0. Wujek Iro
Prędkość redukuje gwiazdy do smug. Fotel odsunięty, oparcie odchylone. Na desce rozdzielczej figurka Jezusa, przerośnięta głowa Zbawiciela kiwa się tak-tak, tak-tak. Pod wstecznym lusterkiem, obok różowych kostek z pluszu, połyskuje zdjęcie Walentyny ― eleganckie w swej skali szarości ― a także srebrny medalik ze świętym Krzysztofem. Jestem ogonem komety, synem Jowisza, następcą Ikara, Gagarina, Hermaszewskiego. Nie przeraża mnie sprzeczność ikonografii, już dawno mianowałem się papieżem własnej religii, kapłanem międzyplanetarnych przestrzeni. Nie ma dróg zbyt szerokich, dźwięku piękniejszego niż jonizacja kryształów przy skoku do nadświetlnej, nie istnieją zakazy czy ograniczenia.
Dźwignia zmiany biegów ergonomicznie układa się w dłoni. Odliczam. Będę wiedział, gdy przyjdzie ten moment, kiedy galaktyka wstrzymuje oddech, a planety zrównują się w locie. W moich żyłach płynie plazma, kosmiczny pył, paliwo gwiazd. Serce ― zegar atomowy ― odlicza do T-Zero. Nastaje czas i ja jeden o tym wiem. Wychodzę z hiperprzestrzeni, smugi za bulajem kurczą się do świetlnych punktów pośród nieskończonej nocy. Najdokładniejsza z liczących maszyn nie określi drogi hamowania lepiej, niż ja.
Na ekranie komputera maluje się czerwona fala ― to schronienie podróżnych, fałda w czasoprzestrzeni z postojem dla gwiezdnych lotników. Płynnym ruchem steru odbijam, tak naturalnie, że sam nie wiem, czy jeszcze lecę, czy już dryfuję na fali przeznaczenia. Stanowię przedłużenie srebrnego wrzeciona rakiety, a ona moje. Pilot i pojazd metaforycznie zrośnięci w jedno kosmiczne ciało ― spójny organizm, boską strzałę Apollina.
Nie jestem profesjonalnym rakieciarzem, ale równie dobrze mógłbym nim być.
Dokuję do ukrytej w fałdzie stacji. Kombinezon, syk śluzy, wyrównanie ciśnień. Król wkracza na pokład.
Szybko oceniam sytuację. Wokół stolików krążą barowe ćmy. Piloci transportowców, grubi i wąsaci, rzucają karty na stół. Barmanka po czterdziestce, model standardowy „co nie zabije, to wzmocni”. Wygląda na wzmacnianą wielokrotnie, życie w tej części kosmosu nie może być łatwe. Na tyłach sali stoi grająca szafa, a w kącie siedzą dwie postacie o twarzach zatopionych w półmroku. Coś błyska z daleka, jakby odznaki. Gliniarze z galaktycznego patrolu? Tutaj? Udaję, że ich nie widzę i robię swoje. Za chwilę odstawię popisowy numer, ten szczególny taniec, którego nie uczą na kursach weselnych.
Wrzucam monetę, zapuszczam szlagier z dawnych lat. Być tam, myślę w takt, zawsze tam gdzie ty. Odwracam się na pięcie, siadam przy barze i puszczam oko do barmanki. Kobieta udaje, że nie widzi, ale mimo wszystko się uśmiecha. A co ma się nie uśmiechać, nie wyglądam najgorzej, no i bije ode mnie ta specyficzna aura. Urodziłem się na szczęśliwej orbicie szczęśliwej gwiazdy, w dłoni ściskając pikowego asa.
Zamawiam piwo. Nic drogiego, byle nie najtańszy sikacz.
― Słyszałem o tej okolicy wiele plotek ― mówię. To standardowy tekst.
― Ta? ― pyta barmanka.
― W eterze się mówi, krążą historie. Hiperprzestrzenne wieloryby śpiewają pieśni, że tak powiem.
― Chodzi o rekord?
Oho, chwyta przynętę.
― Tak, pewnie. Rekord. O co chodzi tak dokładnie?
Czas zaproponować mały zakład.
