- Opowiadanie: Przetłuszczona Broda Dana Harmona - Za garść Oboli

Za garść Oboli

Cześć wszystkim :) Nie chcę się tu za bardzo zdradzać z niczym, powiem więc tyle że piszę od dawna z różnym skutkiem i w różnej jakości. Mam nawet powiedzmy “publikację” na swoim koncie, co w pewnym stopniu mnie podbudowało, Mojry jedyne wiedzą czy słusznie. Pisuję w szerokiej gamie konwencji, a tekst poniżej różni się znacząco od tego co zwykle z siebie wypluwam, ale ludzie z mojego otoczenia chwalili. Postanowiłem więc, Drogie Siostry i Bracia w Słowie, zaczerpnąć waszych nowofantastycznych opinii.

P.S. Żałuję teraz, że główny bohater jest detektywem, a nie mianowanym strażnikiem porządku, bo wpasowałbym się w konkurs o policjantach. Niestety, nie mam w zwyczaju przerabiać raz napisanych tekstów – wnioski raczej wkładam do kolejnych. 

P.S.S. Z góry dziękuję wszystkim, którym będzie się chciało pochylić nad opowiadaniem i zostawić komentarz.

 

EDIT: Poprawiłem jeden oczywisty błąd, który powstał, jak na ironię, przy nanoszeniu poprawek.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Za garść Oboli

Drzwi rozwarto i do gabinetu wsunęła się ciemna postać. Płynęła nad powierzchnią podłogi zwiewnym, rozedrganym ruchem kurzu miotanego prądem powietrza. Nad Miastem zapadała noc, rolety w oknach tłumiły trupią zieleń błyskających neonów. Jedyne źródło światła w zasięgu wzroku stanowiła stara lampka stojąca na biurku.

― W czym mogę służyć? ― zapytałem. Podniosłem wzrok znad stosu rachunków, ponad wyboistym pagórkiem maszyny do pisania. Starałem się utrzymać spokojny i opanowany ton. Goście z Prawobrzeża odwiedzali mnie nader rzadko.

― Czy pan K.?

Przytaknąłem.

Postać wsunęła się głębiej, niosła za sobą noc jak opar miejskich spalin.

― Panie K… ― Zdało mi się, że stopniowo rozpoznaję ten kształt, gęste ciemne rysy. ― Mamy dla pana propozycję.

― „My”?

― Pan wie kto. Występujemy z prośbą w imieniu całego… Prawobrzeża. Jest pan zainteresowany czy nie?

― W kwestii spraw liczą się konkrety. Gierki oddalają nas od celu.

Cień objął swą zwiewną materią przeznaczone dla klientów krzesło. Opadł nań, formując na poły ludzki kształt. Twarz, jaśniejsza plama pośród mroku, zwrócona była ku mnie z nutą wytęsknienia bądź wyczekiwania, powolnego rytmu nostalgii w której zanurzona jest wieczność. Gabinet przesiąkł silną wonią kadzidła i popiołu, ciemność stała się źródłem przeraźliwego zimna. Zostałem zamknięty z mym gościem w gęstej nocy. Za przesłoniętym oknem życie tętniło w stopniu, na jaki pozwala Miasto. Wewnątrz ― życie zamierało nawet we mnie. Dusza wyszarpywała się z ciała gwałtownym, dziwnie szczęśliwym ruchem dziewczyny porywanej do tańca na wiejskiej zabawie. Nie wiedziałem, czy klient należy do tych, co trudnią się zatrzymywaniem zegarów ludzkich serc. Nie znałem szczegółów. Znałem jednak miejsce z którego przybywał, towarzystwo w którym się obracał… przesiąknięte śmiercią, pośmiercią, pozbawionym życia drugim życiem.

Kwintesencją Prawobrzeża.

― Pańską specjalnością są zaginięcia.

― Zdarzają się w Mieście dość często.

― Z takim nie miał pan do czynienia. Zaginął zmarły.

― Po waszej stronie?

― Już po naszej.

― Uciekł?

― Niemożliwe.

― Zmarli po przetransportowaniu na drugą stronę pozyskują pewien ersatz sił witalnych ― wyrecytowałem.

― Nie musi się pan popisywać. My także nie mamy ochoty na gierki. Wiemy, że dobrze zna pan procedury Przedsiębiorstwa Charona. Zmarli funkcjonują tak, jak powinni w ramach norm stanu nazywanego „życiem po życiu”. Następuje to jednak dopiero po wstępnym osądzeniu z udziałem pióra Królowej Maat. Zmarły, o którym mowa, zniknął podczas transportu na sąd, wciąż pozbawiony woli czy możliwości samodzielnego poruszania się.

― Będę potrzebował przepustki na prawy brzeg.

― Nie istenieje coś takiego jak „przepustka”. Na Prawobrzeże się przechodzi i już się  tam zostaje. Jeszcze przyjdzie na pana czas. Na każdego przychodzi.

― W takiej sytuacji… ?

― Zmarłego nie ma po naszej stronie, to jasne, inaczej wiedzielibyśmy gdzie się znajduje. Musiał zostać wykradziony, na powrót przeprawiony przez rzekę.

― Dlaczego ktoś miałby zrobić coś podobnego? Jak?

― To nie jest istotne. Trzeba go po prostu znaleźć.

― Zapłata?

― Pięć Złotych Oboli jeżeli weźmie pan sprawę, kolejne dziesięć jeżeli wyjaśni ją pan w ciągu najbliższych trzech dni.

Monety, miniaturowe słońca, wysypały się na powierzchnię biurka. Rozcięły ciemność, zakręciły niczym bąki. Obok nich znalazł się papirus z nazwiskiem zaginionego. Litery wykaligrafowane czarnym, gęstym tuszem.

― Nie ma niczego więcej?

― Proszę pamiętać panie K., pośpiech jest wskazany. Mógł pan słyszeć, że sytuacja wśród przewoźników pozostaje napięta. Nie minął miesiąc od ostatniego strajku, a liczba zmarłych stale rośnie.

― To niedorzeczne! Nie zdziałam niczego bez…

― Do zobaczenia, panie K.

Istota uleciała na korytarz, unosząc ciężar grzechów z mojego serca, zabierając noc.

 

***

Przybyłem do Miasta by poznać Prawobrzeże, na tyle na ile jest to możliwe. Lewą zaś stronę rozumieć muszę, bo tu mieszkam i pracuję. Tu jest moje miejsce, miejsce wszystkich żywych ludzi. Staram się budować sieć kontaktów. Rozsiadając się wygodnie niczym pająk czekam na drgnięcie nici informujące mnie, iż powierzona sprawa właśnie rozwiązuje się sama.

Ta obecna sprawa… cóż. Ze względu na naturę zleceniodawcy nie spodziewałem się gotowych ― czy choć łatwych ― odpowiedzi. Jeszcze tego samego wieczoru ustawiłem spotkanie z Ambrożym, znajomym który z kolei sam pobieżnie znał kogoś pracującego w dokach. Najlepsze źródło informacji na jakie mogłem liczyć, nie uciekając się do bezpośredniego kontaktu z pracownikami Charona. Gdybym się uparł, znalazłbym pewnie chętnego do wyśpiewania sekretów technika na jednym z kursujących przez Styks promów. Może sternika. Postanowiłem tego nie robić. Ufanie typom z Prawobrzeża ― choćby i tymczasowo pracowali po mojej stronie ― przychodziło ciężko. Cenę za wiedzę poniosłoby moje wystarczająco już nadwątlone sumienie.

