. Jego zdaniem porządny las powinien wyglądać, trochę mniej… lesisto. Powinno w nim być mniej drzew, mniej krzaków, mniej wszystkiego. Powinien wyglądać, jak las, który wygląda jak las, tylko dlatego, że człowiek mu na to pozwolił.

Do tej pory myślał, że najgęstsze lasy widział pod Zieloną Górą, ale ten otaczający Czarną Górę przebijał je z dziesięć razy.

Należy też uściślić, że nie tyle próbował biec, co ostrożnie stawiać kroki, w końcu nie wiedział, na czym może stanąć.

A przecież był boso.

Buty zostały w plecaku, o którym tak niefortunnie zapomniał, gdy rzucił się do panicznej ucieczki przed tą czarownicą Mariką.

Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jego sytuacja przypomina kłopoty, w jakie pakował się Bruce Willis w „Szklanych Pułapkach", a przynajmniej w pierwszej. Tyle, że Staś nie był Brucem Willisem i nie miał przy sobie żadnej broni. Zaczynał tego żałować, szczególnie broni.

Zaczynał kwestionować sens swej ucieczki. Mógł ją staranniej zaplanować, a nie działać pod wpływem strachu. To znaczy impulsu.

Myślał, że prędzej, czy później trafi na ścieżkę, a może drogę, ale po kilku godzinach marszu przed siebie, w górę i w dół, stracił nadzieję na „prędzej". Kiedy zapadła noc, stracił ją też na „później".

Zatrzymał się na szczycie kolejnego wzgórza i postanowił, że spędzi tu noc.

Na wzgórzu było mniej ciemno, nie rosły na nim żadne drzewa, poza wielką choinką na samym szczycie. W razie niebezpieczeństwa Staś miał zamiar się pod nią schować.

No chyba, że byłby to niedźwiedź, ale na tym terenie nie powinno być żadnych. Nie słyszał o niedźwiedziach w Bieszczadach.

Usiadł na powalonym drzewie tyłem do choinki i spojrzał w niebo. Nad jego głową świecił księżyc. Był chudy i szpiczasty. I bardzo duży. Zdawał się zwisać nisko z nocnego nieba.

Staś wzdrygnął się.

Chyba wolałby, żeby była pełnia. Przynajmniej byłoby więcej światła.

Westchnął. Bardzo, bardzo długo i bardzo, bardzo głośno.

– Spokojnie – dodał sobie otuchy. – Nie ma tu żadnych wilkołaków. He. He. Jasne, że spotkałeś prawdziwą wiedźmę, ale to wcale nie oznacza, że istnieją inne… kogo ja oszukuję…

Coś wydało w lesie dźwięk. Ni to szelest, ni to chrobot. Gdzieś coś trzasnęło. Gdzieś coś zaszumiało, coś zahuczało. Coś wydało z siebie odgłos, na jaki można się natknąć nocą w bieszczadzkim lesie.

Rozejrzał się przerażony.

– Kurwajapierdolękurwajapierdolęumrętutajjapierdolęumrękurwainiktmnienieznajdzie…

Nie mógł przestać przeklinać, trząść się i trzaskać zębami. Przede wszystkmi z powodu adrenaliny i strachu, ale też trochę z zimna.

Wyrzucał sobie głupotę. Że też zgodził się na przyjazd do Mariki. Mógł zostać w domu, a nic z tego nie wydarzyłoby się.

Wciągnął głęboko powietrze i zatrzymał je.

– Kurwa mać, ja pierdolę – powiedział, wypuszczając oddech.

W tym samym momencie wysunął do przodu zgięte w łokciach ręce z dłońmi złożonymi w stasiowym geście kung fu. Gest polegał, na zgięciu trzech palców z jednocześnie wyprostowanymi kciukiem i placem wskazującym.

Ponownie zaciągnął się głęboko, zatrzymał i wypuścił oddech, wyciągając ręce.

– Kurwa mać, ja pierdolę.

Powtórzył wszystko jeszcze raz.

– Kurwa mać, ja pierdolę.

I raz jeszcze.

– Chuuuuuuuuuuuu – wypuścił głośno powietrze.

Otrząsnął się, jakby zrzucał coś z ramion, przetarł twarz dłońmi i ponownie spojrzał w niebo.

– Przeczekasz do rana. Nie zaśniesz. Nic ci się nie stanie. Nie zwariujesz.

Wstał i rozejrzał się.

– Przydałoby się jakieś rozgałęzione drzewo. Gościowi z Discovery się udało, to tobie Stanisławie też się uda. Dasz radę. Potrafisz.

Wytężył wzrok, który przyzwyczaił się już niecono ciemności. Rozgałęzionych drzew nie było, a przynajmniej nie dostrzegał żadnych. Las był przede wszystkim iglasty.

– Ok. Same choinki.

Spojrzał pod nogi.

– Potrzebny jest ci długi i gruby kij. Przyda się na węże, albo inne szopy pracze. Co ja pieprzę, jakie szopy pracze w Polsce? Zaraz, a jakie tu są węże? I żmije? Koniecznie musisz znaleźć patyk. Tyko jak? Zaraz telefon. Przecież masz telefon. Bateria powinna starczyć jeszcze na minutę na rezerwie.

Klepnął się po kieszeni. Wyczuł prostokątną bryłę. I nie była to paczka od papierosów. Bryła była nieco bardzo płaska.

Poczuł przypływ nowej energii.

Wyciągnął komórkę z kieszeni i poszukał powera. Wyczuł go pod palcem i mocno przycisnął. Nieco za mocno. Telefon nieomal wyśliznął się ze spoconej dłoni.

– A ty chujku – syknął, łapiąc komórkę w ostatniej chwili. – Ale ja jestem wulgarny.

Chwycił ją obiema dłońmi i włączył.

– Działaj – poprosił. – Działaj.

Ekran zaświecił się.

– Ha! I co ty na to Clyde? Jestem uratowany! Że też wcześniej na to nie wpadłem!

Uspokoił się trochę.

– Dobra, dobra. Myśl. Pin. Jak to szło? 2380.

Wbił kod.

– Jak to błędny?! Musiałeś zrobić coś źle. Jeszcze raz. Powoli. 2. 3. 8. Czekaj. Nie dobrze. Zero.

Kod był błędny.

– 2830? – spytał komórkę i wbił cyfry.

Kod był błędny. Wyświetlił się komunikat o podanie kodu puk.

– Puk? Puk? Skąd ja mam znać swój puk? To jest mnóstwo cyfr. Trzymam go w szufladzie w domu!. Ok. Ok. To nie koniec świata. 112. Jest przecież 112.

Spróbował ostatniej deski ratunku.

– No tak – westchnął zrezygnowany. – Nie zadzwonisz, jak nie wpiszesz pinu, a teraz puku.

