- Opowiadanie: dorot - Jak przeżyć apokalipsę i nie zwariować? 2

Jak przeżyć apokalipsę i nie zwariować? 2

Oceny

Jak przeżyć apokalipsę i nie zwariować? 2

4

Wróciłam…

Nie było mnie kilka długich dni i bezsennych nocy. Nadal próbuję dojść do siebie po tym co mnie spotkało na zewnątrz. Wszystko tam wydaje się być pozornie takie jak przed wybuchem zarazy. Trawa jest soczyście zielona jak zawsze wiosną, sikorki śpiewają, a sroki bawią się w berka na gałęziach. Słońce wraz z upływem dnia obejmuje swoimi promieniami korony drzew, place zabaw i samochody. Wschodzi tak jak każdego dnia i tak samo zachodzi. Wszystko podlega prawom przyrody. Jednak na ulicach jest nieznośnie cicho, do tego stopnia, że ta cisza niemal przytłacza. Przekroczywszy próg mieszkania czuję wykręcający wnętrzności zapach zgnilizny. Mam do pokonania cztery piętra, ale poruszam się powoli w obawie, że na każdym zakręcie może czekać na mnie zdechlak lub co gorsza wypadnie z jednego z mieszkań. Nic takiego jednak się nie dzieje. Na ewentualny atak ze strony zombie spakowałam do plecaka trzy dezodoranty o zapachu lilii wodnej.

Nie wiem czy to w czymś pomoże, ale wolę prysnąć im sprayem w oczy niż stosować brutalniejsze metody. Mam jednak nadzieję, że nawet to nie będzie konieczne. W plecaku, oprócz dezodorantów, znalazły się jeszcze latarka, bandaż oraz woda utleniona do przemywania ran. Starałam się, aby mój plecak był wystarczająco lekki, tak abym bez problemu mogła się z nim poruszać. Chciałam również, aby znalazło się w nim sporo miejsca na produkty żywnościowe. Z ulgą docieram do drzwi wejściowych do bloku. Duszący zapach utrzymuje się bowiem w całym budynku. Wolę nie zastanawiać się pozostałości czego lub kogo wydzielają tę woń.

Pierwszy łyk powietrza jest oszałamiający i odurzający. Po tylu dniach siedzenia w zamknięciu zapomniałam już jak to jest czuć promienie porannego słońca na skórze. Rozkoszuję się tym przez chwilę, na tyle krótką, aby szybko zbesztać się w myślach, że nie przyszłam się tu opalać. Na placyku przed blokiem nie znajduję żadnych oznak życia. Wyciągam folię spożywczą, którą wzięłam z mieszkania i szybko zrywam kilkanaście garści trawy dla świnki. Nie widzę żadnych zdechlaków, ani nie słyszę ich warczenia. Pokrzepiona tą myślą ruszam w podróż.

Przed wyjściem z domu zrobiłam listę zakupów. Oto co się na niej znalazło:

baterie do laptopa

baterie AA i AAA

woda

konserwy

płatki śniadaniowe

pokarm dla świnki

plastry

bandaże

leki

Dopiero kiedy znajduję się przed sklepem orientuję się jak moja wizja pójścia po żywność różniła się od tego co zastaję na miejscu. Kiedy wyobrażałam sobie, że idę po jedzenie myślałam, że nie będzie się to aż tak różniło od zwykłego wyjścia do sklepu, z tą różnicą, że nie spotkam żadnych ludzi. Może jednego lub dwóch niezdarnych zdechlaków. Jednak kiedy stoję przed wejściem do marketu okazuje się, że wejścia tak naprawdę… nie ma. Mogłam robić kartki z listami zakupów i umieścić na nich wszystkie produkty świata, ale rzeczywistość wygląda tak, że muszę zadowolić się tym co zdołam znaleźć. A jest tego niewiele. Świat, który znałam odszedł bezpowrotnie. Wśród porozrzucanych produktów odnajduję dwa opakowania kaszy gryczanej, siedem batonów czekoladowych, trzy małe butelki wody brzozowej, karton soku jabłkowego, dwa litry gazowanej wody mineralnej i dwa małe opakowania czipsów. Dział ze sprzętem komputerowym został rozgrabiony, a wśród śmieci nie znajduję żadnych baterii do laptopa.

