- Opowiadanie: Corroded - Przesilenie

Przesilenie

Cześć Wam.

 

To pierwsze opowiadanie, które doprowadziłem do finału. Wielokrotnie podejmowałem próby napisania czegoś od A do Z, ale każdorazowo coś stawało na przeszkodzie/brakowało motywacji i ostatecznie porzucałem pomysł, mając naskrobane w porywach kilkanaście stron. Ogromnie się cieszę, że tym razem jest inaczej i mam nadzieję, że opowiadanie przypadnie Wam do gustu. 

 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Przesilenie

 

 

"Bliżej niebios" 

 

 

Nie odczuwam lęku przed wysokością. Uwolniłem się z tego uciskającego wnętrzności kaftana przed wieloma laty i teraz mogę oddychać pełną piersią, choćbym stał na krawędzi dachu najwyższego wieżowca. Nie przeraża mnie to, nie w taki sposób jak wszystkich. Mojego ciała nie przeszywają dreszcze, ziemia nie przyciąga magnetyzmem silniejszym niż zwykle, zbyt szeroka perspektywa nie zaburza zmysłu równowagi. Jedyna rzecz, której obawiam się, gdy balansuję na kruchej i skutej lodem granicy życia i śmierci, to moja psychika. Ale nie zawsze tak było.

W młodości, a okres ten rysuje się w mojej pamięci jako niewyraźny obraz, rozmyty dziecięcą swobodą i beztroską, mieszkałem na obrzeżach niewielkiej miejscowości, w parterowym domu z czerwonej cegły. Nieopodal znajdowało się urokliwe miejsce. Prowadziła do niego polna dróżka, po której cudownie było spacerować, szczególnie gdy wysoko nad głową gościł przejrzysty błękit letniego nieba. Na jego tle wymijały się drobne sylwetki ptaków, woda w pobliskim strumyku z cichym szelestem rozbijała się o brzegi i zalegające na dnie kamienie, liście drzew szumiały na wietrze, zielona trawa leniwie prężyła swe źdźbła ku słońcu, a w centrum tego wszystkiego samotnie stał zrujnowany budynek dawnej gorzelni.

Uwielbiałem puszczać z ojcem latawce i zawsze, kiedy dopisywała pogoda, udawaliśmy się tam po obiedzie i nawet na kilka godzin oddawaliśmy tej formie rozrywki. Pamiętam dobrze, jak w skupieniu czekaliśmy na silniejszy powiew wiatru, a gdy ten pojawiał się, nasz wielobarwny latawiec wzlatywał w górę i szybował kilkanaście metrów nad naszymi głowami. Przyglądałem się temu z rozdziawioną buzią i wybałuszonymi oczami. Od małego intrygowała mnie wysokość, jednak ogarniał mnie strach na samą myśl o stawieniu jej czoła.

Czasami wicher dął zbyt mocno. Wówczas nasza papierowa podróbka dużego orła z dumnie rozpostartymi skrzydłami zaczynała niespokojnie wierzgać, a gdy podmuchy nasilały się, latawiec potrafił zmieniać trajektorię lotu, wchodzić w strefę powietrzną gorzelni i rozbijać się o jej komin. Każdorazowo mój ojciec wchodził po chybotliwej drabince na samą górę, a gdy wracał z naszą zgubą, przestrzegał mnie, abym sam nigdy nie próbował go naśladować.

Zginął w wypadku, kiedy miałem dwanaście lat. Jak na ironię, spadł z dużej wysokości; sprzęt do wspinaczki ujawnił swą wadliwość w najgorszym momencie. Tygodniami łkałem po nocach, latawiec wyeksmitowałem do piwnicy, a okolice gorzelni omijałem szerokim łukiem. Nie chciałem rozdrapywać pulsującej bólem rany. Dopiero, gdy problemy finansowe wymusiły na mojej matce sprzedaż domu i przeniesienie nas do ciaśniejszej, betonowej klitki w dużym mieście, postanowiłem ostatni raz wyciągnąć z głębi szafy tę naszą zakurzoną, wspólną tradycję.

Tamtego dnia wiatr usilnie próbował pokrzyżować mi plany. W dodatku niebo przyodziało szary płaszcz chmur, ukrywając słońce pod ubraniem, i skrapiało moje włosy oraz ramiona malutkimi, wilgotnymi punktami. Mimo to dzielnie kroczyłem ścieżką z latawcem pod pachą, a gdy dotarłem na miejsce, nie zwlekałem długo z uczczeniem pamięci mego ojca. Sam nie wiem, czego się wtedy spodziewałem ani na co liczyłem. Orzeł, już nie taki dumny, nie dał rady utrzymać się stabilnie na wietrze. Zatrzepotały pozdzierane skrzydła, sztuczny dziób rozwarł się w niemym krzyku i król wśród ptaków ponownie przegrał walkę z polem grawitacyjnym ceglanego komina.

Nie zamierzałem wracać do domu bez latawca. Chciałem zachować go na pamiątkę, musiałem wdrapać się po niego na szczyt. Na przekór wszystkiemu, co tłumaczył mi ojciec, zbliżyłem się do wysokiej, wątpliwej konstrukcji bardziej niż kiedykolwiek wcześniej i niepewnie chwyciłem za najniżej osadzony szczebel metalowej drabinki. Wnętrze dłoni przesłało do mózgu krótki komunikat: zimno, mokro, niebezpiecznie. Ale który dwunastolatek by się tym przejmował.

Każdy skrawek mojej pokrytej ciarkami skóry i każdy ciężki oddech zdradzały to, jak bardzo się wtedy bałem. Nie sprzyjała mi ani wczesnojesienna pogodowa laksacja, ani mój wrodzony lęk wysokości. Z każdym kolejnym szczeblem latawiec rósł w oczach wprost proporcjonalnie do oddalającego się gruntu, a podeszwy moich butów bardzo szybko zatęskniły za trawą; wystarczyło raz poślizgnąć się na mokrym pręcie. Wchodząc na górę miałem w głowie same czarne scenariusze, a gdy dotarłem do celu i przekroczyłem granicę, która dotychczas wydawała mi się barierą nie do pokonania, w mojej głowie olbrzymia duma mieszała się z pytaniem: ,,Co powiedziałby ojciec, gdyby mnie teraz widział"?

Z pewnością zareagowałby lepiej, niż gdyby zobaczył to, co właśnie wyprawiam.

 Cienki, metalowy szczebel z rdzawym trzaskiem wygina się pod naciskiem moich butów. W następnej chwili zaburza spójność konstrukcji, wyrywa się ze spawanego uścisku i, malejąc w oczach, zaczyna opadać ku ziemi. Mija kilka sekund, zanim bezgłośnie znika w ciemnej gardzieli dziurawego dachu budynku zakładowego, która szczerzy do mnie drewniane, pełne ubytków uzębienie jakieś sto pięćdziesiąt metrów pod moimi stopami. A ja, zamknięty w drucianej tubie i przytulony do jej stalowego szkieletu, odpowiadam na ten szyderczy uśmiech równie szyderczym środkowym palcem.

 – Nie licz na to, Saro.