Znów westchnął.

– I mówię sam do siebie w drugiej osobie.

Spojrzał ze złością na telefon. Miał ochotę rzucić nim o coś. Powstrzymywała go obawa, że potem by go nie znalazł w ciemności, albo co gorsza komórka nie działałaby.

– Nie wariuję, nie wariuję, nie wariuję. Wracamy do pierwotnego planu. Szukać jakiegoś kija, żeby wypłoszyć pieprzonego boa dusiciela spod choinki. Włączony telefon nadal świeci. Nawet jeśli baterii starczy na…

Spojrzał na ikonkę baterii. Była pełna w trzech czwartych.

– Co jest? – zdziwł się. – W Czarnej Górze nawet nie chciał się włączyć.

– Jesteś z Czarnej Góry? – usłyszał za sobą głos.

Podskoczył z wrzaskiem i upuścił telefon. Natychmiast się po niego schylił i uniósł nad głową.

– Kto tam? – spytał przerażony. – Proszę się pokazać. Proszę się nie bać.

– Nie boję się.

Głos dobiegał z choinki.

– Ty się boisz.

– Zgubiłem się nocą w tym po…

Staś urwał. Dotarło do niego, że zdradził obcemu, że jest tu sam.

– Jesteś tu sam? – padło pytanie z mroku.

Nie odpowiedział od razu.

Głos nie był jakoś strasznie straszny sam w sobie. Był spokojny, niski, nawet jakiś taki aksamitny, ale jego właściciel musiał mieć problemy z gardłem, bo żaden zdrowy człowiek tak nie brzmiał.

– Uciekłem przed wiedźmą, Mariką. Z Czarnej Góry i…

Zreflektował się, że nie zabrzmiało to za dobrze.

– Uciekłeś przed wiedźmą z Czarnej Góry? Zatem jesteś z Czarnej Góry?

– Nie. Z Zielonej. Czy mógłby się pan pokazać?

– A więc przyzywasz mnie śmiertelniku? Zaraz, skąd wiesz, że jestem panem?

– Jeszcze nie słyszałem, żeby kobieta miała taki głos.

– O czym ty mówisz?

– Czy mógłby się pan pokazać?

– A więc przyzywasz mnie śmiertelniku?

Staś nie odpowiedział. Nie bardzo wiedział co.

– Co ma pan na myśli?

– A więc przyzywasz mnie śmiertelniku?

– Słyszałem za pierwszym razem. Po prostu nie rozumiem, o co p…

– Nie wypowiadaj tego słowa!

– Co? Którego? Pan?

– A więc przyzywasz śmiertelniku!

Staś postanowił przejąć inicjatywę. Choć właściciel głosu budził w nim strach, zrobił ostrożnie krok w stronę choinki.

– Co robisz?

– Idę w pana kierunku.

– A więc przyzywasz mnie śmiertelniku!

Staś zatrzymał się.

– O co chodzi z tym przyzywaniem?

– Wciąż wypowiadasz to słowo. Moje imię. Gdy ktoś wymawia moje imię, muszę się upewnić, że aby na pewno mnie wzywa. Nie chcemy niepotrzebnych pomyłek. Więc przyzywasz mnie, czy nie?

– Nie chcecie? – odpowiedział pytaniem Staś.

Jak na złość jakaś chmura zasłoniła księżyc.

– Przyzywasz czy nie?

– Nie. Chyba nie.

Odpowiedziała cisza.

– Niech pan nie odchodzi!

– A więc przyzywasz mnie śmiertelniku? Weź się w końcu zdecyduj.

Głos dobiegał z góry.

Staś uniósł telefon i oświetlił drzewo przed sobą. Blade niebieskie światło padło na potężną postać z rogami.

– Proszę, tylko nie zombie-wiking – mruknął błagalnie.

– Kto?

– Dobry wieczór.

Cień zeskoczył na polanę.

– Dobry wieczór.

Przed Stasiem stanęła rogata postać.

Wyglądała jak satyr lub faun. Z jej czoła wyrastały zakręcone rogi, a z głowy gęsta kręcona czupryna. Twarz była ludzka, ale miała w sobie jakiś kozi wyraz. Nie tylko z powodu długiego zarostu wyrastającego kępką z czubka brody. Postać miała też cieńkie i szerokie usta, niemal odcinające podbródek od pociągłej trójkątnej twarzy. Wszystkiego dopełniały wąskie uszy, z lekkim meszkiem na szpiczastych czubkach. Zamiast nosa miała dwa otwory.

Staś stwierdził, że prawdopodobnie oszalał. Pod wpływem stresu załamał się nerwowo i widział satyra. To poprawiło jego humor. Halucynacja nie zrobi mu krzywdy.

Wyciągnął do halucynacji rękę.

– Nazywam się Staszek, mógłby mi pan pomóc?

– A więc przyzywasz mnie śmiertelniku? – spytał zniecierpliwiony satyr.

Sięgał Stasiowi do piersi.

Staś oświetlił go z góry. Był zarośnięty gęstym futrem od pasa w dół, a chude zwierzęce nogi, kończyły się kopytem.

– Cóż to u licha? – zainteresował się telefonem satyr.

Wyciągnął ludzką rękę z długimi palcami i dotknął ekranu.

Staś wystraszył się, cofnął o krok, potknął i przewrócił do tyłu. Wylądował na leśnej ściółce. Była miękka, bardzo miękka. Staś mógłby się w niej zapaść. Zamortyzował upadek ręką, ale uderzył się o kamień i obtarł dłoń. Upuścił przy tym telefon. Natychmiast zaczął go szukać.

– Zwariowałem – Staś nie miał, co do tego wątpliwości. – Jesteś tylko tworem mojej wyobraźni. Wyskoczyłeś gdzieś z mojej podświadomości… – przerwał, bo znalazł telefon.

Nadal działał.

Satyr podskoczył do Stasia i chwycił go za koszulkę.

– Jak to zrobiłeś? – warknął.

– Co?

– Gadaj jak to zrobiłeś?!

– O czym p…

– Nie! – satzr zasłonił się dłońmi i odskoczył. – Nie wymawiaj tego słowa.

– Słowa?

– Słowa na p.

Staś po raz kolejny chciał się upewnić, czy chodzi o słowo „pan", ale uznał, że jednak lepiej będzie nie potwierdzać przypuszczenia doświadczalnie. W jego głowie ruszyły trybiki procesu myślowego, a że był bez przerwy pod działaniem adrenaliny, myślał z prędkością światła. Pan? Pan. Pan?!

– Jesteś wytworem mojej wyobraźni – oznajmił.

Satyr nadepnął mu na stopę.

– Auu! – chwycił się za nią Staś.

– Czy wytwór wyobraźni zrobiłby to?

– Nie wiem.