Wysunąłem się na ulicę. Padał deszcz ― drobny i gęsty. Odnosiłem wrażenie, że woda wymieszała się z powietrzem w zbitą, utrudniającą oddychanie maź. Pomarańczowe światło ulicznych latarni odbijało się w deszczu i rozedrganych kałużach milionami iskier, z których żadna nie dawała ciepła. W Mieście zawsze było zimno.

Zanim znalazłem wolną taryfę, płaszcz przemókł na wskroś, a z ronda kapelusza woda spływała szerokimi strumieniami, obejmując mnie srebrnym całunem. W końcu rozsiadłem się wewnątrz wozu. Zaciągnąłem się odorem stęchlizny, papierosów i brudu setek klientów przede mną. Uśmiechnąłem się z satysfakcją, że zapewne dokładam do tej gamy własne trzy grosze.

― Do Irkalli ― rzuciłem.

Taksówkarz skinął głową i ruszył. Woda spływała po przedniej szybie jednolitą taflą, włączone wycieraczki stanowiły wyłącznie formalność.

― Jedzie pan z pamięci?

― Zwalniam kiedy widzę światła z naprzeciwka.

Życzenie śmierci. Dobry powód jak każdy inny, by przybyć w te strony.

Dojechaliśmy na miejsce o wpół do dwunastej. Deszcz nieco się uspokoił, odegnany nocnym wiatrem. Wyszedłem na ulicę, zadarłem głowę. W gęstych chmurach ginęły najwyższe kondygnacje strzelistego Hotelu Irkalla. Pod setkami ciemnych okien i wysuniętych gzymsów czekały na mnie szerokie i ciężkie drzwi wejściowe, a za nimi hol. Wnętrze ociekało złotem i krwawą czerwienią. Przesycone barwy wypływały ze ścian, spomiędzy płaczących kryształami Cherubów, z przetykanych szklistymi nićmi gobelinów. Mój przemoczony garnitur świętokradczo odcinał się od bogatego wnętrza. Czem prędzej przemknąłem do baru. Ambroży, pochylony na stołku i zwielokrotniony wiszącym za butelkami lustrem, sączył cienką żółtawą whisky. Z niewidocznego gramofonu dobywała się cicha melodia delikatnie zlewająca się z jednostajnym szlochem deszczu. Zająłem wolne miejsce przy barze. Informator odgarnął z czoła pasmo przetłuszczonych włosów, obdarzył mnie wyszczerbionym uśmiechem i dopił drinka.

― Dwa razy to samo ― zwróciłem się do barmana. Był zmęczony i na swój sposób dystyngowany. Skończył przecierać szklankę, postawił ją przede mną, przechylił butelkę. Po chwili uzupełnił też drinka Ambrożego.

Klient miał rację. Wiedziałem sporo o Prawobrzeżu. O sądzie, o przywracanej woli umarłych, a nawet nieco o świecie, do którego później trafiali. Zadziwiająco niewielkie miałem pojęcie o tym co najbliżej. O mechanice transportu. Sądziłem, że Ambroży będzie w stanie pomóc.

― Przyjacielu ― mówiąc wyrzucał w moją stronę lepki oddech ― czego ode mnie potrzebujesz?

― Nikt nie wie, jak zmarli trafiają do Miasta ― stwierdzenie, nie pytanie.

― Tanatos przynosi ich na swych skrzydłach ― Ambroży roześmiał się. Skinąłem głową, pociągając łyka ze szklanki. Whisky faktycznie była podła, delikatnie rybna w smaku. Ktoś chyba stwierdził, że dojrzewanie w beczce po śledziach może ją uszlachetnić.

― A potem?

― Potem są katalogowani i pakowani. Przewoźnik wyjmuje im z ust Złotego Obola, monety przewożą osobnym transportem. Płyną do Hadesu. Na Prawobrzeże.

― Kto ma do czynienia ze zmarłymi?

― Demony oczywiście. Nie znam imion, jeszcze jest mi nieśmiertelna dusza miła.

― Coś wiesz na pewno ― wyjąłem z kieszeni Obola z przedpłaty. ― Ponoć liczba zmarłych rośnie?

― Raczej spada. Sługusy Charona co rusz strajkują. Znam jedno imię… Za przeładunek i katalogowanie odpowiedzialny jest niejaki Lewiatan Mniejszy. Zarządca portu. ― Ambroży pochwycił łapczywie monetę, spojrzał na nią pod kątem. Obrócił w palcach wyłapując błysk, po czym oddał ją z obrzydzeniem. ― Fałszywka!

Wysypałem na blat pozostałe cztery Obole od klienta. Informator spojrzał na nie ciekawie.

― Dwie fałszywe ― powiedział przebierając. Zagarnął jedną z prawdziwych, wstał i zataczając się odszedł w stronę windy.

 

***

Rzadko przesypiam całą noc. Gdy zamykam oczy odwiedza mnie albo teraźniejszość ― gorzka, lecz lepsza z dwojga złego ― albo przeszłość, słodka i przez to bolesna. Wybudzam się zlany potem, pozbawiony tożsamości, próbuję złożyć ją z rozsypanych w ciemności elementów sfatygowanej układanki. Potem zasypiam znowu i znowu, i znowu.

Nienawidzę tych nocy, koszmarnych snów goniących zgorzkniałą jawę w niekończącej się grze w berka. Nienawidzę tych nocy, a jednocześnie kocham je i potrzebuję ich. Tym bardziej, odkąd ta cholerna sprawa odgoniła sen na dobre. Wyczuwałem unoszący się nade mną ciężar kłopotów, mięsistą masę komplikacji ciągnących się od Prawobrzeża jak niewypowiedziany, nienaturalny swąd.

Armia Tanatosa dała początek Miastu ― przynajmniej prawej jego stronie. Ludzie gromadzący się po lewej to banda desperatów nie mających niczego do stracenia, gotowych osiąść tak blisko granicy Świata Umarłych jak to możliwe. Mają swoje powody, by lgnąć do śmierci. Każdy je ma, i posuwa się tak daleko jak pozwala odwaga. Większość mych współmieszkańców ociera się o granicę świata. Są zbyt zlęknieni, by przez nią spojrzeć. Spojrzeć w serce tej masy, która rzuca na nich cień. Udają, że trafili do Miasta przypadkiem, przejazdem, bo to doskonałe miejsce do interesów. Przez podobną obłudę mogli wydać się gorsi od samych demonów. Jeżeli już muszę wybierać, to wolę ten ich lewostronny brud ― za to, że jest swojskim brudem ludzkich grzechów.

W człowieczych grzechach kocham, że zawsze dobiegają końca ― w oczyszczającym ogniu boskiej miłości, dla ludzi którzy zasłużyli, w paszczy Krokodylowej Księżniczki jeżeli serca ich cięższe były od pióra Królowej Maat. Demony są nieskończone, a przez to dla ludzkich oczu niezbadane. Ich obecność pozostać musi niepojęta, obca. Wystarczył i pobieżny kontakt, by esencja ich fermentu jak czarna żółć ściągnęła mnie w labirynt planowanych przed wiekami intryg. Tak stało się właśnie w wyniku wizyty tajemniczego klienta…

Spodziewałem się z resztą, że to nie koniec niespodzianek. Jestem wiernym wyznawcą zasady, że nieszczęścia chodzą parami, a odwiedziny demona, co nie powinno być niespodzianką, całkiem dobrze wpisują się w definicję nieszczęścia. Pozbawiony snu na poły oczekiwałem kolejnego gościa jeszcze tej samej nocy.