Wdrapywałem się na ten dwustupięćdziesięciometrowy komin już tak wiele razy, że gdy uczucie stresu i niepewności zastąpiło znudzenie dłużącą się wspinaczką, uosobiłem tę wyrwę w stropie i zacząłem do niej mówić. Opowiadałem jej o wielu różnych sprawach, z początku bardzo ogólnych i luźnych, a z czasem odważniej zahaczających o głębsze zakamarki królestwa moich myśli. Zupełnie jak z nowo poznaną dziewczyną, do której stopniowo nabiera się zaufania i dopiero wtedy, gdy jest się z nią wystarczająco blisko, zamek błyskawiczny kombinezonu skrywającego najgłębiej schowane uczucia rozsuwa się całkowicie. A z racji tego, że żywej kobiety nie widziałem od wielu tygodni, owej dziurze w dachu nadałem ładne imię żeńskie.

– Nie dostaniesz mnie, ty pazerna lafiryndo!

Krzyczę, choć wiem, że nawet gdyby Sara była człowiekiem, to nie mogłaby mnie usłyszeć z tej wysokości. Wiele razy powtarzałem jej, że nie łączy nas nic poza przyjaźnią. A ona i tak w zaparte skupia na mnie swoje zalotne spojrzenie i łapczywie połyka każdy pordzewiały szczebel drabiny, który umyka spod moich nóg, cierpliwie czekając, aż w końcu popełnię błąd i odpowiem na nieme nawoływanie.

Pragnie mnie, a ja jej nie. Toksyczna relacja.

Moją twarz chroni kominiarka, oczy ukrywają się za grubym szkłem gogli balistycznych, a mimo to mroźny wiatr przedziera się przez ten lekki pancerz i nacina skórę zimnymi ostrzami, pozostawiając po sobie odrętwiałe sznyty. Wdziera się też przez nos do płuc, zamrażając każdą żywą komórkę w klatce piersiowej. Wydycham obłoki pary gęste jak papierosowy dym, dłonie bolą od ściskania lodowatej stali i na nic zdają się ochronne rękawice; chłód przenika przez nie tak, jakby nie napotykał żadnej przeszkody, a ja powoli tracę możliwość zginania ścierpniętych palców. Jeszcze tylko chwila, jeszcze kawałek. Do następnego tarasu zostało mi najwyżej piętnaście metrów. Już za moment wszechogarniający chłód przebije się przez wszystkie systemy obronne mojego ciała, zmrozi mi serce i skuje je wątpliwościami.

Bo tak właściwie dlaczego ja tutaj wchodzę?

Po jaką cholerę rozstaję się z bezpiecznym gruntem i włażę tam, gdzie każdy następny krok może być moim ostatnim? Gdzie kryje się źródło pokusy, która zawsze tłamsi w mojej głowie wszelkie zahamowania i pociąga mną jak jakąś marionetką w teatrze lalek? Chodzi o rozległą panoramę, z której sprały się wszystkie barwy? Skutą lodem rzekę, wyschnięte i pozbawione liści drzewa, zamglone wzgórza na jednym horyzoncie i nieregularną sylwetkę zrujnowanego miasta na drugim? Przywykłem do tego, nie wywołuje to we mnie zachwytu. Może gdyby ten betonowy gigant wrastał w prawdziwe niebo, a nie jego szarą, wadliwą imitację, która nawet w małym stopniu nie przypomina pierwowzoru, może wtedy byłby w tym jakiś głębszy sens. Stanąć wyżej niż dawniej latały ptaki, skierować wzrok w górę i być bliżej tego wszystkiego. Odetchnąć powietrzem innym niż to, które tłoczy się tam na dole i nasiąka smrodem przyziemnych myśli i wąskich perspektyw. Przebić się przez szeroko rozpostarty błękit firmamentu i wędrować dalej, bez żadnych ograniczeń, tak daleko, jak sięga wzrok i na ile pozwala wyobraźnia. Dotrzeć do gwiazd, a może nawet do tego, co niektórzy zwykli nazywać Bogiem.

Ale gdy spojrzenie rozbija się o nisko zawieszoną kurtynę, w całości pokrytą ciemnymi, zaropiałymi strupami obłoków, przez które nie przebijają się nawet najsilniejsze promienie słońca, gdy o głowę nieustannie uderzają ciężkie krople zimnego deszczu, gdy przebywając na zewnątrz człowiek wciąż czuje się jak w klatce – wtedy nie widać w tym żadnego sensu, żadnych gwiazd i żadnego Boga.

Kręcę głową.

Ocknij się! Odrzuć te myśli!

Znów trzask. Na moment przyśpiesza bicie serca, całe ciało zastyga w bezruchu, a dłonie jeszcze silniej zaciskają się na drabince, tak jakby krew w żyłach nie zdążyła do tej pory całkowicie zamarznąć. Wstrzymuję oddech.

Raz.

Dwa.

Dziesięć.

Nie spadłem. Spoglądam pod siebie; stalowy szczebel wygiął się, ale nie złamał. Chyba znowu dopisało mi szczęście; jakimś cudem nadal nie wyczerpałem jego rezerw. Kieruję wzrok jeszcze niżej. Sara dalej skupia na mnie swoje oczekujące i zawiedzione spojrzenie.

"Nie tym razem".

Znów odwracam wzrok. Nie chcę patrzeć na to, co rysuje się wokół mnie. Z każdej strony smutne obrazy wyjałowionego świata. Widzę go, obserwuję, egzystuję w nim, ale usilnie nie chcę go poznać, nie chcę stanowić jego części. Zdecydowanie wygodniej jest mi przyjmować postawę biernego obserwatora i traktować to, co mnie otacza, jako nienaturalnie wydłużający się miraż; nagły blekaut w sztuce mojego życia, po którym miałby rozegrać się następny akt.

Wiara w to, choćby najbardziej naiwna, dodaje mi otuchy i pozwala myśleć, że na tej hiobowej planszy walka o przetrwanie wciąż ma sens, że to wszystko ma jakieś zakończenie, a mi, pionkowi, dane jest dotrzeć do niego.

Że po prostu warto żyć.

W emocjonalnej dyfuzji optymistyczne myśli gaszą tlące się w mojej głowie płomyki melancholii, a szary i pokruszony beton, który widzę przed sobą, uniemożliwia iskrom dalsze próby wzniecenia ognia wątpliwości i depresyjnych odczuć. Zapewne nie na długo, więc wykorzystuję moment i kilkoma sprawnymi ruchami pokonuję dystans, jaki dzieli mnie od okalającego komin tarasu. Stalowa krata nie ustępuje od razu, jednak kilka silniejszych pchnięć tłamsi jej opór, a ona sama odskakuje na bok przy złowrogim akompaniamencie skrzypiących zawiasów. Przysiadam po jednej stronie powstałego otworu, na drugą kładę skromny ekwipunek, który ciążył mi przez całą wspinaczkę i utrudniał manewrowanie w ciasnym rękawie, otaczającym stalową drabinkę. Zaczepiam hak o przytwierdzony do ściany pręt, który wydaje się najmniej zardzewiały, w nadziei, że ten podejmie współpracę z linką asekuracyjną i uchroni mnie przed upadkiem, jeśli szczęście zechce opuścić mnie akurat teraz i fragment tarasu, na którym siedzę, zarwie się pod moim ciężarem, runie w dół i wybije Sarze kolejnych kilka zębów.

Sam nie wiem czy jestem głupi, czy naiwny, ale nie zamierzam teraz szukać odpowiedzi na to pytanie – najwyższa pora odpocząć.