Satyr wyszczerzył zęby.

– Jestem prawdziwy. Jak chcesz mogę ci odgryźć palca, albo coś innego, żeby ci to udowodnić.

– Ok. Ok. Po prostu nie mogę uwierzyć, że patrzę na prawdziwą postać mitologiczną?

– Kogo? Nie jestem żadną mitologiczną postacią. Jam jest Pech z Czarnego Lasu.

– Czarny Las? Jakieś związki z Czarną Górą?

Pech zawarczał.

– Żadnych związków. Jest między nami tylko rozejm. Jednak ten, kto wejdzie nocą do Czarnego Lasu, jest nasz.

– Wasz? Jest was więcej.

– Nie tutaj. Oczywiście. Jestem teraz na patrolu granicz… i tak już za dużo powiedziałem.

– Patrolu granicznym? – upewnił się Staś, ale Pech nie odpowiedział. – Czy możesz mi pomóc? – Staś uznał, że zmiana tematu dobrze im zrobi.

– Jak to zrobiłeś? – odpowiedział pytaniem Pech.

– Co?

– To, co zrobiłeś przed chwilą. Zaświeciłeś tym niebieskim światłem i z mrocznej emanacji Pana, strażnika Czarnego Lasu, wróciłem do swojej regularnej postaci.

– Satyra?

– Jaka satyra, jaka satyra. Jestem faunem. Nie widzisz?

Pech wypiął brzuch.

– Jestem męski. Mam ci to udowodnić?

– Wierzę! Wierzę!

– Skontrowałeś moje zaklęcie tym światełkiem? – domagał się wyjaśnień męski satyr, czyli faun.

Wskazał telefon, który Staś wciąż trzymał nad głową. Światełko już dawno zgasło.

– Tak?

Staś nadal nie był pewien, czy to nie była halucynacja. Ale Pech wydawał się bardzo realny, podobnie jak jego dotyk i cuchnący oddech.

– Tak to było? – nie odpuszczał.

– Nie.

– Zatem jak? Jesteś jakimś czarodziejem, czarnoksiężnikiem, wróżbitą, magiem, znachorem, wiedźminem?

– Takim z mieczem? – musiał upewnić się Staś.

– Wiedźmin? Z mieczem?

Pech wybuchł śmiechem.

– Nie jestem żadnym z nich – odpowiedział Staś.

I natychmiast pomyślał, czy w ten sposób nie popełnił błędu.

– Masz magiczną świecącą cegiełkę – nie uwierzył mu Pech.

– A czarodzieje mają takie?

– Mają laski. Podobnie jak czarnoksiężnicy, magowie. Wróżbici mają kule.

– A znachorowie?

– Zioła. Niektóre całkiem, całkiem…

Faun przerwał i spojrzał podejrzliwie na Stasia. Wykonał dziwny gest dłonią, po czym splunął przez prawe ramię.

Staś nie zwrócił na niego uwagi. Zastanawiał się, czym upalają się fauny. I czy się upijają? Z mitologii greckiej pamiętał, że tak. Przydałby mu się teraz alkohol. Trochę by się rozgrzał i ożywił krążenie. I zjadłby coś jeszcze. Na głód najlepszy był papieros. Sięgnął do kieszeni. Wyciągnął niemiłosiernie zmiętolone pudełko. Na jego widok Pech odskoczył.

– Czy to twoje kolejna magiczna sztuczka?

– Nie. Nie. To tylko fajki.

Staś otworzył pudełko i wciągnął pogiętego papierosa. Papieros pogięty był bajkowo, jak u Wilka po tym, gdy już uciekł mu Zając. Staś wciąż zastanawiał się, czy nie oszalał. Włożył papierosa do ust i poszukał ognia. Nie znalazł.

– Masz może ognia? – spróbował szczęścia z Pechem. – Krzesiwo i hubkę? Jakiś krzemień i metal?

– Kamień, grzyb i metal? Robisz z tego ogień? Czy mógłbyś mi pokazać?

– Masz je przy sobie?

– Kamieni pełno jest dookoła.

– Musi być krzemień.

– Nie możesz poświecić magiczną cegiełką?

– To tak nie działa.

Pech zamyślił się. Staś rozważał wszelkie możliwości rozpalenia ognia.

– To w sumie kiepska cegiełka – stwierdził faun po chwili.

I wtedy Stasia olśniło. Musi przestawić się na inny język.

– Potrafisz rozpalić ogień?

– Jednym zaklęciem. A ty nie?

– Nie bez kamienia, metalu i grzyba. Pięć godzin kręcenia dwoma patykami nie wchodzi w rachubę.

Pech pokiwał głową.

– Nie mam pojęcia o czym mówisz.

– Czy mógłbyś rozpalić małe ognisko?

– Jak małe?

– Znajdźmy jakiś patyk.

Faun rozejrzał się, schylił i podniósł coś z ziemi.

– Może być ten?

– Może. Możesz rozpalić na nim małe ognisko?

– Mam podpalić patyk?

– O to mi właśnie chodzi.

– Po co?

– Pokażę ci sztuczkę.

– Lubię sztuczki.

Pech skrzyżował palce, splunął i warknął. Patyk zapłonął wesołym ogniem. Na pewno wesołym dla Stasia. Od razu zrobiło mu się cieplej.

Przejął ostrożnie patyk i zbliżył do płomyka końcówkę papierosa. Zaciągnął się dymem i strzepnął płomień. Dotarło do niego, że właśnie zgasił jedyny ogień.

Pech przyglądał mu się z zaciekawieniem.

– Palisz? – poczęstował go papierosem Staś.

Faun wyciągnął niezgrabnie jednego z pudełka. Staś oddał mu patyk. Pech powtórzył gest palców, splunięcie i warknięcie i gałązka znów zapłonęła.

Faun zaciągnął się dymem.

– O – zdziwił się i jednym długim pociągnięciem spalił papierosa do końca.

A potem splunął.

– Tfu. Pod koniec smak się psuje.

– Przypaliłeś filtr… nie pali się go do końca. Jak mówiłeś, że się zwiesz?

– Pech. Ale wszyscy mówią na mnie Peszek.

– No więc Peszku, filtru się nie pali.

Faun pokiwał głową i zjadł kiepa. Po chwili wypluł go i wdeptał w ziemię.

– Straszne świństwo. Musisz kiedyś zapalić naszego tytoniu. To smakowało jak jakieś zmiotki z podłogi – stwierdził i splunął raz jeszcze.

– Peszku, możesz mi pomóc? – spytał Staś.

Wciąż nie był pewny, czy nie zwariował, ale ogień był realny.

– A więc jednak mnie przyzywasz?

– Możesz mnie poprowadzić do jakiegoś wyjścia z tego lasu? Albo choćby wskazać kierunek, w którym znajduje się droga.

