Powieść – Wściekłe zombi
Rozdział czternasty – Śnięte na jawie
Był, mimo że myślał, że już go nie ma. Trwał, choć nie powinien. Miał być martwy na śmierć, a się ruszał. Mógł poruszyć prawą ręką, a także lewą ( może nawet odwrotnie, bo nigdy nie pamiętał, która jest która ). Jedną nogą i drugą też. Nawet dużym palcem u nogi i wszystkimi pozostałymi. Kręcił nimi młynki z radości, że się ruszają, jak rasowy młynarz kręcący lody, który kręcił najbardziej dużym, bo dużego było widać przez dziurę w bucie, a innych nie, ale i tak wiedziały że się kręcą. Duży paluch u nogi wirował w dziurze buta jak w takim małym okienku od pralki, przypominając sobie z dzieciństwa, jak tata zabierał go na karuzelę. Taką dużą, obrotową, z kolorowymi światełkami i muzyczką, która bujała mu konika, jak na nim siedział i wszystkimi innymi też – słonikami, żyrafami, amylompami i hipotamami ( to są takie egzotyczne zwierzęta, że polski edytor ich nie zna i podkreśla na czerwono ). Potem wszyscy szli na watę z cukrem…. No, ale dosyć tej nonszalancji, pomyślał, trzeba się ruszyć. Na początek ruszył oczami dookoła głowy. Najpierw zobaczył nimi nic, bo było dość ciemno, dopiero po chwili czasu, jak się przyzwyczaiły to stwierdził, że nie jest dość ciemno i może jeszcze coś zobaczyć. I zobaczył. W pokoju nic nie było, tylko on z dziurą z tyłu, która kiedyś była wejściem. Wielki, ziejący otwór już dawno zapomniał o pięknych, masywnych drzwiach z litego drzewa, pachnących niegdyś litową żywicą zdobioną owalnymi i eliptycznymi sękami, osłabiającymi co prawda drewniane deski, ale jednocześnie nadając im niespotykaną strukturę drewna ( takie same drzwi, jakich tutaj nie było, prowadziły go niegdyś do jego dziecinnego pokoiku ). Stary, zmęczony życiem, zrypany zrządzeniami losu tynk już przed laty musiał pożegnać się z framugą, a i pordzewiałe, ale wciąż twarde zawiasy już go nie uwierały. Pewnie Dżon by się ruszył i przeszedł przez tę wielką dziurę, gdyby sobie nie przypomniał, że właśnie przez nią przyszedł. Nie miał po co pójść, bo tam nie było wyjścia. To znaczy kiedyś było, ale się zasypało gruzem, jak to bywa w postkapitalistycznych światach. Stał tak na końcu i nie wiedział co z nim począć. Coś w nim wzbierało, w środku. Najsampierw ledwo poczuwalnie uciskało go gdzieś pod brzuchem. Potem już poczuwalnie i to coraz bardziej wgniatało go od środka, zaczęło mu nadymać guziki od koszuli, którą odziedziczył po wujku Staszku. Ech, pięknie kiedyś w niej wyglądał wujek Staszek na weselu, nie to co teraz Dżim z tymi powydartywanymi rękawami i poprzetartywanymi kolanami. A co to było za wesele! 200 gości, 600 flaszek samozgonu i orkiestra do tańca z parkietem na deskach w ogrodzie. I jeszcze ciocia panna młoda Lusia. Nawet ksiąc był. Jak on się nie wstydził? Jak on mógł taką świetną koszulę doprowadzić do takiego okropnego stanu? A teraz pęknie razem z nią i szlag trafi guziki. Nie! Nie mógł do tego dopuścić! Musiał walczyć! Napiął się w sobie i aż poczerwieniał na twarzy i wszędzie, aż wreszcie…. Zafurczały poślady w przeciągu rozrywając czasoprzestrzeń, a po pokoju rozbrzmiał straszliwy smród ze zgniłych kiszek. Normalnie nikt by tego nie wytrzymał, tak waliło! No i jedna ze ścian nie wytrzymała naporu i….
padła
jak bela,
rozrzucając dookoła
okruszki cegieł
jak
hipotam z rozwolnieniem rozrzuca obornik ( Jak nie widzieliście, jak to robi hipotam swoim małym ogonkiem, to idźcie do zoo zobaczyć. Polecam. Tylko nie podchodźcie za blisko. Niby takie gówno, a jednak kupa śmiechu, szczególnie jak ktoś jednak podejdzie bliżej. ).
Dżejk jednak nie pękł i uratował koszulę wujka. Niemal pękał z dumy, ale zaraz się zorientował, że przez ścianę, której już nie było, wpadło słońce i będzie musiał zmrużyć oczy. Po chwili namysłu zmrużył oczy.