Pospolity człowiek, gdyby był na moim miejscu, nie wiedziałby prawdopodobnie na czym skupić wzrok i epileptycznymi ruchami gałek ocznych starałby się objąć możliwie jak najszerszą panoramę. Widok z tej wysokości jest niesamowity i przygnębiający zarazem. Gdy wszedłem tu po raz pierwszy, sam zachowałem się jak taki pospolity człowiek. Teraz bije ode mnie indywidualizm. Opieram się barkiem o zimny beton, przymykam oczy i wyciszam umysł.

Oto jestem. Dotarłem do mojej samotni. Wyżej napotkałbym już tylko śmierć.

Natychmiast pustkę w głowie na powrót zalewa fala myśli, które sklasyfikowałbym jako te najgorsze. Nawet nie udaję zdziwienia, zawsze tak się dzieje. Pośrednio dlatego z uporem maniaka regularnie wdrapuję się tutaj, narażając życie. Tam, na dole, nie ma chwili wytchnienia. Nawet jeśli człowiek zostaje sam, nawet jeśli zapada w sen, jego czujność nie gaśnie. Rzadko kiedy można z pełnym przekonaniem stwierdzić, że odczuwa się całkowity spokój. Tu jest inaczej. Mogę przestać obserwować, wpatrywać się i nasłuchiwać wszystkiego, co mnie otacza. Zamiast tego zaglądam w głąb samego siebie. To czas na wizualizację wspomnień i konfrontację z tym, co na co dzień uśpione.

W lustrzanym odbiciu oglądam zwężoną czerń źrenic. Łzy, zbierające się w kącikach oczu, cierpliwie formują połyskujące źródełko, z którego niebawem, okalając wyżyny policzków wartkim strumieniem, spłynie cały smutek. Pozostawi po sobie głębokie koryto, które nigdy nie zdoła się zabliźnić. Stęsknionym wzrokiem czytam jej spojrzenie, szukam emocji w oliwkowych zwierciadłach, lecz nie znajduję ich. Teraz to tylko dwie regularne plamy różnych odcieni tej samej barwy. Pełne pytań, ale nie wyrażające żadnego zrozumienia. Podobnie jak lekko rozchylone, stwardniałe na kamień usta. Schną w martwej pozie, a jednak nadal pozostają delikatne, jakby aksamitne.

Czy kamień może być aksamitny?

Co boli bardziej? Szansa zmarnowana, czy szansa niewykorzystana?

A może zagnieżdżone w świadomości myśli, które zrodziły się w głębi serca i nigdy nie zdołały dojrzeć w słowa?

– Dlaczego płaczesz? – pyta.

Milczę.

Być może dlatego, że znaczysz dla mnie więcej, niż kiedykolwiek będziesz w stanie sobie wyobrazić, a twoje słowa, twoja obecność, twój zapach, wszystko to rozrywa na strzępy płaszcz, pod którym naiwnie próbuję ukryć moje uczucia. A może chodzi o to, że wołam cię, ale mój krzyk jest niemy i nie jestem w stanie tego zmienić. Że słuchasz moich słów, ale nie możesz mnie słyszeć. Sam już nie wiem…

Nic nie odpowiadam.

Często w myślach usiłuję odtworzyć rysy jej twarzy. Sprawia mi to trudność, zupełnie jakbym w przeszłości nie spędzał czasu na oglądaniu przedstawiających ją zdjęć i nie próbował zapamiętać każdego szczegółu. Jakby nasza historia nie znała długich spacerów i równie długich rozmów, kiedy wpatrywałem się w jej oblicze jak w wyjątkowo ładny obraz. Siła mojej wyobraźni wygasa gdy widzę zaledwie rozmyty zarys, tak jakby oddzielała mnie od niego mgła albo jakaś szara zasłona. Nie mogę jej przekroczyć ani rozsunąć dłońmi. I tylko te pojedyncze elementy pozostają wyraźne – oczy, usta, nos, ale nie wszystko naraz. Irytuje mnie to, choć są w tym pozytywy. Każde jej wspomnienie boleśnie wbija pazury w moją psychikę i kruszy cegły w murze, który wznoszę, żeby odbudować poczucie zgody ze samym sobą. Próbuję zapomnieć, nauczyć się z tym żyć, odnaleźć choćby namiastkę spokoju. Zamiast tego widzę ją wszędzie, krąży za mną jak widmo, uśmiecha się w lustrze i szeptem wzywa do siebie w ciemności.

Wiem, że nie dam rady się od tego uwolnić, bo tylko cierpienie, jakie zadaje mi pamięć o niej, jest w stanie wypełnić pustkę, którą pozostawiła po sobie.

Czysty masochizm.

Silniejszy powiew wiatru porusza szkieletem stalowego tarasu, a ten pojękuje głośniej, wytrącając mnie z zadumy. Rozchylam nieco powieki i spoglądam w górę. Jeszcze przez kilka metrów drabinka wygląda nawet pewnie. Potem urywa się gwałtownie w miejscu, gdzie struktura komina zaczyna przypominać dotknięty długotrwałą suszą step. Głębokie pęknięcia biegną we wszystkich kierunkach, wymijają się i odbijają to w dół, to w górę. Te pierwsze znajdują metę niewysoko nad moją głową. Pozostałe rozgałęziają się coraz mocniej i powolną, cierpliwą pracą doprowadzają szczyt konstrukcji do upadku. Za nic mają sobie to, że jakiś robak włazi tu i węszy na granicy ich placu rozbiórki. Ucieknie w porę albo zginie, tak jak miliony jego pobratymców.

Są sprytne. Wpierw powaliły niższego brata, który swoim upadkiem obrócił w gruz jeden z dwóch ostałych budynków zakładowych. Teraz, nauczone doświadczeniem, z większą precyzją gruchocą kości temu wyższemu, silniejszemu. Nie pójdzie im tak łatwo, ale prędzej czy później dopną swego. To podwładni czasu, nic nie jest w stanie ich powstrzymać.

W oknach drugiego budynku nie dostrzegam żadnej ciepłej łuny światła; ciemność zatapia się w nich chłodem i zmusza wszelkie istnienie do dulczenia w głęboko ukrytych zakamarkach ceglanego kolosa. To znak, że moi kompani nie uwolnili się jeszcze z objęć Morfeusza. Pewnie nadal leżą zabunkrowani w ślepym korytarzu na drugim piętrze, nie zdając sobie sprawy z tego, że ostatnia warta opuściła posterunek i teraz obserwuje ich pozycję z wysoka.

Nie wiem która jest godzina, pogubiłem się też w dniach tygodnia. Niech będzie sobota, kiedyś uwielbiałem weekendy. Kojarzy mi się z nimi wiele dobrych wspomnień. Gorzelnia, latawiec, ojciec…

STOP!

Czwartek.

Czwartek brzmi dobrze.

Jeszcze jakiś miesiąc… Może kwiecień? Pierwsze dni po wiosennym przesileniu, kwitnące drzewa i klomby, śpiew ptaków, cieplejsze deszcze. Właściwie to niebo wydaje się teraz bardziej przejrzyste, a mróz nie taki siarczysty jak w środku zimy.

Niech będzie kwiecień.