– Przez Czarny Las nie biegnie żadna droga.

– Jakaś musi. Tak się dostałem do Czarnej Góry.

Faun odskoczył.

– Aha. Jednak jesteś z Czarnej…

– Nie, nie. Przyjechałem tam w sprawie… osobistej. Jestem z… Zielonej Góry.

– Z Zielonej Góry? Nie znam takiej osady. Ale brzmi ładnie.

– To dość ładna… osada. Czy możesz mi pomóc wydostać się z lasu?

– Nie.

– Szkoda.

– To, czy opuścisz las, nie zależy ode mnie.

– A od kogo?

– Od Pana Czarnego Lasu.

Staś już wcześniej zwrócił uwagę, na jego dziwną wymowę. Czarny Las wymawiał jak jedno słowo. Nawet kiedy odmieniał je przez przypadki. Staś nie miał jednak teraz czasu na obserwacje zwyczajów lingwistycznych faunów.

– Myślałem, że ty nim jesteś.

– Tylko emanacją.

– Czy w takim razie, możesz mnie do niego zaprowadzić?

– Nie.

– Aha.

– Ale mogę zabrać cię do naszej osady. Pan powinien się tam niedługo pojawić. Będzie chciał wiedzieć, jak się sprawiłem na zastępstwie.

– I jak ci poszło?

Peszek klasnął w dłonie.

– Złapałem śmiertelnika.

– Złapałeś mnie?

– Jak chcesz, możesz tu zostać do rana.

– Dobra. Dobra. Bierz mnie w niewolę.

Faun zaczął podskakiwać, kręcić się w kółko i beczeć jak koza. Stasiowi przyszło do głowy pytanie ważne.

– Co jedzą fauny i satyry?

– Głównie owoce, chleb i ser – odpowiedział faun, nie przerywając podskoków i obrotów.

Stasiowie nieco ulżyło, choć idea fauniego sera uruchomiła ciąg niepokojących myśli, ale wolał na wszelki wypadek nie pytać.

Peszek zatrzymał się w końcu.

– To doniosła chwila – oznajmił wielce zadowolony. – I jam to sprawił. Od dawna na nikogo nie trafiliśmy. Wilkołaki brały wszystkich.

– Wilkołaki brały?

– Jak spotkają jakiegoś człowieka, robią go członkiem watahy. Taką mają umowę z wiedźmami.

– Mówiłeś, że nie trafiliście na nikogo od dawna.

Faun machnął ręką.

– A bo, co to za życie wilkołaka – wyjaśnił tylko.

Staś rozejrzał się, ale w ciemności nie dostrzegł niczego. Za to jego wyobraźnia pracowała pełną parą. Nie podobały mu się obrazy, które mu podsuwała.

– Nie chciałbym cię poganiać, ale czy nie powinniśmy mnie odstawić do twojej osady?

– O tak. To dobry pomysł. Pan będzie chciał zdecydować o twoim losie.

– Pan?

– Pan Czarnego Lasu.

– Pan, jak Pan. Taki bóg. U Greków? Starożytnych?

Peszek zesztywniał i rozejrzał się lękliwie.

– Nie poruszaj tego tematu przy nim – ostrzegł szeptem. – Robi się wtedy bardzo zły.

– Nie będę – zapewnił gorliwie Staś.

– To dobrze. Ruszajmy.

Pech prowadził, a Staś posłusznie szedł za nim. Milczeli przez całą drogę, ale na szczęście nie trwała długo. Wkrótce Staś dostrzegł światło między drzewami, a po kilku krokach wyszli z lasu i stanęli przed wioską Peszka. Staś nie miał pojęcia, jak mógł jej wcześniej nie zauważyć.

– Arkadia – westchnął z rozkoszą Peszek. – Jak ci się podoba?

Stasiowi brakowało słów.

Arkadia była w całości z budowana z plecionych chat, pokrytych trawą. Przez jej środek biegła udeptana droga. Przed każdą z chat był mały, równo przystrzyżony trawnik, a na długim kiju wbitym w ziemię płonęła kula ognia.

– Przytulna… osada – pochwalił niepewnie Staś.

Tylko to mu przychodziło do głowy.

– Nieprawdaż? – zgodził się z nim Peszek i ruszył w kierunku Arkadii.

Zdawała się opuszczona, ale kiedy się zbliżyli, z chat zaczęli wylegać Arkadyjczycy.

Przed chatami, albo w jej wejściach stawali podobni do Peszka faunowie. Różnili się umaszczeniem futra na nogach i brzuchu, oraz wielkością samych brzuchów. Każdemu towarzyszył satyr. Czy towarzyszyła satyr. Staś próbował stworzyć rodzaj żeński od słowa, ale wychodziła mu satyra, satyrka albo satyrzyca. Został więc przy satyrze, mając w pamięci, że jest rodzajem żeńskim fauna.

Łatwo było je rozpoznać. Były faunami… kobietami. Tak jak faun przypominał mężczyznę stopionego z kozą, tak satyr był kobietą stopioną z… Stasiowi wyglądało to na owcę.

Satyry miały białe włosy i białą, kręconą sierść poniżej pasa, a dokładniej wokół bioder i ud. W okolicach kolan runo rzedło i przechodziło w nieowłosioną łydkę, kończącą się kopytem.

Powyżej runa satyry miały ludzki tułów, kobiece piersi, wąskie ramiona i szczupłe ręce o smukłych dłoniach. Ich twarze były bardziej owalne i pozbawione zarostu, uszy mniej szpiczaste, ale usta były równie cieńkie i szerokie co u faunów. Oczywiście z czoła wyrastały małe zgrabne zakręcone rogi niknące w kręconych białych włosach na głowie.

Przed niektórymi chatami stały jedynie satyry. Nigdzie nie było żadnych dzieci.

Wszyscy przyglądali im się bez słowa.

Peszek szedł przed siebie, nie zwracając uwagi na gapiów. Staś zaczynał się niepokoić. Może i udało mu się znaleźć pomoc w wyjściu z lasu, ale teraz nie był pewien, czy nie wpakował się w coś gorszego. Resztki, nadziei, że może jednak oszalał, rozwiały się na widok Arkadii. Teraz zaczynał się obawiać, że trafił do obcego, nieznanego i najwyraźniej dzikiego kraju, czy raczej lądu, choć najwłaściwiej to chyba krainy. Jakie zwyczaje panowały wśród mieszkańców Arkadii? Staś wciąż nie znajdował wspólnego słowa na nazwanie faunów i satyrów. Wiedział jednak, że będzie musiał się stąd wydostać. Poczeka tylko, aż skończy się noc.

Jego rozważania przerwał Peszek. Zatrzymał się przed chatą bez kuli ognia na kiju i wskazał ją Stasiowi.