1. Aleks, Alicja i kisiel
Nazywam się sierżant Alicja Marsjańska, gdyby ktoś pytał. Gdyby pytał o więcej, to pracuję w Wydziale Lotowym, dotąd patrolowałam wyłącznie strefy orbitalne. Dopiero po ostatnim awansie rzucili mnie na głęboki kosmos. Ten obok, to starszy sierżant Aleksy Tofer, „Tofik” dla najbliższych przyjaciół i największych wrogów. Ja nie zaliczam się ani do pierwszych, ani do drugich.
Patrole w głębokim kosmosie, przynajmniej w wydaniu Aleksa, składają się z długich okresów wyczekiwania, przetykanych chwilami ekscytacji, jak drożdżowa buła rodzynkami. Nuda siada na nas swym rozległym zadem, czas zdaje się zwalniać i ciągnąć niczym gluty, jakby w wyniku zakrzywienia masą czarnej dziury. Na nadmiar masy w moim sąsiedztwie cierpi wyłącznie Aleks ― wchłania takie ilości paczków, że czuję się zażenowana.
W barze o ambitnej nazwie Kosmo-STOP, gdzie aktualnie przebywamy, mój partner zamawia sobie jeszcze cztery pączusie. Trzy z dziurką natyka na kolejne palce lewej dłoni ― teraz każdy przypomina miniaturową planetę z nabrzmiałymi pierścieniami, skarłowaciałe dzieci Saturna. Czwarty, z różanym dżemem, połyka niemal w całości.
― Czy to muszą być pączki? ― pytam. ― To tak stereotypowe, że aż robi mi się niedobrze.
― Chcesz jednego?
Aleks siada i wracamy do tego, co było, to znaczy nic-nierobienia. Kisielowatą rutynę przerywa dopiero syk śluzy. Na pokład stacji miękkim krokiem wchodzi wysoki facet o połyskujących od żelatyny włosach. Gładko ogoloną twarz znaczą blizny po trądziku. Nosi kowbojskie buty i rozpiętą, skórzaną kamizelkę, a spod niej wyziera koszulka z napisem: „Ustawiłem fazer na przytulanie, maleńka.”
― Będą kłopoty ― mruczy Aleks.
― Skąd wiesz?
― Bo śmierdzi, Ala. Ten gość cuchnie. Wiesz czym on tak śmierdzi?
― Kłopotami?
― Cuchnie kłopotami.
A więc strzyżemy uszami, czekając, aż facet coś powie. Nie mówi nic, zamiast tego puszcza przedpotopową nutę i rozkłada się przed barem. Robi maślane oczy do barmanki, gada do niej. Oczywiście nie słyszymy o czym, bo gość z szafy grającej wciąż nawija, że jedno, jedno tylko wie. Barmanka objaśnia coś facecikowi i zwołuje do siebie grających w kącie flisaków. Kurtyzany nocy, czy też galaktyczne dziwki ― jak zwał tak zwał ― krążą już nie niczym barowe, a autentyczne ćmy wokół ogniska.
In girum imus nocte et consumimur igni.
Wstaję z oczywistym zamiarem, by się zbliżyć do baru. Aleks mnie powstrzymuje. Tłuste od smalcu palce zostawiają ślad na rękawie mego przepisowego skafandra.
― Czekaj ― słyszę.
― Na co?
― Aż popełni błąd. Wiesz. ― Aleks zlizuje lukier z dłoni. ― Teraz nic nie możemy zrobić. Ale będziemy mogli. Złapiemy cwaniaczka na uczynku gorącym jako samo piekło.
Przytakuję i siadam na miejscu. W końcu tłum się rozprasza, rozcieńcza. Tylko panie zostają w knajpie. Wracają do stolików, kopcąc swoje pozbawione filtrów ćmiki. Popiół sypie się do szklanek na podobieństwo gwiezdnego pyłu, z którego wszyscy powstaliśmy. A także, co uświadamiam sobie, w który prędzej czy później się obrócimy.
Barmanka dłubie wykałaczką między zębami, prawym okiem wygląda tęskno w stronę śluzy, drugim liczy, czy na rachunek wpłynęła odpowiednia ilość zer. Piloci transportowców ― flisacy, w lokalnym żargonie ― osierocili karty, wychodząc z tańcującym cwaniakiem.
― Co teraz? ― pytam.
