Drzwi rozwarto i do gabinetu wsunęła się ciemna postać. Płynęła nad powierzchnią podłogi zwiewnym, rozedrganym ruchem kurzu miotanego prądem powietrza. Nad Miastem zapadała noc, rolety w oknach tłumiły trupią zieleń błyskających neonów. Jedyne źródło światła w zasięgu wzroku stanowiła stara lampka stojąca na biurku.
― W czym mogę służyć? ― zapytałem. Podniosłem wzrok znad stosu rachunków, ponad wyboistym pagórkiem maszyny do pisania. Starałem się utrzymać spokojny i opanowany ton. Goście z Prawobrzeża odwiedzali mnie nader rzadko.
― Czy pan K.?
Przytaknąłem.
Postać wsunęła się głębiej, niosła za sobą noc jak opar miejskich spalin.
― Panie K… ― Zdało mi się, że stopniowo rozpoznaję ten kształt, gęste ciemne rysy. ― Mamy dla pana propozycję.
― „My”?
― Pan wie kto. Występujemy z prośbą w imieniu całego… Prawobrzeża. Jest pan zainteresowany czy nie?
― W kwestii spraw liczą się konkrety. Gierki oddalają nas od celu.
Cień objął swą zwiewną materią przeznaczone dla klientów krzesło. Opadł nań, formując na poły ludzki kształt. Twarz, jaśniejsza plama pośród mroku, zwrócona była ku mnie z nutą wytęsknienia bądź wyczekiwania, powolnego rytmu nostalgii w której zanurzona jest wieczność. Gabinet przesiąkł silną wonią kadzidła i popiołu, ciemność stała się źródłem przeraźliwego zimna. Zostałem zamknięty z mym gościem w gęstej nocy. Za przesłoniętym oknem życie tętniło w stopniu, na jaki pozwala Miasto. Wewnątrz ― życie zamierało nawet we mnie. Dusza wyszarpywała się z ciała gwałtownym, dziwnie szczęśliwym ruchem dziewczyny porywanej do tańca na wiejskiej zabawie. Nie wiedziałem, czy klient należy do tych, co trudnią się zatrzymywaniem zegarów ludzkich serc. Nie znałem szczegółów. Znałem jednak miejsce z którego przybywał, towarzystwo w którym się obracał… przesiąknięte śmiercią, pośmiercią, pozbawionym życia drugim życiem.
Kwintesencją Prawobrzeża.
― Pańską specjalnością są zaginięcia.
― Zdarzają się w Mieście dość często.
― Z takim nie miał pan do czynienia. Zaginął zmarły.
― Po waszej stronie?
― Już po naszej.
― Uciekł?
― Niemożliwe.
― Zmarli po przetransportowaniu na drugą stronę pozyskują pewien ersatz sił witalnych ― wyrecytowałem.
― Nie musi się pan popisywać. My także nie mamy ochoty na gierki. Wiemy, że dobrze zna pan procedury Przedsiębiorstwa Charona. Zmarli funkcjonują tak, jak powinni w ramach norm stanu nazywanego „życiem po życiu”. Następuje to jednak dopiero po wstępnym osądzeniu z udziałem pióra Królowej Maat. Zmarły, o którym mowa, zniknął podczas transportu na sąd, wciąż pozbawiony woli czy możliwości samodzielnego poruszania się.
― Będę potrzebował przepustki na prawy brzeg.
― Nie istenieje coś takiego jak „przepustka”. Na Prawobrzeże się przechodzi i już się tam zostaje. Jeszcze przyjdzie na pana czas. Na każdego przychodzi.
― W takiej sytuacji… ?
― Zmarłego nie ma po naszej stronie, to jasne, inaczej wiedzielibyśmy gdzie się znajduje. Musiał zostać wykradziony, na powrót przeprawiony przez rzekę.
― Dlaczego ktoś miałby zrobić coś podobnego? Jak?
― To nie jest istotne. Trzeba go po prostu znaleźć.
― Zapłata?
― Pięć Złotych Oboli jeżeli weźmie pan sprawę, kolejne dziesięć jeżeli wyjaśni ją pan w ciągu najbliższych trzech dni.