Rozpadnięta ściana wychodziła na ulicę. Zresztą “ulica” to zbyt bogate słownictwo – to było raczej klepisko porośnięte po obu stronach ruderami. 500 metrów dalej to tak, tam była ulica – asfaltowa z wypłytowanym chodnikiem, hydrantem, który obsikiwały psy i trawniczkiem, na którym srały, ale Dżef miał tego nigdy nie doświadczyć. Nigdy więc nie zobaczy pięknego kościoła ze strzelistym dzwonkiem stojącym na wieży, ratusza z zegarem, w którym zamiast kukułki z wahadłem schowani byli miejscy strażnicy z fotoradarem, bloków z kolorowymi gaciami schnącymi na balkonach, i pomnika nieznanego rosyjskiego żołnierza ( no wiecie, takie zwyczajne amerykańskie miasteczko ).
Dżesi tego nie widział, ale widział na ulicy ( na tej pierwszej, nie tej drugiej ) trzech zombiaków grzebiących w rozgrzebanych zwłokach jakiegoś trupa, któremu wyjadali płucka, mózgi i wątroby, mlaskając przy tym z niesmakiem. Wśród jednego z zombi Dżimi rozpoznał swojego kolegę z klasy, Marka i od razu pomyślał – cześć Marek – ale powiedział – meeeehh, mmmmyyymeeeeh! Chciał powiedzieć normalnie, a nie po zombiacku, ale nie mógł, bo choć mu się wcześniej wszystko ruszało, to jednak język się nie ruszał, za to szczęka za bardzo.
W odpowiedzi Dżony usłyszał – sssmeeeeeerraaaaalllll! – co po zombiacku znaszyło – spierdalaj – bo Markowi też jęzor stanął kołkiem dęba. To właśnie przez tą przepadłość, dziwne upodobania kulinarne i kiepski gust do ciuchów ludzie mieli zombi za debili, z nieukrywaną wzajemnością. Marek właśnie w przerzedzonych zębach przeżuwał kawałek nerki, a wyciśnięty z niej mocz spływał mu po brodzie. Chciał się oblizać, ale nie zdążył, bo właśnie dostał 15 kulek z miniguna i się wziął i przekręcił, tak niefortunnie, że skręcił kark w kilku miejscach. Wtedy sobie wszyscy przypomnieli, że słyszeli przed chwilą trwożliwy warkot przelatującego TopUra i był najwyższy czas spierdzielić. Ale już było za późno, bo na skrzyżowaniu ulic ( tej pierwszej i tej drugiej ) stał już kapitan Rape Victim ( którego w skrytości też byli idolami, choć on był dla nich ostry i ich tępił, ale kto go nie kochał, no kto? ). Stał, śmiał się głośno w kułak i wniebogłosy swym rechotem no i pruł z miniguna do wszystkiego co było zombiakiem. Śpiewał przy tym starą pieśń amerykańskich komandosów:
Rape żyweeeemu nie przepuści
Rape żyweeeemu nie popuści
Jak się żyyyywe napatocy
Nie pożyje se a juści!
Dżulien chciał się ruszyć, ale paraliżujący strach paraliżował mu każdego członka i nie mógł. Stał dalej gdzie stał na początku i kręcił paluchem w bucie, ale już nie kręcił. Tylko stał. Czekał na śmierdź, a kule szalały w powietrzu kręcąc wszędzie piruety. Zombiaki padali jak muchi i przestali dopiero, jak ich zabrakło. Wtedy kapitan stanął naprzeciwko ostatniego Dżosza i zapytał – co tak stoisz, debilu – i dodał – co ty, kurwa, wiesz o zabijaniu? Nie chce mi się z tobą gadać. – Potem uniósł broń i wycelował, a 6 luf zakręciło młynka jak paluch w okienku pralki i na obrotowej karuzeli. Czas zatoczył koło. Palec kapitana powoli naciskał na cyngiel….
Dżesi patrzył na swojego ulubionego bohatera jak narzeczony, bo sam chciał być kiedyś nim, jakby ten dorósł, ale już nie będzie, bo taka jedna Dżindżer pokrzyżowała mu życiowe plany. Podobno z babami tak zawsze. Pamiętał to dobrze – Dżindżer z czwartej c ugryzła go w ucho na lekcji biologii, na której kroili żabę, którą potem zeżarła. A przecież wujek Staszek przestrzegał go, żeby uważał z dziewuchami i pokazywał mu taką śmieszną gumkę, żeby sobie taką kupił i używał i by się nie musiał żenić z ciocią Lusią. Miał rację, bo jakby kupił i założył na ucho, to może by się nie przegryzła i go nie zraziła.
Ale wróćmy do kapitana. Już prawie by zginął, ale w tym momencie się obudził. Kapitan Rape Victim zdążył tylko powiedzieć “I’ll be back” ( to po amerykansku ), obudził się ze swego koszmaru o zombiakach i poszedł zabijać prawdziwe w realu. Dżakowi tym razem chyba się udało. Był bezpieczny, przynajmniej do czasu gdy kapitan znów zaśnie i on mu się przyśni, a wtedy może go znów zabije. Ale jeszcze go nie zabił, bo się ruszał, choć stał ciągle w tym samym miejscu.