Sylwetkę miała ludzką, lecz pełzła niczym wąż. Wślizgnęła się przez okno, sunęła po podłodze smukłym nagim ciałem, wprost do mego łóżka. Szeleszcząco ocierała się krzywiznami bioder o chłodną pościel, połyskiwała błękitnym wzorem jaszczurczych łusek. Skierowała ku mnie rozświetlone oczy o pionowych źrenicach, wyszczerzyła pełne usta w drapieżnym uśmiechu eksponując mlecznobiałe sierpy zębów jadowych. Początkowo nie drgnąłem nawet, dopiero po chwili podciągnąłem się, odsunąłem by nie czuć na sobie oddechu przesyconego słodyczą krwi.

― Lilim?

― Znasz moje imię?

Obróciła się, przesuwając obfitymi pośladkami przed samą moją twarzą. Jej ogniste łono płonęło jak słodki kwiat rozświetlony wilgocią toksyn. Po chwili Lilim znalazła się pod kołdrą, tuż przy mnie. Powabne, a jednocześnie odrzucające ciało zarysowywało się wyraźnie pod pościelą, budując falisty krajobraz zakazanych rozkoszy. Drżała, ledwie unikając dotyku. Czułem bijący od niej żar.

― Dużo się mówi o zleceniu, które przyjąłeś. Zastanawiamy się czemu na nie przystałeś.

― Mnie zastanawia, co taki sukkub jak ty robi po tej stronie rzeki. Inne liliny boją się tu zapuszczać.

― Inne liliny być może. Nie mają odwagi, by przejść na stronę żywych bez obstawy.

― Muszą zaspokajać potrzeby na zmarłych, prawda? Sługom Charona się to nie podoba. Być może jedna z twoich sióstr zagalopowała się zanadto, zostawiła na zmarłym ślady zabawy. Być może postanowiła pozbyć się dowodów, usuwając z równania zmarłego. Co o tym sądzisz?

― Twoim zdaniem to właśnie zaszło?

― Nie mam jeszcze zdania. Wiem tylko, że twoja wizyta nie może być przypadkowa.

― Nie jest. ― Nawinęła jeden ze swych czarnych loków na zakończony szponem palec. Pod pazurami miała… fragmenty świeżej tkanki, należącej do stworzenia przesiąkniętego krwią, lecz nie do człowieka. Chyba nie. ― Przyszłam, aby cię ostrzec. Czy wiesz, czemu ludzie Charona zatrudnili właśnie ciebie?

― Z pewnością mi powiesz.

― Chcą upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Chcą cię sprawdzić.

― Mnie?

― Mówi się czemu tu przybyłeś, do Miasta. Mówi się, że masz kogoś, kto trafił na drugą stronę.

― W Mieście każdy ma kogoś takiego.

― Ty miałeś kochankę.

― Czy wyglądam na kogoś, kto ma kochankę?

― Wyglądasz… ― przygryzła wargę wkłuwając się w nią do krwi. ― Wyglądasz na kogoś, komu by się przydała. Lecz to nieważne. Ważne, że obserwujesz. Zadajesz pytania. Chcesz wiedzieć jak działa system. Sprawa, którą prowadzisz jest dla nich pilna i ucieszą się jeżeli ją rozwiążesz. Rzecz w tym, że nie powinieneś. Nie powinieneś być w stanie. Gdy ci się uda, mogą uznać że wiesz już zbyt wiele. Testują cię.

― Dziękuję za ostrzeżenie. Pamiętaj by zamknąć za sobą okno, gdy będziesz wychodziła. Dobranoc.

Odwróciłem się na drugi bok, zamknąłem oczy udając że próbuję zasnąć. Usłyszałem przy uchu szelest długiego języka, a po chwili doszedł mnie podmuch chłodnego powietrza i donośny trzask okiennej ramy.

Nie zasnąłem.

 

***

Nie mogłem się dłużej łudzić. Ambroży udzielił mi podstawowych informacji, ale dalsze kontakty z Demonami były nieuniknione. Następnego dnia udałem się do portu.

Styks nie był jak inne rzeki. Płynąca nim gęsta wodopodobna ciecz sprężynowała odbijając się od koryta, sunęła powolnym nurtem w kierunku sobie tylko znanego ujścia w centrum Hadesu. Port także był jedyny w swoim rodzaju. Całkowicie pozbawiony zapachu. Wilgoć przeszywała skórę opanowując ciało od środka, prowadziła cichą inwazję. Portowe magazyny kształtem przypominały ziguraty o szerokich podstawach. Trzymano w nich zmarłych z całego świata ― o ile podczas pochówku pamiętano wsunąć im w usta opłatę dla przewoźnika. Szerokie promy cumowano w bezpośrednim sąsiedztwie magazynów. Starałem się nie zwracać uwagi na czekające na załadunek wąskie trumny i wrzecionowate pakunki, okryte prześcieradłami, zabezpieczone powrozem. Nie zbliżałem się, ale nie przestawałem o nich myśleć. Jak wyglądali zmarli przed wejściem w ten kolejny stan egzystencji? Dlaczego nie wydzielali odoru rozkładu? Jak umieranie obdziera ciało człowieka z wszelkich atrybutów życia, tak wkraczając do Hadesu ich powłoki zatracały to, co zostawiła na nich śmierć, jakby odbierano im nawet tę ostatnią resztkę godności, prawo do rozpadu.

Biuro Lewiatana Mniejszego znajdowało się w zewnętrznej części kompleksu, wsparty na palach budynek częściowo wysuwał się ponad powierzchnię rzeki. Podtrzymywany palami otwierał się wycięciem w podłodze na leniwe odmęty. Wszedłem do środka ze ściśniętym przełykiem. Zmęczenie i odraza kłóciły się we mnie z determinacją. W pierwszym momencie nie spostrzegłem nikogo ― jedynie wodę i okraszone zielonym nalotem surowe meble. Po chwili zauważyłem sunący pod powierzchnią wody cień. Zarys rybiego cielska, pysk węża i trzy ostro zakończone płetwy grzbietowe. Demon zarzucał nerwowo ogonem, na oko miał ponad trzydzieści metrów długości.

― Lewiatan Mniejszy?

Kształt pod wodą zastygł, zniekształcony falującym nurtem Styksu. Podpłynął do miejsca, w którym stałem i wysunął się na powierzchnię, przybierając postać dwu i pół metrowego barczystego mężczyzny. Był kompletnie nagi i chyba czuł się z tym dobrze. O jego rybiej formie świadczyła jedynie szczątkowa płetwa u nasady karku. Spływające z niego wąskie strumienie wody tworzyły ma połodze drobne kałuże, które wbrew krzywiznom desek łączyły się w okolicach prawej stopy. Po chwili demon był idealnie suchy, a kałuża ― jakby kierowana wolą ― nie zostawiając po sobie wilgotnego śladu spłynęła do rzeki, dołączyła do jej nurtu.