– To moja. Poczekaj tu chwilę – nakazał i znikł w ciemnym wnętrzu chaty.

Staś rozejrzał się.

Wszystkie chaty stały wzdłuż drogi. Jedna obok drugiej. Wyglądały tak samo. Oddzielała je niewielka przestrzeń przedzielona w pół niskim płotem plecionym z trawy. Tak samo wyglądało to po obu stronach drogi. To miała być Arkadia? Prędzej przypominała jakąś… Staś poszukał odpowiedniego słowa, jakąś, jakąś… kolonię.

Zeszli się chyba wszyscy. Cisnęli na drodze i trawnikach, a mimo to zachowywali dystans.

Staś zaczynał się denerwować. Wszyscy na nie niego patrzyli. Zawsze się stresował, kiedy musiał występować publicznie. Najgorsze było, że nikt się nie odzywał.

Pomachał im ręką. Brak reakcji.

– Dzień dobry! A właściwie dobry wieczór.

Żadnej odpowiedzi.

– Peszku!

Faun wyszedł z chaty. W jednej ręce trzymał długi i gruby kij, w drugiej ręce mlecznobiałą kulę.

– Co się stało? – spytał i zatknął kulę na kiju.

Wbił go w ziemię.

– Wszyscy na mnie patrzą.

Peszek warknął, zrobił gest dłonią i splunął. Kula zapłonęła ogniem.

– Nie dziw się. To niezwykłe wydarzenie. Od wieków żaden śmiertelnik nie dostał się do niewoli gjinii.

– Dżinii?

– Gjini. Gjini. Żadne tam djinii. Nie mamy z nimi nic wspólnego.

– Dż…

– Gj.

– Gdżinii?

– Prawie.

– Jesteś gdżinii?

Peszek odpowiedział skinięciem głowy. Staś rozejrzał się.

– A więc oni wszyscy też są gdżinii? – upewnił się.

– A co myślałeś?

– No wiesz. Nie widziałem żadnych dzieci.

Faun spojrzał na niego zdziwiony.

– Jest noc.

I wrócił do chaty.

Staś nie wiedział, co ze sobą zrobić. Zszedł z drogi i usiadł na trawniku. Był miękki, gęsty i krótko przystrzyżony. Czy Peszek miał kosiarkę, czy robił to sam? Przemknęła mu wizja fauna pasącego się na trawniku przed domem.

Po niedługim czasie Peszek pojawił się i tym razem dźwigał stół. Trochę się z nim mocował w przejściu.

Staś zerwał się.

– Pomogę ci?

– Nie trzeba.

Stół poddał się i faun wynisół go przed chatę. Postawił na trawniku i wrócił do chaty, by po chwili wynieść dwa plecione krzesła, a potem dwie ławki. Na stole wylądował biały obrus w niebieską kratkę. Na nim stanął koszyk z chlebem, dzban z chlupoczącą zawartością, misa owoców, które Staś świetnie znał i talerz z serem.

Na koniec Peszek rozłożył pięć talerzy i postawił pięć kubków. Zastawa była drewniana. Wszystkiego dopełnił wąski wazon z czerwonymi i niebieskimi kwiatami.

Staś nie miał pojęcia co to ma znaczyć, ale wolał nie pytać. Nie chciał tracić nadziei, że to może część powitania i będzie mógł w końcu coś zjeść. Na razie nie układało się źle i trzeba było korzystać z okazji, póki było można.

Peszek wskazał jedno z krzeseł.

– Zechciej spocząć – zaprosił Stasia. – Będzie ci tu wygodniej niż na trawie.

Staś podniósł się.

– Masz wygodny trawnik – pochwalił. – Dobrze utrzymany. Siedzenie na nim to była przyjemność.

Peszek skłonił się nisko.

– Dziękuję ci. Jestem bardzo wzruszony.

– Ok.

Staś usiadł przy stole. Peszek natychmiast zaczął go obsługiwać.

Wziął talerz, położył na nim dwie kromki ciemnego chleba, kiść winogron, kawałek sera i postawił przed Stasiem. Potem przyszła kolej na dzban. Peszek nalał z niego do kubka krystalicznie czystego i przeźroczystego płynu.

– Woda? – zapytał na wszelki wypadek Staś.

– Tak. Wyjątkowa.

– Wyjątkowa? W jaki sposób?

– Czerpana ze źródła w Arkadii. Jedynego takiego źródła na świecie. To bardzo specjalna woda. Poczujesz się po niej lepiej.

Staś z wahaniem uniósł kubek. Powąchał płyn i upił nieco. Był zimny i smakował jak woda. Wziął większy łyk. Była przepyszna. Nie zastanawiał się długo.

Wypił do końca i odstawił kubek. Peszek natychmiast go napełnił.

– Bardzo dobra woda – wyraził swoja uznanie dla arkadyjskiego żródła Staś i zabrał się jedzenia.

Był bardzo głodny. Wgryzł się łapczywie w chleb, zagryzł serem. Popił wodą. Oderwał z kiści trzy winogrona i wepchał sobie do ust.

– Ycha – wyraził swój podziw.

– Cieszę się, że ci smakuje.

Staś nie odpowiedział, tylko zabrał się do jedzenia. Było tak dobre, że wciąż mu było mało. Co chwilę dokładał go na talerz, aż w końcu zostały tylko okruchy, ogryzki, skórki i puste talerze.

Czuł się pełen, ale znalazł jeszcze miejsce na akradyjską wodę.

Z kubkiem w ręku rozsiadł się wygodnie w krześle i spojrzał na Peszka. Obraz był nieco rozmazany. Poczuł jak bardzo jest zmęczony. Głowa zaczęła mu się kiwać.

– To był zaiste królewski posiłek Peszku.

– Czy aby na pewno wszystko dobrze popiłeś?

– Tak.

– Który to już twój kubek?

– Ten. Nie wiem. Szósty? Ale z pewnością wypiję jeszcze kilka.

– Nie krępuj się. Jak się czujesz?

– Jestem zmęczony. Chyba nieco gorzej widzę.

– Coś się stało?

– Taa. Jakby się trochę wszystko rozmazało. Mówię ci, nie mam już sił się ruszyć. Ledwo mówię. Mam ochotę tylko na sen.

Staś rozejrzał się. Gapiów nie ubyło. Wciąż panowała cisza.

Staś skupił się i wyostrzył wzrok. Jednak coś się zmieniło w zachowaniu tłumu. Wcześniej to z niego nie spuszczano wzroku. Teraz przeważająca większość Arkadyjczyków wpatrywała się w Peszka. Kozie i owcze oblicza wyrażały niepokój, niepewność, zniecierpliwienie. Na twarzach starych faunów malowało się tylko niezadowolenie. Staś zakładał, że są starzy w oparciu o och siwe brody i łyse głowy.