Tak więc wspiąłem się tutaj w czwartkowy poranek i pewnie mógłbym właśnie obserwować wschód słońca, ale nie śmiem wymagać tak wiele. Zresztą… Nie wlazłem tu dla ładnych widoków, a czas na rozmyślania to jedynie wygodny przywilej – miły dodatek do głównej misji. Sięgam po plecak z masą podoczepianych szpargałów i z niemałym wysiłkiem przekładam go sobie na kolana. Waży dobrych kilkanaście kilogramów. Punktowy nacisk na stalowy taras zwiększa się, a niestabilna konstrukcja chrząka ostrzegawczo, zdzierając jeszcze mocniej pordzewiałe struny głosowe. Ścierpniętymi palcami rozsupłuję główną kieszeń, po czym nurkuję dłonią do jej wnętrza w poszukiwaniu tego, czego brak bardzo by mnie w tym momencie rozzłościł.

Wydycham z ulgą nagromadzone w płucach powietrze gdy moja dłoń napotyka znajomą sylwetkę przenośnego reflektora. Z innej przegrody wygrzebuję jeszcze niewielki, jednolufowy pistolet sygnałowy. Flara? Obecna! Jednak nie mam problemów z pamięcią.

Światło reflektora jest słabe. Przy dobrej widoczności wprawne oko dostrzeże jego migoczące nawoływanie z kilku kilometrów. Uwadze pozostałych umknie przy znacznie mniejszej odległości.  Na szczęście to tylko dodatek, taki wspomagacz sygnału.

Moje zadanie nie należy do skomplikowanych. Ustawić szperacz mniej więcej w kierunku miasta, uruchomić go na kilka minut i natychmiast wystrzelić flarę w niebo. Ciężko coś tu spartolić i na całe szczęście nigdy mi się to nie zdarzyło. Niby zawsze musi być ten pierwszy raz, ale wolałbym, żeby w tym przypadku słowa nie znalazły potwierdzenia w praktyce.

Huk wystrzału. Świetlisty punkt mknie w górę, pozostawiając za sobą smugę dymu. W tym samym czasie reflektor wysyła w przestrzeń fotony, niosące ze sobą informację: "Tam, skąd pochodzimy, przeżyli ludzie". A ja, usatysfakcjonowany wykonaniem zadania, na powrót rozsiadam się wygodnie na krawędzi tarasu i otwieram umysł na lawinę myśli.

Kiedy minął okres, w którym nie czułem potrzeby rozumienia otaczającego mnie świata, a coraz trudniejsze pytania zaczęły sukcesywnie wypędzać z mojej głowy błahe problemy świeżo upieczonego nastolatka, zacząłem zastanawiać się i szukać odpowiedzi na wiele spraw. Po śmierci ojca nagle okazało się, że dystans, jaki dzielił mnie, małego człowieczka, od tych wszystkich dużych rzeczy, był tylko złudzeniem; iluzją życia w separacji od wszystkiego, co wykraczało poza granice domu, podwórka i małego sklepu spożywczego, w którym mama kupowała ciastka. Jakże słodko było trwać w przekonaniu, że największe zmartwienie to los bohatera w grze komputerowej albo zbyt małe kieszonkowe.

I jakże ciężko było przebudzić się z tego snu.

Ogromną zagwozdką stał się dla mnie sens istnienia. Niejasność, która na różnych szczeblach drabiny życia spędza sen z powiek chyba każdemu człowiekowi. Skąd jestem? Dokąd zmierzam? Czy kieruje mną jakaś wyższa siła, czy może wszystko – każda sekunda mojej egzystencji, każda decyzja, wszystkie chwile szczęścia i smutku – to dzieło przypadku? Chcąc uprościć sobie poszukiwanie odpowiedzi na te pytania, zasłoniłem firaną metafory okno z widokiem na życie.

Oczami wyobraźni ujrzałem gęsty, bezkresny las. Przepełniony aromatami natury i rozbrzmiewający harmonią dźwięków, wydawanych przez jego mieszkańców. Z kwiecistym poszyciem i wysokimi drzewami, łechtającymi koronami brzuchy opasłych chmur. Las, którego wielobarwną połać przecinają kręte ścieżki. Prowadzą w różnych kierunkach, od czasu do czasu wdrapując się na wzniesienia tylko po to, by po chwili zbiec w dół na złamanie karku. Wiele z nich krzyżuje się, fałduje na wertepach, inne zażywają zimnej kąpieli w wartkich strumykach. Rozpruwają je korzenie, ciężkie głazy deformują ich gładkie linie, a drobne szyszki i kamyki, porozrzucane w nieładzie po całym lesie, cierpliwie czekają aż ktoś wreszcie na nie nastąpi. Doskonale zdają sobie sprawę z tego, że każdą dróżką kroczy jakaś osoba. I dobrze wiedzą, że większość z nich za bardzo skupia się na tym, co widzą wokół siebie, by dostrzec to, co leży tuż przed nimi.

Leśna metafora ułatwiła mi zrozumienie wielu kwestii.. Pojąłem, że przeznaczenie lub przypadek to nie jedyne siły decydujące o tym, gdzie dojdę. Że sam mam na to ogromny wpływ i że od tego, jak wykorzystam każdą sekundę oferującą olbrzymi, wręcz nieskończony wachlarz możliwych do podjęcia decyzji, może zależeć to, jak malownicza okaże się moja podróż.

I ledwo zdążyłem zasmakować poczucia, że rozszyfrowałem boską zagadkę, ledwo zacząłem brać życie we własne ręce, gdy moja ścieżka skrzyżowała się z inną, bardziej krętą i wyboistą, na którą z całego serca zapragnąłem zboczyć, choć z niewytłumaczalnych przyczyn ten jeden raz nie byłem w stanie podjąć żadnej decyzji ani wykonać jakiegokolwiek kroku. Na przekór temu co czułem, co myślałem, co podpowiadała mi każda żywa komórka w moim umyśle i każda kropla krwi w żyłach.

Nie zdążyłem wyzbyć się bezpodstawnej niepewności, nie zdołałem na czas wyplewić z duszy obaw. Tamta ścieżka urwała się nagle, pochłonął ją las, a razem z nią miliony innych dróżek, które nie doprowadziły wędrujących nimi ludzi do mety na górskim tarasie z widokiem na zachodzące w cieniu Alp słońce. Zamiast tego pożegnały ich dwoma spróchniałymi słupami i szarą, wyświechtaną wstęgą, a mi pozostało jedynie wędrować dalej drogą donikąd, naiwnie szukając przy niej drogowskazów.

I wierzyć, że demony przeszłości zdejmą ze mnie brzemię, które wraca do mnie we śnie i na jawie jak chroniczne Deja Vu.

Czuję, że w kącikach oczu zbierają mi się łzy. Na dole rzadko tego doświadczam, lecz tu, w mojej samotni, prawie zawsze smagany wiatrem taras chrzęści w akompaniamencie mojego płaczu. I znów poczucie, że straciłem wszystko. Że wszelkie starania nie mają sensu. Że…

Strzał.

Z niewielkiej odległości, rozcina przestrzeń dudniącym echem. W pierwszej sekundzie wstrzymuję oddech, w następnej upewniam się, że to nie mnie trzymała na muszce osoba naciskająca na spust, po czym znów wstrzymuję oddech. Szok mija dopiero po dłuższej chwili, uwalnia mnie z paraliżującego uścisku gdy powietrze rozsadza kolejny huk wystrzału. Pierwszy oznaczał, że ktoś jest w pobliżu, żyje (lub żył) i coś zmusiło go do wyciągnięcia broni. Żeby potwierdzić moje obawy odnośnie drugiego strzału sięgam do plecaka, grzebię w nim z precyzją upośledzonej koparki i dopiero po kilku sekundach orientuję się, że torbę z lornetką przez cały czas miałem zawieszoną na szyi. Ze stresu zapominam zsunąć gogle z oczu. Przez kilka sekund stukam metalem o szkło balistyczne, po chwili tracę cierpliwość do samego siebie, robię wszystko jak należy i wytężam wzrok, który teraz jest w stanie uchwycić znacznie więcej.