― W czym rzecz?

― Nazywam się K. Zostałem zatrudniony przez…

― Słyszałem o panu. I w jakim celu pana najęto. To dość niespotykane, prawda?

― Nie wiem co jest niespotykane wśród demonów.

― Być może.

Zaprosił mnie do stojącego w kącie stołu. Usiadł na nieheblowanym krześle, wskazał mi sąsiednie. Plecy demona zdobiła gęsta sieć głębokich zadrapań.

― Bójka?

― Mógłby pan tak powiedzieć. ― Lewiatan uśmiechnął się nie skrywając satysfakcji. ― Jeżeli brakowałoby panu wyobraźni. A co ze sprawą? Nie idzie panu najlepiej, jeżeli zabrnął pan do mnie.

― Nie. Nie najlepiej. Właściwie to całkiem się pogubiłem. Ciężko pojąć, jak ktoś mógł przetransportować zmarłego na Lewobrzeże. Czy demon był w stanie przewieźć je jednym z promów?

― Nie bez mojej wiedzy. Pyta mnie pan co się stało moim zdaniem? Zmarły został zapewne kompletnie unicestwiony jeszcze na prawym brzegu.

― Tak, zapewne. Choć nie mogę dopuszczać takiej ewentualności. Gdyby tak było, nigdy nie miałbym szansy go odnaleźć, a to oznacza brak zapłaty, rozumie pan.

― Dziesięć Oboli, prawda?

― Zgadza się.

― Dziesięć Oboli, trzydzieści srebrników ― zanucił pod nosem.

― Miałem też nadzieję rzucić okiem na list przewozowy.

Lewiatan skinął ciężką głową i oddalił się, zostawiając mnie samego w chłodnej hali. Gdy powrócił, ściskał w mocarnej dłoni grubą, oprawioną w skóry księgę. Rozłożył ją przede mną na stole i kartkował. Sztywne strony opadały ciężko, ukazując tabele wypełnione drobnym makiem odręcznego pisma.

Wskazał palcem odpowiednią rubrykę.

― Tutaj.

― Nazwisko się zgadza. Przewieziono go trzy dni temu, zaginął wczoraj. Przed samym sądem. Zmarli zawsze czekają w tak długich kolejkach?

― Problemy w kadrach. Czekano aż zostanie obsadzone stanowisko sądowego skryby.

― I stąd opóźnienia. ― Rzuciłem jeszcze raz okiem w kierunku księgi. ― Przy zaginionym odhaczono wszystkie rubryki poza ostatnią.

― Przedsiębiorstwo Charona kładzie olbrzymi nacisk na kontrolę. Każdy punkt przeładunkowy prowadzi podobne księgi i przesyła raporty do pozostałych. Rubryka jest pusta, ponieważ nie dostaliśmy potwierdzenia z sądu. Tam zauważono zniknięcie.

― To powinno pozwolić na dokładne wskazanie winnego.

― Zapewne. Czy dlatego pana wynajęto?

― Słucham?

― Czy ma pan wskazać winnego?

― Nie, w żadnym wypadku. Mam tylko zlokalizować zaginionego. To było zwykłe spostrzeżenie.

― Mam nadzieję, że to wszystko panie K. Szczerze mówiąc, bardzo się spieszę.

― Tak, dziękuję za pomoc.

Wstałem z krzesła zabierając ze sobą kilka wbitych w spodnie drzazg. Wysunąłem dłoń, Lewiatan Mniejszy uścisnął ją mocniej niż było to konieczne. Ruszyłem pewnym krokiem w stronę w drzwi, słysząc za sobą stąpanie morskiego demona wracającego do wody. Odwróciłem się gwałtownie. Lewiatan wyczuł to, również obrócił się i spojrzał na mnie badawczo. Napinał mięśnie atletycznego ciała, sprawiając przez to wrażenie bardziej postawnego. Był zniecierpliwiony i zastanowiłem się, czy potrafi przybrać formę morskiego węża poza wodą.

― Jeszcze jedno! ― zawołałem nie podchodząc. ― Coś nie daje mi spokoju!

― Co takiego?

― Podobno pracownicy Charona ostatnio strajkowali! Czy to możliwe?!

― Był strajk.

― Chodziło o płace?!

― Pracownikom Charona płacony jest procent od przychodu przedsiębiorstwa. Cena za transport zmarłego niezmiennie wynosi jeden Złoty Obol. Taki model nie pozwala Charonowi na podwyżki, niektórym pracownikom się to nie podoba.

― Pan strajkował?!

― Nie. To wszystko?

― Czy skrybę w sądzie wymieniono z powodu strajku?!

― Nie wiem, być może. Do widzenia.

― Do widzenia.

 

***

Trzeciego dnia siedziałem w moim gabinecie. Głęboko wciągałem rozgrzewająco-drapiący dym taniego papierosa. Tasowałem talię identycznych wizytówek, jak karty. Były wygięte, wyblakłe. Niektóre nosiły ślady wilgoci, ciemne kręgi od kubków z kawą i szklanek whisky. Odciski podeszew. Rzucano mi je w twarz, a także w błoto brukając moje nazwisko, zwracano w gniewie, oddawano z uśmiechem politowania. Być może Miasto nie potrzebowało moich usług, wbrew temu co dawniej sądziłem.

Ciemna figura wsunęła się do środka. Zlewała się z cieniami drzew w spójny wzór, mozaikę najsmutniejszego z miejsc.

― Znalazł go pan, panie K.?

― Tak i nie. Chcieliście abym odszukał zmarłego, oto i on. Leży tu na stole. Stoi tam, w kącie. Tarza się po podłodze. Wisi pod sufitem, w kłębach kurzu.

― Nie rozumiemy pańskiego poczucia humoru.

― Prawdopodobnie dlatego, że wcale nie żartuję. Zmarły jest wszędzie i nigdzie. Nie było i nie ma żadnego zaginionego zmarłego.

― Wciąż nie rozumiemy.

― Powiedziano mi, że pracownikom Przedsiębiorstwa Charona płaci się odsetek od przetransportowanych zmarłych. Jedni mówią, że liczba zmarłych rośnie, inni że maleje. W najlepszym razie jest stała.

― Zmarłych jest coraz więcej. Księgi…

― Księgi nie mówią prawdy. Fałszywe monety w pierwszej części waszej zapłaty zdają się to potwierdzać.

― Fałszywe?

― Tak. Dwie na pięć. Gdyby fałszywy był jeden Obol założyłbym, że skąpi żałobnicy włożyli w usta krewnego podrabianą monetę, licząc na szczęście. Udało im się, niespotrzeżona fałszywka trafiła do skarbca, a potem na moje biurko. Jednak dwa Obole? Zbyt duży zbieg okoliczności. Chyba że…

― Chyba?

W syczącym głosie klienta usłyszałem gniew i niecierpliwość. Nie byłem pewny, czy uczucia te skierowane były w moją stronę. Mogłem tylko kontynuować wywód.

