- Opowiadanie: Hubert_Fryc - Obłęd w kawiarni Południe

Obłęd w kawiarni Południe

Dwa słowa wyjaśnienia. Opowiadanko powstało dawno, dawno temu, kiedy jeszcze teksty na 30-40 tysięcy znaków uważałem za bardzo długie. Uczyłem się wtedy pisać (i dalej się uczę, ale wtedy bylem w pierwszej klasie, tam, gdzie pani pokazuje literki i jak robić brzuszki w “B”, choć po łapach nie bije, bo nie wolno, zakazali) i chciałbym takie juwenilia zaprezentować forumowej braci.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Obłęd w kawiarni Południe

„Nikt nie dowie się o tym

Dokąd idzie, skąd przyszła?

Czyje ciężkie żywoty

Dźwiga na koromysłach…”

 

„W południe”

Kazimierz Grześkowiak

 

 

 

 

1

 

Leżę. Piwnica. Łóżko twarde, szpitalne. Kołdrę podciągam pod brodę, chciałbym zasnąć, ale nie zasypiam. Jest chłodno. Gapię się w szary sufit, sufit się łuszczy, to przez wilgoć.

Leżę i próbuję rozgryzać swoją sytuację. Tylko jak tu rozgryzać, skoro myśli się nie kleją; zamiast tego pojedyncze hasła: „Agnieszka”, „dzieci”, „praca”, no i „zdrowie”, czy raczej „brak zdrowia”, a właściwie: „choroba”. Tak, choroba. Chory jestem.

Dlaczego piwnica? Nie wiem. Może dlatego, że tutaj nie muszę słuchać ani oglądać ludzi – i vice versa. Do mieszkania mógłby przyjść kurier albo komornik, rodzice albo dzieci – a piwnica to mój bunkier. Niech ludzie na powierzchni strzelają gradem spojrzeń, niech ich słowa wybuchają, mnie nic się nie stanie, tu jestem bezpieczny.

Podciągam kołdrę jeszcze wyżej, na głowę.

 

 

2

 

Samemu zostaje się stopniowo, etap po etapie, do tej piwnicy schodzi się krok po kroku, choć w moim przypadku były to susy, o tak, przysięgam, istne skoki.

Najpierw odeszła Agnieszka, wraz z dzieciakami.

– Nie chcę cię znać! – wrzeszczała zapłakana. – Wracaj do swoich dziwek! Jak mogłeś! Zostaw nas w spokoju!

I tak dalej, i w ten deseń. W końcu zabrała chłopców, trzasnęła drzwiami i wyprowadziła się do rodziców. Wtedy widziałem ją po raz ostatni. Nie dociekam, jak dowiedziała się o zdradach. Właściwie rozsądniej byłoby zapytać: jak to możliwe, że dowiedziała się tak późno?

Przecież, do jasnej cholery, wiedziałem, że tak to się skończy, bo podobne historie zawsze mają ten sam finał. Widziałem na filmach, słyszałem od znajomych rozwodników: zdrady prowadzą do rozpadu związku, to odwieczne prawo. Na co więc wyjazdy i rzekome delegacje, a w rzeczywistości kłamstwa, hotele, łóżka i kobiety? Zdradzałem Agę, jedyną miłość w moim podłym życiu. Nie wiem dlaczego, Boże święty, nie mam pojęcia.

I to nie było nic w stylu: głupi, podpity mąż po dwudziestu latach spotyka przyjaciółkę z liceum, spędzają razem noc, a rano zwiewają od siebie, zażenowani, speszeni, nie pożegnawszy się nawet, bo taki wstyd. A jeszcze tego samego dnia mąż trapiony wyrzutami sumienia na kolanach przyznaje się żonie do wszystkiego, nawet dokłada, ubarwia opowieść, na wszelki wypadek, byle się wybielić do cna i byle żaden brud nie pozostał na dnie duszy. Więc błaga o wybaczenie, zapewnia o miłości, o oddaniu, korzy się, kwiaty kupuje, pałace obiecuje, a winę zwala na alkohol, stres, zamroczenie i diabelskie podszepty. I zaraz ponawia przysięgę wierności, rękę kładzie na piersi, bije się w tę pierś; i na Boga, na duszę, na dzieci przysięga, na wszystko, co święte…

Ale w moim przypadku, to nic z tych rzeczy.

To nie był incydent, nie incydenty nawet – ale istna kampania, zakrojona na potężną skalę. Gdzież ja nie zdradziłem żony. Wbij pineskę w dowolne miejsce na mapie Polski – tam też poznałem jakąś pannę i sobie ulżyłem.

No właśnie, ulżyłem? Przecież kocham moją piękną, złotowłosą Agnieszkę.

 

 

3

 

Susy, przysięgam, susy.

 

Wraz z Agą straciłem Tomka i Maćka, wspaniałych chłopców, synów cudownej mamy i puszczalskiego taty. I ta strata była najdotkliwsza, bo ja, główny strateg, nie tylko fiut, ale i mózg kampanii łóżkowych, przewidywałem wprawdzie, jak podboje obcych sypialni mogą odbić się na małżeństwie, ale w prognozach zupełnie pominąłem relacje z synami.

– No a w szkole, co w szkole? – pytałem Maćka i Tomka, zaraz po rozstaniu, zwykle przez telefon, bo już wtedy sporo piłem. – Wszystko w porządku?

– Mhm. – odpowiadali.

– Nie nudzi wam się u dziadków? Macie się z kim pobawić? Ale pamiętam, że w sąsiedztwie są jakieś chłopaki. Gracie razem w piłę?

– Mhm.

– A tęsknicie za mną?

– Mhm.

– Pójdziemy w przyszłym tygodniu do zoo, dobra?

– To fajnie.

– Albo zostaniemy w domu. W przerwie świątecznej, będziemy mieli dużo czasu.

– Mhm.

Czy Agnieszka szczuła dzieci przeciw tacie, który rozwalił rodzinę? Nie, na pewno nie. Ale chłopcy doskonale wiedzieli, kto jest winny. W ten oto sposób bezpowrotnie straciłem status autorytetu, a stałem się facetem, któremu odpowiada się: mhm. Zawiodłem, zawaliłem.

 

Byłem o trzy schody od dna piwnicy.

 

 

4

 

Rodzice, dowiedziawszy się, co się stało, pro forma, przyszli na niedzielny obiadek.

– Synu… – Zaczął tata i zamilkł, jakby sądził, że już odbębnił ojcowskie zadanie. Pewnie matka zdecydowała, żeby przyjść.

– Możesz na nas liczyć – dokończyła za niego, znad talerza pomidorowej. Ojciec tylko przytaknął, skupiony na wyławianiu makaronu.

Ale oboje przyglądali mi się nieufnie, z rezerwą, w oczy patrzyli rzadko, za to między sobą wymieniali ukradkowe spojrzenia, chrząkali znacząco, a gdy już o coś zapytałem, o cokolwiek, byle przerwać siorbanie albo niezręczną ciszę – odpowiadali tonem Maćka i Tomka, niby miło i sympatycznie, ale w gruncie na odpieprz się i sztucznie. Byli mną rozczarowani, zmęczeni.

Czym was zawiodłem? chciałem spytać. Ludzie się rozchodzą, tak bywa. Zrozumcie. Proszę. Nikt nie jest idealny. Też miewaliście kryzysy. Pamiętacie? Ale o nic nie proszę, o nic nie pytam, na pewno już zapomnieli, zupa stygnie i wystygła.

 

Któregoś wieczoru zapukał Kazik.

– Zobacz, co mam – powiedział na powitanie i uniósł zgrzewkę piwa.

Kazik zawsze był szczerym facetem. Co pomyślał, to powiedział, szczególnie mnie, najlepszemu przyjacielowi. Ale tamtego wieczoru zaczął, nie wiedzieć dlaczego, dziwnie ważyć słowa. Zamiast w swoim stylu potrząsnąć mną i wykrzyczeć: głupi palancie, weź się w garść póki możesz, ale nie zrezygnuj, walcz o Agnieszkę! – zamiast tego, zaczął kręcić:

– Na pewno wszystko się ułoży.

Albo:

– Wina zawsze leży pośrodku.

Ale najgorszy był wzrok Kazika. Patrzył na mnie, jakbym mu psa mandoliną ukatrupił. I głos miał obrzydliwie miły, a jednocześnie nieszczery; wypisz wymaluj operator infolinii.

– Pójdę spać – rzuciłem nagle, w połowie drugiego piwa. – Jestem zmęczony, Kazik.

– Okej, zdzwonimy się, Wronek – przystał na propozycję bez marudzenia.

 Minęły tygodnie, nie zadzwonił.

 

Od razu, hurtem, posypało się też w pracy:

– Panie Wrona… – To szef, to do mnie. Ja na dywaniku, wzrok w ziemię, ręce wzdłuż tułowia, prawie na baczność. – Wystawimy panu najlepszą rekomendację.

Znaczy, mówiąc wprost, zostałem zwolniony.

Szef miał głos jak wszyscy: przymilny do zrzygania, takim tonem mówi się do upośledzonych umysłowo, żeby – broń Boże! – nie czuli się urażeni.

Dlaczego mnie wylał? Byłem przedstawicielem handlowym, co się zowie – ekstraklasa, jeżeli chodzi o wciskanie ludziom kitu. Było powszechnie wiadomo, że warto wydać forsę na najgorszą pierdołę, którą polecam. Nie powinienem wylecieć. Może i obniżyłem loty ostatnimi czasy, no bo kłopoty rodzinne i trochę za dużo picia, ale wciąż wybijałem się w firmie ponad przeciętność.

Co z tego, skoro szef wyczuł, wyczuł jak każdy: jak dzieci, jak rodzice, i jak przyjaciel, że już przegrałem i to przegrałem na amen, żadnych dogrywek, żadnych rewanżów czy barażów o utrzymanie w korycie życia. Wypadłem. I się nie pozbieram.

Śmierdziałem, wciąż śmierdzę – i to odór samotności. Skończyłem się dla najbliższych i dla świata. Szef musiał się dostosować intuicyjnie.

Jest gangrena: trzeba ciąć. Dla świata byłem zepsutą kuśką.

Mówię: susami ku samotności i nie przesadzam.

 

I wtedy, dzień po wyrzuceniu z pracy, a było to późną zimą, zaszywszy się w piwnicy, poczułem, że samotność wrosła we mnie, że jest mną. Jak choroba genetyczna. Nie oddzielisz od ciała, nie wytniesz z mózgu, nie wypalisz z ducha. To będzie do śmierci, choćbyś się zakochał za zabój, choćby otoczył cię wianuszek ludzi. Ty nosisz samotność, jesteś nosicielem. Nie wyplenisz.

Próbuj, próbuj.

 

 

5

 

W piwnicy, tu gdzie samotność wypuszcza pędy, jest cicho i ciemno. Gdzieś wysoko, na powierzchni, kapie z rynny, ledwo słyszę przez grube ściany bunkra; monotonny stukot jak chińska tortura. W świecie niedostępnym z poziomu piwnicy topnieje śnieg, świat budzi się do życia.

A ja umieram.

Nic mnie nie dotyczy. Dużo piję, śpię, łykam jakieś prochy. Całe tygodnie na rauszu. wybieram numer Agnieszki, nie wciskam zielonej słuchawki.

 Mam kilka groszy na koncie, które chwilowo pozwalają mi na nieróbstwo. Mam potargane myśli, mam tę swoją samotność, którą serce pompuje do mózgu i roznosi po ciele.

Nikt nie przychodzi w odwiedziny, nikt mnie o nic nie pyta – oprócz Marty, która dobija się przez telefon. Wyciszam pieprzony dzwonek.

– Misiu, martwię się. – Nagrała się na skrzynkę. – Wiem, że miałeś kłopoty. Marka nie ma w weekend. Może wpadłbyś? Martusia zna jedno dobre lekarstwo na chandrę… – mruczy w słuchawkę.