Monety, miniaturowe słońca, wysypały się na powierzchnię biurka. Rozcięły ciemność, zakręciły niczym bąki. Obok nich znalazł się papirus z nazwiskiem zaginionego. Litery wykaligrafowane czarnym, gęstym tuszem.
― Nie ma niczego więcej?
― Proszę pamiętać panie K., pośpiech jest wskazany. Mógł pan słyszeć, że sytuacja wśród przewoźników pozostaje napięta. Nie minął miesiąc od ostatniego strajku, a liczba zmarłych stale rośnie.
― To niedorzeczne! Nie zdziałam niczego bez…
― Do zobaczenia, panie K.
Istota uleciała na korytarz, unosząc ciężar grzechów z mojego serca, zabierając noc.
***
Przybyłem do Miasta by poznać Prawobrzeże, na tyle na ile jest to możliwe. Lewą zaś stronę rozumieć muszę, bo tu mieszkam i pracuję. Tu jest moje miejsce, miejsce wszystkich żywych ludzi. Staram się budować sieć kontaktów. Rozsiadając się wygodnie niczym pająk czekam na drgnięcie nici informujące mnie, iż powierzona sprawa właśnie rozwiązuje się sama.
Ta obecna sprawa… cóż. Ze względu na naturę zleceniodawcy nie spodziewałem się gotowych ― czy choć łatwych ― odpowiedzi. Jeszcze tego samego wieczoru ustawiłem spotkanie z Ambrożym, znajomym który z kolei sam pobieżnie znał kogoś pracującego w dokach. Najlepsze źródło informacji na jakie mogłem liczyć, nie uciekając się do bezpośredniego kontaktu z pracownikami Charona. Gdybym się uparł, znalazłbym pewnie chętnego do wyśpiewania sekretów technika na jednym z kursujących przez Styks promów. Może sternika. Postanowiłem tego nie robić. Ufanie typom z Prawobrzeża ― choćby i tymczasowo pracowali po mojej stronie ― przychodziło ciężko. Cenę za wiedzę poniosłoby moje wystarczająco już nadwątlone sumienie.
Wysunąłem się na ulicę. Padał deszcz ― drobny i gęsty. Odnosiłem wrażenie, że woda wymieszała się z powietrzem w zbitą, utrudniającą oddychanie maź. Pomarańczowe światło ulicznych latarni odbijało się w deszczu i rozedrganych kałużach milionami iskier, z których żadna nie dawała ciepła. W Mieście zawsze było zimno.
Zanim znalazłem wolną taryfę, płaszcz przemókł na wskroś, a z ronda kapelusza woda spływała szerokimi strumieniami, obejmując mnie srebrnym całunem. W końcu rozsiadłem się wewnątrz wozu. Zaciągnąłem się odorem stęchlizny, papierosów i brudu setek klientów przede mną. Uśmiechnąłem się z satysfakcją, że zapewne dokładam do tej gamy własne trzy grosze.
― Do Irkalli ― rzuciłem.
Taksówkarz skinął głową i ruszył. Woda spływała po przedniej szybie jednolitą taflą, włączone wycieraczki stanowiły wyłącznie formalność.
― Jedzie pan z pamięci?
― Zwalniam kiedy widzę światła z naprzeciwka.
Życzenie śmierci. Dobry powód jak każdy inny, by przybyć w te strony.
Dojechaliśmy na miejsce o wpół do dwunastej. Deszcz nieco się uspokoił, odegnany nocnym wiatrem. Wyszedłem na ulicę, zadarłem głowę. W gęstych chmurach ginęły najwyższe kondygnacje strzelistego Hotelu Irkalla. Pod setkami ciemnych okien i wysuniętych gzymsów czekały na mnie szerokie i ciężkie drzwi wejściowe, a za nimi hol. Wnętrze ociekało złotem i krwawą czerwienią. Przesycone barwy wypływały ze ścian, spomiędzy płaczących kryształami Cherubów, z przetykanych szklistymi nićmi gobelinów. Mój przemoczony garnitur świętokradczo odcinał się od bogatego wnętrza. Czem prędzej przemknąłem do baru. Ambroży, pochylony na stołku i zwielokrotniony wiszącym za butelkami lustrem, sączył cienką żółtawą whisky. Z niewidocznego gramofonu dobywała się cicha melodia delikatnie zlewająca się z jednostajnym szlochem deszczu. Zająłem wolne miejsce przy barze. Informator odgarnął z czoła pasmo przetłuszczonych włosów, obdarzył mnie wyszczerbionym uśmiechem i dopił drinka.