Niedaleko stacji kolejowej, nie więcej niż kilometr stąd, zauważam kilka ciemnych, nieregularnych kształtów. Część z nich kluczy dość pośpiesznie między niewysokimi skamielinami krzewów. Trzy na przedzie, jeden wyraźnie z tyłu. To zwalnia, to zatrzymuje się całkowicie by po chwili znów nadrobić dystans w kilku susach. Na oko kilkadziesiąt metrów dalej szare, dużo mniejsze i jakby rozciągnięte w poziomie sylwetki suną ostrożnie w tym samym kierunku. Wyraźnie podążają za tamtą grupą, śledzą ją. Nieprzyjemna myśl wkrada się do mojej rozkojarzonej świadomości i złowrogo szepce: ,,Polują".

Staram się wykrzesać jak najwięcej z przedpotopowej lornetki. Trwa to dłuższą chwilę, zanim zadowalającemu przybliżeniu zaczyna wtórować równie zadowalająca ostrość. Teraz nie mam już żadnych złudzeń.

Cztery osoby. Ciężko określić płeć; wszyscy szczelnie odziani w grubą warstwę ubrań. Postać z tyłu trzyma w dłoni pistolet, z którego musiały paść tamte dwa strzały. Ofiary.

Za nimi wataha wilków. Zwierzęta, które człowiek na lata przepędził z tych terenów, powróciły na utracone ziemie i żerują na zwłokach naszej cywilizacji. Nie podchodzą zbyt blisko, one też musiały wystraszyć się strzałów. Jednak prędzej czy później amunicji zabraknie.

Myśliwi.

 

 

"Obława"

 

 

Zaskakujące, jak gwałtowne zmiany potrafią zachodzić w psychice i jak marny wydaje się ból, który pali serce i umysł chłodnym szpicem noża, w momencie gdy przysłania go inna, równie silna i wyraźna emocja. Raptem do moich uszu dobiegły tamte odległe strzały, ledwo zdążyłem rozpoznać niewyraźne sylwetki ludzi i już w nagłym przypływie adrenaliny zrodziło się niepokojące, a jednocześnie jakby frenetyczne doznanie, zamykające usta wspomnieniom. Nie zastanawiałem się nad nim, kiedy na złamanie karku schodziłem po drabince. Nie spojrzałem śmierci w oczy, gdy kilkukrotnie wyrywała szczeble spod moich stóp. Zanadto pragnąłem wydostać się z tej ciasnej tuby, obudzić już i tak pewnie przytomnych kompanów, a wtedy wspólnie zadecydować, co dalej.

I tylko jedna zbłąkana myśl, która co jakiś czas dociera na rozstaje świadomości i pyta o drogę, przypomniała mi znów o sobie, kiedy zwolniłem na chwilę i mimowolnie rozejrzałem się wokoło.

Czy kiedykolwiek wróci świat, który znałem? Czy odżyje blask październikowych barw, a mętny turkus zaleje tafle jezior wraz z nadejściem wiosny? Tej prawdziwej i aroganckiej w swej okazałości, a nie umownej pory w roku, która uśmiecha się zachęcająco z kart poplamionego kalendarza i policzkuje boleśnie, gdy wyjrzy się na zewnątrz. Czy poczuję jeszcze raz zieloną trawę pod nogami? Przerzedzę palcami splątane kłosy zboża? Wzniosę w powietrze wielobarwny latawiec?

I jeśli tak, to jaką cenę będę musiał za to zapłacić, skoro wraz z końcem poprzedniego rozdziału straciłem wszystko, co nadawało sens mojemu życiu?

Zbłąkana myśl skierowała się na dróżkę, obok której stała tabliczka z napisem: ,,Nie czas o tym myśleć". Znowu. Regularnie popełnia ten sam błąd i nie wyciąga żadnych lekcji. Ale to już nie moje zmartwienie. Teraz biegnę betonową alejką wzdłuż zrujnowanego budynku zakładowego i zalewam snopem światła mocno wyeksploatowanej latarki przestrzeń przed sobą, żeby nie wpaść czasem do jednej z wielu dziur i nie pogruchotać sobie kości. W całkowitej ciszy moje kroki brzmią jak strzały, choć może tylko tak mi się wydaje, bo wciąż myślę o tym, co widziałem z góry i co wytrąciło mnie z zadumy. Nadal jest dość ciemno, nadal agresywny mróz usiłuje pochlastać mnie swoimi ostrzami, a ja, kompletnie zamyślony, tylko cudem nie omijam wyrwy w murze, która prowadzi do klatki schodowej, ukrytej głęboko w trzewiach trójkondygnacyjnego kolosa.

Lawirując wśród rozrzuconych w nieładzie szczątków dawnego wyposażenia, pluję światłem w mrok i przeganiam go do ciasnych zakamarków jego królestwa. Nie odpowiada mu to. Co rusz, gdy tylko przestaję celować latarką przed siebie, a zamiast tego ujawniam wielobarwne mozaiki łuszczącej się na ścianach farby lub smolistą czerń pustki pomiędzy zmurszałymi framugami drzwi, podkrada się i smaga mnie lodowatymi palcami, liże cuchnącym jęzorem po niezakrytych częściach ciała i perwersyjnie dobiera do ubrań, chcąc zerwać je ze mnie jak z taniej prostytutki.

O ile wysokość przestała nieść za sobą strach, o tyle lęk ciemności wciąż objawia się u mnie gęsią skórką i przyśpieszonym biciem serca.

Jak dobrze, że pozostało mi już tylko wbiec po zakurzonych stopniach klatki schodowej, przejść przez kilka śmierdzących stęchlizną sal, skręcić we właściwy korytarz na drugim piętrze i…

– Sokół, kurwa! – słyszę na przywitanie. – Gdzieś ty był tyle czasu?

Nawet nie odpowiadam, tylko wskazuję palcem na sufit, pochylając się i opierając o kolano ze zmęczenia. Dla mnie to pytanie retoryczne, ale Jan nie byłby sobą, gdyby nie rozpoczął dnia od wydarcia się na kogoś.

– Cholera, mogłeś przynajmniej poczekać do świtu –kontynuuje mowę powitalną, choć już nie tak podniesionym głosem. – Jak się obudziłem i zobaczyłem, że warty nie ma, to aż ciarki mnie po plecach przeszły. A potem jeszcze te strzały… no byliśmy z chłopakami pewni, że się w coś wpakowałeś i znajdziemy cie później podziurawionego jak sito.

Cały czas nie odpowiadam. Nawet nie patrzę Janowi w oczy; wbijam spojrzenie w betonową posadzkę i oddycham łapczywie, tak jakby za chwilę ktoś miał mi odciąć dopływ tlenu. Dopiero teraz, kiedy dotarłem do celu, zdałem sobie sprawę z tego, jak błyskawicznie uporałem się z zejściem na dół.