― Taki udział fałszywek sugeruje działanie kogoś z wewnątrz. Niezadowolony pracownik zawyżał liczbę zmarłych, by zwiększyć wynagrodzenie, raz na pewien czas wprowadzając do ksiąg dodatkowe nazwisko. Pracownikom Charona płaci się od liczby przewiezionych zwłok i według ksiąg ta liczba była wyższa. Tyle, że jeden zmarły równa się też niezmiennie jednemu Złotemu Obolowi w skarbcu. Należało zapobiec rozbieżności, sprawić by liczba monet zgadzała się z liczbą zmarłych w księgach. W tym celu dorzucano do puli fałszywe Obole.

Cień zakręcił się, napęczniał, zakotłował. Przypomniało mi się zdanie, które usłyszałem niedługo po odkryciu Miasta: furia demona jest niezmierzona, nie da się jej pojąć i łatwo się w niej zatracić. Nie rozumiałem tego, sądziłem że to wyszukana przenośnia ― nawet nie przeszło mi przez myśl, by traktować ją dosłownie. Zachowanie ciemnej postaci mego klienta sprawiło, że coś pojąłem, coś ulotnego. Przyglądałem mu się, gdy tracił pozory ludzkiej sylwetki. Rozrastał się obejmując i wypełniając wnętrze biura, stawał się jego częścią. Wniknął we mnie, do płuc, do krwi, do myśli. Cień był mną, a ja byłem cieniem. Byłem wszystkim pomiędzy A i Z, alfą i omegą, zerem i nieskończoną mnogością wszechistnienia. Stałem na skraju niebytu, gdy z czystej potrzeby zakiełkował wszechświat, gdy miliardy lat później rodziło się Słońce. Widziałem mój pierwszy, prosty ludzki dzień na ziemskim padole, a także ostatni, który jeszcze nie nadszedł. W jednej dłoni ściskałem nieskończoność, drugą usiłowałem trzymać się tego, co tu i teraz.

Czy spodziewałem się tego? Czy powinienem był? Czy dana mi była wskazówka, której nie odczytałem? Teraz zdało się to oczywiste. Ta ciemna postać, co zjawiła się u mnie przed trzema dniami, a teraz przybyła ponownie i dała wgląd w naturę swego istnienia… To był sam Tanatos.

Nikt nie zjawia się w mieście bez powodu. Każdy tęskni za kimś z Prawobrzeża, kogo utracił bezpowortnie. Ale nikt tam nie spojrzy, nikt nie chce widzieć. Nikt poza mną.

Przekładałem palce przez ciemną wiedzę. Śmierć jest entropią, entropia ― informacją, a Tanatos jest śmiercią. Fakty przesypywały się jak ziarnka piasku.

Lilim nie myliła się, miałem niegdyś kochankę. Tanatos przyszedł po nią lata temu, gdy leżała w szpitalnym łóżku, a ja siedząc na krześle obok ściskałem jej dłoń. Otulił ją cieniem, wyssał ciepło z palców, a ciałem szarpnął ostatni dreszcz ― dowód życia. Uścisk osłabł. Zostałem sam, w skończonym, krótkim małym świecie. Kim byłem, kim miałem się stać? Bóg śmierci uniósł ukochaną na skrzydłach nocy, a ja ruszyłem za nim. Taki miałem powód, by przybyć do Miasta. Taki miałem powód. I będąc w nim, w Tanatosie, będąc częścią mostu między istnieniem i niebytem, ujrzałem ją ― jaką była w swej najczystszej formie. Jej esencję, duszę. To, co porwał, co Maat ważyła ze swym piórem.

Furia demona jest niezmierzona, powiedziano mi. Nie da się jej pojąć, łatwo się w niej zatracić. I więcej: jest niemożliwą do odróżnienia od jego łaski.

Znów siedziałem w biurze, cień powrócił do niemal ludzkiego kształtu, smukłego, pięknego, niedookreślonego. Rzeczywistość osiadała leniwie, dała otulić się wulkanicznemu pyłowi upływającego czasu. Wokół nas mogła nie minąć chwila, a mogły runąć mury ostatnich cywilizacji. W ciągłym tańcu zmiennych jakim jest wszechświat, śmierć jest jedyną stałą, jej zegar nieustannie wybija dwunastą.

― Kto dopuścił się tego czynu?

― Jakiego czynu?

― Kto fałszował księgi? Pana zdaniem, panie K.

― Tego… ― z trudem łapałem oddech. ― Tego nie wiem. Nie takie było moje zadanie, prawda? Oczywiście mógł robić to ktoś nadzorujący transport, kto wie o każdym promie przez Styks w jedną i drugą stronę. Ktoś, kto przemycił dla własnej uciechy najstarszą z cór Lilith, tę o wyjątkowo ostrych pazurach. Ta lilina darzy go wystarczająco silnym uczuciem, by sprawić prowadzącemu śledztwo detektywowi nocną wizytę, zniechęcić go i naprowadzić na fałszywy trop.

― To wszystko?

― Mógłbym też rzec, że wiedzieć musiał każdy urzędnik, który miał w rękach list przewozowy. Każdy, poza nowym skrybą rzecz jasna. Przez niego sprawa wyszła na jaw.

Uśmiechnąłem się. Był to uśmiech tryumfu.

Cień Anioła Śmierci rozpłynął się w powietrzu z elektryzującym chrzęstem. Dziesięć złotych monet uderzyło z brzękiem o blat biurka. Tylko trzy z nich były fałszywe. Równie dobrze wszystkie mogły takie być, przecież dostałem już więcej, niż śmiałem pragnąć.

Koniec

Komentarze

„Drzwi rozwarto i do gabinetu wsunęła się ciemna postać.”

Pierwsze zdanie i od razu mi zgrzytają zęby. Nie lepiej powiedzieć, że drzwi się otworzyły? Plus podmiotem w tym zdaniu są drzwi, a powinna być nim ciemna postać.

 

Postać wsunęła się głębiej, niosła za sobą noc jak opar miejskich spalin.”

Powtarzasz słowo „wsunął” i “postać” kilka razy pod rząd. Porównanie jest z sufitu. Nie trafiłeś.

 

„…rozpoznaję ten kształt, gęste ciemne rysy.”

Wtf? Rysy gęste i ciemne? Mogą być ostre, łagodne…

 

Występujemy z prośbą w imieniu całego… Prawobrzeża.”

Chyba powinno być w pierwszej osobie.

 

Cień objął swą zwiewną materią przeznaczone dla klientów krzesło.”

Chaos do kwadratu. Zdanie jest niezrozumiałe. Można się domyślić co znaczy, ale przecież nie oto chodzi.

 

„przesiąknięte śmiercią, pośmiercią, pozbawionym życia drugim życiem.”

Powtórzenia. Zupełnie nie są potrzebne moim zdaniem.

 

„Istota uleciała na korytarz, unosząc ciężar grzechów z mojego serca, zabierając noc.”

I znowu chaos. Przedobrzyłeś z poetyckością i to grubo.  

 

To są przykłady, wyciągnięte z pierwszej części. Powtarzasz je tak często, że nie widzę sensu ich wszystkich wymieniać.

Praca domowa – zapoznać się z tym co napiszą inni i poprawić tekst we własnym zakresie. Witamy na portalu.

lol

Dobrnąłem do połowy.

Postaram się doczytać do końca, chociaż sporo błędów i przez tekst się brnie, nie czyta się płynnie.