― Dwa razy to samo ― zwróciłem się do barmana. Był zmęczony i na swój sposób dystyngowany. Skończył przecierać szklankę, postawił ją przede mną, przechylił butelkę. Po chwili uzupełnił też drinka Ambrożego.
Klient miał rację. Wiedziałem sporo o Prawobrzeżu. O sądzie, o przywracanej woli umarłych, a nawet nieco o świecie, do którego później trafiali. Zadziwiająco niewielkie miałem pojęcie o tym co najbliżej. O mechanice transportu. Sądziłem, że Ambroży będzie w stanie pomóc.
― Przyjacielu ― mówiąc wyrzucał w moją stronę lepki oddech ― czego ode mnie potrzebujesz?
― Nikt nie wie, jak zmarli trafiają do Miasta ― stwierdzenie, nie pytanie.
― Tanatos przynosi ich na swych skrzydłach ― Ambroży roześmiał się. Skinąłem głową, pociągając łyka ze szklanki. Whisky faktycznie była podła, delikatnie rybna w smaku. Ktoś chyba stwierdził, że dojrzewanie w beczce po śledziach może ją uszlachetnić.
― A potem?
― Potem są katalogowani i pakowani. Przewoźnik wyjmuje im z ust Złotego Obola, monety przewożą osobnym transportem. Płyną do Hadesu. Na Prawobrzeże.
― Kto ma do czynienia ze zmarłymi?
― Demony oczywiście. Nie znam imion, jeszcze jest mi nieśmiertelna dusza miła.
― Coś wiesz na pewno ― wyjąłem z kieszeni Obola z przedpłaty. ― Ponoć liczba zmarłych rośnie?
― Raczej spada. Sługusy Charona co rusz strajkują. Znam jedno imię… Za przeładunek i katalogowanie odpowiedzialny jest niejaki Lewiatan Mniejszy. Zarządca portu. ― Ambroży pochwycił łapczywie monetę, spojrzał na nią pod kątem. Obrócił w palcach wyłapując błysk, po czym oddał ją z obrzydzeniem. ― Fałszywka!
Wysypałem na blat pozostałe cztery Obole od klienta. Informator spojrzał na nie ciekawie.
― Dwie fałszywe ― powiedział przebierając. Zagarnął jedną z prawdziwych, wstał i zataczając się odszedł w stronę windy.
***
Rzadko przesypiam całą noc. Gdy zamykam oczy odwiedza mnie albo teraźniejszość ― gorzka, lecz lepsza z dwojga złego ― albo przeszłość, słodka i przez to bolesna. Wybudzam się zlany potem, pozbawiony tożsamości, próbuję złożyć ją z rozsypanych w ciemności elementów sfatygowanej układanki. Potem zasypiam znowu i znowu, i znowu.
Nienawidzę tych nocy, koszmarnych snów goniących zgorzkniałą jawę w niekończącej się grze w berka. Nienawidzę tych nocy, a jednocześnie kocham je i potrzebuję ich. Tym bardziej, odkąd ta cholerna sprawa odgoniła sen na dobre. Wyczuwałem unoszący się nade mną ciężar kłopotów, mięsistą masę komplikacji ciągnących się od Prawobrzeża jak niewypowiedziany, nienaturalny swąd.
Armia Tanatosa dała początek Miastu ― przynajmniej prawej jego stronie. Ludzie gromadzący się po lewej to banda desperatów nie mających niczego do stracenia, gotowych osiąść tak blisko granicy Świata Umarłych jak to możliwe. Mają swoje powody, by lgnąć do śmierci. Każdy je ma, i posuwa się tak daleko jak pozwala odwaga. Większość mych współmieszkańców ociera się o granicę świata. Są zbyt zlęknieni, by przez nią spojrzeć. Spojrzeć w serce tej masy, która rzuca na nich cień. Udają, że trafili do Miasta przypadkiem, przejazdem, bo to doskonałe miejsce do interesów. Przez podobną obłudę mogli wydać się gorsi od samych demonów. Jeżeli już muszę wybierać, to wolę ten ich lewostronny brud ― za to, że jest swojskim brudem ludzkich grzechów.