I dopiero teraz poczułem, jak bardzo mnie to wymęczyło.

Siadam na ziemi, ściągam wszystkie torby i opieram się plecami o zimną, ceglaną ścianę. Z ulgą zsuwam z twarzy kominiarkę, która do tej pory utrudniała mi oddychanie jak maska przeciwgazowa z zapchanymi filtrami. Przecieram rękawem czoło nie tyle z potrzeby, co z przyzwyczajenia i wreszcie spoglądam na zgromadzonych wokół mnie ludzi, którzy patrzą na mnie zniecierpliwionym wzrokiem, jakby widzieli we mnie kuriera, który przybył przekazać im bardzo ważne informacje.

Dwaj mężczyźni, trzeci w sieni. Nie żadni twardziele, tylko wychudzone i zmęczone relikty przeszłości. Każdy dźwiga ze sobą bagaż doświadczeń, który niechętnie ujawnia przed pozostałymi. To, jakimi ludźmi byliśmy wcześniej, straciło na znaczeniu; ostało się jako zakodowana w odmętach świadomości informacja, trącająca od czasu do czasu synapsy i przypominająca o sobie charakterystycznym błyskiem w oczach. Teraz stanowimy oddzielne byty, choć dobrze ukryte pod kapturami kreacji.

Dawniej brak zaufania uniemożliwiał nawiązanie bliższych relacji. Dziś to samo zaufanie zabija.

– Więc słyszeliście tamte strzały? – pytam głupio, zawieszając spojrzenie na dalekim od ładu zaroście Jana; w oczy jakoś tak ciężko mi spojrzeć.

– Tylko dwa. – Rozczochrana broda pęka w jednym miejscu i zaczyna do mnie mówić. – Ale nie wiem skąd. Słabo je było słychać, a i dźwięk tak niesie się po tych korytarzach, że nie sposób ustalić źródła.

– Sprawdziliśmy czy to przypadkiem nie na tyłach budynku, ale nikogo i niczego tam nie było. Za długo też się nie rozglądaliśmy, bo trochę strach tak łazić we dwóch, kiedy w pobliżu ktoś kręci się z gnatem. Nożami kul nie zatrzymamy.

Stojący po mojej prawicy Duch wbił się do dyskusji barytonem rozpoznawalnym jak logo coca coli. Od pierwszego spotkania jego głos przykuwał uwagę nie mniej od zagadkowej ksywy. Moja jest oczywista. Sokół, bo wdrapuję się na duże wysokości. Sokół, bo na ostatnim dostępnym pierścieniu komina mam swoje "gniazdo". A jego? Od początku mnie to zastanawiało, ale coś nie mogę się zmusić, żeby go o to zapytać. Zresztą… pseudonim bardzo szybko może zastąpić imię, a jeśli tym pytaniem miałbym zaglądać w jego bagaż, to wolę tłumić w sobie ciekawość i trzymać język za zębami.

Po prostu Duch.

– Widziałem kto strzelał – wyduszam z siebie po kolejnej serii łapczywych oddechów. – Mała grupa ludzi, na północ stąd.

– Strzelali do ciebie?

– Z takiej odległości? – unoszę brwi. – Nawet włóczędzy znają wagę nabojów.

Teraz to Jan przestaje szukać mojego spojrzenia.

– Zresztą mniejsza o to… – kontynuuję. – Nie strzelali do mnie, tylko do wilków, które podążały za nimi.

– Że do kogo, przepraszam? 

– Do wilków. Takie szare, na czterech łapach…

– Wiem jak wygląda wilk, do cholery! – Jan znów zaczyna się niecierpliwić. – Pamiętasz jak to się skończyło ostatnim razem?

Pamiętam, Janie, i bynajmniej nie ty powinieneś się obawiać. Po dziś dzień szrama na mojej prawej nodze przypomina mi nerwobólami o tamtych wydarzeniach, a wspomnienia przywołują koszmary, po których dorosły człowiek boi się zamknąć oczy. Choć jakby się tak nad tym zastanowić, to przyczyn jest zdecydowanie więcej.

No ale kontynuuj, Janie.

– Wtedy nikt ich tutaj nie ściągnął, same przylazły. Cholera wie ile ich się przypałęta tym razem. Zresztą nie mamy pewności, czy to wilków powinniśmy się najbardziej obawiać.

– Nie wyglądali na takich, co by mogli być dla nas zagrożeniem – protestuję.

– A skąd wiesz? Widziałeś ich twarze? Rozmawiałeś z nimi? Nie! To obcy ludzie, równie liczebni jak my. I wiesz co jeszcze? Mają broń, a my nie!

– Co nie oznacza, że chcą jej użyć przeciwko nam – wtrąca Duch. – Nadajemy ten sygnał świetlny od dłuższego czasu, może ci ludzie na niego odpowiedzieli?

– Te strzały równie dobrze mogły być wołaniem o pomoc – sugeruję. – Musieli przecież widzieć flarę.

Na chwilę zapada cisza, a atmosfera gęstnieje od natłoku myśli, które zderzają się w głowie każdego z nas. Duch patrzy na coś w głębi korytarza i zgrzyta zębami, Jan krzyżuje ręce i opuszcza wzrok – mowa jego ciała tłumaczy wszystko bez słów. Tylko Wadim trwa w niezmienionej pozie od początku dyskusji i ani myśli włączać się do niej. Białorusin. Rozumiałbym jeszcze, gdyby nie znał języka, ale poza akcentem nie idzie go odróżnić od Polaka z krwi i kości. Małomówny jest, krząta się między nami jak widmo, gdy tyko może odcina się od świata. Nie wolno mi go za to krytykować, sam przecież stosuję identyczne praktyki, ale kiedy patrzę tak na niego, kiedy obserwuję jego zachowania, kiedy od czasu do czasu on sam spogląda na mnie swoimi szarymi oczami, to miewam wrażenie, że targają nim myśli dużo gorsze od tych, które dopadają mnie tam na górze.

– To jak robimy? – Duch pierwszy przerywa milczenie i zwraca się bardziej do mnie, niż do pozostałych. – Obóz zwinęliśmy podczas twojej nieobecności. Tak na wszelki wypadek.

Rzeczywiście. Dopiero teraz zwracam uwagę na ustawione pod przeciwległą ścianą toboły. Wygląda to trochę tak, jakbyśmy mieli za chwilę wyruszyć w długą podróż, może nawet dookoła świata. W sumie korytarz jest podłużny, przypomina nieco peron na dworcu kolejowym. I te pozbawione framug łuki okienne, wyglądające tak, jakby lada moment, uprzednio alarmując pasażerów charakterystycznym gwizdem, miała się tam pojawić potężna sylwetka lokomotywy.

Nigdy nie jechałem pociągiem. Wszystkie wspomnienia związane z tym środkiem transportu to machanie ojcu na pożegnanie, gdy po kilku tygodniach spędzonych z nami znów wyjeżdżał do pracy. Gdybym wtedy wiedział, że widzę go po raz ostatni…

– Hjuston, ziemia do Sokoła! – Duch autentycznie macha mi dłonią przed oczami. – Jak robimy?

– Powinniśmy to sprawdzić – odpowiadam. – Potrzebują pomocy… o ile jeszcze żyją.

Duch aprobująco kiwa głową. Jan nadal krzyżuje ręce.