@janadalbert

„Drzwi rozwarto i do gabinetu wsunęła się ciemna postać.” – drzwi otwarto, bo nie otworzyły się same, ale nie wiemy kto je otworzył – jeszcze nie. Formy gramatyczne mają znaczenie i przewodzą różny sens, nie można nimi żonglować wymiennie. Racja, że w prozie lepiej wybada strona czynna, więc faktycznie rozpoczynanie opowiadania od biernej mogło w pewnym sensie być błędem.

 

Występujemy z prośbą w imieniu całego… Prawobrzeża.” – “występujemy” jest w pierwszej osobie, tyle że w liczbie mnogiej. Chodzi o pluralis maiestaticus, nie jest to błąd.

 

Cień objął swą zwiewną materią przeznaczone dla klientów krzesło.” – właśnie o to chodzi, żeby się domyślać. Po co ciągle stawiać na dosłowność? Użycie sprzecznych sformułowań do opisu cienia jest celowe i pewnym sensie uzasadnione na koniec opowiadania.

 

„Istota uleciała na korytarz, unosząc ciężar grzechów z mojego serca, zabierając noc.” – jak wyżej,  opis cienia celowo jest jaki jest. Poza tym gdzie w tym zdaniu poetyckość? Cień wynosi się z pomieszczenia, zabiera faktycznie poczucie grzechów (to nie jest zamierzone jako przenośnia, wynika to z natury cienia) i zabiera ze sobą ciemność, którą pojawiła się w pomieszczeniu wraz z nim. Moim zdaniem całkiem proste, tylko inaczej napisane. A czemu napisane właśnie tak? Hm, przecież ton opowiadania celowo nawiązuje do klasycznych amerykańskich pulp, których podobne opisy są integralną częścią.

 

Dzięki ogólnie za tę chwilę, którą poświęciłeś na wypowiedź, ale zdaje pisanie recenzji na podstawie fragmentu jest w złym smaku. Nikt nie każe Ci czytać całości, ale skoro świadomie podejmujesz decyzję o napisaniu komentarza, powinieneś wiedzieć co nieco o całości.

 

@belhaj

Dzięki za komentarz, mam nadzieję, że uda Ci się dobrnąć do końca. Możesz dać znać o jakich błędach mowa? Ciężki styl sam sobie narzuciłem, chciałem aby opowiadanie (jak już pisałem wyżej) nawiązywało w nieco przerysowany sposób do tradycji pulpowej. Umieściłem klasycznego umęczonego detektywa (Marlowe zmieszany z Maksem Paynem?) w mieście z natury bardziej ponurym, niż przewiduje stylistyka filmów noir. Jeśli to zniechęca do czytania, to najwyraźniej popełniłem błąd biorąc się za podobny tekst.

 

Ogólnie dzięki wam obu jeszcze raz. Planuję wrzucić za jakiś czas coś bardziej naturalnie mojego, co z pewnością będzie się czytało lżej, mam nadzieję, że nie zniechęciłem nikogo tym podejściem.

 

Pozdrawiam.

 

 

 

“Poza tym gdzie w tym zdaniu poetyckość?“

No właśnie? Gdzie? :D Z mojego punktu siedzenia, autor przedobrzył jak pisał.

 

“właśnie o to chodzi, żeby się domyślać. Po co ciągle stawiać na dosłowność? Użycie sprzecznych sformułowań do opisu cienia jest celowe i pewnym sensie uzasadnione na koniec opowiadania.“

Powtórzę się. To, że konstruujesz dziwne i niezrozumiałe zdania, nie znaczy w tym wypadku, że nie da się wyciągnąć z nich właściwego sensu. Trzeba jednak stawać co chwilę i zastanawiać się “co autor miał na myśli?“. A nie o to chodzi w pisaniu, żeby rzucać czytelnikowi kłody pod nogi.

Na chwile obecną nie próbuj stylizować “na skalę przemysłową“ tekstów. Wcale nie jest łatwo zrobić tak by to zagrało w całym opowiadaniu. Tobie nie zagrało. To sprawa techniki, wprawy, a nie wiedzy (szczególnie tej wyniesionej ze szkoły, bo słabo się przekłada na realia)

 

“Chodzi o pluralis maiestaticus, nie jest to błąd.“

Nazwa ta nie jest mi obca. Niestety działa tylko w odniesieniu do innej osoby. Np “Państwo kazali, to robię.” Mówić o sobie w ten sposób… Może i można, ale to brzmi cholernie słabo. Jak nie powiem co samemu sobie :P

 

“zdaje pisanie recenzji na podstawie fragmentu jest w złym smaku. Nikt nie każe Ci czytać całości, ale skoro świadomie podejmujesz decyzję o napisaniu komentarza, powinieneś wiedzieć co nieco o całości.“

Chyba nie mówiłem czegoś takiego… Ale żeby nie było. Przeczytałem wcześniej całe opowiadanie. No i wychodzę z założenia, że autor ma większe szanse na nauczenie się czegokolwiek, jeżeli samodzielnie poszuka błędów w pozostałych fragmentach opowiadania.

PS. Nie musisz mi tłumaczyć polskiego jak gimnazjaliście :P

lol

@janadalbert

No chyba jednak muszę tłumaczyć, bo nawet za Wikipedią, żeby nie było że z palca wyssane (to właśnie ze szkoły wyniesione, aczkolwiek wyższej, że wszystko należy źródłami opatrywać):

[Pluralis maiestatis] stosowane przez władców w odniesieniu do siebie lub przez innych w odniesieniu do władców. 

I jeszcze przykład z przysięgi królewskiej:

My Zygmunt August z Bożej laski król Polski

Czy nie czepiasz się, aby się czepiać wyłącznie?

Inna sprawa, że ciężko, aby brak wskazania błędów był dla mnie “dobry”. Usunąłem wszystko co sam uważałem za błędy, oraz aspekty wskazane przez ludzi spoza internetów. Jeżeli ich nie wskażesz konkretnie, to jak mam je poznać teraz? W jaki sposób ma mi ta rada pomóc?

Anyways, jeszcze raz dzięki za czas i wybacz jeśli źle wywnioskowałem, że nie przeczytałeś reszty.

zainteresowało, dość ciekawe, nastrój ok,

nie lubię opowieści detektywistycznych, zawsze polegają na próbie sił, w której czytelnik nie ma szans (chyba że autor chce by czytelnik wygrał), tu nie wiedziałem, iż już mam zgadywać, bach bach i wchodzi demon po 3 dniach, akcja się urywa, a ja czekam o co chodzi – zabieg ciekawy, dobrze zrealizowany, lecz budzi mój niesmak, jak to w opowieściach detektywistycznych

mimo to – oceniam fabułę i pokierowanie czytelnikiem na plus

 

czyta się dość płynnie, maniera o której pisał janadalbert mnie nie przeszkadzała bardzo

lecz tu np:

 

Postać wsunęła się głębiej, niosła za sobą noc jak opar miejskich spalin.

a lepiej

Postać wsunęła się głębiej, niosąc za sobą noc niczym opary miejskich spalin.

 

tym samym warsztat dobry, lecz sprawia wrażenie niedopracowanego

 

pierwszy akapit winien być poprzestawiany na np poniższy

Nad Miastem zapadała noc, rolety w oknach tłumiły trupią zieleń błyskających neonów. Jedyne źródło światła w zasięgu wzroku stanowiła stara lampka stojąca na biurku. Drzwi rozwarto i do gabinetu wsunęła się ciemna postać. Płynęła nad powierzchnią podłogi zwiewnym, rozedrganym ruchem kurzu miotanego prądem powietrza.