– A wy co się gapicie? – spytał. – Nigdy nie widzieliście…

Musiało mu się przysnąć, bo Staś nie przypominał sobie, kiedy pojawił się ten wielki facet w pelerynie z liści i w bojówkach.

Staś wyraźnie dostrzegał spodnie w czarno zielone plamy. Gdzie taki wielki gość kupił tak duże bojówki, tego Staś nie wiedział.

Gość w pelerynie, były duży. Prawie wielki. Przewyższał Stasia wzrostem dwa razy. Wyglądał jak wielka wersja Peszka, ale mniej ludzka i bardziej owłosiona.

Stasiowi chciało się pić. Na szczęście na wciągnięcie ręki znajdował się dzban z wodą. Sięgnął po niego i naczynie zachlupotało przyjemnie przy unoszeniu. Nalał sobie do pełna i wypił duszkiem. Poczuł się trochę lepiej. Ponownie napełnił kubek.

– Hej! – oznajmił swoją obecność, a raczej świadomość, najlepszym zagajeniem, jakie przyszło mu do głowy.

Olbrzymi gjinii spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– On mówi? – wskazał go długim palcem zakończonym zkręconym pazurem tak wielkim, że wyglądał jak szpon.

– Zdaje się, że przysnąłem tam na chwilę, ale już jestem z powrotem – wyjaśnił Staś, tak wszelki wypadek. – Tak w ogóle to nazywam się Staś… Stanisław Borodacz.

Wstał, ale nogi ugięły się pod nim, pewnie ze zmęczenia i przejedzenia, ale wziął się w garść i zrobił kilka niepewnych kroków. Zatrzymał się chwiejnie przed gjini w pelerynie i bojówkach.

A potem dotarło do niego że coś się zmieniło.

Wiele się musiało wydarzyć, gdy go nie było, bo wszyscy gięli się w głębokim pokłonie leżąc plackiem na ziemi. Włącznie z Peszkiem, który klęczał przed gjinii w bojówkach. Staś zrozumiał, co zaszło.

– Ty jesteś Pan? Z Czarnego Lasu? Chciałbym ci tylko powiedzieć, że Peszek wspaniale cię zastępuje i wypełnia swoje obowiązki wzorowo.

Wskazał Peszka, rozlewając przy tym wodę z kubka.

– Ośmielę się wręcz powiedzieć, że jest najlepszym imitatorem ciebie, jakiego w życiu widziałem – ciągnął niezrażony. – bardzo dobra emnacja. A wierz mi, że widziałem… nie właściwie to nie widziałem, żadnej wcześniej, Peszkowa jest pierwszy… zapewniam cię jednak, że był bardzo, bardzo… paniczny. Wyjątkowy pracownik, wyjątkowy.

Pan przyglądał mu się w milczeniu. Staś spojrzał w górę. Władca Czarnego Lasu wydawał się zdziwiony, rozłoszczony i rozbawiony jednocześnie.

– Otóż wiedz, Stasiu Brodaczu, że ten tu Pech, złamał więcej praw, moich praw, niż mam palców u ręki.

– Sześć? – spróbował uściślić Staś.

Pan zaśmiał się. A potem spoważniał.

Pochylił się i spojrzał Stasiowi prosto w oczu. Oczy Pana były wielkie i czarne. Niczym otchłań. A dokładniej dwie otchłanie. Staś nie wiedział w którą patrzeć. Wybrał lewą.

– Siedem?

– Igrasz z moją cierpliwością śmiertelniku.

– Wybacz…

– Zamilcz!

Staś zamknął oczy i skrzywił się. Spodziewał się okropnego odoru z wielkiej pańskiej paszczy, ale poczuł jedynie zapach… starości. Jakby wszedł do magazynu biblioteki, którego dawno nikt nie odwiedzał, a w powietrzu unosiła się woń kurzu – zapach czasu.

Pan wyprostował się.

– Zamilcz i posłuchaj. Ten tu oto Peszek, nie tylko sprowadził śmiertelnika do Arkadii, czym złamał prawo, ale próbował zamienić go w satyrę, co także jest zakazane prawem. Najgorsze jest jednak, że zawiódł.

– Rozumiem, że ciężko znosisz niepowodzenie.

– Czy ty rozumiesz, co ja do ciebie mówię? – zniecierpliwił się Pan.

Wyjął kubek z ręki Stasia i powąchał.

– Litości, Peszek – skrzywił się.

Przyjrzał się Stasiowi, który chwiał się, ledwo utrzymując pion.

– Ile tego wypił? – Pan spojrzał na Peszka z góry.

– Sześć? Siedem? – odpowiedział faun, nie podnosząc głowy.

– Do tego dwa teraz – przypomniał Staś. – No niecałe dwa.

Pan nawet na niego nie spojrzał.

– Przy takiej mocy twojego wywaru… powinno zadziałać po pierwszym, a na pewno po… trzecim. O co z nim chodzi?

– Nie wiem, Panie. W lesie wydawał się normalny. Myślałem, że wszystko pójdzie…

– Ale nie poszło – przerwał mu Pan.

– Najwyraźniej jest odporny.

– Najwyraźniej. Bo z tego co widzę, jedyny efekt, to totalne urżnięcie.

– Co? – oburzył się Staś. – Ja urżnięty? Czym?

Pan wyciągnął do niego rękę z kubkiem.

– Tym – wyjaśnił.

Staś sięgnął po kubek.

– Mogę?

– Proszę.

Staś powąchał jego zawartość, ale nie wydzielała zapachu. Spróbował, ale miała smak czystej wody.

– To tylko woda – wzruszył ramionami.

– Tylko? – zaśmiał się Pan. – Nie czujesz jej smaku i zapachu, bo jest wyczuwalny tylko dla prawdziwych Arkadyjczyków. Żaden śmiertelnik nigdy nie pozna woni i smaku wody życia.

– Skoro tak mówisz.

Staś wychylił kubek do końca.

– Czuję się zupełnie normalnie i…

Przerwał, bo świat odpłynął, a razem z nim zaczął odpływać Staś. Zmieniał przy tym położenie. Świat, nie Staś.

Przechylał się w bok, a trawnik bardzo powoli zbliżał się. Zieleń zaczęła się ściemniać.

– Chyba znów stracił przytomność – usłyszał nad sobą głęboki głos.

Pachniał zakurzonymi bibliotekami.

– I całe szczęście. To przestawało być śmieszne. Pozbądź się go, zanim się obudzi.

– Mam go wyrzucić? Gdzie?

– Mówił skąd jest?

– Z Zielonej Góry, ale przybył chyba z Czarnej.

– Jakiś wiedźmin?

– Raczej nie.