Sama droga do sklepu była bezproblemowa. Nie spotkałam ani jednego zombie, a w połowie drogi znalazłam porzucony przez kogoś rower i skorzystałam z tej formy transportu. Pierwsze bliskie spotkanie z nimi mam po wyjściu ze sklepu. Zastanawiam się jak to możliwe, że pojawiło się nagle tyle zdechlaków. Jest ich siedmiu, pięciu mężczyzn i dwie kobiety. A właściwe to co z nich zostało. Gorączkowo szukam roweru wzrokiem. Okazuje się, że znajduje się w połowie drogi pomiędzy mną, a nimi. Ruszam biegiem w jego kierunku, nie spuszczając wzroku z moich przeciwników, którzy zaczynają człapać w moim kierunku.

Mają smutne szarawe twarze. Zakurzeni, o pustym spojrzeniu napawają mnie prawdziwym lękiem. Czy to możliwe, że tylko tyle może zostać z człowieka? Kupa łachmanów, powykręcane kości, zapadnięte twarze niewyrażające żadnych emocji. Skłamałabym gdybym powiedziała, że w ich oczach widać jakieś resztki życia. Nie są tak powolni jak myślałam, ale zachowują się jakby jakaś tajemnicza siła ciągnęła ich w moim kierunku. Zupełnie jakby byli marionetkami, których władca decyduje o tym co robić i kiedy. Człapią warcząc i pomrukując. Jedna z kobiet wyciąga przed siebie ręce. Paznokcie nie obcinane od dawna urosły znacznie i przypominają teraz szpony. Nie zastanawiam się ani chwili dłużej. Ściągam szybko plecak i w biegu wyszukuję w nim jeden z dezodorantów. Naciskam atomizer i pryskam dezodorantem prosto w oczy dwumetrowego zdechlaka, który jakimś cudem znalazł się bardzo blisko mnie. Jednak moje działanie nie wywołuje u niego żadnej reakcji. Olbrzym człapie dalej, wyciąga ku mnie ręce, a ja w ostatnim momencie odskakuję i dopadam do roweru. Mogę się założyć, że to teraz najlepiej pachnący zdechlak w okolicy. Sprawdzam jeszcze czy mam zapięty plecak, aby nie stracić niczego z moich cennych zapasów.

Pędzę co sił w kierunku domu.

Po drodze widzę więcej zakurzonych postaci. Czy to możliwe, aby mój zapach ściągnął ich wszystkich? Kiedy dojeżdżam pod mój blok zauważam tuzin tych potworów. Krążą przy drzwiach wejściowych do mojej klatki schodowej. Wygląda to tak jakby zgotowali mi przyjęcie powitalne, na którym mam być głównym daniem. Nie mam jak przedrzeć się przez szeregi zombie. Postanawiam więc znaleźć jakieś miejsce, w którym mogę przeczekać. Biegnę w kierunku sąsiedniego niewysokiego budynku, w którym kiedyś był sklep z farbami i niezdarnie wdrapuję się na dach.

Zdechlaki podążają za mną jednak na moje szczęście nie potrafią się wspinać. Na dachu spędzam kilka dni. Jednego dnia słońce spieka mnie niemiłosiernie i po pewnym czasie pojawiają się poparzenia słoneczne. Na szczęście następnego dnia robi się chłodniej i pochmurno, ale przez to nocą marznę. Nie wzięłam ze sobą żadnej kurtki. Staram się oszczędzać pożywienie, ale w plecaku mam już tylko dwie butelki soku z brzozy i cztery batony. Zdechlaki krążą dookoła sklepu powarkując wściekle. Trzeciej nocy mam chyba omamy słuchowe bo słyszę czyjś krzyk, a następnie odgłos przewracanych koszy na śmieci. Później jednak zapada cisza przerywana jedynie niespokojnymi pomrukami.

Na dachu każda minuta wydaje się trwać wiecznie. Mam okazję przyjrzeć się zdechlakom, a raczej tym co z nich pozostało. W pierwszej chwili rzuca się w oczy to, że wyglądają znacznie gorzej od tych sprzed supermarketu. Bez wątpienia nie jadły już od dobrych kilku dni, a mój zapach doprowadza je do szaleństwa.

Rankiem czwartego dnia nadchodzi ratunek. Przez ulicę Zamenhofa, którą kilka dni temu jechał wóz strażacki, pędzi teraz ciężarówka. Nie jest głośna, ale z powodu ciszy jaka panuje odgłos jadącego pojazdu jest duży. Biję się z myślami czy nie wstać i nie zacząć wymachiwać rękami, aby ten kto prowadzi samochód przybył mi na ratunek. Z drugiej strony, ten ktoś może mnie nie zauważyć lub co gorsza nie chcieć mi pomóc, a ja sprowokuję te potwory i utknę na tym dachu na zawsze.