Mrucz, nie chcę cię widzieć, nie chcę, żebyś dowiedziała się, że wlazła we mnie samotność.

 Wystarczy, że wie już student, który pod drzwiami zostawia mi pizzę, i gruby listonosz, który wrzuca listy do skrzynki. Wie nawet kobieta z Orange, która dzwoni z lepszą ofertą. Lepszej już nie będzie, odpowiadam i rozłączam się, gdy słyszę jej drwiący głos.

Wiedzą też postacie z moich snów: to rusałki, boginki o twarzach wygiętych w dziwnych grymasach, kusicielki o długich włosach i wielkich piersiach, których chcę dotknąć, choć się brzydzę.

I tańczą, tańczą na polanie, pod gorejącym słońcem, słońce ziemią kołysze, a kobiety-demony śmieją się i dokazują.

Ten koszmar wraca od miesięcy, jak upiorny komunikat, którego nie rozumiem.

 

 

6

 

Trochę to trwało, ale postanowiłem wziąć się w garść. Ile czasu spędziłem w piwnicy? Dużo, za dużo. Dlatego golę się, kąpię, myję zęby, prasuję koszulę. Dziś nie kupię flaszki. Nie łyknę prochów. Mocne postanowienie poprawy.

 Dzwonie do dzieci:

– Mhm, mhm – to Maciek i Tomek. Jadą na wycieczkę z mamą i z nowym tatą.

– Z wujkiem. To kuzyn mamy – tłumaczy Tomek. Maciek jest starszy i rozumie, że to żaden wujek.

– Aha. Daj mamusię do telefonu. – Słyszę, że Tomek zasłania mikrofon w komórce. I co powiem Agnieszce? Może: dajmy sobie jeszcze jedną szansę? Albo: wróć, będziemy szczęśliwi, właśnie się ogoliłem, od trzynastu godzin nie piję?

– Mama mówi, że teraz nie ma czasu. Oddzwoni później.

Nie oddzwoni, synu, nie oddzwoni.

Biorę dwa głębokie oddechy. Wychodzę z piwnicy stawić światu czoła.

 

Wyszedłem. Uderza we mnie oślepiające słońce, ciężkie miejskie powietrze i warkot samochodów. Kręci mi się w głowie, zamykam oczy, seria głębokich oddechów pozwala zachować równowagę. Trzymam się jakoś. Kupię fajki, coś do jedzenia, mam ochotę na dobrą kolację, koniec z pizzą. No i może jeszcze gazetę, o tak, to w pierwszej kolejności, bo ciekaw jestem, co w sporcie. To ważne – mieć na coś ochotę – bo ostatnie tygodnie spędziłem wypruty ze wszystkich chęci.

Stało się, wylazłem z piwnicy. Ale wcale nie czuję się dobrze. Staram się iść tak, żeby nikt mnie nie widział: idę przygarbiony, butami nie szuram, głowa w ramionach, ręce w kieszeniach. Bo przechodnie patrzą, wiedzą: to on, ten chory, trędowaty. Nie dotykaj go, bo to ten samotny.

Ludzie pełni wiary albo zwykli wariaci – czy istnieje między nimi różnica? – mówią, że można się uleczyć siłą umysłu. Trzeba mocno wierzyć, modlić się, kierować pozytywne myśli w stronę chorego organu. Historia zna przypadki cudownych ozdrowień. Później lekarze zachodzą w głowę, jak to było możliwe bez amputacji i chemioterapii. Ano było, bo taka jest siła umysłu.

Zastanawiam się, czy sam nie dałbym rady ozdrowić się myślą, tak jak pewien stary świr w Indiach, który leżał na gwoździach i nie jadł przez pół roku. Ponoć dzięki temu wyszedł z białaczki, Parkinsona, hemoroidów i klaustrofobii. Ale nie – dochodzę do wniosku, gdy zmierzam ku kioskowi, wpatrując się w stare elewacje – to niemożliwe. Bo w każdej wiązce moich myśli jest choroba. Gdybym chciał się uleczyć, tylko podjudzałbym to świństwo, któremu na imię samotność.

– Poproszę Przegląd Sportowy.

– Dwa sześćdziesiąt.

Nawet kioskarka przygląda się z ukosa, pieniądze przyjmuje asekurancko, byle nie było kontaktu fizycznego, byle dłoń z drobniakami nie musnęła dłoni z gazetą: niech to będzie transakcja sterylna, bo chorych lepiej unikać, o tak, lepiej, żeby chorzy siedzieli w piwnicach.  

 

 

7

 

Otwiera drzwi i łapie mnie za koszulę, przyciąga. Całuje, raczej wpija się w usta, ręką majstruje przy rozporku, jak nimfomanka, jakby ostatnią dekadę przeżyła w celibacie. A ona po prostu to lubi i ja to lubiłem. Ale teraz stoję jak posąg i nie wiem, co robić. Wreszcie przełamuję się i oddaję pocałunki; a właściwie próbuję, ale nie potrafię się wczuć. Uwalniam się z erotycznego klinczu, padam na kanapę, przez chwilę zawieszam wzrok na włączonym, ściszonym telewizorze.

– Co z tobą? Nie podobam ci się? – pyta i obraca się dookoła, prezentując wszystko, co ma najlepszego, modelka na wybiegu.

A ma na sobie tylko stanik i stringi. Jest produktem fitnessu i dietetycznej coli; rysy twarzy jak spod dłuta Michała Anioła, nosek lekko perkaty, usta pełne, a głosik wzorowej studentki. Cała jest jak z reklamy, niby wyprofilowana pod moje gusta.

Ale teraz nie potrafię zaangażować się w Martę. Jest weekend i Marek wyjechał. Chciałem wyjść z domu, ale to chyba nie był najlepszy pomysł. Miałem nadzieję, że w ten sposób choć na chwilę zwalczę chorobę. Gówno.

– To nie to – mówię.

– Więc? – Zakłada szlafrok. Wyciąga papierosy. Od razu widzi, że coś ze mną nie tak.

– Nie wiem.

Gdyby wiedziała, że jestem chory, zadzwoniłaby po innego kolegę, to jasne, kobiety takie jak ona, nieco zblazowane panie prezes banków czy inne bizneswoman, mają wielu kolegów, a każdy chętny i skory. Inaczej wyjazd Marka pójdzie na marne. Słyszę w jej głosie rozczarowanie i wzdrygam się.

– Chcesz porozmawiać? – pyta, zawiedziona. Zapala papierosa.

– Nie.

Jesteśmy kochankami, dużo się pieprzymy, mało rozmawiamy. Zaspokajamy chucie. Gdybym miał teraz gadać z Martą, zwierzać się, opowiadać o obawach, o strachu – czułbym się głupio. I ona czułaby się głupio, w tym swoim szlafroku w kolorze łososiowym, pod którym jest nagie ciało, które pragnie mojego ciała, a nie mnie.

– Zostaniesz na noc? – to pyta jej ciało.

– Niczego nie obiecuję – odpowiadam ja. – Nie chcę cię rozczarować.

– W porządku – mówi jej rozczarowane ciało.

I mimo wszystko zostaję, mimo wszystko dużo gadam: o Agnieszce, o pracy, no i że się trochę posypałem. Nie wspominam o chorobie, to byłaby przesada. Na koniec okłamuję Martę, jej ciało i siebie, że wreszcie wezmę się do życia. Poszukam pracy, bo jestem fachowcem, mam dobre kwalifikacje, studia, języki, doświadczenie, ogoloną mordę, umyte zęby, wyprasowaną koszulę i nie jestem na nic chory.

Ale przecież jestem.

Marta wysłuchuje, kiwa głową. Dziękuję niebiosom, że nic nie mówi. Leżymy przy sobie, nie mam już nic do powiedzenia. Patrzę w jej ciemne oczy, palcami wodzę po smukłym ciele, wykuwanym na fitnessie, pojonym dietetycznymi colami. Wygadałem się, ale gadanie nie oczyściło. Chorzy ludzie chodzą na spotkania, opowiadają o dolegliwościach i uzależnieniach, wspierają się, wygadują bzdury, wyżymają hektolitry szczerości – i po co?

Rozmowy tak rzadko oczyszczają. Może gdybym mógł się zwierzyć Agnieszce…

– Dotknij mnie, Wrona – szepcze tymczasem ciało Marty.

Dotykam. Chcę być uczciwy. Wysłuchała mnie, choć nie miała ochoty. Dam jej w zamian to, czego oczekuje, choć nie mam ochoty.

– Tylko nic nie mów – stawiam warunek.

 

 

8

 

Wciąż próbuję się przełamać.

Snuję się po parku, wzrok wbity w chodnik, nie łowię niczyich spojrzeń. Jest ciepło, siadam na ławce. Pary przemykają po alejkach, trzymając się za ręce. To są zdrowi ludzie. Mają przed sobą całe życie. Mnie zabija choroba.

Muszę znaleźć pracę. Zapożyczyłem się u Marty. Właściwie mam wrażenie, że wykupiła karnet na moje usługi. Raz na tydzień, czasami częściej, jeżeli Marek wyjeżdża na dłużej, wpadam do niej, zaspokajam ją i wychodzę.

 Sprzedałem też samochód. Wczoraj byłem u chłopaków – już autobusem. Ale nie widziałem się z Agą. Ponoć pojechała do „kuzyna”.

– Kiedy do mnie przyjedziecie? – zapytałem synów.

– Musimy chodzić do szkoły – wymijająco odpowiedział Maciek. Nie chcą mnie, nie potrzebują.

A teraz siedzę – park, ławka – nie łowiąc niczyich spojrzeń, na nosie ciemne okulary.

Obok siada mężczyzna w średnim wieku. Gładzi się wierzchem dłoni po wysokim czole. Wyciąga z kieszeni bloczek recept i długopis. Kątem oka widzę, że coś bazgroli, wyrywa karteczkę z bloczku i podaje bez słowa, a ja bez słowa przyjmuję, zaskoczony niespodziewanym obrotem spraw. Muszę mieć naprawdę głupi wyraz twarzy. Lekarz uśmiecha się, puszcza do mnie oko, jakbyśmy mieli wspólny sekret i odchodzi, by za chwilę zginąć w tłumie ludzi. Wariat.

Na karteluszku – numer telefonu. Mnę świstek i wyrzucam do kosza. Boże, co za świr.

Myślę o Marcie. Mamy się spotkać wieczorem. Spodobało jej się gadanie, spostrzegła, że ciała od chuci potrafią też artykułować słowa. To prawdziwy przełom w romansie.

 

Siedzę na kanapie, naprzeciwko włączonego telewizora z wyciszonym dźwiękiem. Marta leży, wodzę palcami po jej włosach i małżowinie ucha, tak pięknie ulepionej.

Marta płacze, że ma dosyć Marka i że związki w ogóle są do dupy. Zdążyła się już upić winem, pieprzy od rzeczy, a ja przeklinam się w duchu, że pozwoliłem wkraść się pomiędzy nas rozmowie. Jakbym nie miał swoich problemów, jakbym właśnie nie umierał. Co mnie obchodzi cudzy związek?

A może, myślę, przeskakując wzrokiem z telewizora na zapłakaną twarz podpitej pani wiceprezes banku, a może samotność jest jak wirus? Co, jeżeli zaraziłem Martę? Co, jeżeli zdążyłem zarazić Agnieszkę albo dzieci? Boże, to już paranoja.

– Słuchasz mnie? – pytają czerwone usta Marty, doskonałe, jak z reklam szminek.

Serce uderza jak zwariowane. Zaraziłem. Zarażam.

– Oczywiście – odpowiadam, starając się utrzymać głos na wodzy.

– Pocałuj mnie.

Tak, zaraziłem, to bardziej niż pewne. Nie irytuje mnie głos Marty, Marta nie jest rozczarowana, ba, Marta wie, że jestem samotny, może nawet przeczuwa, że umrę, ale nie brzydzi się, nie obawia, nie patrzy na mnie krzywo. A to dlatego, że sama jest już chora.