– Kolejny turysta? Niech go sobie biorą. Wyrzuć tego… tego… kogoś z mojego lasu, zanim…

Reszty Staś już nie usłyszał, bo chyba znów stracił przytomność.

Kiedy otworzył oczy, ujrzał nad sobą zielony las i kawałek błękitnego nieba. A potem widok zasłoniła zarośnięta twarz. Niebieskie oczy patrzył na niego z niepokojem.

– Żyjesz? – spytała twarz.

Staś zastanowił się nad odpowiedzią.

– Pić mi się chce.

Twarz znikła, pojawił się wielki ciemny otwór. W jego wnętrzu coś chlupotało.

Staś skrzywił się.

– To tylko woda.

Staś skrzywił się mocniej.

– Odpuszczę. Masz coś innego.

Chlupiący otwór zniknął.

– Na coś innego będziesz musiał poczekać do Czarnej Góry.

Staś zrozumiał, że jednak nie udało mu się uciec.

Znów był w Czarnej Górze. Jednak będzie musiał się spotkać z Mariką.

Koniec

Komentarze

4 minuty od wklejenia i już "szósteczka" wpadła? Ktoś szybko czyta ^^

To źle, że Staś nie słyszał o niedźwiedziach w Bieszczadach, bo mogła go spotkać przykra niespodzianka. Nie do końca rozumiem też, jak usta mogą być jednocześnie wąskie i szerokie, a skoro już jesteśmy przy kwestiach anatomicznych, to broda z zasady znajduje się pod ustami (ale możesz to uznać za kwestię mojej wrodzonej złośliwości). Pomijając zbyt liczne jak na mój gust wulgaryzmy, podobało mi się, zatem ode mnie 5:0 i idę szukać poprzednich Twoich tekstów :)

Wessało mnie na "dzień dobry", a to głównie ze względu na bardzo sympatyczny język. Jakoś tak człowiek szybko identyfikuje się ze Staszkiem i leci przez opowiadanie choćby po to, by bawić się staszkowym strumieniem świadomości, który serwujesz w narracji. Niestety, jak dla mnie jest jedno "ale" i to na tyle poważne, że nie doczytałem do końca. Tym "ale" są dialogi.
Zdaję sobie sprawę, że książkowe dialogi, ze względu na swoją objętość są często nierzeczywiste - wszak na codzień nie tworzymy wielozdaniowych tworów objaśniających rozmówcy co dokłądnie w danej chwili myślimy. Z reguły mówimy krótko, zwięźle, przerywamy sobie, a większość informacji jest niekompletna. I Ty oddałeś ten realizm naszej mowy - zabieg, który na początku również mnie ujął i wpasował się w konwencję, którą obrałeś. Niestety, na dłuższą metę coś takiego nuży - przynajmniej mnie. Ot, stoją i gadają, a niewiele z tego wynika. Gdyby jeszcze były to krótkie dialogi, wspomagające akcję - tu niestety (dla mnie) dialog (mam na myśli ten pierwszy) staje się akcją samą w sobie - taką troche sztuką dla sztuki, która niewiele wnosi.
Być może odpowiedzialny jest za to fakt, że w dialogach jest za mało wtrąceń typu "powiedział Staszek", "zakrzyknął Peszek". Sam lubię i często stosuję ten zabieg, jeśli jednak jest dużo krótkich, rwanych zdań (jak to ma miejsce w Twoim opowiadaniu), a czytający nie zna jeszcze tak dobrze rozmówców, prędzej czy później pogubi się w tym, kto co powiedział.
Kiedy piszę "czytający", mam na myśli siebie. Być może jestem jedynym, który odniósł takie wrażenie także nie zrażaj się i pisz dalej, bo w narracji jest przefajnie.
Pozdrawiam

dzięki wielkie za dobre słowa i uwagi techniczne. pracuję nad sobą :) więc krytyczne spojrzenie kogoś innego zawsze dobrze robi, przynajmniej tekstowi. heh.
Dialogi to moja pięta Achillesowa. Ale lubię jak są przegadane. moje postacie to chyba gaduły, ale czasami za bardzo daję się ponieśc fali, a potem żal mi je skracać. jesli się podobało polecam wczesniejsze z cyklu, czyli "Marika z Czarnej Góry".
przygód stasia więcej wkrótce mam nadzieję
pozdrowienia dla wszystkich, którym chciało się przeczytać, czy choćby przejrzeć i wyrazić opinię

fajtycznie z tymi ustami. cieńkie i szerokie? poprawiłem, brzmi lepiej. sensowniej

Bezbłędne! Świetnie się ubawiłem czytając! Bardzo podoba mi się lekkość Twoich dialogów. Solidne 5.

Absolutnie nie uważam, żeby dialogi były Twoją piętą Achillesową. Wręcz przeciwnie - jak napisał mój poprzednik, są niezwykle lekkie, a przez to "poczytne". Chodzi jedynie o to, do czego sam doszedłeś, a mianowicie o ich ilość. Wiem, że żal wycinać rzeczy, które się napisało, bo zawsze przez pomyłkę można usunąć coś dobrego, ale myślę, że to rzecz konieczna - nigdy "z ręki" nie napiszesz stuprocentowego dzieła.

Zgadzam się z przedmówcą - masz bardzo lekkie pióro, dialogi napisałeś z polotem, a opis za bardzo lesistego lasu to po prostu mistrzostwo :)

Nic sensowniejszego niż przedmówcy nie wymyślę.

Dodam więc tylko od siebie, że opowiadanie jest wręcz przeurocze i bardzo mnie urzekło. Jedynie okazjonalne literówki przeszkadzały w czytaniu. Ale poza tym, tekst jest miodzio!

Mocne 5.

W opowiadaniu prawie nie ma akcji, zawiera ono głównie halucynacje szaleńca, skupiłem się zatem na tekœcie od strony składni.

„do panicznej ucieczki przed tš czarownicš Marikš.” – niezgrabna konstrukcja

„W razie niebezpieczeństwa Staœ miał zamiar się pod niš schować.

No chyba, że byłby to niedŸwiedŸ, ale na tym terenie nie powinno być żadnych” –

niezgrabna konstrukcja

Rozgałęzionych drzew nie było, a przynajmniej nie dostrzegał żadnych. Las był przede wszystkim iglasty. – składnia, brak cišgłoœci logicznej (iglaste drzewa nie bywajš rozgałęzione?)

„Tyko jak? Zaraz telefon. Przecież masz telefon. Bateria powinna starczyć jeszcze na minutę na rezerwie.” – niezgrabna konstrukcja.

„Wyczuł prostokštnš bryłę“ – prostokštnš czy prostopadłoœciennš?