W człowieczych grzechach kocham, że zawsze dobiegają końca ― w oczyszczającym ogniu boskiej miłości, dla ludzi którzy zasłużyli, w paszczy Krokodylowej Księżniczki jeżeli serca ich cięższe były od pióra Królowej Maat. Demony są nieskończone, a przez to dla ludzkich oczu niezbadane. Ich obecność pozostać musi niepojęta, obca. Wystarczył i pobieżny kontakt, by esencja ich fermentu jak czarna żółć ściągnęła mnie w labirynt planowanych przed wiekami intryg. Tak stało się właśnie w wyniku wizyty tajemniczego klienta…
Spodziewałem się z resztą, że to nie koniec niespodzianek. Jestem wiernym wyznawcą zasady, że nieszczęścia chodzą parami, a odwiedziny demona, co nie powinno być niespodzianką, całkiem dobrze wpisują się w definicję nieszczęścia. Pozbawiony snu na poły oczekiwałem kolejnego gościa jeszcze tej samej nocy.
Sylwetkę miała ludzką, lecz pełzła niczym wąż. Wślizgnęła się przez okno, sunęła po podłodze smukłym nagim ciałem, wprost do mego łóżka. Szeleszcząco ocierała się krzywiznami bioder o chłodną pościel, połyskiwała błękitnym wzorem jaszczurczych łusek. Skierowała ku mnie rozświetlone oczy o pionowych źrenicach, wyszczerzyła pełne usta w drapieżnym uśmiechu eksponując mlecznobiałe sierpy zębów jadowych. Początkowo nie drgnąłem nawet, dopiero po chwili podciągnąłem się, odsunąłem by nie czuć na sobie oddechu przesyconego słodyczą krwi.
― Lilim?
― Znasz moje imię?
Obróciła się, przesuwając obfitymi pośladkami przed samą moją twarzą. Jej ogniste łono płonęło jak słodki kwiat rozświetlony wilgocią toksyn. Po chwili Lilim znalazła się pod kołdrą, tuż przy mnie. Powabne, a jednocześnie odrzucające ciało zarysowywało się wyraźnie pod pościelą, budując falisty krajobraz zakazanych rozkoszy. Drżała, ledwie unikając dotyku. Czułem bijący od niej żar.
― Dużo się mówi o zleceniu, które przyjąłeś. Zastanawiamy się czemu na nie przystałeś.
― Mnie zastanawia, co taki sukkub jak ty robi po tej stronie rzeki. Inne liliny boją się tu zapuszczać.
― Inne liliny być może. Nie mają odwagi, by przejść na stronę żywych bez obstawy.
― Muszą zaspokajać potrzeby na zmarłych, prawda? Sługom Charona się to nie podoba. Być może jedna z twoich sióstr zagalopowała się zanadto, zostawiła na zmarłym ślady zabawy. Być może postanowiła pozbyć się dowodów, usuwając z równania zmarłego. Co o tym sądzisz?
― Twoim zdaniem to właśnie zaszło?
― Nie mam jeszcze zdania. Wiem tylko, że twoja wizyta nie może być przypadkowa.
― Nie jest. ― Nawinęła jeden ze swych czarnych loków na zakończony szponem palec. Pod pazurami miała… fragmenty świeżej tkanki, należącej do stworzenia przesiąkniętego krwią, lecz nie do człowieka. Chyba nie. ― Przyszłam, aby cię ostrzec. Czy wiesz, czemu ludzie Charona zatrudnili właśnie ciebie?
― Z pewnością mi powiesz.
― Chcą upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Chcą cię sprawdzić.
― Mnie?
― Mówi się czemu tu przybyłeś, do Miasta. Mówi się, że masz kogoś, kto trafił na drugą stronę.
― W Mieście każdy ma kogoś takiego.
― Ty miałeś kochankę.
― Czy wyglądam na kogoś, kto ma kochankę?