Wspólnota zarażonych.

 

 

9

 

Sen, sen powraca, jak koszmar z dzieciństwa. Ostatnio jest intensywny, wyraźny jak film, ale bardziej niż film, bo czuję zapach skoszonej trawy i ciepły, upalny wiatr, który dmucha mi w twarz.

Nade mną – słońce, przede mną – łąka, za mną – ugory, wokół – lato. Chmury z nieba wytarło, jest bardzo ciepło, pocę się.

Niby wiem, że śnię, ale co z tego, niech to będzie sen albo jawa, albo coś pomiędzy – wszystko jedno; skoro słońce, słońce jest tak prawdziwe, tak gorące…

Za każdym razem to samo: południe, a na łące pojawiają się nagie kobiety. To demony, to boginki albo inne topielice – powinienem kupić bestiariusz albo poszukać w Internecie.

Ale teraz jest sen, żadne książki, wszystko zgodne z logiką snu.

Włosy boginek w nieładzie, bose stopy roztańczone, pełne piersi falujące. Tańczą, choć jest cicho, śmieją się, choć nie poruszają ustami. Wtem pojawia się kolejna kobieta, ważniejsza od pozostałych i to jest coś nowego, nowy motyw w schemacie snu.

Sunie ku mnie jak duch, nie uśmiecha się. Jest ogromna, o dwie głowy wyższa od pozostałych; jej piersi jak arbuzy, jak dynie i gdy podpływa blisko, na odległość ręki, tylko te piersi mam przed oczami.

– To ja – mówi. – Poznajesz?

Budzę się oszołomiony.

 

 

10

 

Paranoi ciąg dalszy.

Przyszło mi do głowy, że skoro jestem chory, być może wyjdzie coś na morfologii. Nie wiem, co sobie myślałem. Że będę miał przekroczoną normę samotności we krwi? Że samotność kryje się w limfocytach albo granulocytach? Ale potrzebowałem potwierdzenia: zobaczcie, ludzie, mam papiery na samotność. Nie moja wina, że rozstałem się z żoną, że wyleciałem z pracy, i że nawet kioskarka traktuje mnie jak trędowatego; nie moja wina, że śnią mi się cycate maszkary.

Chciałem się usprawiedliwić przed światem, tak jak słaby uczeń usprawiedliwia się polonistce, że cierpi na dysortografię, dlatego jedynka z dyktanda to nie jego wina.

Nazajutrz były wyniki. Oczywiście, wszystko w porządku. No po prostu wzór. Dla pewności oddałem mocz i kał, odwiedziłem neurologa, endokrynologa, porobiłem prześwietlenia. Nic, absolutnie nic nie wykryto.

 

Jest wieczór, dzwoni Marta. Dziwne, bo dzisiaj wtorek.

– Rozwodzimy się – szlocha.

– Co?

– Powiedziałam Markowi, żeby wracał do swoich panienek. Rozwodzimy się.

Oczywiście. Zaraziłem Martę. Chcę się rozłączyć.

– Jesteś? – pyta pociągając nosem.

– Jestem.

– Wpadniesz dzisiaj?

 

Jadę nocnym autobusem do perfekcyjnego ciała kochanki i zastanawiam się, czy tak powinno wyglądać życie.

Mam trzydzieści cztery lata. Młody jestem, czy już stary? Nie wiem. Patrzę na swoje odbicie w szybie. Chciałbym się nie znać. Boże – znów ta myśl, obłąkańcza, nierealna – a co jeżeli zaraziłem Agnieszkę i chłopców? Wiem, że to brzmi bzdurnie, ale…

Próbuję zająć myśli pierdołami. Przede mną siedzi starsza kobieta, prawie stykamy się kolanami. Skąd wraca? Od córki, od wnuków? Co jakiś czas rzuca mi ukradkowe spojrzenia. Wie, oczywiście, że wie o mojej chorobie, tak jak wszyscy.

– Panie. – Ktoś pociąga mnie za rękaw. To żul, od którego wali wódą i brudem. Przed chwilą siedział na pojedynczym siedzeniu, odgrodzony od pozostałych pasażerów buforem smrodu. – Ej, kierowniku.

– Nie mam forsy, człowieku.

Ale nie o forsę chodzi.

– Weź pan zadzwoń, szefie – mówi i rzuca mi na kolana kartkę z numerem telefonu.

Autobus staje, menel wychodzi. W ostatniej chwili wyskakuję za nim.

– Proszę pana! – Łapię brudasa za podarty kołnierz płaszcza.

– Zadzwoń – odzywa się. Twarz ma przeoraną zmarszczkami. To prawdziwy żul, nie żaden podstawiony aktor. Zatem może: podstawiony żul? Ktoś sobie robi ze mnie jaja? Najpierw lekarz, a teraz…

– Dlaczego nie wyjaśnisz, o co chodzi?! – wrzeszczę.

– Bo to twoje życie, palancie! – Wybucha, jakby jego fizjonomia i status społeczny nie świadczyły o tym, że o radzeniu sobie w życiu ma raczej marne pojęcie. – Więc, kurwa, dzwoń!

Przyciągam świrów czy jak? To jakaś nowa akcja miejska? Happening? Byli koledzy ze studiów robią sobie jaja?

Mnę kartkę i wyrzucam do kosza przy wiacie. Odprowadzam pijaka wzrokiem.

 

Kładzie głowę na torsie, łaskocze mnie włosami, co za cudowne włosy.

– Chyba jestem chora.

O Boże, czyli już wie. Znam to uczucie.

– Chora? – pytam. – Na co?

– To głupie… Po prostu dziwnie się czuje. Jakby… jakby nagle wszyscy byli obcy. Mam wrażenie, że naigrywają się ze mnie. Rozumiesz? Wszyscy są tacy nieszczerzy…

– Pewnie jesteś przemęczona – rzucam uniwersalne wytłumaczenie.

– Nie, mam wrażenie, że ludzie mnie lekceważą. Nawet podwładni, szeregowi pracownicy. Niby zachowują się jak zwykle, ale… Boże, no nie wiem. Nigdy czegoś podobnego nie czułam. – Pani wiceprezes banku śmieje się gorzko.

– To chyba z nimi coś nie tak, prawda? – Proszę, jak bardzo potrafię być racjonalny, gdy nie chodzi o mnie.

Marta milknie, zamyka oczy. Chyba zasypia.

– Czułeś się kiedyś samotny? – odzywa się nagle. – Tak bardzo samotny, że wiesz, że już nikt nigdy nie będzie ci bliski? Że nigdy się nie zakochasz, a nawet jeżeli, to i tak pozostaniesz sam? Że nawet wśród najbliższych będziesz czuł się obco?

– To wszystko przez Marka, na pewno – brzmię przekonująco. – Wiem, co czujesz, bo przecież straciłem Agę.

– Nie, Wrona. Rozstanie z Markiem to raczej skutek. Nie śmiej się, to irracjonalne, wiem. Żadnych poważnych objawów, ale czuję chorobę. Jak łamanie w kościach przed grypą, rozumiesz? To jest we mnie.

 

Marta ma ciepły oddech. Zmyła makijaż. Jest piękna.

Przyglądam się jej profilowi w półmroku, a w głowie obracam pewną myśl. Jestem chory, ponad wszelką wątpliwość. Niech mnie nie zwiodą głupie wyniki badań, odpowiednia temperatura, właściwy stolec, opinia lekarza.

Czy samotność zrodziła się we mnie, a teraz skacze po ludziach? Dotykam ciebie i jesteś chory? A może przez kontakt płciowy? To wyjaśniałoby zarażenie Marty. Kto wie, może wystarczy spojrzenie? Albo dłuższe obcowanie? Stoję w kolejce po fajki i już, kioskarka łapie wirusa? Otrę się o ciebie na ulicy i wystarczy? Berek, pójdź zarażać innych?

A może złapałem samotność od kogoś? Przez ostatnie kilka lat stykałem się z tyloma ludźmi, jadałem i budziłem się w tylu miejscach, spałem z tyloma kobietami…

– …coś dziwnego – głos Marty dochodzi jakby zza ściany.

– Co mówiłaś? – Wyrywam się z odrętwienia. Jest dobrze po północy.

– Że przydarzyło mi się dzisiaj coś dziwnego, teraz sobie przypomniałam. Wyszłam z banku na papierosa. Podszedł do mnie chłopiec w okularkach i kaszkiecie, i dał mi kartkę z numerem telefonu.

– Kto to był?

– Nie wiem, dziecko jakieś, chłopczyk. Wyglądał, jak jakiś Antek z przedwojnia. Powiedział tylko: „Przekaż to swojemu chłoptasiowi”. Dokładnie tak się wyraził.

– Masz tę kartkę?

– Nie żartuj. Po co, na pamiątkę?

Wstaję z łóżka i się ubieram.

– Będę leciał – mówię do Marty.

– Tak nagle?

– Tak nagle. Myślę, że niedługo i tak nie będziesz mnie potrzebować. Ani mnie, ani nikogo innego.

– Co to znaczy? – pyta podejrzliwie. – Czy ty… czy ty wiesz coś o tym, jak się czuję? Bo mam wrażenie, że ta choroba…

– Jaka choroba? – wciąż udaję zdziwionego. Nie mam ochoty na pytania, ani czasu na tłumaczenia.

– Nieważne – kończy i odwraca się plecami.

 

Świat śpi.

Biegnę, co sił w nogach, gnany ciekawością i strachem. Po dwustu metrach jestem zdyszany, ale nie przestaję biec. Naprawdę, nie mam zamiaru czekać na autobus.

Jest ciepło, ulice są puste. Posmak krwi w ustach, to wszystko co czuję. Krew smakuje jak najlepszy trunek – ta krew, która zwodniczo daje dobre wyniki badań.

Dobiegam do wiaty. Łapię oddechy.

Sięgam do kosza przy przystanku, na którym wysiadłem za żulem i wyławiam śmieci na chybił trafił. Puszki, paczki po fajkach, stare bilety, poranna gazeta, zużyte chusteczki, woreczki śniadaniowe… Jest i zmięty świstek z numerem telefonu.

Muszę sprawdzić, o co chodzi.

Zamiast standardowego dźwięku oczekiwania, słyszę zawodzenie smutnego Bobby’ego Vintona:

Lonely, I’m Mr. Lonely

I have nobody for my own

I am so lonely, I’m Mr. Lonely

Wish I had so…

Ktoś wreszcie odbiera.

– Halo? – mówię niepewnie.

– Spotkajmy się jutro w kawiarni Południe.

– Co? Kto mówi?

– Wiesz, gdzie to jest?

– Wiem, ale…

– Przyjdę, jak będziesz. – I rozłącza się.

Próbuję zadzwonić ponownie. Nie ma takiego numeru. A to dobre.

 

11

 

Kawiarnia Południe, na zegarze szesnasta, osiem po. Siedzę przy stoliku. Kupiłem gazetę, bo nie wiedziałem, jak długo będę czekał i czy w ogóle ktoś się zjawi. Kelnerka przynosi filiżankę czarnej.

Życie, które od pewnego czasu wiodę, już dawno przekroczyło granice normalności. Czuję się jak w filmie Lyncha, brakuje tylko, żeby gość, z którym się umówiłem, okazał się być mną samym, tak, tylko tego brakuje. I może jeszcze niech czas zacznie płynąć wstecz, to będzie radocha.

Drzwi się otwierają. Mężczyzna od razu mnie zauważa, siada naprzeciwko, gestem odsyła kelnerkę.

– Nie wiesz, co się dzieje, prawda? – odzywa się, ściągając kapelusz.

Gość jest łysy, nos ma orli, wzrok lisi, kark jak tur, a ryj usmolony czarnym zarostem. Głos posępny, niski – to z nim gadałem przez telefon, bezsprzecznie. Cały jest jakiś zwierzęcy, jak bóstwo ze starożytnego Egiptu.

– Nie wiem.

– Nie domyślasz się.