Aleks bez słowa wstaje, podchodzi do baru i zapiera się dłońmi o blat. Palce oblizane, a wciąż się kleją, kurz z kontuaru lgnie do nich niby muchy do lepu. Lezę za nim jak cień i siedzę już na stołku, kiedy rzuca w stronę barmanki niesprecyzowane chrząknięcie. Kobiecina, piękna na sposób królowej Egiptu, lecz królowej Egiptu w stanie postępującej mumifikacji, trafnie interpretuje niewyartykułowane pytanie i z marszu odpowiada:
― Pytał o rekord.
― I co z tym rekordem?
― Chciał się założyć, że go pobije.
― I założył się?
― Nie w tym barze, Tofik. ― Barmanka kręci głową. ― Bo to nielegalne. Dlatego wyszli na parking.
― Tam też nie będzie to legalne ― mówię.
Barmanka wzrusza ramionami.
― Byle nie pod moim dachem.
― Może nie jest jeszcze za późno ― syczy Aleks, popędzając mnie w kierunku śluzy. Zakładamy hełmy, wynurzamy się w bezmiar kosmosu tylko po to, by sferę parkowania zastać niemal kompletnie pustą. Transportowe barki zniknęły, tak samo srebrny grot rakiety cwaniaka.
2. Przyspieszony wykład z głębokiego kosmosu
Oto mentalny dziennik starszego sierżanta Tofera. Standardową solarną godzinę temu opuściliśmy lokal Kosmo-STOP, umieszczony przy transgalaktycznej alfa-czwórce. Przyznam szczerze, że byłem rozdarty w kwestii kierunku, jaki winniśmy obrać z moją partnerką, sierżantką Marsjańską. Cel był podwójny ― nie tylko aresztować ryzykanta, ale także, a nawet przede wszystkim, zapobiec ewentualnym fatalnym skutkom jego działań.
Marsjańska nie grzeszy doświadczeniem, a już zwłaszcza obeznaniem w zwyczajach głębokiego kosmosu. W tych rejonach zwykło nazywać się podobnie nieopierzone policjantki „barbarellami”, od tytułu starego hologramu, gdzie jedna taka rozkładała nogi dla pokoju na świecie. Strasznie to, rzecz jasna, wulgarne i wyprane z szacunku, dlatego nigdy nie powiedziałem o tym Marsjańskiej. Jej brak obycia oraz naiwna wrażliwość mogłyby nie znieść podobnego porównania. Ironiczne, prawda, gdyż właśnie te cechy wpisują się perfekcyjnie w definicję kosmogłębokiej barbarelli.
Ostatecznie lecimy w kierunku planety sygnowanej kodem JRM-q-50/n, a nazywanej powszechnie „Jeremym Clarksonem”, w ramach absolutnie nieaktualnego nawiązania do zapomnianej osoby.
Decyzję odnośnie celu lotu muszę jeszcze wyjaśnić Marsjańskiej:
― Rekord wspomniany przez barmankę ― mówię ― dotyczy słynnej trasy między pewnym punktem w przestrzeni, nazwanym Punktem A oraz drugim punktem, który wygodniej byłoby nazywać Punktem B, choć nie nosi on oficjalnej sygnatury. Znajduje się na orbicie Jeremy’ego Clarksona.
― O cóż się rozchodzi z tym rekordem?
― Jak już zapewne wiesz, mimo że kodeks galaktyczny obowiązuje wszędzie, nie kładziemy w głębokim kosmosie takiego nacisku na przestrzeganie limitów prędkości. Szczerze powiedziawszy, pisanie mandatów na alfa-czwórce to pomysł przekomiczny. Rakiety pędzą w nadświetlnej po pustych łormholach i nikomu krzywda się nie dzieje. Kiedy tylko zobaczyłem naszego podejrzanego, wiedziałem, że coś się święci. To jest ten typ, Alicjo, gotów wyrządzić wiele szkody na orbicie okołoplanetarnej cywilizowanego układu, jakie dawniej patrolowałaś. Można ich rozpoznać z daleka, prawda? Taki człowiek nie ma oporów przed wymuszeniem pierwszeństwa na lunarnym podzie o okrojonej sterowności czy na jednoosobowej windzie orbitalnej. Lata rakietą po strunach przestrzennych, przeznaczonych dla komunikacji masowej, itede, itepe. W pewnym sensie, Alicjo, kosmos to ostateczna granica także dla człowieka o duszy bandziora. Skoro już trafił tam, gdzie nie pilnujemy go w stopniu znanym z cywilizowanych przestrzeni, nie wypisujemy mandatów za prędkość, to uznaje on, iż ma prawo przesuwać się w swej lekkomyślności coraz dalej i dalej.