― Wyglądasz… ― przygryzła wargę wkłuwając się w nią do krwi. ― Wyglądasz na kogoś, komu by się przydała. Lecz to nieważne. Ważne, że obserwujesz. Zadajesz pytania. Chcesz wiedzieć jak działa system. Sprawa, którą prowadzisz jest dla nich pilna i ucieszą się jeżeli ją rozwiążesz. Rzecz w tym, że nie powinieneś. Nie powinieneś być w stanie. Gdy ci się uda, mogą uznać że wiesz już zbyt wiele. Testują cię.
― Dziękuję za ostrzeżenie. Pamiętaj by zamknąć za sobą okno, gdy będziesz wychodziła. Dobranoc.
Odwróciłem się na drugi bok, zamknąłem oczy udając że próbuję zasnąć. Usłyszałem przy uchu szelest długiego języka, a po chwili doszedł mnie podmuch chłodnego powietrza i donośny trzask okiennej ramy.
Nie zasnąłem.
***
Nie mogłem się dłużej łudzić. Ambroży udzielił mi podstawowych informacji, ale dalsze kontakty z Demonami były nieuniknione. Następnego dnia udałem się do portu.
Styks nie był jak inne rzeki. Płynąca nim gęsta wodopodobna ciecz sprężynowała odbijając się od koryta, sunęła powolnym nurtem w kierunku sobie tylko znanego ujścia w centrum Hadesu. Port także był jedyny w swoim rodzaju. Całkowicie pozbawiony zapachu. Wilgoć przeszywała skórę opanowując ciało od środka, prowadziła cichą inwazję. Portowe magazyny kształtem przypominały ziguraty o szerokich podstawach. Trzymano w nich zmarłych z całego świata ― o ile podczas pochówku pamiętano wsunąć im w usta opłatę dla przewoźnika. Szerokie promy cumowano w bezpośrednim sąsiedztwie magazynów. Starałem się nie zwracać uwagi na czekające na załadunek wąskie trumny i wrzecionowate pakunki, okryte prześcieradłami, zabezpieczone powrozem. Nie zbliżałem się, ale nie przestawałem o nich myśleć. Jak wyglądali zmarli przed wejściem w ten kolejny stan egzystencji? Dlaczego nie wydzielali odoru rozkładu? Jak umieranie obdziera ciało człowieka z wszelkich atrybutów życia, tak wkraczając do Hadesu ich powłoki zatracały to, co zostawiła na nich śmierć, jakby odbierano im nawet tę ostatnią resztkę godności, prawo do rozpadu.
Biuro Lewiatana Mniejszego znajdowało się w zewnętrznej części kompleksu, wsparty na palach budynek częściowo wysuwał się ponad powierzchnię rzeki. Podtrzymywany palami otwierał się wycięciem w podłodze na leniwe odmęty. Wszedłem do środka ze ściśniętym przełykiem. Zmęczenie i odraza kłóciły się we mnie z determinacją. W pierwszym momencie nie spostrzegłem nikogo ― jedynie wodę i okraszone zielonym nalotem surowe meble. Po chwili zauważyłem sunący pod powierzchnią wody cień. Zarys rybiego cielska, pysk węża i trzy ostro zakończone płetwy grzbietowe. Demon zarzucał nerwowo ogonem, na oko miał ponad trzydzieści metrów długości.
― Lewiatan Mniejszy?
Kształt pod wodą zastygł, zniekształcony falującym nurtem Styksu. Podpłynął do miejsca, w którym stałem i wysunął się na powierzchnię, przybierając postać dwu i pół metrowego barczystego mężczyzny. Był kompletnie nagi i chyba czuł się z tym dobrze. O jego rybiej formie świadczyła jedynie szczątkowa płetwa u nasady karku. Spływające z niego wąskie strumienie wody tworzyły ma połodze drobne kałuże, które wbrew krzywiznom desek łączyły się w okolicach prawej stopy. Po chwili demon był idealnie suchy, a kałuża ― jakby kierowana wolą ― nie zostawiając po sobie wilgotnego śladu spłynęła do rzeki, dołączyła do jej nurtu.
― W czym rzecz?