– Zdaje mi się, że jestem chory.

– Oczywiście. Bo jesteś chory.

Czuję dziwny rodzaj ulgi; co jest surrealne, bo jakże to, przed chwilą zadręczałem się chorobą, tym, że tętni w żyłach, wsącza się do mózgu i dalej, dalej hula po organizmie – a teraz? A teraz, Boże, dziękuję, że to choroba, bo to znaczy, że nie zwariowałem.

– Ta historia nie skończy się dobrze – odzywa się Łysy. Nie ma ani jednego włosa na głowie, jakby raptem przed chwilą ogolił łeb brzytwą. Stąd niech będzie „Łysy”, wszak nie raczył się nawet przedstawić.

– Nie? – pytam.

– Nie ma szans.

– Kim ty w ogóle jesteś?

– Twoim przyjacielem.

– Ja nie mam przyjaciół.

– Rzeczywiście. Zatem jestem kimś, kto nie jest przyjacielem, ale – zmiarkuj sobie – nie jest też nieprzyjacielem. W twojej sytuacji to nie byle co.

– Dobra gadka. Przejdziemy do konkretów?

– To znaczy?

– O co tu, chodzi?! – podnoszę głos. – Karteczki, telefoniki, granie na czekanie… Naprawdę myślisz, że coś mnie jeszcze zaskoczy?

– Słuszna uwaga. Cieszę się, że o tym wspominasz. Bo widzisz, ja cię tylko przygotowywałem.

– A, przygotowywałeś.

– Właśnie to powiedziałem.

– A do czego, jeżeli można wiedzieć?

– Do zadania.

– A, do zadania. – Dobra. Żarty się kończą. Zaraz wychodzę, jak Boga kocham!

– Owszem. Widzisz, do pewnych spraw trzeba człowieka przygotować. Wiem, co mówię, znam to z autopsji. Doskonale zdaję sobie sprawę, że teraz uwierzysz w każde moje słowo, przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze: nic cię już nie zdziwi. Przyjąłbyś ze spokojem, gdyby ta lala zza lady wskoczyła na nasz stolik, zdjęła stringi i urżnęła kupę, o tu, na środeczku. Po drugie: będziesz mi wierzył, bo nie masz innego wyjścia.

Łysy przysłania usta dłonią, obrzydliwie kaszle, jakby miał wypluć płuca.

– Spójrz na to z tej strony: spotykamy się dwa miesiące temu i mówię: „Wiem, że jesteś chory na samotność. Pewnie łamiesz sobie głowę, jak to w ciebie wlazło, a może boisz się, że zaraziłeś tę swoją Agunie? Nic z tych rzeczy, mój naiwny przyjacielu. Bo prawda jest taka, że to ona zaraziła ciebie.” Wtedy dałbyś mi kopa i tyle byśmy pogadali, nieprawdaż?

– Co powiedziałeś?

– Ale kiedy?

– Przed chwilą, na miłość Boską!

– Nieprawdaż?

– Przecież wiesz, sukinsynu, że nie o to chodzi!

– Wiem. Tak, to Agnieszka cię zaraziła. Zresztą zupełnie umyślnie.

Łysy w jednym ma rację. Kiedyś na wejściu dostałby kopa.

– A mógłbyś rzeczowo, bez żadnych wygibasów, bez zgrywania się, wyjaśnić wszystko od początku?

– Prosto z mostu?

– No, wypadałoby…

– Twoja żona to demon. Żyje, bo ja wiem, od setek lat. Może od zawsze. Pozornie się rodzi i pozornie umiera. Trochę zmienia fizjonomię. Jesteś ofiarą, sympatyczny kolego.

– Bzdury – parskam, ale teatralnie, byle parsknąć i trzymać fason, bo przecież nie wiem: wierzę czy nie wierzę Łysemu. Chwilowo zawieszam sądy. – W ogóle kim ty jesteś, żeby gadać takie niemożliwe dyrdymały?

– Dyrdymały z zasady są niemożliwe. Ale to nie dyrdymały, tylko cholernie niewygodna i bolesna prawda.

Boże, nie wiem, co myśleć, co myśleć, co…?

– Wypij sobie kawkę – kontynuuje gość – bo zimna niedobra. Odetchnij spokojnie, spróbuj się rozluźnić. Prawda będzie docierać powoli, ale dotrze. Przypomnij sobie całe życie z Agnieszką. Począwszy od pierwszego spotkania, przez pierwsze kolacje, pierwsze dotyki i szepty, przez wspólne wakacje, plany, aż po ślub, po życie pod jednym dachem… Nigdy nic nie wydało ci się podejrzane? Przypomnij sobie sny, sny o rusałkach, jak tańczą pod pełnym słońcem, a ich nabrzmiałe piersi kolebią się w rytm bezdźwięcznej muzyki. Przypomnij to sobie. Zastanów się, dlaczego tak pociągały cię inne kobiety. Akurat ciebie. Przecież nie miałeś powodu zdradzać, przecież kochałeś żonę na zabój, tak, na zabój i jeszcze mocniej. A jednak – jednak uciekałeś od niej, byle do innych, byle do zdrowych ramion zwyczajnych kobiet. Nie oszukujmy się, żaden z ciebie amant. Pomyśl, Wrona, pomyśl, jak podupadałeś: moralnie, psychicznie, na zdrowiu. Każdy rok życia z Agnieszką jak piękny sen – każdy rok życia z Agnieszką jak koszmar, aż wreszcie, gdy wypiła z ciebie wszystko, co miałeś najcenniejsze: dobre serce, sprawny rozum, uczucia, chęci, siły – odchodzi, zostawia cię zranionego i chorego.

Nie patrzę na Łysego, ale na czarną kawę i wydaje mi się, że wpadam w nią, tonę w tej wydzielinie mątwy, wciągany przez wir, który pozostawiła łyżeczka; a jednocześnie zachłystuję się słowami, które od zawsze były blisko, krążyły gdzieś nieuchwytne, niesłyszalne, ale wyczuwalne.

– Skąd to wszystko wiesz? – odzywam się, gdy kawa znowu jest po prostu kawą.

– Cóż, sam przez to przeszedłem. Agnieszka – coś, co nazywasz Agnieszką – kiedyś była moją żoną.

 

Zgodziłem się iść z Łysym na spacer. Zresztą teraz już chyba nie ma odwrotu.

– Ściany mają uszy – stwierdza z powagą. – Widziałeś, kelnerka gapiła się na nas, jak na wariatów. Chodź, coś ci pokażę.

Idziemy, idziemy przez miasto. Wieczór jest parny. Milczę, próbując ułożyć sobie w głowie wszystko – albo chociaż cokolwiek.

– Więc… – przełykam ślinę. – Jestem chory na samotność?

– To coś więcej – mówi Łysy. – Wiesz, jak długo szukałem Agnieszki? Siedemdziesiąt pięć lat.

Nie wierzę mu. Wierzę mu. Zawieszam sądy.

– Siedemdziesiąt pięć lat i dwa miesiące – poprawia się. – Znaczy dla mnie to nie jest Agnieszka, tylko Leokadia. Wtedy, w międzywojniu, było inaczej. Wtedy nie było pantoflarzy. No, z drobnymi wyjątkami. Ale z zasady mężczyzna to był mężczyzna. Dziś kobieta bierze faceta pod but i nikt się temu nie dziwi. To raj dla Leokadii… Czy Agnieszki, jak wolisz.

Nie przerywam Łysemu, niech mówi.

– Był marzec, rok tysiąc dziewięćset trzydziesty siódmy. Zaczęły się straszne roztopy, Wisła wylała z brzegów, ludzie potracili domostwa. Akurat przebywałem w stolicy, z bliska śledząc otwarcie rozgłośni radiowej Warszawa II. Kilka dni później wróciłem do domu. I właśnie wtedy, na początku marca, rozsypało mi się życie. Tak, jak teraz tobie. Bez żadnego wyraźnego powodu, zmiarkuj sobie. Leokadia pod byle pretekstem odeszła i zostawiła mnie samego i upokorzonego. Zwróciła przeciw mnie rodzinę i przyjaciół. Byłem redaktorem w miejscowym kurierze, celowałem w stanowisko naczelnego. Ale coś pieprznęło… Zacząłem pisać beznadziejne artykuły, koledzy z redakcji przestali się odzywać. Wreszcie mnie zwolniono, wywalono. Byłem dobrym dziennikarzem, starałem się o posadę tu i tam. Bezskutecznie. Zdruzgotany, przeprowadziłem się na wieś, chciałem rozpocząć nowe życie, a przynajmniej uciec od dotychczasowego. Ale nic się nie układało. Nie miałem pracy, a czego się nie chwyciłem, wszystko partaczyłem. Ludzie we wsi traktowali mnie jak Endek Żyda, choć przecież nie mieli powodu. Ale to siedziało we mnie. Byłem pariasem. Przez rok mieszkałem, gdzie popadło, robiłem, co popadło, żarłem ze śmietników i kradłem. Zostałem grandziarzem, parałem się doliniarstwem. Bieda była sakramencka. Przyszedł tysiąc dziewięćset trzydziesty ósmy, ledwo przeżyłem zimę, i wtedy spotkałem Aleksandra.

Właśnie minęliśmy przystanek, na którym wysiadłem za pijakiem. Łysy mówi dalej.

– Myślałem, że to wariat. Ale miał pieniądze i nie brzydził się mną, jak inni. Przygarnął mnie, traktował jak syna, nic to, że wyglądał na mojego równolatka; tylko oczy miał stare i zmęczone. Aleksander opowiadał o dziwnych rzeczach. Twierdził, że urodził się w Petersburgu w roku wybuchu powstania dekabrystów – w tysiąc osiemset dwudziestym piątym, czyli że ma raptem sto trzynaście lat. Na tym nie koniec. Prawdziwy szok przeżyłem, gdy pewnego wieczora, uprzednio zrobiwszy ze mną litr czystej, wyznał bełkotliwie, że zna moją żonę i że zostawiła go w tysiąc osiemset pięćdziesiątym dziewiątym. Najciekawsze było to, jak wiele wiedział o Leokadii. Choć dla niego to była Emilia. Wówczas, w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym, Aleksandrowi stuknął siedemdziesiąty dziewiąty rok poszukiwań, ale znalazł ją, tę swoją Emilię, tę moją Leokadię – tak jak ja znalazłem teraz twoją Agnieszkę.

Wszystko, o czym mówi Łysy, zaczyna się układać w całość. Puzzle pasują do siebie, ukazując bardzo niepokojący obraz. Boże, dokąd to zmierza? Nie wiem czy chcę słuchać dalej, ale przecież słucham.

– Zastanawiam się, jak długo to trwa. Setki lat czy dłużej? Mamy pecha, Wrona. Ty, ja i mężczyźni przed nami. Trafiliśmy na złą kobietę.

Nie wierzę Łysemu. Wierzę Łysemu.

– Więc – pytam – kim do cholery jest Agnieszka?

– Sukubem? Południcą? Zwał jak chciał. Nasza ukochana pędzi przez epoki, żywi się nami – i byle dalej, dalej, po wieczność. Teraz przyszła kolej na ciebie.

– Co mam zrobić? W kawiarni mówiłeś o zadaniu. Jak ci się udało uwolnić od samotności? Jak udało się Aleksandrowi i waszym… naszym poprzednikom?

– Dwie sprawy. Po pierwsze, mnie się jeszcze nie udało. Po drugie, to nie tylko samotność. Mówiłem ci, to coś więcej. Agnieszka wyżarła z ciebie wszystko, także rozum. Postradałeś zmysły.

– Co?

– Wiesz, co to jest? – Stajemy przed rozwalającym się budynkiem.

– Jakaś rudera. – Wzruszam ramionami.

– Aha. Byłeś tu kiedyś?