― A rekord?
― Ten punkt, nienazwany Punktem B, znajduje się na bliskiej orbicie Jeremy’ego Clarksona, za przesłoną z chmury asteroid. Odcinek do tego miejsca z Punktu A przebyła onegdaj ratunkowa rakieta. Było to w pierwszych dniach zdobywania głębokiego kosmosu, zanim wdrożono pewne normy bezpieczeństwa. Rakieta ratunkowa ustanowiła najkrótszy czas przelotu tą trasą, niemożliwy do pobicia przy przestrzeganiu współczesnych przepisów.
― Jakie znaczenie mają przepisy ― pyta Alicja ― skoro i tak nie pilnujemy ograniczeń prędkości?
― Nie idzie o prędkość, o czym koleżanka przekona się na miejscu. Teraz starczy wiedzieć, że najłatwiej będzie zapobiec ewentualnej tragedii u mety tego karygodnego wyścigu z czasem. Flisacy oraz nasz lekkoduch mają nad nami przewagę, przed jego odlotem na linię startu możemy więc nie zdążyć. Gdybyśmy się z nimi minęli, byłoby za późno na cokolwiek. Zasadzimy się w okolicach Jeremy’ego Clarksona, dzięki czemu…
― Dzięki czemu schwytamy przestępcę na uczynku gorącym niczym samo piekło, jak to pan starszy sierżant pięknie wcześniej powiedział.
Na te słowa mej protegowanej przyklaskuję i od tej pory kontynuujemy lot w ciszy, aż nie zaburza jej głos pokładowego komputera. Skończył właśnie kalkulacje z zebranych danych i obwieszcza, skrywaną dotąd w mgłach tajemnicy, tożsamość potencjalnego aresztanta.
― Ireneusz Wujkowski, pseudonimy: „Wujek Iro”, „Król”, „Andrzej Krzywy”…
― Andrzej Krzywy? ― pytam maszynę.
― „Statki na niebie”
― Aha ― mówię, odnotowując, by oddać komputer do przeglądu. ― Kontynuuj.
― Wolny duch i rakieciarz amator, bezrobotny, nałogowy hazardzista uzależniony od adrenaliny. Mimo oczywistych wad tego osobnika, stwierdzić można, iż w międzygwiezdnym pilotażu Ireneusz Wujkowski nie ma sobie równych. Przypisywany mu pseudonim „Król” zdaje się być w owym kontekście w pełni zasłużo…
― Dobra, dość ― przerywam. Po krótkiej ocenie naszej pozycji w przestrzeni pytam jeszcze: ― Możemy szybciej?
Interludium w okolicach Punktu B. Słów kilka o bieżącej sytuacji
Nazywam się Tosia i mam lat dziewięć, a oto czego nas uczyli w szkole. Latanie w nadświetlnej to najszybsza metoda transportu, znana człowiekowi i być może najszybsza w ogóle, znana wszystkim. Latanie w nadświetlnej jest też bardzo bezpieczne, bo kiedy się nie jest dotykalnym, to z nikim nie można się zderzyć. Nie pytajcie mnie o szczegóły, jestem dopiero w podstawówce.
Nadświetlny napęd składa się w znacznej części z jonizacyjnych kryształów, które podczas użycia, w trakcie hamowania i zaraz przed skokiem wytwarzają silne pole magnetyczne. Pole magnetyczne stanowi jedno z ledwie dwóch zagrożeń, wynikających z latania w nadświetlnej. Drugie wynika z samego faktu, że przekraczanie granicznej prędkości, narzuconej nam przez wszechświat, jest jawnym wynaturzeniem, a wynaturzenia są karane przez los i rachunek prawdopodobieństwa. Stąd w okolicach statków profesjonalnych rakieciarzy, kosmopilotów i na składowiskach transportowych barek występuje ponadprzeciętna szansa na spontaniczne wyklucie się niekontrolowanego łormhola.