― Nazywam się K. Zostałem zatrudniony przez…
― Słyszałem o panu. I w jakim celu pana najęto. To dość niespotykane, prawda?
― Nie wiem co jest niespotykane wśród demonów.
― Być może.
Zaprosił mnie do stojącego w kącie stołu. Usiadł na nieheblowanym krześle, wskazał mi sąsiednie. Plecy demona zdobiła gęsta sieć głębokich zadrapań.
― Bójka?
― Mógłby pan tak powiedzieć. ― Lewiatan uśmiechnął się nie skrywając satysfakcji. ― Jeżeli brakowałoby panu wyobraźni. A co ze sprawą? Nie idzie panu najlepiej, jeżeli zabrnął pan do mnie.
― Nie. Nie najlepiej. Właściwie to całkiem się pogubiłem. Ciężko pojąć, jak ktoś mógł przetransportować zmarłego na Lewobrzeże. Czy demon był w stanie przewieźć je jednym z promów?
― Nie bez mojej wiedzy. Pyta mnie pan co się stało moim zdaniem? Zmarły został zapewne kompletnie unicestwiony jeszcze na prawym brzegu.
― Tak, zapewne. Choć nie mogę dopuszczać takiej ewentualności. Gdyby tak było, nigdy nie miałbym szansy go odnaleźć, a to oznacza brak zapłaty, rozumie pan.
― Dziesięć Oboli, prawda?
― Zgadza się.
― Dziesięć Oboli, trzydzieści srebrników ― zanucił pod nosem.
― Miałem też nadzieję rzucić okiem na list przewozowy.
Lewiatan skinął ciężką głową i oddalił się, zostawiając mnie samego w chłodnej hali. Gdy powrócił, ściskał w mocarnej dłoni grubą, oprawioną w skóry księgę. Rozłożył ją przede mną na stole i kartkował. Sztywne strony opadały ciężko, ukazując tabele wypełnione drobnym makiem odręcznego pisma.
Wskazał palcem odpowiednią rubrykę.
― Tutaj.
― Nazwisko się zgadza. Przewieziono go trzy dni temu, zaginął wczoraj. Przed samym sądem. Zmarli zawsze czekają w tak długich kolejkach?
― Problemy w kadrach. Czekano aż zostanie obsadzone stanowisko sądowego skryby.
― I stąd opóźnienia. ― Rzuciłem jeszcze raz okiem w kierunku księgi. ― Przy zaginionym odhaczono wszystkie rubryki poza ostatnią.
― Przedsiębiorstwo Charona kładzie olbrzymi nacisk na kontrolę. Każdy punkt przeładunkowy prowadzi podobne księgi i przesyła raporty do pozostałych. Rubryka jest pusta, ponieważ nie dostaliśmy potwierdzenia z sądu. Tam zauważono zniknięcie.
― To powinno pozwolić na dokładne wskazanie winnego.
― Zapewne. Czy dlatego pana wynajęto?
― Słucham?
― Czy ma pan wskazać winnego?
― Nie, w żadnym wypadku. Mam tylko zlokalizować zaginionego. To było zwykłe spostrzeżenie.
― Mam nadzieję, że to wszystko panie K. Szczerze mówiąc, bardzo się spieszę.
― Tak, dziękuję za pomoc.
Wstałem z krzesła zabierając ze sobą kilka wbitych w spodnie drzazg. Wysunąłem dłoń, Lewiatan Mniejszy uścisnął ją mocniej niż było to konieczne. Ruszyłem pewnym krokiem w stronę w drzwi, słysząc za sobą stąpanie morskiego demona wracającego do wody. Odwróciłem się gwałtownie. Lewiatan wyczuł to, również obrócił się i spojrzał na mnie badawczo. Napinał mięśnie atletycznego ciała, sprawiając przez to wrażenie bardziej postawnego. Był zniecierpliwiony i zastanowiłem się, czy potrafi przybrać formę morskiego węża poza wodą.
― Jeszcze jedno! ― zawołałem nie podchodząc. ― Coś nie daje mi spokoju!
― Co takiego?
― Podobno pracownicy Charona ostatnio strajkowali! Czy to możliwe?!
― Był strajk.
― Chodziło o płace?!