Coś mi świta. Niby wiem, gdzie jesteśmy. Obrzeża miasta, tak, bywałem tutaj. Ale ten budynek… ruina. To stary blok kilkurodzinny, okna powybijane, drzwi wyłamane, spękana elewacja przyozdobiona idiotycznym grafitti, ktoś tam chuje, ktoś tam pany, na podwórku prawdziwy śmietnik, brakuje tylko ćpunów rozłożonych na podwórku – dzieciom można by opowiadać, że w tym budynku straszy.

– Nie – odpowiadam. – Nie wiem.

– Tu jest mieszkanie Marty, czyż nie?

Nie wierzę Łysemu. Wierzę Łysemu. Ale dom Marty przecież… wygląda inaczej. Chociaż, rzeczywiście, powinien stać właśnie tutaj…

– Nie ma Marty. Spójrz tylko. Kiedy ostatnio ktoś tu mieszkał? Trzydzieści lat temu? Podglądałem cię. Leżałeś na kartonie, o tam, na pierwszym piętrze, gadałeś do siebie, szeptałeś, jak kochance do ucha, potrafiłeś tak całą noc, co kilka dni… Jesteś chory, Wrona. Zrozum, tak działa twoja żona.

– Ale ja… znam Martę. Zostawił ją mąż, bo ją zaraziłem.

– Nieprawda.

– A pieniądze? Przecież pożyczyła mi pieniądze!

– Mówisz o tych za sprzedany samochód?

Boże, chcę wrócić do piwnicy, chcę się położyć i przykryć kołdrą po brodę, chcę…

– A teraz – mówi Łysy – teraz zadanie.

 

 

12

 

Noc. Duchota nie przechodzi, wzmaga się nawet, czekam na burzę. Myślę o burzy, bo to lepsze, niż myślenie o problemach, o dzieciach, o Agnieszce i demonach.

Gdzie podział się Łysy? Nie ma Łysego. Nigdy nie było? Nie wiem. Macam się w okolicach pasa, przy kieszeni. Zimny kształt. To prezent, to część zadania. Czyli Łysy istnieje, istniał, nie śniło mi się.

Jakby się dobrze przyjrzeć, widać, co wiozę. A może i nie widać, ale mało to dociekliwych ludzi? Przewrażliwionych albo bystrych, spostrzegawczych? Zresztą Łysy przestrzegał: ściany mają uszy, to mogą mieć i oczy. Ale tu nie ma ścian. Co za brednie. Skup się, Wrona! Na wszelki wypadek siedzę bokiem do kierunku jazdy, odwrócony w stronę ciemności za oknem. Ale nikt mi się nie przygląda, nikt nie taksuje. Nocny autobus prawie pusty. Ktoś kima dwa siedzenia za mną, przede mną dresy słuchają rapu z głośniczka komórki. Kierowca ziewa, znużony życiem i ciągłą jazdą po tych samych arteriach. Nikt nie zaszczyca mnie spojrzeniem i bardzo dobrze.

Co mówił Łysy?

– Dasz sobie radę z wychowywaniem dzieciaków? Będziesz musiał wziąć się w garść. Weźmiesz, Wrona, powiedz, weźmiesz?

– Tak.

– Bo wiesz, jak to wyglądało w moim przypadku, w trzydziestym ósmym roku? Nawiedził mnie Aleksander, ten gość z Petersburga, poprzedni mąż naszej – tfu! – ukochanej. Powiedział, że mam do wykonania zadanie. Wcisnął mi nagana za pas i rzekł: idź, zrób, co masz zrobić. Zapytałem: po co, czy to mnie uwolni? Odpowiedział: nie, to uwolni mnie, a ty będziesz musiał przejść swoją gehennę – tak powiedział. Rozumiesz, Wrona?

– Tak.

– Nie łudź się, nie będzie łatwo. Zabijesz ją, swoją żonę, moją żonę, żonę Aleksandra, zabijesz tę swoją Agnieszkę, czy jak ją nazywasz, ale zabijesz pozornie. Ona odrodzi się gdzieś indziej, w innych czasach, stanie u boku kolejnego pechowca. Będziesz go szukał, bo to cykl, to się powtarza, jak pory roku, jak okresy siewów i zbiorów. Znajdziesz, dopniesz swego, gdy ów pechowiec stanie na granicy wytrzymałości psychicznych. Dasz mu zadanie, tak jak ja daję tobie. Wtedy będziesz wolny. Rozumiesz, Wrona, czy mam powtórzyć? Musisz być silny. Nie daj się zwieść. Dasz radę, powiedz, wytrzymasz?

– Tak.

Przemknęło mi przez myśl, że przecież mnie zamkną, dostanę dożywocie albo dwadzieścia pięć lat, bo w afekcie, bo niepoczytalny, ale dzieciaki zostaną same. Łysy chce uwolnić siebie, nie dba o Maćka i Tomka.

– Nie zadręczaj się zanadto – natychmiast mnie uspokaja, jakby czytał w myślach. – Dobrze?

– Tak.

– Pójdzie ci szybciej, bo takie są czasy. Internet, komórki, informacja obiega świat z prędkością światła. Nikt dziś nie jest anonimowy. Dlatego odnalezienie Agnieszki nie zajmie ci prawie osiemdziesięciu lat, jak Aleksandrowi, ani siedemdziesięciu pięciu, jak mnie. Dwadzieścia, maksymalnie trzydzieści. A może pech cię opuści i wystarczy dwadzieścia albo piętnaście? Jak sądzisz?

– Tak. – Już nie wiem, co mówię, ale zgadzam się ze wszystkim.

 

Duszno, bardzo duszno. Noc ciemna, księżyc i gwiazdy z nieba wytarło. Na parterze uchylone okno. Teść chrapie jak zawsze, słyszę to nawet tutaj, na zewnątrz, przy akompaniamencie grających świerszczy.

 Stawiam nogę na parapecie sypialni teściów. Druga noga na poręczy schodów, taki rozkrok, byle utrzymać równowagę i palcami dosięgnąć balkonu. Podciągam się z trudnością, jest parno, a mnie bolą ręce, głowa mnie boli, serce mnie boli, nie mam siły, ale udaje mi się wdrapać; i to nawet cicho, bez jęków i sapania. Teść wciąż chrapie.

Balkon prowadzi do sypialni Agnieszki. Śpi sama, czy z kimś? Popycham lekko drzwi balkonowe, ustępują, bo są otwarte i tylko przymknięte, jakby Aga zapraszała.

I rzeczywiście: siedzi na łóżku, dostrzegam w mroku czarną plamę, niby cień w zagęszczeniu. Cień sięga ku lampce, zapala światło.

– Jesteś – mówi. – Przyszedłeś.

Widzę ją pierwszy raz od miesięcy; ją, moją żonę, Agnieszkę. Nie żadną Leokadię, nie Emilię.

– Spodziewałaś się, że przyjdę?

– Nie mogłam zasnąć.

Boże, jaka piękna. Jej włosy jak złote zboże…

– Tęskniłaś za mną? – pytam.

– Nie. Przepraszam, ale nie. Po co przyszedłeś?

Zza pasa wyciągam pistolet. Agnieszka nie krzyczy, nie jest przerażona ani nawet zaskoczona. Chyba powinna, tak myślę, gdyby była Agnieszką…

– Chodź, usiądź – mówi spokojnie, wskazując miejsce obok siebie.

– Dobrze – odpowiadam wbrew sobie. Łysy przestrzegał, żeby nie słuchać południcy. Ale to przecież Agnieszka… Tak?

 – Ostatnie miesiące musiały być ciężkie, prawda? Nasze problemy, rozstanie, w końcu twój pobyt w zakładzie… Jak to zniosłeś, biedaku?

– W jakim zakładzie, Aguniu?

– Nie pamiętasz? Dwa miesiące w psychiatryku. Bredziłeś, chciałeś ze sobą skończyć. Powtarzałeś, że to piwnica, nie szpital. Odwiedzałam cię z Tomkiem i Maćkiem, pamiętasz?

– Nie… To nie było tak…

– A jak było, opowiedz mi.

– Nie wiem… Opuściłaś mnie, później ukryłem się przed światem, później zaraziłem Martę, chociaż okazało się, że Marty nie ma, a jeszcze później poznałem Łysego i Łysy dał mi spluwę… Tak było. I jeszcze ludzie patrzyli krzywo, mieli słodkie, fałszywe głosy i bałem się tych głosów, właśnie tak. A ty nie chciałaś ze mną rozmawiać i to bolało.

– To już zapomniałeś, co zrobiłeś? Jak to sobie wyobrażałeś? Że będę udawać, że nic się nie dzieje? Biłeś mnie…

– Nieprawdą, jak możesz?!

– Biłeś! Dzieci biłeś, rodziców biłeś, piłeś, zdradzałeś! To też wyparłeś?

– Nie, nieprawda!

– Ale pomogę ci, skarbie. Razem damy radę, tak?

– Ale… razem? Przecież nie tęskniłaś.

– Ani trochę. Ale pomogę, nie zostawię cię samego. Musisz się od tego uwolnić.

– Muszę…

– Naładowany? – wskazuje na pistolet moja południca, Aga, północnica, nie wiem, nie wiem.

– Tak mówił Łysy, że naładowany, że wchodzisz i strzelasz.

– No, to na co czekasz?

Mierzę, celuję, to pójdzie szybko, ręce wprawdzie bolą, ale nie drgają, doszedłem tak daleko, mam zadanie…

– Źle – mówi Lilith śpiewnie i zaczyna tańczyć, jej piersi falują… Jej bose stopy, jej wirujące ciało, z kłosów sypie się ziarno.

– Źle?

– Tak, w ten sposób, lufa w drugą stronę. I przyłóż porządnie do skroni, inaczej nie trafisz.

– A teraz?

– Teraz idealnie.

– Przepraszam – szepczę. I czuję zapach siana, czuję słońce na policzkach, czuję lekki wiatr, tak ciepły. Już nie jest duszno, teraz się uwolnię, uwolnię Łysego, zostanę z dziećmi, znajdę ramiona zdrowych kobiet, tak, tak będzie.

– Nic nie szkodzi – mówi.

Jest naga i tańczy, trawa ugina się pod jej delikatnymi krokami, świat się ugina. A w jej warkoczach drzemią ptaki, wrony drzemią, oblizuje wargi, pokazuje zęby, zaprasza ruchem ręki, zachęca, podejdź, zanurz się, zgiń, zapomnij. I idzie, a ja za nią, idzie dalej, gdzieś na chwilę przystaje, chłopskie tam umieranie, a ja w krok, jak na smyczy, wodzony za nos, ziemia pęka nadzieją…

Pociągam za spust.

 

 

 

W wizje senne Wrony wplotłem słowa utworu „W południe” Kazimierza Grześkowiaka.

Koniec

Komentarze

Nie rozumiem Autorze, dlaczego Obłęd w kawiarni Południe opublikowałeś anonimowo, bo jestem przekonana, że dobrze wiesz, że to jest bardzo porządne opowiadanie.  

Chyba nie mogę napisać, co w opowieści Wrony podoba mi się najbardziej, bo komentarz stałby się jednym wielkim spojlerem, powiem tylko, że opowiadanie czytało mi się znakomicie, a wersy Kazimierza Grześkowiaka doskonale wplotły się w Twoje zdania.

Mam nadzieję Autorze, że dokonasz poprawek w tekście, bo chciałabym móc kliknąć Bibliotekę.

Raz jeszcze wyrażę żal, że opowiadanie zostało opublikowane anonimowo, bo w tej sytuacji nie może liczyć na nominację do piórka. :-(

 

Czym was za­wio­dłem?, chcia­łem spy­tać. – Po pytajniku nie stawiamy przecinka.

 

stu­dent, który pod drzwia­mi zo­sta­wia mi pizze… – Literówka.

Chyba że student zostawiał kilka pizz.

 

Pa­trzę w jej ciem­ne oczy, pal­ca­mi wodzę po smu­kłym ciele, wy­kłu­wa­nym na fit­nes­sie, po­jo­nym die­te­tycz­ny­mi Co­la­mi.Pa­trzę w jej ciem­ne oczy, pal­ca­mi wodzę po smu­kłym ciele, wy­ku­wa­nym na fit­nes­sie, po­jo­nym die­te­tycz­ny­mi co­la­mi.