Tyle w kwestii teorii. W praktyce ja, mamusia, tatuś, Bodzio, Tomuś, Szymek i Celinka oraz całe stado zwierzątek siedzimy w naszym spodku zwanym „Dom” i dryfujemy na zacieśniającej się orbicie ssącego łormhola. Łormhol skraca zasięg naszej komunikacji, więc nie możemy wezwać pomocy i tak tylko kręcimy się, czekając na, jak to tatuś wyszeptał mamusi, nieuchronny koniec.
Była to audycja „Bardzo mi się nudzi” w Zabawkowym Radiu. Samą prawdę mówiła państwu Tosia, lat dziewięć, z sąsiedztwa planety JRM-q-50/n.
Interludium w okolicach Punktu A. Wyznanie wiedzy
Klapy rakiety podniesione, jonizacja zakończona, skok. Kogo tak niesie, na tym srebrnym rydwanie, na tej kropli rtęci w morze czerni rzuconej?
To ja, niczym Jazon, a kryształy napędu są mymi Argonautami. Dopełnia się przedwieczna przepowiednia. Kwoty padły, uścisk dłoni przecięty. Oddelegowany sędzia zapewne czeka u celu. Gdy rekord zostanie pobity, to dopiero ludzie będą wołać „Królu!”
Ja to już wiem. Wiem, oj wiem.
Oczami wyobraźni widzę stan konta po wygranym zakładzie, panny długonogie niczym syreny z Tytana rzucą mi się do stóp, będą słać całusy uwielbienia, z bliska i daleka. Będą mi mówić: „Mistrzu, galaktyczny rekordzisto”.
Wiem to dobrze. Wujek Iro był, jest i będzie najlepszy.
3. Alicja Marsjańska kontra eksplozja Super-ego
W drodze na JRM-q-50/n Aleks robi się już prawdziwie nieznośny. Zagryzam wargę, siedzę cicho. Jeżeli będę robić swoje, to przyjdzie i awans, a awans da mi wreszcie pole do manewru. A jak!
Komputer wyprowadza nas z nadświetlnej i na monitorze ukazuje się niefortunna planeta. Słowo „planeta” w tym konkretnym przypadku stanowi przesadę na skalę, no cóż, kosmiczną. Ledwie kulistej bryły boska ręka nie raczyła obdarzyć choćby namiastką atmosfery i żadne ludzkie terraformowania nie mogą tego naprawić. A wszystko to jeszcze ― jakby było mało, mili moi ― otoczone, tak samo jak Aleks mówił, kamulcem przy kamulcu.
― Żeby dostać się do planety trzeba manewrować ręcznie między skałkami ― dyszy Aleks. ― Bardzo czasochłonne, możesz więc, Ala, zgadywać, co zrobi nasz Wujek Iro.
― Weź go tak nie nazywaj, Aleks.
― Czemu? Zresztą… No, zgaduj.
― Wyskoczy z nadprzestrzeni przy samej orbicie, już za sferą kamieni.
― Wyskoczy z nadprze… Skąd wiedziałaś? No, widzisz… Nie wiem, czy widzisz, czy nie… Te kamienie są w ponad osiemdziesięciu procentach żelazne i charakteryzują się silnym polem magnetycznym wokół. To znaczy, że jeśli się zbyt blisko wyjdzie z nadświetlnej…
― Wiem, co to znaczy ― mówię Aleksowi. ― Zastanawia mnie, czemu nie próbowaliśmy zatrzymać go na starcie, jeśli od początku wiedziałeś, czym się ten lot skończy.
― Tu przychodzi kolej na mój genialny plan ― mówi Aleks i podkręca wąsa. Pod wpływem ciążenia więzione w nim okruchy waniliowego lukru i kolorowej posypki opadłyby na kombinezon, a tak zaczęły unosić się między nami. ― Kiedy czujniki wykażą, że Wujkowski się zbliża, sami wskoczymy w nadprzestrzeń i pociągniemy go za sobą, nie pozwalając wyjść. Zatrzymamy się razem z nim, z dala od planety i pola asteroid. Będzie bezpiecznie, a jednocześnie zyskamy telemetrię wprost wykazującą, do czego doprowadziłby jego lot, gdyby nie nasza interwencja.