– A jeśli nie żyją – ciągnę dalej swoją myśl i przerywam na moment, żeby przełknąć ślinę. – A jeśli nie żyją, to mogą nam się przydać ich rzeczy.

– Jan? – tym razem Duch nie zwraca się do mnie.

– Mówię wam, to zły pomysł – odpowiada broda.

– Wadim?

Białorusin przez chwilę zachowuje się tak, jakby udawał, że niczego nie słyszał. Dopiero po upływie kilku sekund wstaje bez słowa z ziemi, chwyta za ramiączko swojego plecaka, otrzepuje go z pyłu i zarzuca sobie na plecy.

– Czyli postanowione – podsumowuje Duch z zadowoleniem. – minuta na oporządzenie i ruszamy!

 

***

 

Otaczające nas upiory urbanistyki już dawno przestały zachowywać pozory miejsc dawniej cywilizowanych. Tutejsza zabudowa fabryczna na lata przed tragedią zaczęła świecić pustkami; śmieci, graffiti i stłuczone butelki po piwach stały się ich nową szatą szybciej, niż zawitali tu pierwsi amatorzy opuszczonych miejsc. Była kiedyś taka moda na Czarnobyl i tym podobne rzeczy. Źle ludziom było w prawdziwym świecie, oj źle.

Swego czasu oglądałem taki film w Internecie, w którym grupka chłopaków, na oko w moim wieku, pokazywała te zakłady. Kojarzyłem to miejsce przez gigantyczny komin, który przebijał się znacząco ponad niską zabudowę miasta. Liczyłem, że tamci wdrapią się na niego i zaprezentują widoki ze szczytu. Zamiast tego dowiedziałem się kilku rzeczy o miejscu, w którym mi, człowiekowi zupełnie obojętnemu na takie tematy, przyszło niejako zamieszkać.

Z czasem poznałem te zakłady dużo lepiej niż oni. Odkryłem sekrety, o których nie mieli pojęcia. Nawet na komin wdrapałem się sam i podziwiałem widoki na własne oczy.

Ciekawe, gdzie teraz są ci wszyscy miłośnicy ruin i post-apokalipsy. Być może rzeczywistość okazała się dla nich znacznie brutalniejsza od literackiej fikcji.  Bez bomb atomowych, bez zimy nuklearnej, bez mutantów.

Gdzieś po prawej słychać ciche trzaski. Coś stuka o betonowe ściany, coś szeleści w stertach gruzu, coś porusza drewnianą framugą na poddaszu, która skrzypi z niezadowolenia. Pomyślałby kto, że to duchy, że może ktoś tam jest i obserwuje, czeka na odpowiedni moment. A to tylko wiatr tanecznym krokiem hula po ciemnych zakamarkach, podrywa do tego tańca stare gazety i nuci pod nosem melodię, która odbija się echem od ścian i stwarza wrażenie, jakby budynki szeptały coś do nas.

Idziemy w milczeniu, bo niebezpiecznie odzywać się głośniej od dźwięku stawianych kroków, a gadać bez powodu żaden z nas nawet nie próbuje; to nie jeden z wielu obchodów, na których można sobie pozwolić na odrobinę luzu.

Szyk, jaki zachowujemy, jest nieco karykaturalny, bowiem w dłoniach, zamiast karabinów albo strzelb, trzymamy noże. Jedynie Duch wyróżnia się ze swoim kukri, choć jeśli brać pod uwagę stan ostrza, to podręczny scyzoryk, nadający się co najwyżej do szykowania patyków na ognisko, stanowiłby większe zagrożenie. Do cięcia się nie nadaje, za to jako broń obuchowa – jak najbardziej.

Mijamy coraz mniejsze budynki na peryferiach zakładów. Niektóre są prawie niewidoczne za kratami spróchniałych gałęzi martwych drzew, inne całkowicie poddały się naporowi czasu i matki natury. To dziwne uczucie, że nawet sterta gruzu, po której teraz idziemy, była kiedyś jakąś konstrukcją. Ładną, ceglaną, z przejrzystymi szybami w oknach i ciężkimi, drewnianymi drzwiami na parterze. Może tu, gdzie teraz stawiam kroki, siedział portier? Albo kucharki krzątały się w im tylko znanym porządku, przygotowując ciepłe dania dla pracowników?

Tyle zostało po świecie, jaki znaliśmy – sterty gruzu, na których żyją niedobitki z dziurawymi sumieniami.

Słyszę trzask tłuczonego szkła pod nogami. Patrzę w dół niemal pewny tego, co zobaczę pod podeszwą buta, lecz moje spojrzenie nie napotyka pustej butelki po piwie albo jakimś tanim roztworze siarki, na wyrost tytułowanym mianem wina. Zamiast tego, spomiędzy zawilgoconych cegieł, uśmiecha się do mnie blada, porcelanowa laleczka, której przed kilkoma sekundami nieumyślnie połamałem nogi. Podnoszę ją delikatnie obiema dłońmi, jakbym wyciągał żywe dziecko z zawalonego domu. Teraz zauważam więcej szczegółów; resztkę włosków z wyblakłego sznurka, różową sukienkę bez ramiączek i bukiet kwiatów w kształcie serc, który laleczka mocno zaciska w drobnych dłoniach. 

– Skąd ty się tu wzięłaś – pytam szeptem samego siebie, bo wiem, że moja nowo poznana koleżanka może być onieśmielona tym spotkaniem i nie odpowie mi, zwłaszcza że przed chwilą połamałem jej nogi. Mimo to uśmiecha się, kiedy groteskowo usiłuję przyczepić je z powrotem do reszty tułowia. Czuję się nieswojo, kiedy zerkam na jej drobne, paciorkowate oczy i usta rozciągnięte od ucha do ucha. Te pierwsze przez moment wydają mi się oliwkowe, te drugie zaś – stwardniałe na kamień, a jednocześnie jakby…

– Sokół? 

Ktoś szturcha mnie w ramię. "W samą porę" – myślę. Odrywam wzrok od laleczki i patrzę za siebie. To Duch. Na twarzy ma chustę i gogle, ale poznaję po głosie.

– Coś nie tak? – pyta.

Kiwam przecząco głową, ukradkiem chowając ciekawe znalezisko do kieszeni. Muszę się zająć laleczką, jestem odpowiedzialny za jej kalectwo. Zresztą… koleżanek nigdy za wiele, a z Sarą od dłuższego czasu kiepsko się dogadujemy.

– Musimy iść, nie ma czasu na postoje – poucza mnie Duch.

Znów tylko kiwam głową i bez słowa wracam na swoje miejsce w szyku.

Gruzowisko bardzo gwałtownie przechodzi w jałowe pole, z rzadka porośnięte skamielinami drzew i krzewów. Podłoże jest grząskie i pewnie gdyby nie ujemna temperatura, to szlibyśmy po cholewy butów w bagnie. Zamiast tego każdemu krokowi towarzyszy trzeszczący dźwięk zgniłego sorbetu z trawy, liści i szczątków roślin. Gdzieniegdzie ostały się również zlodowaciałe pozostałości zasp śnieżnych; biały terrorysta przestał sypać dobry miesiąc temu, sęk w tym, że jego dzieło nie ma kiedy stopnieć do końca. Nie pamiętam tak srogiej zimy jak ta, która nadal uparcie nie chce wpuścić wiosny na scenę, choć akt dawno dobiegł końca. Zamarzające brwi i iście arktyczna temperatura były zjawiskami powszechnymi przez długi czas. Pamiętam też noce i poranki, kiedy strach było odejść dalej od ogniska; porywisty wiatr strzelał w nas płatkami śniegu przez każdy możliwy otwór w ścianach, a na termometrze brakowało skali.