Zakładam, że wykuwanie ciała to tyle, co jego rzeźbienie, jednak miedzy kuciemkłuciem istnieje zasadnicza różnica.

Marki produktów piszemy małą literą.

 

Le­karz uśmie­cha się, pusz­cza mi oko… – Le­karz uśmie­cha się, pusz­cza do mnie oko

Oko puszcza się do kogoś, nie komuś.

 

Mam 34 lata.Mam trzydzieści cztery lata.

Liczebniki zapisujemy słownie.

Ten błąd występuje w opowiadaniu wielokrotnie.

 

sły­szę za­wo­dze­nie smut­ne­go Bob­by­ego Vin­to­na… – …sły­szę za­wo­dze­nie smut­ne­go Bob­by­’ego Vin­to­na

 

a może boisz się, że za­ra­zi­łeś tę swoją Agu­nie? – Literówka.

 

Żyje, bo ja wiem?, od setek lat. – Zbędny pytajnik.

 

Po­cząw­szy pierw­sze­go spo­tka­nia, przez pierw­sze ko­la­cje… – Pewnie miało być: Po­cząw­szy od pierw­sze­go spo­tka­nia, przez pierw­sze ko­la­cje

 

a jed­no­cze­śnie za­chły­stu­je się sło­wa­mi… – Literówka.

 

Dla­te­go od­na­le­zie­nie Agniesz­ki nie zaj­mie pra­wie ci osiem­dzie­się­ciu lat… – Raczej: Dla­te­go od­na­le­zie­nie Agniesz­ki nie zaj­mie ci pra­wie osiem­dzie­się­ciu lat

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wykręcam numer Agnieszki, nie wciskam zielonej słuchawki. – raczej “wybieram” – wykręcanie było możliwe przy starych aparatach z okrągłą, ruchomą tarczą

którą serce pompuję do mózgu  – pompuje

obrzydliwie kasła – wydaje mi się, że powinno być raczej kaszle

 

Ja też Autorze domagam się odtajnienia Twoich danych. Ja klikam bibliotekę nawet bez poprawek. A jak naniesiesz poprawki i pokażesz swój nick – nominuję Cię do piórka.

Dawno nie czytałam tak dobrze napisanego opowiadania, gdzie fikcja łączy się z rzeczywistością, gdzie ból duszy bohatera dociera do mnie i mnie też boli. Cudnie połączony wątek fantastyczny z życiem.

 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nie rozumiem Autorze, dlaczego Obłęd w kawiarni Południe opublikowałeś anonimowo

Prawdę mówiąc nie wiedziałem nawet, że taka opcja na forum istnieje. Ale skoro się dowiedziałem, to nie mogłem sobie odmówić przyjemności, żeby się za nią ukryć. Ja się strasznie denerwuję, jak ktoś czyta moje teksty (nie wiem, czy jest to spowodowane brakiem pewności siebie czy jeszcze czymś innym. Jakby mnie kto na golasa widział). Tak już mam, a że tekst stary, niepoprawiany od kilku lat, to strach tym większy. Anonimowość trochę pomaga.

 

bo jestem przekonana, że dobrze wiesz, że to jest bardzo porządne opowiadanie.

Kilka lat temu, jak je pisałem, to miałem takie poczucie. Porządności właśnie. Być może to moje pierwsze porządne opowiadanie w ogóle. Teraz tekst odgrzebałem (miał się nawet gdzieś ukazać, na szczęście się nie ukazał) i widzę, jaki jest miejscami kostropaty i nieforemny.

 

Błędy oczywiście popoprawiam.

 

I bardzo, bardzo dziękuję – regulatorzy, bemiku – za miłe słowa i pochwały. Spodziewałem się jednak, że opinie będą bardziej podzielone. Zresztą jeszcze jest czas, żeby były.

 

 

Hm, tak patrzę na mojego pierwszego posta i w kontekście tych pochwał to wychodzi, jakbym był fałszywie skromny: ooo, patrzcie, jakie słabe, a tu tak naprawdę dobre. Otóż ja naprawdę nie uważam tego opowiadania za dobre. Może dlatego, że mam nadzieję, że teraz piszę dużo, dużo lepiej. Bo jeżeliby tak nie było – to tak, jakbym przebimbał ostatnie kilka lat i nie posunął się w pisaniu ani trochę do przodu. Dlatego wolę sobie myśleć, że to jest tekst słaby. A dobre? Dobre, to ja piszę teraz!

Zresztą, kuźwa, jestem anonimowy, mogę pisać od rzeczy i nawet nie będziecie wiedzieli, kogo zgłosić do psychiatry.

 

 

Anonimie, rozumiem że w Twoim odczuciu jest to marne opowiadanie, bo zdajesz sobie sprawę, że pierwsze, że minęło sporo czasu, że teraz piszesz dużo lepiej. Ale powiedz mi, gdzie jest napisane, że pierwsze opowiadanie nie może być dobre? Nie przyszło Ci do głowy, że Obłęd jest naprawdę niezły, tyle że potem pisałeś coraz lepiej?

Podejrzewam, że w przyszłości pewnie nie będziesz zadowolony z teraz napisanych tekstów, za kilka lat też wydadzą Ci się kostropate i nieforemne. Tyle że z tego co wiem, żaden autor nigdy nie jest do końca zadowolony ze swojego dzieła.

I jeszcze bardzo dziękuję za przypomnienie pieśni Kazimierza Grześkowiaka. Minęły lata, a W południe nie straciło nic ze swojej urody. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dobre opowiadanie, możesz śmiało się ujawnić. Chcę wiedzieć przez kogo, zamiast robić prezentację trzy dni po deadline, wsiąkłam i zaczytałam się :P

A poza tym zdaje się, że jak tekst dostanie się do biblioteki, to się chyba automatycznie wyślwietli autor. Autorze, nie daj się prosić: chcę Cię zgłosić do piórka, a anonimowo nie da się. Zresztą REg ma chyba podobny zamiar!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

I owszem, od chwili przeczytania kropki po ostatnim zdaniu. A nawet nieco wcześniej. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A poza tym zdaje się, że jak tekst dostanie się do biblioteki, to się chyba automatycznie wyślwietli autor.

No nie! Czuję się zrobiony w konia. A w jaki sposób opowiadania dostają się do biblioteki? Automatycznie czy w następstwie iluś tam przyznanych ocen? Może uda mi się nie wejść do biblioteki, dzięki czemu po wieczność zachowam anonimowość?

 

Chcę wiedzieć przez kogo, zamiast robić prezentację trzy dni po deadline

Jakby szef/profesor coś pyskował, to zwal wszystko na anonima z forum NF.

 

 

A, mam jeszcze pytanie. Jak poprawiam opowiadanie i nanoszę zmiany (chodzi o poprawę błędów coście mi je wskazały), to jakoś zaznaczam te zmienione fragmenty czy nie? Pierwszy raz będę to robił i nie wiem, kruca.

 

 

 

Teksty dostają się do Biblioteki, jeśli zagłosuje na nie pięć osób mających ku temu uprawnienia (członkowie Loży lub wyróżnieni w przeszłości Piórkami).

Przy poprawie nie zaznaczasz nijak zmienionych fragmentów. Wchodzisz w opowiadanie w swoim profilu, włączasz funkcję “edytuj” i poprawiasz co chcesz. Jedynie jeśli poważnie zmienisz tekst (nie chodzi o poprawę błędów, tylko o kwestie dotyczące treści, fabuły , itp) to warto poinformować o tym w komentarzu lub przedmowie, żeby kolejni komentujący nie głowili się, co też ich poprzednicy chrzanią, a ci, którzy komentowali mogli odnieść się do wprowadzonych zmian. No i przy konkursach zwykle nie wypada wprowadzać korekt między terminem zakończenia konkursu a ogłoszeniem jego wyników.

A co do tekstu – bardzo mi się podobał. Jeśli teraz piszesz jeszcze lepiej, to z niecierpliwością wyczekuję kolejnej publikacji. Wciągające, budzące emocje opowiadanie. (SPOJLER? Zwykle nie przepadam za tekstami traktującymi o zaburzeniach psychicznych, bo w większości z nich wszystkie nielogiczności autorzy potem próbują wyjaśniać, tym, że były to jedynie urojenia lub omamy bohatera. Choć “Obłęd w kawiarni Południe” również pozostawia czytelnika nie do końca zdecydowanego, co było prawdą, a co wytworem umysłu Wrony, to robi to z… gracją:))

Jeśli, drogi Anonimie, poprawisz błędy (czytałam kilka dni temu, ale widzę, że liczebniki dalej nie są słownie) i zdecydujesz się zrzucić płaszcz Don Pedra z Krainy Deszczowców, to dorzucę swój głos do Biblioteki (pamiętaj tylko wtedy żeby przed otrzymaniem piątego głosu uzupełnić okienko z fragmentem reprezentacyjnym – przy edycji to okienko pod tym, gdzie wstawiałeś tekst). Nie mam bowiem zamiaru pozbawiać Cię maski na siłę, ale pamiętaj, że rezygnując z Biblioteki i – z tego co widzę – nominacji do Piórka, tracisz sporo potencjalnych czytelników. A szkoda.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

No dobra. Pod naporem argumentów – ujawniam się. Nie robiłbym tej hecy, nie publikowałbym jako anonim, gdybym wiedział, że tym anonimem to można sobie zostać, ale pod pewnymi obostrzeniami. Nieznajomość prawa szkodzi.

Popoprawiałem błędy, pouzupełniałem, co tam uzupełnić należało.

 

To okienko z “fragmentem reprezentacyjnym” uzupełniłem, ale po zaakceptowaniu zmian nic się nie wyświetla. Rozumiem, że wyświetli się, jak tekst wskoczy do biblioteki.

 

Jeszcze raz dziękuję za wszystkie uwagi i komentarze!

Okienko wyświetli się wtedy na stronie startowej. Uff, lecem nominować.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

No i Bemik jest czujniejsza, ubiegła mnie. Ale niech tam, bo i tak powiem TAK. ;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Okej, zaczynam poznawać tutejszą hierarchię.

Wasza loża zbudowana jest na podobieństwo loży masońskiej? Są jakieś tajne obrządki? Nosicie dziwne czapki i długie szaty? Zaczynacie od poziomu Czeladnika kończycie na Wielkim Mistrzu? Rządzicie światem?

Hubercie, zadałeś kilka pytań – odpowiedź na drugie i ostatnie brzmi TAK. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A na trzecie – zależy co kto lubi :) 

 

Nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności i posłałam opowiadanie do biblioteki. Jeśli twierdzisz, Hubercie, że ten tekst jest słaby, to nawet nie chcę myśleć, jak wyglądają Twoje dobre teksty. I nie mogę się już ich doczekać. 

Napisane bardzo wciągająco i intrygująco. Fantastyka cudnie przeplata się ze światem realnym. I to, że tak naprawdę nie wiem, czy to ta fantastyczna fantastyka, czy tylko urojona w głowie bohatera, to jak dla mnie dodaje tekstowi tylko uroku i tego CZEGOŚ. Czegoś, co chwyta za serce, sięga w głąb duszy i doprowadza do zawrotu głowy. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Cześć.

Czyta się bardzo dobrze (choć przeczytałem pierwsze dwa rozdziały, nie więcej, bo mnie nie wciągnęło; nie moje “klimaty”). I to jest najważniejsze: bardzo, bardzo trudno o coś, co czyta się bardzo dobrze.

Przy tak dobrym tekście prawie nie wykurzały błędy interpunkcyjne. A było ich kilka (nawet w pierwszych dwóch rozdziałach). Policzyłem: 6.

 

Ale i tak uważam, że dobre pisanie i obroni się, i sprzeda się. A interpunkcję zawsze ktoś może poprawić za Ciebie.