Jestem pod wrażeniem. Aleks jednak coś wie, coś potrafi. Środek ciężkości przypada mu na żołądek, ale między uszami wcale nie jest pusto. Co za ulga.
Wobec tego czekamy. Czepiamy się wycinka przestrzeni i zamieramy w nim. Taśmy komputera pędzą na pełnych obrotach, próbują nadążyć za pomiarami. Musimy wyłapać rakietę Wujkowskiego na tyle wcześnie, aby ustawić się na odpowiedniej trajektorii, gdzie następnie z niebywałą precyzją przejdziemy w nadświetlną i… zium!!!
Nie poznaję siebie, serio, bo najwyraźniej odczuwam coś w rodzaju podziwu wobec Aleksa. Ten plan! Ma on nawet sens i szanse powodzenia, przyznajcie. Teraz rozumiem, czemu ten mój partner pracuje w głębokim kosmosie parę dobrych lat i jeszcze nie zginął. Nie widziałam w systemie zbyt wielu pochwał pod jego adresem, lecz to o niczym nie świadczy. Nie było tam ani jednej nagany, a to już rzadkość.
W każdym razie, otacza nas znowu ten kisiel. Nasz stary, dobry, spowalniający czas przyjaciel, o którym zaczynam myśleć jak o swego rodzaju galaktycznym pasożycie. Lgnie do bierności, przylepia się do czasu i go rozciąga, zasysając do ukrytego żołądka nienazwany efekt uboczny nudy. W tej chwili modlę się już o wybawienie, w dowolnej formie. Niechże Jeremy Clarkson samoistnie eksploduje na naszych oczach. Niech przeciążona materią przestrzeń zacznie zapadać się do osobliwości, a niebiosa spadną na Ziemię w akompaniamencie siedmiu anielskich trąb, zgodnie z przeterminowaną wizją końca dziejów. Albo, a co tam, niech zjawi się Ireneusz Wujkowski.
I zjawia się, halelu-Jáh!
Komputer elektronicznym śpiewem obwieszcza alarm i przechodzi w tryby pełnej gotowości. Trasa przelotu rakiety Wujkowskiego zostaje obliczona, a więc ustawiamy się pod odpowiednim kątem i sami jonizujemy silniki. Zachowujemy, rzecz jasna, odpowiednią odległość od asteroid. Mamy jeszcze tę odrobinę oleju w głowie.
W tej nowej pozycji zauważam coś na ekranie komputera, co dotąd pozostawało ukryte, zamaskowane ścianą gruzu, dzielącą nas od planety.
― Aleks, tam jest łormhol ― mówię.
― Co takiego?
― Łormhol między planetą, a kamulcami.
Starszy sierżant Tofer przeciera oczy, puka w szklaną powłokę monitora.
― Komputer, raport!
― Zebrane dane wskazują, że łormhol samoistnie otworzył się w sąsiedztwie cywilnego spodka osobowego. Obecnie latający spodek ruchem spiralnym zapada się do wyrwy. Stabilność łormhola klasyfikuje się na siedemnaście procent w skali Andy’ego.
― Załoga?
― Skan wykazuje dwie osoby dorosłe, piątkę dzieci oraz kolonię genetycznej hybrydy między miniaturowym królikiem oraz kotem rasy szkockiej zwisłouchej.
― Musimy ich ratować ― wtrącam się. ― Aleks, pomysły?
― Co…? Nie, nie. Po wyciągnięciu Wujka Iro na bezpieczną odległość, nie zdążymy wrócić. Z kolei jeżeli go nie wyciągniemy, jego hamowanie zdestabilizuje chmurę asteroid, więc i tak nie będzie sposobu, by przez nią przelecieć. Sytuacja jest…
Zegar komputera odlicza czas do startu. Kryształy nagrzewają się coraz bardziej. Na trójwymiarowej wizualizacji czerwona szpilka rakiety Wujkowskiego rozcina przestrzeń i czas, będzie tu lada chwila. Aleks spoconą dłonią ściska manetkę. Wystarczy jeden ruch, by zrealizować jego przebiegły plan. Odlecimy, to załoga statku zginie. Rodzice, dzieci, kolonia puszystych stworzonek, wszystko w diabły. Jeżeli zostaniemy, tak samo, ale coś jeszcze może da się wymyślić?