― Pracownikom Charona płacony jest procent od przychodu przedsiębiorstwa. Cena za transport zmarłego niezmiennie wynosi jeden Złoty Obol. Taki model nie pozwala Charonowi na podwyżki, niektórym pracownikom się to nie podoba.
― Pan strajkował?!
― Nie. To wszystko?
― Czy skrybę w sądzie wymieniono z powodu strajku?!
― Nie wiem, być może. Do widzenia.
― Do widzenia.
***
Trzeciego dnia siedziałem w moim gabinecie. Głęboko wciągałem rozgrzewająco-drapiący dym taniego papierosa. Tasowałem talię identycznych wizytówek, jak karty. Były wygięte, wyblakłe. Niektóre nosiły ślady wilgoci, ciemne kręgi od kubków z kawą i szklanek whisky. Odciski podeszew. Rzucano mi je w twarz, a także w błoto brukając moje nazwisko, zwracano w gniewie, oddawano z uśmiechem politowania. Być może Miasto nie potrzebowało moich usług, wbrew temu co dawniej sądziłem.
Ciemna figura wsunęła się do środka. Zlewała się z cieniami drzew w spójny wzór, mozaikę najsmutniejszego z miejsc.
― Znalazł go pan, panie K.?
― Tak i nie. Chcieliście abym odszukał zmarłego, oto i on. Leży tu na stole. Stoi tam, w kącie. Tarza się po podłodze. Wisi pod sufitem, w kłębach kurzu.
― Nie rozumiemy pańskiego poczucia humoru.
― Prawdopodobnie dlatego, że wcale nie żartuję. Zmarły jest wszędzie i nigdzie. Nie było i nie ma żadnego zaginionego zmarłego.
― Wciąż nie rozumiemy.
― Powiedziano mi, że pracownikom Przedsiębiorstwa Charona płaci się odsetek od przetransportowanych zmarłych. Jedni mówią, że liczba zmarłych rośnie, inni że maleje. W najlepszym razie jest stała.
― Zmarłych jest coraz więcej. Księgi…
― Księgi nie mówią prawdy. Fałszywe monety w pierwszej części waszej zapłaty zdają się to potwierdzać.
― Fałszywe?
― Tak. Dwie na pięć. Gdyby fałszywy był jeden Obol założyłbym, że skąpi żałobnicy włożyli w usta krewnego podrabianą monetę, licząc na szczęście. Udało im się, niespotrzeżona fałszywka trafiła do skarbca, a potem na moje biurko. Jednak dwa Obole? Zbyt duży zbieg okoliczności. Chyba że…
― Chyba?
W syczącym głosie klienta usłyszałem gniew i niecierpliwość. Nie byłem pewny, czy uczucia te skierowane były w moją stronę. Mogłem tylko kontynuować wywód.
― Taki udział fałszywek sugeruje działanie kogoś z wewnątrz. Niezadowolony pracownik zawyżał liczbę zmarłych, by zwiększyć wynagrodzenie, raz na pewien czas wprowadzając do ksiąg dodatkowe nazwisko. Pracownikom Charona płaci się od liczby przewiezionych zwłok i według ksiąg ta liczba była wyższa. Tyle, że jeden zmarły równa się też niezmiennie jednemu Złotemu Obolowi w skarbcu. Należało zapobiec rozbieżności, sprawić by liczba monet zgadzała się z liczbą zmarłych w księgach. W tym celu dorzucano do puli fałszywe Obole.
Cień zakręcił się, napęczniał, zakotłował. Przypomniało mi się zdanie, które usłyszałem niedługo po odkryciu Miasta: furia demona jest niezmierzona, nie da się jej pojąć i łatwo się w niej zatracić. Nie rozumiałem tego, sądziłem że to wyszukana przenośnia ― nawet nie przeszło mi przez myśl, by traktować ją dosłownie. Zachowanie ciemnej postaci mego klienta sprawiło, że coś pojąłem, coś ulotnego. Przyglądałem mu się, gdy tracił pozory ludzkiej sylwetki. Rozrastał się obejmując i wypełniając wnętrze biura, stawał się jego częścią. Wniknął we mnie, do płuc, do krwi, do myśli. Cień był mną, a ja byłem cieniem. Byłem wszystkim pomiędzy A i Z, alfą i omegą, zerem i nieskończoną mnogością wszechistnienia. Stałem na skraju niebytu, gdy z czystej potrzeby zakiełkował wszechświat, gdy miliardy lat później rodziło się Słońce. Widziałem mój pierwszy, prosty ludzki dzień na ziemskim padole, a także ostatni, który jeszcze nie nadszedł. W jednej dłoni ściskałem nieskończoność, drugą usiłowałem trzymać się tego, co tu i teraz.