Gdy wymyślę sygnaturkę, to się tu pojawi.

Jeśli twierdzisz, Hubercie, że ten tekst jest słaby, to nawet nie chcę myśleć, jak wyglądają Twoje dobre teksty.

 

Ja mam obsesję na punkcie pisania. Nie będę się jakoś uzewnętrzniał i opowiadał historii swojego życia, ale to pisanie… no, ważne dla mnie jest, bardzo ważne i dawno już wyszło poza ramy zwykłego hobby. I myślę o pisaniu cały czas, i nawet śnię o pisaniu – to chyba trochę grafomańskie jest, takie podchodzenie do pisania. I trochę mi wstyd, jak widzę swoje stare teksty. Tak naprawdę nie wiem, czy te nowsze są lepsze. Tak mi się zdaje, ale nie potrafię stwierdzić tego na pewno.

 

Czegoś, co chwyta za serce, sięga w głąb duszy i doprowadza do zawrotu głowy.

 

To bardzo miłe, dziękuję. Nie sądzę jednak, że potrafiłem ten efekt uzyskać świadomie. Samo się napisało, co jest chyba o tyle groźniejsze, że skoro nie znam recepty na takie pisanie, to raz się uda chwycić-sięgnąć-zawrócić, a innym razem nie. Tym niemniej – strasznie mi miło.

 

 

I nie mogę się już ich doczekać.

Jedno opowiadanie czeka w kolejce do publikacji u MC (mam nadzieję, że to nie jest tajemnica), inne piszę do “Pocisku” Orbitowskiego – no i (najważniejsze) po wielu perypetiach kończę pisać powieść. Ale nie wiem, czy co z tego będzie. Bo może jeszcze warsztat nie ten, i trzeba się podszkolić z rok-dwa. Zobaczymy.

http://esensja.stopklatka.pl/tworczosc/opowiadania/tekst.html?id=20751&strona=1#strony – tu jest linik do jednego mojego opowiadania sprzed dwóch lat, ale mało tam fantastyki.

 

 

prawie nie wykurzały błędy interpunkcyjne. A było ich kilka (nawet w pierwszych dwóch rozdziałach). Policzyłem: 6.

Stare opowiadanie, dawno nie sprawdzałem go pod kątem interpunkcji – zresztą pod żadnym kątem. Niewykluczone, że w całym tekście naliczyłbyś ze 166 źle postawionych przecinków.

 

 

 

 

 

 

 

I trochę mi wstyd, jak widzę swoje stare teksty.

I stąd ten awatar? ;)

 

To trzymam kciuki i pochwal się, jak już będą konkrety, chętnie poczytam. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

 

Przedpiścy napisali już prawie wszystko. Ja dodam tylko, że chętnie poznam Twoje nowsze (te lepsze?) teksty. I jestem pewien, że nie tylko ja.

Świetne!

 

Czy to jest sygnaturka?

Opowiadanie absolutnie zasługujące na bibliotekę! Płynęłam przez tekst, a bohater wywoływał we mnie emocje. Tak trzymać!

Pisz tylko rtęcią, to gwarantuje płynność narracji.

Trafiłem tu niesiony polecanką. Zaprezentowany w opowiadaniu styl jest wyjątkowo sugestywny – to jest siła tego tekstu. Niestety dla mnie styl to nie wszystko. Nie odnalazłem w opowiadaniu niczego interesującego. Bohater irytował (jeżeli taki był zamiar, to gratuluję, udało się), a zakończenie nie zmieniło mojego nastawienia. [SPOILER] Nie przemawia do mnie wyjaśnienie, że to przez demona postępował głupkowato. [SPOILER] Ogólnie ujmując: styl wyjątkowy, ale opowiadanie jakby nieciekawe i kompletnie mnie nie zainteresowało, a nawet nużyło. Ale to pewnie przez mój wypaczony gust. Wszystkich czytelników nie da się zadowolić. Widać po komentarzach, że innym się podoba. Pozdrawiam. :)

No pewnie, przecież nie może się podobać wszystkim. Dzięki za Wasze opinie.

 

I stąd ten awatar? ;)

Nie mam pojęcia, dlaczego taki awatar. Narysowała go moja siostrzenica. Ale Twoja interpretacja jest okej.

Szaleństwo czy fantastyka? Choroba czy niezwykła historia? Omam czy rzeczywistość?

 

Choroby psychiczne i fantastyczne wizje często występują obok siebie. Podzielam zdanie, że to opowiadanie jest po prostu dobre: najpierw urabiasz czytelnika w jednej interpretacji, potem burzysz ten świat wprowadzając element fantastyczny jako przyczynę choroby (chociaż nadal wątpliwość: co jest a co nie fantasmagorią?) a na końcu ponownie wprowadzasz wątpliwość. Bardzo zręczne te wolty, ciekawie przedstawione, czyta się jednym ciągiem. Aż chciałoby się, by finał był nieco mniej jednoznaczny, by istniała jakaś wyraźniej zarysowana alternatywna przyczyna by stało się, co się stało, by do końca zostawić kwestię interpretacji czytelnikowi. Do pewnego momentu można odczytywać tekst jako studium depresji, pogłębionej innymi zaburzeniami psychicznymi, potem skręt fantastyczny i chciałoby się tej niejednoznaczności, tej wątpliwości…

 

 

Tym niemniej, jestem bardzo zadowolony, ba, jestem na TAK! ;-)

 

 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Opowiadanie w pewnym momencie skojarzyło mi się z książką Neila Gaimana "Amerykańscy Bogowie". Ale to chyba dość zwodnicze skojarzenie.

W pewnym momencie czytania doznałem zawodu. Pomyślałem, że mógłbyś dawkować tajemnicę przyczyny "choroby" głównego bohatera i ujawniać ją stopniowo. Byłby większy ubaw. A tu "Łysy" wyjaśnia wszystko na jednym posiedzeniu.

Ale po zakończeniu czytania zmieniam zdanie, myślę że proporcje są dobrze wyważone, bo na końcu sugerujesz, że mogło wydarzyć się coś innego.

 

Bardzo, bardzo mi się podoba Twoje pisanie.

Wiem też już dzięki Tobie co to są koromysła.

pozdrawiam

Gratuluję świetnego opowiadania :) Jak już poprzednicy napisali, poprowadzenie fabuły  i postrzegania przez czytelnika poszczególnych wydarzeń – mistrzowskie. Chociaż faktycznie brakuje troszkę niedopowiedzenia w zakończeniu, tak bardzo by się tego chciało. Co by nie wiedzieć, w którą stronę lufa jest skierowana ;) Do ostatniej chwili zastanawiałem się nad tożsamością Agnieszki, ostatnie dwa rozdziały dosłownie połknąłem.

“Rycerstwo samo w sobie jest poezją życia” - Friedrich Schlegel

Dziękuję za miłe słowa. Jest mi tym przyjemniej, że to stary tekst. Nie sądziłem, że się spodoba. W każdym razie mam nadzieję, że w przyszłości będę się mógł odwdzięczyć dobrymi opowiadaniami – albo i dłuższą formą. Albo flaszką wódki. Na przykład.

 

@PsychoFish – kurczę, głupio mi, bo miałem napisać, co myślę o Twoim opowiadaniu w NF. I ja go czytałem, i pamiętam, że mi się podobało, ale oczywiście o wystawieniu opinii zapomniałem. Obiecuję się poprawić.

 

 

Dobry tekst. Sądze, że strumień świadomości znużyłby mnie na dłuższą metę, bo nigdy nie byłam fanem owego i nawet Dukaja nie zdołałam przełknąć w tej formie. No, ale tutaj dotarłam do końca i czasami nużyło, ale malutko, w sumie bardziej na zasadzie “przestań już pieprzyć, bo chcę wiedzieć, co się stanie” ;) Finał jednak zawiódł. I sama nie wiem, dlaczego. Po tak cudownie zakręconym początku, po paru świetnych zdaniach, po czubki liter przesyconych sarkazmem, oczekiwałam chyba czegoś więcej niż [SPOILER] twistu z halucynacjami, do tego wariacta lub demoniej baby. To już było tyle razy… No i musze przyjąć wersję z wariactwem, bo demon to już zbyt głupi finał [/SPOILER]. Wszak jak dla mnie siła tekstu tkwi właśnie w tym ludzkim, codziennym aspekcie. W ułomnościach bohatera i jego paranoi. Choć muszę przyznać, że świetnie przeplatasz ludzkie z fantastycznym :)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Ech, aleś poleciał z tym finałem. 

 

Czytając myślałam o tym, co napisałeś w przedmowie. I większość czasu wychodziło mi, że jak to z okresu krzywych brzuszków w literce “B”, to aż strach pomyśleć o prostych brzuszkach. Bo naprawdę czytało się świetnie. Relacje między postaciami zostały rewelacyjnie nakreślone, ta wizyta rodziców u bohatera… No, genialna! I to za pomocą prostych, oszczędnych środków.

A potem doszłam do zakończenia i przez chwilę nawet byłam zła, że nie zostawiłeś tego opowiadania bez finału, nawet urwanego bez wyjaśnienia. Bo finał ma się nijak to opowiadania. Nagle dostaliśmy twist, który w ogóle, w żaden sposób nie został w tekście zapowiedziany, zasugerowany. Przyszedł Łysy i łopatą, ni z gruchy, ni z pietruchy, władował nam w głowy informacje. Nie zgadzam się z częścią poprzedników, którzy uważają, że realizm miesza się tu z magią. Dla mnie nic się tu nie miesza. To są dwie odrębne, nie połączone w sensowny sposób fragmenty. I wtedy uwierzyłam, że Autor, pisząc ten tekst, nie miał jeszcze w pisaniu większego doświadczenia. ;)

Szkoda, kurczę.

Czyli to nie tylko ja? W sumie trochę mi ulżyło ;)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

I wtedy uwierzyłam, że Autor, pisząc ten tekst, nie miał jeszcze w pisaniu większego doświadczenia. ;)

A mówiłem, mówiłem!

 

 

Dzięki za opinie, Tensza, ocha. Kiedyś, jak pokazałem kumplowi ten tekst, to powiedział coś takiego, że lepiej, gdyby w tym opowiadanku nie było fantastyki. I im dłużej piszę, im więcej próbuję pisać, tym bardziej staram się z tej porady czynić zasadę ogólną. To znaczy jak najmniej fantastyki – i mam nadzieję, że z pożytkiem dla mojego pisania.

Ale coś jest na rzeczy. Pamiętam, że po moim debiucie w NF ktoś już zauważył coś podobnego – że coś się tam w tym debiutanckim opowiadanku nie kleiło, że nie wszystkie partie tekstu przystawały do siebie. Tutaj może faktycznie to zakończenie jest kiepskie i nie pasuje? Teraz trudno mi się do tego odnieść tak naprawdę, bo mnie się calutki tekst nie podoba. Ale pracuję nad sobą.

 

powiedział coś takiego, że lepiej, gdyby w tym opowiadanku nie było fantastyki.

Też mi to przeszło przez myśl.

 

A czytając to zakończenie przyszedł mi do głowy dokument, który swego czasu obejrzałam. Pani zabiła żonę swojego kochanka, bo ten jej wmówił, że jest ona (żona) zmiennokształtną kosmitką, która chce zniszczyć ludzkość (przy okazji – pan kochanek też miał być zmiennokształtnym kosmitą, tylko takim, który miał ludzkości bronić). Pani kochanka w ogóle była od lat zafascynowana spiskowymi teoriami związanymi z kosmitami, ale mimo to pan kochanek musiał ją dłużej urabiać, niż Łysy Twojego bohatera. 

To też zapewne wpłynęło na to, że finał mi nie pasował do całości. Bo bohater, słysząc wynurzenia Łysego, łatwo uznał: Demon? Ach tak, to wszystko wyjaśnia! No pewnie! ;)

To też zapewne wpłynęło na to, że finał mi nie pasował do całości. Bo bohater, słysząc wynurzenia Łysego, łatwo uznał: Demon? Ach tak, to wszystko wyjaśnia!