Jony napędu kipią potencjałem prędkości i pewnie skoczylibyśmy wedle oryginalnego zamierzenia, gdyby nie moja decyzja. Odtrącam dłoń Aleksa z wajchy i przekręcam klucz awaryjnej dejonizacji.
― Co-ty-od-pier-pier…! Sierżantko Marsjańska, to się nie godzi, to jest jawny bunt wobec mojego aurotyre… auretyto…
― Zamknij się Aleks, to ich jedyna szansa!
― Co?!
― Wujek-pieprzony-Iro!
Rakieta Iro, teraz już prawdziwie srebrna, a nie ruda na wizualizacji, wychodzi z nadświetlnej między planetą a kamieniami. Asteroidy zaczynają tańczyć, niewidzialną dłonią nawlekane na linie pola magnetycznego zmieniają kurs, zderzają się ze sobą, wypadają z orbity w odmęt kosmosu oraz w kierunku niesymetrycznej powierzchni planety. Ich ruch jest zbyt szybki, by nasz komputer pokładowy za nim nadążył. System śledzenia obwieszcza komunikat:
― Wystąpił błąd kategorii „błąd”! Czy chcesz włączyć narzędzie diagnostyczne, a następnie przesłać raport do producenta, aby pomóc nam uniknąć podobnych wpadek w przyszłości? Bardzo ładnie prosimy! Tak? Nie? Nie pytaj więcej? Zapytaj później?
Aleks przykręca głośnik i spogląda na mnie. Pęcznieje w nim groźba, gniew zasilony wysmażonym smalcem i dżemem z róży.
― Co teraz chce sierżantka zrobić, hm? Jakie jest wytłumaczenie dla jawnego przyzwolenia na przestępstwo, na zagrożenie zdrowia, życia i…
Sięgam po radio.
― Halo? Panie Wujkowski, pan nas słyszy?
― Słyszę was doskonale, kto tam? Czy to jeden z flisaków, sędzia rekordu? Sądzę, że uroczystość koronacyjna na Mistrza Kosmosu powinna odbyć się gdzieś na obrzeżach Chmury Oorta. Nie chcę nic hucznego, maksymalnie sto, może dwieście osób, z czego większość muszą stanowić starannie wyselekcjonowane modelki „Victoria’s Secret”.
― Proszę mnie posłuchać, mam pilny komunikat…
― Tak, też się waham, czy nie lepiej wziąć też kilka panien z okładek „Sports Illustrated”. Mam tu u siebie takie wydanie specjalne, gdzie pozują w skafandrach-bikini.
― Z tej strony nie… Nie jestem sędzią pańskiego głupiego zakładu, tylko funkcjonariuszką Wydziału Lotowego Galaktycznej Policji.
― Gliny? Zatrzymaliście sędziego?
― Nie widzieliśmy sędziego, nie ma tu nikogo poza nami, panem oraz…
― Sędzia nie dotarł? To chyba żart, co z moim rekordem?!
― Niech mnie pan posłucha, przesyłam na pana komputer współrzędne łormhola, czy je pan odbiera?
― Jasne, widzę. Słuchaj, ty jesteś tą barbarellą z Kosmo-STOPu?
― Jak on mnie nazwał?
― Nie chcesz wiedzieć ― odpowiada Aleks przez zęby.
― Tak, to ty, jestem pewny! Super! Ten pączek jest z tobą? Może chcesz wyskoczyć na małe… No, jeśli te kamulce się wreszcie uspokoją, ma się rozumieć! Wujek Iro weźmie cię na kolano i opowie bajkę o iskiereczce z popielnika. Zapewniam, że bajka będzie długa!
― Niech się pan zamknie, panie Wujkowski i posłucha uważnie! Do tego łormhola zapada się spodek załogowy. Czy byłby pan w stanie…?
― O psia mać, teraz widzę! Słuchaj mała, może być problem, mam za małą masę, a promień ściągający mej boskiej rakiety nie dysponuje wystarczającym uciągiem. Nie ma szans.
Wyobrażam sobie niemy krzyk, jak gdyby miliony kocio-króliczych głosów krzyknęły w trwodze… i nagle ucichły.