Wykorzystuję zatem moment, w którym zdechlaki podążają za hałasem, ześlizguję się z dachu i biegnę co sił w kierunku wejścia do budynku. Dopiero kiedy wykonuję szaleńczy skok z dachu zdaję sobie sprawę jak bardzo jestem osłabiona. Wbiegam po schodach przeskakując po dwa stopnie na raz, aby jak najprędzej znaleźć się w domu. Wpadam do mieszkania zdyszana, brudna i wycieńczona.

Po powrocie przesypiam kilkanaście godzin. Nogi bolą mnie jak po przebiegnięciu maratonu. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego jak bardzo miałam napięte mięśnie w całym ciele przez ten czas kiedy byłam na zewnątrz. Świnka czeka na mnie potulnie w klatce. Zjadła już prawie wszystko co jej zostawiłam. Dosypuję jej do miseczki ziarenka kaszy gryczanej, a do poidełka nalewam wody brzozowej. Trawa, którą zerwałam kilka dni temu jest już przesuszona jednak zwierzak zdaje się tym nie przejmować. Z wdzięcznością grucha jak gołąb i zabiera się do jedzenia.

 

5

Podsumowanie zapasów żywnościowych:

pół czekoladowego batona

szklanka soku brzozowego

 

Czeka mnie kolejna wyprawa po żywność. Myślę o tym, aby przejść się po mieszkaniach w mojej klatce. Długo odsuwałam od siebie tę myśl. Wyjście na dwór wydawało się łatwiejsze. Byłam na otwartej przestrzeni i zawsze mogłam się gdzieś schować. Wejście do mieszkania ograniczało mi możliwość ucieczki, a jak pokazała moja przygoda pod sklepem te potwory potrafią być całkiem szybkie.

Poza tym na korytarzu okropnie cuchnie. Boję się tego co mogę znaleźć w mieszkaniach. Pomimo to, że jestem bliżej śmierci głodowej niż kiedykolwiek przedtem, nie wiem czy jestem gotowa na to co mogę tam zastać. Myślę, że niektórych drzwi lepiej nie otwierać.

Wygląda na to, że nie mam jednak innego wyjścia. Te potwory wiedzą, że się przed nimi ukrywam. Czasami trzy lub cztery zdechlaki potrafią przez całą noc wyć i warczeć pod moimi oknami, zupełnie jakby śpiewały mi krwożerczą serenadę. Czują mnie, znają mój zapach. Czują krew która krąży w moich żyłach.

Jako pierwsze wybieram studenckie mieszkanie naprzeciwko mojego. Dobrze pamiętam wydarzenia tamtej nocy kiedy zjawili się tutaj policjanci. Podchodzę do drzwi, które zabezpieczone są taśmą policyjną i zaplombowane. Zrywam taśmę i zabezpieczenie. Naciskam na klamkę. Drzwi ani drgną. Idę do domu po śrubokręt i młotek. Nigdy bym nie przypuszczała, że kiedyś użyję tego młotka, który zostawił u mnie mój były chłopak. Rok temu chciał przybić gwóźdź do ściany więc przyniósł narzędzia. Zerwaliśmy niedługo po tym, a on miał odebrać swoje rzeczy. Ciekawe co teraz się u niego dzieje? Czy udało mu się przetrwać?

Z drzwiami męczę się przez pół godziny. Najpierw odkręcam śruby od zamka, a następnie młotkiem uderzam w niego oraz klamkę. Po każdym uderzeniu nasłuchuję. Kiedy nie słyszę warczenia ani innych dźwięków powracam do pracy. Po pół godzinie mogę wejść do mieszkania.

Przekraczam próg i znajduję się w dobrze oświetlonym korytarzu. Na jego końcu znajduje się wielkie okno. Przymykam drzwi wejściowe. Nasłuchuję, jednak nie słyszę żadnego dźwięku.

Idę korytarzem w głąb mieszkania, mijając po drodze staromodny wieszak na kurtki oraz kryształowe lustro. Bardzo nietypowe umeblowanie mieszkania studenckiego, musieli je wynajmować od kogoś starszego. Drzwi od niektórych pomieszczeń są pozamykane, wyjątkiem są kuchnia oraz salon. Mieszkanie ma układ litery F. Jeden główny korytarz i dwa mniejsze prowadzące do pokoju oraz kuchni. Postanawiam pójść prosto do kuchni. Głód wygrywa z ciekawością.