Nie potrafię tego obronić. Wtedy, jak to pisałem, musiało mi to pasować. Musimy uznać, że Łysy był bardzo przekonujący. Zresztą podaje pewne fakty z życia Wrony, które mógłby wiedzieć tylko… no, ktoś, kto zna Prawdę. No i Wrona tam się gdzieś łamie, nie wie, czy to prawda, czy nieprawda, w końcu zawiesza sądy, ale ostatecznie jest tak skołowany, że już tylko przytakuje. Ale to nie jest bynajmniej próba obrony tego opowiadania, raczej rekonstrukcja tego, co sobie myślałem, pisząc ten tekst.

 

 Pani zabiła żonę swojego kochanka, bo ten jej wmówił, że jest ona (żona) zmiennokształtną kosmitką, która chce zniszczyć ludzkość (przy okazji – pan kochanek też miał być zmiennokształtnym kosmitą, tylko takim, który miał ludzkości bronić).

Cóż, jeżeli istniał cień podejrzeń, że żona kochanka naprawdę jest zmiennokształtną kosmitką, chcącą zniszczyć ludzkość, to sprawa nie jest prosta. Nie sądzę, żeby istniała jakakolwiek dobra metoda demaskacji zmiennokształtnego kosmity chcącego zniszczyć ludzkość. Zabójstwo wydaje się być wówczas dość racjonalnym posunięciem – oczywiście jeżeli mamy cień podejrzeń, ale przecież nie jesteśmy wariatami, prawda? Cień podejrzeń nie jest rzucany bezpodstawnie – w końcu o sprawie mówi nam zmiennokształtny kosmita chcący uratować ludzkość. Moim zdaniem zabójczyni jest moralnie czysta. To tak na marginesie, jakby kto pytał. Mam nadzieję, że sąd orzekł podobnie.

Zauważyłam te próby racjonalizacji decyzji bohatera. Tylko wydaje mi się, że naturalną konsekwencją takiego stanu rzeczy byłoby przypisanie sobie obłędu. Przynajmniej przez pierwsze trzy lata. :) Ale nie ma co deliberować, skoro sam twierdzisz, że nie wiążą Cię już z tym opowiadaniem większe emocje.

 

Moim zdaniem zabójczyni jest moralnie czysta. To tak na marginesie, jakby kto pytał. Mam nadzieję, że sąd orzekł podobnie.

Sąd być może w głębi duszy uważał podobnie, jednak, o ile dobrze pamiętam, skazał panią na 20 kilka lat. Ale wiadomo – niecne sądy są w spisku ze spiskami rządowymi, więc trudno się dziwić. Nie okazał też wdzięczności bohaterskiemu zmiennokształtnemu, który przecież przybył na naszą planetę po to, by nas (więc i sąd) ocalić. Ten skończył jeszcze gorzej.

Sugestywne opowiadanie. Masz bardzo osobliwy styl, który dostarcza miłych wrażeń estetycznych. Świat przedstawiony w moim mniemaniu trzyma się kupy, nie ma się czego przyczepić. Gratuluję i pozdrawiam. 

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

Porządne opowiadanie. Styl zdecydowanie jest najmocniejszą stroną. Fabuła dość wciągająca, możliwość interpretacji opowiadania na dwa sposoby nienowa, podobnie jak scena “kawa na ławę”, ale od tego akurat trudno uciec, sam nieraz stosowałem podobny zabieg. Chyba jednak nie nazwałbym tego horrorem :)

Hubercie, co publikowałeś w NF?

“Ballada o Bogdanie Wyklętym”, 10 lub 11/2014. Najoględniej rzecz ujmując, literatura zna lepsze debiuty. Ale cieszę się, że to już za mną.

 

uradowanczyk, zygfryd89 – dzięki za miłe słowa.

Przeczytałam “Obłęd w kawiarni Południe”​ z przyjemnością. Oszczędna fabuła, wypełniona wizjami Wrony porwała mnie i wciągnęła. Zakończenie, nie ukrywam, rozczarowało – ale, cóż, nie można mieć wszystkiego :D.

Tak czy inaczej – bardzo przyzwoite opowiadanie.

Hmm... Dlaczego?

Bardzo dobrze napisane i wciągające opowiadanie. Do połowy byłam zachwycona, później, gdy już wyjawiono tożsamość żony, trochę mniej. Wątek fantastyczny, moim zdaniem, szkodzi opowiadaniu. W porównaniu z początkowym wątkiem obyczajowym horror, który wkrada się pod koniec, jest dość mdły i nijaki. 

Za to bardzo mi się podobał motyw samotności jako choroby zakaźnej. 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Dzięki za miłe słowa. Spróbuję się odwdzięczyć dobrym pisaniem. Póki co kończę powieść i jest mi strasznie ciężko. Przeżywam męki, bóle, wewnętrzne jęki i zgrzyty.

Bardzo dobry tekst. Nie ma tekstów idealnych, ale Twój jest bardzo dobry. No, może zdarzają się idealne epitafia, ale i to nie na pewno. 

jacek.jarecki63@gmail.com

Gruuuby tekst…:) Czyta się na jednym wdechu. Cholernie realne sceny wpadania w depresyjny obłęd. Bo to już raczej nie była samotnosć? Ostatnio, pewnie to wina zimy (oczywiscie!), wiele rozmawiamy w domu o tym, że depresja może być formą wirusa aktywującego się przy pewnych okolicznosciach przyrody…  Samo opowiadanie, tak, obyło by się bez fantastyki, ale wtedy bym go nie przeczytał, bo gdzie??? Niejednoznaczne zakończenie może pasowałoby bardziej do całosci, ale to kwestia gustu. Chcę więcej!

 

@k1313 idź pan do księgarni Prószyńskiego on-line, zakup NF 11/2014 i jest tam ‘Ballada o Bogdanie Wyklętym’ Huberta ;-)

 

Recenzje i dyskusja o tekście są na portalu, ale uważaj na spoilery :-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

@PsychoFish

Zanim luknę na portal wpadłem do online księgarni. Niestety blada. Brak dostępnych w e-formacie. Nie mogę póki co zamówić do domu. A co, a co? Jest wirus depresji?:) A nie mówiłem? Nie, nie, nie chcę wiedzieć, poczekam.

Dzięki! Pozytywne opinie są bardzo motywujące – zresztą niepozytywne też, więc nie krępujcie się, jakby co.

 

A tymczasem skończyłem pisać książkę. Jest jeszcze kilka dziur i całe partie czekają na przeredagowanie – ale najtrudniejsze (mam nadzieje) za mną. W czerwcu-lipcu rozsyłam wydawnictwom. Trzymcie kciuki.

Będziemy trzymcieć. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Kolejna dobra, a przede wszystkim świetnie napisana historia. Może odrobinę przegadana, ale przegadana fajnie, ciekawie, więc to nie jest ciężki – o ile w ogóle – zarzut.

 

Horroru w tym bardzo niewiele, sensacji i thrillera takoż. W moim odczuciu jest to dramat, umiejętnie zdobiony nićmi czarnego humoru. Na plus też plastyczne opisy i, ogólnie, talent do zabawy słowem.

 

Nawinęło się tam kilka błędów technicznych (a przynajmniej czegoś, co ja za takie błędy uważam), ale raczej ie przeszkadzały w odbiorze. Pomysł na Agnieszkę i rozwinięcie fabuły też w sumie nie, chociaż w jakiś sposób wydaje się to jednak “nie dorastać” do swojej wizualnej oprawy.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Dzięki wielkie.

Bardzo przyjemnie się czytało, naprawdę trudno się było oderwać. To na pewno, a to wszak najważniejsze. Niewiele opowiadań tutaj mnie tak wciąga. Taki mi się Twój styl wydał “niepokorny”, nic sobie nierobiący z zasad, reguł, wymogów i oczekiwań – a jednocześnie na tyle spójny, że to nie razi, to wręcz zaciekawia. Jak swojska opowieść kumpla. Podobało mi się.

Widziałem jakieś małe usterki, ale nie chciało mi się ich wypisywać – to z kolei mało istotne.

No a fabuła… sukubowatość już mnie trochę znużyła. Historia bardzo zwolniła (czytaj: wybiła mnie z transu) w momencie pojawienia się Łysego, dialogi wydały mi się w tym miejscu nieco ekhm… wymuszone w swej swobodzie. Nie szkodzi. Może i oczekiwałem więcej, ale z pewnością miło spędziłem czas.

Bardzo dziękuję, varg.

Świetne opowiadanie. Z chęcią przeczytałabym jeszcze coś Twojego (gdybyś zamieścił ;))

Przynoszę radość :)

Bardzo Ci dziękuję. W najbliższych miesiącach powinno się trochę ruszyć z tymi moimi publikacjami – i opowiadania będą się ukazywać to tu to tam, i nie zawaham się pochwalić jakby co. No i powieść napisałem, ale jeżeli co z tego będzie to raczej później niż wcześniej.

Ooooo, powieści też lubię :)

Przynoszę radość :)

Ciekawe opowiadanie. Na początku bezsensownie głupi bohater mnie wkurzał, ale potem okazało się, że w tym szaleństwie jest metoda. Faktycznie, interesujące wolty serwujesz.

Zostało Ci trochę błędów w zapisie dialogów. Zwłaszcza na początku je widziałam.

Babska logika rządzi!

Bardzo dobre i smutne. Przyciągnął mnie tytuł, przeczytałam jednym tchem. Opis uczuć bohatera wygląda bardzo autentycznie. Myślę tylko, że można by nieco skrócić opowiadanie. Nie będę się szczegółowo rozpisywać, bo chyba wszystko zostało już powiedziane. Dodam tylko, że jestem pod wrażeniem :)

 

Dzieki za mile slowa.

Niby nic się nie dzieje, a jednak siedziałam i z przyjemnością czytałam o tych wewnętrznych monologach. Zrobiłeś ciekawy zabieg, ponieważ połączyłeś izolację z szaleństwem i porównałeś z trądem – a to jest właśnie kolebka dzisiejszego podejścia do wariatów – piętnastowieczny trąd i izolacja. Rozwiązania fabularne zaskakujące, wreszcie wraz z nimi przyszedł element fantastyczny. Schizofreniczny charakter opowieści pozostał do samego końca. Tak dla zasady coś tam wyłapałam:

 

Ale oboje przyglądali mi się nieufnie, z rezerwą, w oczy patrzyli rzadko, za to między sobą wymieniali ukradkowe spojrzenia, chrząkali znacząco, a gdy już o coś zapytałem, o cokolwiek, byle przerwać siorbanie albo niezręczną ciszę – odpowiadali tonem Maćka i Tomka, niby miło i sympatycznie, ale w gruncie na odpieprz się i sztucznie. ← straszliwie długie zdanie! Robisz obszerne konstrukcje, ale ta jest chyba najdłuższa, jaką tutaj widziałam

 

Czym was zawiodłem? chciałem spytać. ← Czym was zawiodłem? – chciałem spytać

 

 Dzwonie do dzieci: ← zjadło ogonek

 

 

Napisane bardzo porządnie i nie mniej satysfakcjonujące ;)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Stukrotne dzięki! Jest mi tym przyjemniej, że pisze to osoba, która pisać umie. :-)

Już kiedyś czytałem to opowiadanie, bo poznawałem kolejne sceny, ale z przyjemnością przeczytałem je ponownie. I tym razem zostawiam komentarz.

Wychwalono już chyba wszystko, co się dało, dlatego pewnie się powtórzę, ale masz cudownie wspaniały warsztat, Hubercie, przez co w ogóle nie czuć tych ponad 40k znaków. Bardzo mi się podobała ta utrzymana do końca niejednoznaczność tego, co jest prawdziwe, a co nie i narastające szaleństwo bohatera. Bardzo satysfakcjonująca lektura.

Pozdrawiam!

Bardzo mi miło, serdeczne dzięki!

Nowa Fantastyka