― A nie mówiłem? ― mruczy Aleks. ― Trzeba go było przechwycić i zaaresztować, kiedyśmy jeszcze mogli.
Zagłuszając Aleksa, zwracam się do Wujkowskiego:
― Na pewno niczego nie może pan zrobić?!
― Chwila, chwila… Tego nie powiedziałem, skarbie. Coś zrobić mogę. Wbudowałem sobie odpowiedni napęd, taki eksperymentalny. Dzięki niemu mogę wyłączyć to paskudztwo, zanim będzie za późno.
― Szczerze wątpię. Łormhol da się zamknąć wyłącznie od środka.
― Właśnie! No wiesz, upewnij się, że moje imię przejdzie do historii, słonko. Poprzedzone takim słówkiem „bohater”.
Połyskująca w świetle gwiazd rakieta Iro obraca się wokół umownej osi i kieruje grot w sam środek wirującego wgłębienia w strukturze wszechrzeczy. Zanim którekolwiek z nas zdąży pomyśleć, statek kosmiczny rozpędza się i wlatuje w otwór leja, znikając za horyzontem zdarzeń. Zjawisko pulsuje przez chwilę, że niby pragnie zwrócić ten niestrawny kąsek, a potem zapada się w sobie, pozostawiając wyłącznie bezwładny latający spodek. Nierówne litery na burcie układają się w słowo „Dom”.
― A to skurwiel ― syczy Aleks. ― Nie doceniałem go, a teraz przepadł, rzucony nie wiadomo gdzie. Może nawet nigdzie! Te niestabilne łormhole czasem nie mają wylotu, wiesz? Wlecisz do nich, i kończysz rozsmarowana o granicę wszechświata jak manekin testów zderzeniowych. Musimy uszanować jego życzenie. Ten wielki bohater przejdzie do annałów historii…
― Komputer ― mówię ja. ― Zamknij raport o błędzie.
― Tak.
― Następnie na podstawie pozyskanych danych estymuj los Wujka… to jest… Ireneusza Wujkowskiego.
― Wygląda na to, że wcześniejszy odczyt zakłócony był polem magnetycznym asteroid. Łormhol okazał się stabilny, Ireneusz Wujkowski znajduje się obecnie w niemożliwym do określenia punkcie przestrzeni, prawdopodobnie na samej granicy widzialnego wszechświata. Powrót stamtąd nie będzie łatwy. Nie ulega za to wątpliwości, że jest cały i zdrowy.
― Czy wiedział o tym?
― Proszę o doprecyzowanie pytania.
― Czy Wujkowski wiedział, że łormhol jest stabilny, kiedy do niego wlatywał?
― Biorąc poprawkę na ówczesną pozycję jego rakiety, jego odczyt powinien być dokładniejszy, niż tej jednostki. Wlatując, nie ryzykował wiele.
Finisz
Cześć, tu znowu Tosia! Jakaś dobra dusza uratowała nasz spodek i nic nam nie grozi. Musimy tylko trochę poczekać, żeby odlecieć. Minie chwila, zanim burza asteroid osłabnie. Nie sposób nawet opisać, jak się na pokładzie cieszymy, mieliśmy sporo szczęścia! A ja nawet podwójnie, bo nie muszę już nadawać zabawkowym radiem. Mamusia zaprasza mnie do konsolety i podaje mikrofon prawdziwego.
― Halo, to ja! Ze statku „Dom”!
― Dzień dobry ― odpowiada kobiecy głos ze słuchawki.
― Kto tam?
― Sierżant Marsjańska oraz starszy sierżant Tofik. Widzieliśmy zajście. Dobrze się stało, że ta rakieta była w pobliżu. Czy nikomu nic się nie stało?
― Królikotki trochę się boją, to wszystko. Czy…? ― Patrzę kontrolnie na mamusię, tatusia, na Bodzia, Tomusia, Szymka i Celinkę. ― Czy wiadomo kto nas uratował? Kim był pilot?
― Nie ― odpowiada głos. ― Mieliśmy awarię podczas przewijania taśmy komputera, dane personalne, parametry rakiety… Wszystko zostało skasowane z naszej pamięci. Jego tożsamość na zawsze pozostanie tajemnicą.