Czy spodziewałem się tego? Czy powinienem był? Czy dana mi była wskazówka, której nie odczytałem? Teraz zdało się to oczywiste. Ta ciemna postać, co zjawiła się u mnie przed trzema dniami, a teraz przybyła ponownie i dała wgląd w naturę swego istnienia… To był sam Tanatos.
Nikt nie zjawia się w mieście bez powodu. Każdy tęskni za kimś z Prawobrzeża, kogo utracił bezpowortnie. Ale nikt tam nie spojrzy, nikt nie chce widzieć. Nikt poza mną.
Przekładałem palce przez ciemną wiedzę. Śmierć jest entropią, entropia ― informacją, a Tanatos jest śmiercią. Fakty przesypywały się jak ziarnka piasku.
Lilim nie myliła się, miałem niegdyś kochankę. Tanatos przyszedł po nią lata temu, gdy leżała w szpitalnym łóżku, a ja siedząc na krześle obok ściskałem jej dłoń. Otulił ją cieniem, wyssał ciepło z palców, a ciałem szarpnął ostatni dreszcz ― dowód życia. Uścisk osłabł. Zostałem sam, w skończonym, krótkim małym świecie. Kim byłem, kim miałem się stać? Bóg śmierci uniósł ukochaną na skrzydłach nocy, a ja ruszyłem za nim. Taki miałem powód, by przybyć do Miasta. Taki miałem powód. I będąc w nim, w Tanatosie, będąc częścią mostu między istnieniem i niebytem, ujrzałem ją ― jaką była w swej najczystszej formie. Jej esencję, duszę. To, co porwał, co Maat ważyła ze swym piórem.
Furia demona jest niezmierzona, powiedziano mi. Nie da się jej pojąć, łatwo się w niej zatracić. I więcej: jest niemożliwą do odróżnienia od jego łaski.
Znów siedziałem w biurze, cień powrócił do niemal ludzkiego kształtu, smukłego, pięknego, niedookreślonego. Rzeczywistość osiadała leniwie, dała otulić się wulkanicznemu pyłowi upływającego czasu. Wokół nas mogła nie minąć chwila, a mogły runąć mury ostatnich cywilizacji. W ciągłym tańcu zmiennych jakim jest wszechświat, śmierć jest jedyną stałą, jej zegar nieustannie wybija dwunastą.
― Kto dopuścił się tego czynu?
― Jakiego czynu?
― Kto fałszował księgi? Pana zdaniem, panie K.
― Tego… ― z trudem łapałem oddech. ― Tego nie wiem. Nie takie było moje zadanie, prawda? Oczywiście mógł robić to ktoś nadzorujący transport, kto wie o każdym promie przez Styks w jedną i drugą stronę. Ktoś, kto przemycił dla własnej uciechy najstarszą z cór Lilith, tę o wyjątkowo ostrych pazurach. Ta lilina darzy go wystarczająco silnym uczuciem, by sprawić prowadzącemu śledztwo detektywowi nocną wizytę, zniechęcić go i naprowadzić na fałszywy trop.
― To wszystko?
― Mógłbym też rzec, że wiedzieć musiał każdy urzędnik, który miał w rękach list przewozowy. Każdy, poza nowym skrybą rzecz jasna. Przez niego sprawa wyszła na jaw.
Uśmiechnąłem się. Był to uśmiech tryumfu.
Cień Anioła Śmierci rozpłynął się w powietrzu z elektryzującym chrzęstem. Dziesięć złotych monet uderzyło z brzękiem o blat biurka. Tylko trzy z nich były fałszywe. Równie dobrze wszystkie mogły takie być, przecież dostałem już więcej, niż śmiałem pragnąć.