„Wycišgnšł komórkę z kieszeni i poszukał powera” – fatalna konstrukcja

„Powšchał płyn i upił nieco. Był zimny i smakował jak woda. Wzišł większy łyk. Była przepyszna. Nie zastanawiał się długo.“ Zła konstrukcja gramatyczna

„wyraził swoja uznanie dla arkadyjskiego Ÿródła Staœ i zabrał się jedzenia”. – niezgrabna konstrukcja

„Teraz przeważajšca większoœć Arkadyjczyków wpatrywała“ - przeważajšca wiekszoœć?

„Mówię ci, nie mam już sił się ruszyć”. – raczej siły?

„Staœ skupił się i wyostrzył wzrok” ??? -wow

„Jednak coœ się zmieniło w zachowaniu tłumu. Wczeœniej to z niego nie spuszczano wzroku. „ - z kogo nie spuszczano wzroku, z tłumu??

„Kozie i owcze oblicza wyrażały niepokój, niepewnoœć, zniecierpliwienie…” od kiedy to „oblicza” zwierzšt mogš wyrażać takie emocje?

„Staœ zakładał, że sš starzy w oparciu o och siwe brody i łyse głowy.” – niezgrabna konstrukcja

„Sięgnšł po niego i naczynie zachlupotało przyjemnie przy unoszeniu" - niezgrabna konstrukcja

"Nalał sobie do pełna i wypił duszkiem” – w co sobie nalał, w dłonie??

„Hej! - oznajmił swojš obecnoœć, a raczej œwiadomoœć, najlepszym zagajeniem, jakie przyszło mu do głowy.” – fatalna konstrukcja

„Zatrzymał się chwiejnie przed gjini w pelerynie i bojówkach.” – to kto w końcu był w tych bojówkach?? Konstrukcja sugeruje, że Staœ.

„bo wszyscy gięli się w głębokim pokłonie leżšc plackiem na ziemi” ?? – kompletny nonsens.

‚że jest najlepszym imitatorem ciebie” - fatalna konstrukcja

„bardzo dobra emnacja“ - ???

„zapewniam cię jednak, że był bardzo, bardzo... paniczny. Wyjštkowy pracownik, wy-jštkowy.“ Czy dobrze zrozumiałem, że :”paniczny“ odnosi się do człowieka?

„w powietrzu unosiła się woń kurzu - zapach czasu” – niezgrabna konstrukcja

„ale próbował zamienić go w satyrę” ???

„Przy takiej mocy twojego wywaru... powinno zadziałać po pierwszym, a na pewno po... trzecim. O co z nim chodzi?“ – to po polsku??

„Pachniał zakurzonymi bibliotekami.“ - liczba mnoga jest tu konieczna??

Nie będę stawiał oceny, bo nie jestem złoœliwy.

 

„do panicznej ucieczki przed tą czarownicą Mariką." - niezgrabna konstrukcja

 

„W razie niebezpieczeństwa Staś miał zamiar się pod nią schować.
No chyba, że byłby to niedźwiedź, ale na tym terenie nie powinno być żadnych" -

składnia: brak ciągłości logicznej.

 

Rozgałęzionych drzew nie było, a przynajmniej nie dostrzegał żadnych. Las był przede wszystkim iglasty.  - składnia, brak ciągłości logicznej (iglaste drzewa nie bywają rozgałęzione?)

 

„Tyko jak? Zaraz telefon. Przecież masz telefon. Bateria powinna starczyć jeszcze na minutę na rezerwie."  -  niezgrabna konstrukcja.

 

 

„Wyczuł prostokątną bryłę" - prostokątną czy prostopadłościenną?

 

„Wyciągnął komórkę z kieszeni i poszukał powera" - o co chodzi?

 

„Powąchał płyn i upił nieco. Był zimny i smakował jak woda. Wziął większy łyk. Była przepyszna. Nie zastanawiał się długo."  Zła konstrukcja gramatyczna

 

„wyraził swoja uznanie dla arkadyjskiego źródła Staś i zabrał się jedzenia". - niezgrabna konstrukcja

 

„Teraz przeważająca większość Arkadyjczyków wpatrywała"

 

 

„Mówię ci, nie mam już sił się ruszyć". - raczej siły?

 

„Staś skupił się i wyostrzył wzrok" ???  -wow

 

„Jednak coś się zmieniło w zachowaniu tłumu. Wcześniej to z niego nie spuszczano wzroku. „  - z kogo nie spuszczano wzroku, z tłumu??

 

„Kozie i owcze oblicza wyrażały niepokój, niepewność, zniecierpliwienie..." od kiedy to „oblicza" zwierząt mogą wyrażać takie emocje?

 

„Staś zakładał, że są starzy w oparciu o och siwe brody i łyse głowy." - niezgrabna konstrukcja

 

„Sięgnął po niego i naczynie zachlupotało przyjemnie przy unoszeniu. Nalał sobie do pełna i wypił duszkiem" - w co sobie nalał, w dłonie??

 

„Hej! - oznajmił swoją obecność, a raczej świadomość, najlepszym zagajeniem, jakie przyszło mu do głowy."  - fatalna konstrukcja

 

„Zatrzymał się chwiejnie przed gjini w pelerynie i bojówkach." - to kto w końcu był w tych bojówkach?? Konstrukcja sugeruje, że Staś.

 

„bo wszyscy gięli się w głębokim pokłonie leżąc plackiem na ziemi" ?? - kompletny nonsens.

‚że jest najlepszym imitatorem ciebie"  - fatalna konstrukcja

 

„bardzo dobra emnacja" - ???

 

„zapewniam cię jednak, że był bardzo, bardzo... paniczny. Wyjątkowy pracownik, wyjątkowy."  Czy dobrze zrozumiałem, że :"paniczny" odnosi się do człowieka?

 

 

„w powietrzu unosiła się woń kurzu - zapach czasu" - niezgrabna konstrukcja

 

„ale próbował zamienić go w satyrę" ???

 

„Przy takiej mocy twojego wywaru... powinno zadziałać po pierwszym, a na pewno po... trzecim. O co z nim chodzi?"      - to po polsku??

 

„Pachniał zakurzonymi bibliotekami."  - liczba mnoga jest tu konieczna??

 

 

 

Dzień dobry / dobry wieczór
Ponieważ opowieść o trudnej miłości nie może się kończyć tak i w tym miejscu, czekam na ciąg dalszy. Również dlatego, że podoba mi się niesztampowe podejście do tematu (przynajmniej na takie wygląda do tej pory).
Drobnych błędów istotnie można znaleźć nawet sporo, ale do części z nich czepiać się nie mam zamiaru --- postaci mówią "swoim" językiem i język ten nie musi być wzorcowo poprawny.

całkiem fajna narracja ale faktycznie mało się dzieje - 4

"Nic mnie nie zmusi dzisiaj do biegania, mimo wszystko znów zasiadam zaraz do pisania."

Nowa Fantastyka