 

 

Ignorancja to cnota.

@Katastrof VII

Dzięki, że pomimo iż detektywistyczne teksty to nie Twoja brocha, to i tak przeczytałeś całość i zechciałeś się wypowiedzieć. Osobiście, nie wiem czy jestem przez to w mniejszości, lubię jeżeli zakończenie kryminału mnie zaskakuje, jeśli autor mnie przechytrzył. Jeżeli domyślę się “kto zabił” zbyt wcześnie, czuję się oszukany. W przypadku powyższego opowiadania akcja musiała skoczyć do przodu, bo dalsze poszlaki i rozmowy mogłyby wyłożyć prawdę zbyt szybko na tacy. Ewentualnie musiałby powstać cały dodatkowy wątek fałszywego tropu.

Co do Twoich uwag: 

Postać wsunęła się głębiej, niosąc za sobą noc niczym opary miejskich spalin.

Teraz widzę, że w całym tekście nadużywam “jak”. W opowiadaniach nowszych niż to, pilnuję się bardziej i chyba już się to nie zdarza, nie  w takiej skali. 

 

Zgadzam się też z propozycją zmiany w pierwszym akapicie. Widzę, że muszę popracować nad konstrukcją akapitów, a także nad budowaniem miejsc. Tu kolejność opis-akcja jest zaburzona i wyrywa z tekstu, chociaż sam nie umiałem tego dostrzec.

Nie zacznę oryginalnie, bo od pierwszego zdania:

Drzwi rozwarto i do gabinetu wsunęła się ciemna postać.

Nie brzmi to dobrze. Zwłaszcza przy narracji pierwszoosobowej. O wiele lepiej – moim skromnym zdaniem – sprawdzi się wspomniane już “drzwi otworzyły się”.

W kilku miejscach miałam wrażenie przegadania – np. ta część rozmyślań bohatera tuż przed pojawieniem się Lilim.

I jeszcze jedna rzecz, której osobiście nie lubię – inicjał zamiast imienia/nazwiska. Taka postać jest dla mnie bezosobowa, w żaden sposób nie umiem się przejąć jej losami. A to wpływa na odbiór całego tekstu.

 

Pomysł całkiem ciekawy, wykonanie też nie takie złe, i mimo momentami nadmiernej metaforyzacji dało się spokojnie przeczytać. Szczególnie spodobało mi się ostatnie zdanie :)

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

@śniąca

Im dłużej myślę o tym pierwszym zdaniu, tym mniej mi się ono podoba.

Rozmyślania przed spotkaniem z Lilim były dopisane dopiero w drugiej wersji opowiadania – są kompletnie niepotrzebne dla akcji, może co najwyżej aby wyjaśnić miasto i postać? Chyba nie ufałem własnej narracji wystarczająco, mea culpa.

Myślę, że pan detektyw K. specjalnie nie podał swojego imienia, abyś niespecjalnie przejęła się jego losem. Mieszkańcy Miasta mają specyficzne podejście do życia… i śmierci.

Dziękuję za komentarz i cieszę się, że podobał Ci się pomysł. Ta nadmierna metaforyzacja wynika, jak wcześniej pisałem, z próby wbicia się nieco na siłę w pewną konwencję. Myślałem o tym sporo, kiedy pisałem space operę na konkurs wydawnictwa Craiis – że pisanie w ramach specyficznego gatunku ogranicza się do spaceru po linie. Spadając z jednej strony, zrywasz z gatunkiem w którym chcesz się zmieścić – z drugiej, i popadasz w sztampowość i stereotypy. Wygląda na to, że nie udało mi się do końca zachować równowagi :)

Myślę, że pan detektyw K. specjalnie nie podał swojego imienia, abyś niespecjalnie przejęła się jego losem. Mieszkańcy Miasta mają specyficzne podejście do życia… i śmierci.

Tylko że w tym zawiera się pewne zagrożenie – że czytelnik z tego powodu przejdzie obojętnie obok całości, wzruszy ramionami i po pięciu minutach zapomni o tekście. A chyba żaden autor nie tęskni za obojętnością czytelników, prawda? Jednak główna postać jest dość istotnym elementem opowieści i dobrze, by nie był bezimienny.  

Mogą się oczywiście trafić osoby, którym inicjał nie będzie przeszkadzał (wszak gusta są różne). Ja tu piszę o moich odczuciach :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

A ja tu publikuję, aby poznać Wasze odczucia, to by się zgadzało :) Byłem sceptyczny rejestrując się na forum, ale jak na razie jestem zadowolony z rezultatów. O zgrozo, jeszcze się czegoś przy tym nauczę! Poświęcam zwykle sporo czasu budując postacie, szkoda byłoby, aby te wysiłki poszły na marne ze względu na brak imienia. 

Ciężko się czytało, choć historia nawet ciekawa. Przeszkadzała mi bezimienność bohatera. Taki zabieg podobał mi się jedynie u Kafki – jak dla mnie obdarłeś postać z czegoś co ją dookreśla i powoduje, że zapamiętałbym ją (jak to mówią – wygląd to nie wszystko; z drugiej strony inicjał oznacza nastygmatyzowanie).

F.S

Przeczytałam bez większej przykrości, ale i satysfakcji nie doświadczyłam.

Niezbyt dobrze czyta się opowiadanie, w którym co parę zdań potykam się o osobliwe metafory, wyszukane porównania i przepoetyzowane sformułowania, a sens chwilami ginie przytłoczony kwiecistym stylem. Skoro jednak Autor uznał, że dla tego opowiadania taka forma będzie najlepsza, muszę się z tym pogodzić i wyrazić nadzieję, że przyszłe dzieła bardziej przypadną mi do gustu.

 

W czym mogę słu­żyć? ― za­py­ta­łem.Czym mogę słu­żyć? ― za­py­ta­łem. Lub: W czym mogę pomóc? ― za­py­ta­łem.

 

Nie iste­nie­je coś ta­kie­go jak „prze­pust­ka”. – Literówka.

 

Czem prę­dzej prze­mkną­łem do baru. – Raczej: Czym prę­dzej prze­mkną­łem do baru.

 

Spo­dzie­wa­łem się z resz­tą, że to nie ko­niec nie­spo­dzia­nek.Spo­dzie­wa­łem się zresz­tą, że to nie ko­niec nie­spo­dzia­nek.

 

wy­szcze­rzy­ła pełne usta w dra­pież­nym uśmie­chu eks­po­nu­jąc mlecz­no­bia­łe sier­py zębów ja­do­wych. – Ust się nie wyszczerza ale można, otworzywszy usta, wyszczerzyć zęby.

 

wspar­ty na pa­lach bu­dy­nek czę­ścio­wo wy­su­wał się ponad po­wierzch­nię rzeki. Pod­trzy­my­wa­ny pa­la­mi otwie­rał… – Czy to celowe powtórzenie?

 

Kształt pod wodą za­stygł, znie­kształ­co­ny fa­lu­ją­cym nur­tem Styk­su. – Nie brzmi to najlepiej.

 

przy­bie­ra­jąc po­stać dwu i pół me­tro­we­go bar­czy­ste­go męż­czy­zny. – …przy­bie­ra­jąc po­stać dwuipółme­tro­we­go, bar­czy­ste­go męż­czy­zny.