Kuchnia jest duża, ma kształt prostokąta. Na miejscu zastaję dwie lodówki, kilka szafek oraz niewyobrażalny bałagan na podłodze, na której walają się garnki, pudła oraz małe kuleczki, które wyglądają jak karma dla psów. Zabieram się do poszukiwania jedzenia cały czas nasłuchując. Od wielu dni nie ma prądu postanawiam więc nie zbliżać się do lodówek. Moją uwagę przykuwa jednak magnes na jednej z nich przedstawiający rysunek parlamentu w Budapeszcie. Zawsze chciałam tam pojechać. Magnes przytrzymuje kartkę z listą zakupów. Zagraniczne wycieczki, listy zakupowe, te rzeczy wydają się teraz takie błahe.

Podchodzę do szafek i otwieram drzwi od pierwszej z nich. Bingo! Trzy pudełka krakersów, batony czekoladowe i paczka orzechów w czekoladzie. W następnej szafce znajduję tylko kubki i szklanki, ale w dolnej szafce odkrywam dwie butelki coli i baniak wody mineralnej. Kucam, aby zobaczyć czy w szafce jest coś jeszcze kiedy coś słyszę.

Warknięcie.

Gwałtownie się prostuję. Nie jestem tu sama! Czy to możliwe, że policjanci zaplombowali drzwi zostawiając w mieszkaniu zombie? Czuję, że strach ściska mnie za gradło, a następnie fala gorąca rozchodzi się po moim ciele. Krew szybko uderza do głowy, a ja zdaję sobie sprawę, że znalazłam się w pułapce. Jeśli zdechlak podąża za mną jestem w sytuacji bez wyjścia.

W jednej z mniejszym szafek znajduję patelnię i tak uzbrojona wracam drogą, którą przed chwilą przyszłam. Kiedy zbliżam się do końca korytarza zaciskam mocno palce na rączce patelni.

Zastanawiam się właśnie czy powinnam zaatakować czy też zaczekać na atak kiedy czuję, że coś ociera się o moje nogi. Spoglądam w dół. Moje spojrzenie krzyżuje się z parą brązowych oczu.

Psich oczu.

Dopiero teraz przypominam sobie, że studenci z naprzeciwka mieli psa. Należał chyba do jednej z dziewczyn. Byłam pewna, że policjanci sprawdzili mieszkanie dokładnie zanim zamknięto je na cztery spusty. Z drugiej strony pies jest mały, mógł się gdzieś schować. A może nikt nie zawracał sobie nim glowy?

Zagadka rozsypanej karmy i bałaganu w kuchni zostaje rozwiązana. Przyglądam się psu, który kręci się wokół mnie i właśnie wącha mój but. Jest niewielkim kundelkiem. Wystawił długi jęzor i wygląda na szczęśliwego, że w końcu ktoś go znalazł. Nie jest wychudzony, ale ma drobne skaleczenia na pyszczku.

Nie mogę zrozumieć jak mu się udało przetrwać bez wody. Ta kwestia wyjaśnia się kiedy przechodzę do salonu. Jest on pokojem połączonym z balkonem. Drzwi do niego nadal są zamknięte, ale zauważam dwa średniej wielkości wybicia w dolnym oknie. Kiedy je otwieram widzę kilka garnków i parę dużych plastikowych pojemników. Na ich spodzie są już zielone wykwity. Pies musiał sobie w ten sposób poradzić i pić wodę, która napadała do pojemników. Miał szczęście, że w tym roku wiosna była raczej deszczowa i że jest na tyle mały, że udało mu się przejść przez dziury. Opróżniam pojemniki i stawiam je bliżej krawędzi. Mam nadzieję, że niedługo spadnie deszcz.

Psa zabieram ze sobą do domu. Nie mogłabym go tutaj zostawić choć to pewnie wbrew wszystkim zasadom survivalu. Teraz mam na głowie dwa głodomory do wykarmienia, ale obecność Dina, jak nazwałam znajdę, i małej świnki sprawia, że czuję się nieco mniej samotna. Nie tracę jednak nadziei, że w końcu ktoś nawiąże ze mną kontakt.

Koniec

Komentarze

Polubiłem tę twoją bohaterkę, jest całkiem urocza z tą miłością do zwierząt i psikaniem dezodorantem w zombie :P Ciekawe, czy długo pożyje. W sumie sympatyczne czytadło, które nie powala na kolana, ale jak już wspominałem mam słabość do takich historii.

 

Jest ich siedmiu, pięciu mężczyzn i dwie kobiety → siedmioro

odgłos jadącego pojazdu jest duży → duży odgłos?

Te dwie usterki sobie wynotowałem, ale jest ich trochę więcej.

Nowa Fantastyka