 

wą­skie stru­mie­nie wody two­rzy­ły ma po­ło­dze drob­ne ka­łu­że… – Literówka.

 

Każdy tę­sk­ni za kimś z Pra­wo­brze­ża, kogo utra­cił bez­po­wort­nie. – Literówka.

 

jest nie­moż­li­wą do od­róż­nie­nia od jego łaski. – Literówka. 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@FoloinStephanus

Dzięki, że przeczytałeś. Ta bezimienność jest właśnie nawiązaniem do Kafki, w końcu tym samym inicjałem nazywał swoje postacie (nie przeszkadza fakt, że me nazwisko także rozpoczyna się od tej litery). Drugim nawiązaniem jest użycie kilkukrotnie słowa “kochanka”, którego często używał, a które, jak odniosłem wrażenie, w codziennym użyciu występuje zaskakująco rzadko – no, może poza tabloidami.

 

@regulatorzy

Dziękuję za konstruktywne uwagi, postaram się do nich zastosować w przyszłych tekstach. Czy przyszłe bardziej przypadną Ci do gustu? Pozostaje mi mieć nadzieję :)  W późniejszych tekstach przerzuciłem się na bardziej rzeczowy styl, ale jak na złość wszystkie zarezerwowane są na różnego rodzaju konkursy. Tekst o policjancie na to forum, do którego mam ledwie dwa akapity, ląduje znowu po przesadnie kwiecistej stronie spektrum (obrany pomysł mi to nakazuje), więc ten pewnie znów nie będzie dla Ciebie. Mimo wszystko zapraszam na przyszłość ;)

Wracając jeszcze szybko do uwag, nie zgadzam się tylko z jedną: “czem” to archaiczna forma “czym”, użyta całkowicie celowo… Jeżeli to błąd, to raczej stylistyczny, bo ten archaizm w tym miejscu wciśnięty jest nieco “od czapy”.

Jeszcze raz dzięki i pozdrawiam!

Brodo, ależ wcale nie twierdzę, że czem jest błędem. Czym, tylko zasugerowałam, nie dostrzegając przyczyny użycie czem.

Moje uwagi to zaledwie sugestiei jeśli zechcesz skorzystać choć z jednej, będę bardzo zadowolona. To Twoje opowiadanie i wyłącznie od Ciebie zależy jakich słów użyjesz, by prezentowało się jak najlepiej. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jestem tylko kępką włosów na twarzy amerykańskiego scenarzysty, mogę być niekumaty :) Swoją drogą, raczej nie będę już mieszał przy „Obolach”, ale wszelkie sugestie przyjmuję dzielnie na klatę i chowam do zasobnika, z zamiarem wykorzystania w przyszłości :D

Dbaj o zasobnik i czerp z niego w razie potrzeby, a przyszłość będzie obiecująca. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czytało się ciekawie – ja lubię kryminały – chociaż niekiedy kwiecistość opisów nużyła.

Zjeżyło mnie, że wyciąłeś większość poszukiwań detektywa, aby przejść bezpośrednio do finału. Nie no, trzeba dać czytelnikowi szansę odgadnięcia, kto zabił. ;-) Fakt, gdybyś to wszystko opisał, opowiadanie zrobiłoby się zniechęcająco długie… Może akapicik, góra dwa o tym, jak narrator spędził dwa dni, zamiast opisu zmaltretowanych wizytówek. A właściwie, to po co je z błota wyciągał?

Czasami brakowało Ci przecinków, ale nie były to braki chroniczne, więc nie wypisywałam.

Jeszcze jedno: lubimy na tym forum, kiedy Autorzy poprawiają wskazane błędy. Komentatorzy czują wtedy, że są pożyteczni, Czytelnicy, że się ich szanuje, tekst bez literówek wygląda ładniej… Lepiej nie ograniczaj się do prywatnego zasobnika. ;-)

Babska logika rządzi!

Dziękuję za wypowiedź i konstruktywne uwagi :) Przyznam szczerze, że zwłaszcza nie chciało mi się go edytować, bo swoje już w “szufladzie” przeleżało, a pewnych rzeczy nie rozgrzebywać. Zbieram się z poważnym zamiarem napisania czegoś konkretnie na to forum, chociażby właśnie aby doświadczyć żywego procesu komentarzy wpływających na końcową formę tekstu. Takie porównanie “przed” vs. “po” pomoże mi wtedy nawet lepiej wyłapać moje największe problemy. Mam nadzieję, Finkla, że gdy takie opowiadanie tu wrzucę, znajdziesz czas, aby pod nim również zostawić komentarz :)

Jeśli nie będzie to horror, to szanse masz, ale ostatnio z czasem stoję kiepściuchno.

Babska logika rządzi!

Nawet mi się podobało.

W pierwszym podejściu odbiłem się od tych wszystkich “srebrnych całunów”, ale w drugim, wiedząc już, czego się spodziewać, dałem radę. Miejscami nadmiar metafor raził, ale przymknąwszy na to oko, mogłem się cieszyć poznawaniem tajemnic Miasta.

Brakowało przecinków, są literówki i insze usterki, ale skoro nie chcesz ich poprawiać, to nie wypisywałem.

Podobała mi się logiczna fabuła, pomysł też, choć na demony mam alergię. Sugestywna wężowa (?) dama. Klimat miasta wciągający, nawet jeśli oparty na znanej stylistyce – a może i właśnie z tego powodu.

Czy mogę dodać coś, czego nikt jeszcze nie powiedział? Nagłe rozwikłanie sprawy – nieładne. Inicjał mnie nie raził (sam sobie dookreślam bohaterów na bieżąco), choć zastanawiałem się, jak mam “słyszeć” te wypowiedzi z inicjałem. Czy oni naprawdę tak mówią (”Ka”?), czy to jakaś złośliwość autora. To już mi przeszkadzało. Niektóre dialogi wydały mi się nienaturalne przez ich nadmierne skrócenie (rozmowa w barze np.), to jednak częsta przypadłość przyciętych do internetu opowiadań.

Myślę, że nadawałoby się do biblioteki, gdyby poprawić błędy i niektóre sformułowania.

Dzięki, Vargu, za uwagi i że zechciałeś przeczytać opowiadanie. Komentarz konstruktywny, a więc zanotowany w głowie na później :)

Ostatnio w ogóle eksperymentuję z oklepanymi konwencjami, jest w nich coś intrygującego. Zwłaszcza, że wszyscy ich strasznie unikają – to mnie jakoś do nich ciągnie ;) Wyłapane słusznie, że przycięte do internetów, bo pisane na konkurs, którego nie wygrało i moim zdaniem bardzo na tym ucierpiało (nie że przegrało, to może i słusznie, ale że było pisane w ramach limitu). Trochę od tego czasu nauczyłem się dobierać ilość wątków do limitu słów, więc w przyszłości powinno być lepiej.

Mogę powiedzieć coś bardzo nieskromnie? Ja całego siebie uważam za materiał do biblioteki, więc jeszcze o mnie usłyszycie. O mnie i moim ego :D Jak pisałem już wyżej, do następnego opowiadania będę wprowadzał uwagi na bieżąco i z pewnością się nad nim pochylę.

Nowa Fantastyka