W niewielkim rowie zauważam zwłoki psa. Poszarpany pysk, rozpruty brzuch, ciężko stwierdzić, czy to robota drapieżnika, czy padlinożercy. Gdyby nie było tak zimno, pewnie roiłoby się tu od much; smród rozkładu jest wyczuwalny z kilku metrów. Szkoda zwierzaka.

Docieramy na skraj niskiego wzniesienia. Po prawej stronie biegną tory kolejowe, a że rozgałęziają się dość mocno, to gdzieś tu musi być też stacja. Kiedy podchodzę do podnóża pagórka, Jan leży już na szczycie i rozgląda się po okolicy. Nieco niżej Wadim opiera się plecami o jakiś pień i bada mnie wzrokiem. Wchodząc pod górę, patrzę w przeciwnym kierunku.

Jan pośpiesza mnie gestem dłoni.

– Gdzie ich widziałeś? – pyta, kiedy już dołączam do niego.

Po drugiej stronie wzniesienia krajobraz ulega drobnej zmianie. Znów jest tu więcej gruzowisk i kilka bardziej kompletnych pozostałości po budynkach. Na jednym z torów stoi pociąg towarowy, na innym ostało się kilka wagonów pasażerskich, wyraźnie starszych, tak jakby zostały porzucone już dawno temu. Jeden wygląda na spalony, drugi jest wygięty w dziwny sposób, trzeci utrzymuje pozory umiarkowanie zdewastowanego.

– To było dalej – odpowiadam po chwili.

– Ale szli w tym kierunku, tak? – upewnia się Jan. 

Przytakuję głową.

– Czyli mogli tu dojść przez ten czas – kontynuuje, patrząc już nie na mnie, a w dal. – A skoro nie przyszli do nas sami i nie spotkaliśmy ich po drodze, to jest więcej niż prawdopodobne, że znajdziemy ich tutaj.

– Kto idzie na zwiad? – pyta Duch.

– Ja na pewno nie, to wy chcieliście bawić się w oddział ratunkowy.

Jan nie pójdzie, Wadim tym bardziej. Czyli postanowione i nawet nie mam nic do powiedzenia.

Nigdy nie byłem wielkim zwolennikiem demokracji.

Nie zbiegamy drugą stroną wzniesienia, bo to by było zwyczajnie głupie. Zamiast tego obchodzimy pagórek dookoła i powoli, nieustannie obserwując teren przed nami i nasłuchując uważnie, zbliżamy się do najbliższego wagonu. Jeśli wilki nadal się tu kręcą, to nie wiem jak mielibyśmy sobie z nimi poradzić we dwóch. Chociaż… w zasadzie to jest nas troje, bo jeszcze moja porcelanowa, anonimowa koleżanka. Skoro sama nie może się przedstawić, to wypadałoby nadać jej jakieś imię, żeby nie czuła się jeszcze bardziej upokorzona po nagłej amputacji dolnych kończyn. Musi być ładne, dziewczęce, ale Sara jest już zajęta i coraz gorzej mi się kojarzy… Może Zosia? Chyba pasuje.

Ciebie też nikt nie pytał o to, czy chcesz tu iść.

Duch podkrada się do wagonu pierwszy, mnie zostawia nieco w tyle, żebym widział więcej od niego. Na moment zastyga w bezruchu i gestem nakazuje mi to samo.  Obaj nasłuchujemy, ale poza szumem wiatru, który towarzyszy nam od początku wędrówki, nie wyłapuję niczego szczególnego, ani tym bardziej podejrzanego.

Zaczyna przekazywać mi ręką jakieś sygnały, których nie potrafię odczytać zgodnie z jego intencjami, ale wydaje mi się, że zrozumiałem na tyle, żeby podjąć odpowiednie działanie. Powoli i możliwie bezszelestnie zaczynam iść w kierunku drugiego końca wagonu, a skoro Duch nie syczy i nie próbuje mnie nawracać, to nawet nie oglądam się na niego, tylko patrzę cały czas przed siebie. Kilkanaście metrów to spory dystans do przejścia, kiedy człowiek przemieszcza się kaczym chodem.

Metalowe drzwi na końcu wagonu wyglądają na takie, jakich żadna siła nie jest w stanie otworzyć; metalowa płyta, która zasłania większość ich powierzchni, wyraźnie sugeruje, że ktoś kiedyś bardzo nie chciał, żeby ktokolwiek wchodził przez nie do środka. Dlaczego? Nie mam pojęcia.

I chyba nie pora się nad tym zastanawiać.

Na migi przekazuję Duchowi, że tędy nie wejdę i że muszę pójść od drugiej strony. Chyba coś zrozumiał z tej mojej chaotycznej gestykulacji, bo pokiwał głową i wrócił do nasłuchiwania. Ja nie mam tak łatwo; nad sprzęgiem nie przeskoczę, narobiłbym w ten sposób za dużo hałasu. Jedyna opcja to przeczołgać się ostrożnie dołem. I nawet mnie to nie dziwi, że właśnie teraz przychodzą mi do głowy wspomnienia scen ze starych filmów, w których rozpędzony pociąg przejeżdża związaną i rzuconą na tory ofiarę jakichś mafijnych porachunków.

Wizję amputacji połowy ciała za pomocą koła wagonu przerywa mi dziwne szuranie po drugiej stronie. Niewiele mogę zobaczyć, bo wygląda na to, że ktoś w jemu tylko znanym celu wypatroszył wagon z całego wyposażenia, które teraz wala się na i obok torów, skutecznie utrudniając mi czołganie w jako takiej ciszy. I kiedy już prawie wynurzam się spod tego klaustrofobicznego wysypiska, odgarniając sprzed twarzy fragment siedzenia, nagle coś z dużą siłą wbija się w moją rękę.

Jakimś cudem nie krzyknąłem z bólu, choć ten natychmiast rozlał się ciepłem po rękawie kurtki. Jedynie zasyczałem i przez zaciśnięte zęby zakląłem na czym świat stoi. Skurczybyk nie mógł wybrać sobie lepszego momentu na atak.

W przypływie adrenaliny łapię za pierwszą lepszą deskę i uderzam nią z całej siły w pysk wilka. Działa! Niedoszły myśliwy odskakuje w tył, a ja zyskuję kilka sekund, w sam raz żeby przełożyć nóż do sprawnej dłoni i wyturlać się spod wagonu. Przytulam krwawiącą rękę do ciała. Próbuję nie myśleć o tym, jak poważna może być rana, żeby możliwie najdłużej nie poczuć się słabo. Wilk obchodzi mnie z odległości kilku metrów, warczy wściekle i próbuje przybliżać. Stracił efekt zaskoczenia, drugi raz nie może ryzykować bezmyślnym atakiem. Jego ostrożne ruchy sugerują mi, że jest tu sam, w przeciwnym wypadku miałbym już na karku całą watahę. Czyli jestem tylko ja i on, choć szanse w żadnym razie nie są wyrównane; długi czas poza jakąkolwiek kontrolą człowieka zmienił te zwierzęta w jednych z najgroźniejszych myśliwych na tych terenach. W pewnym sensie stały się również nowymi naturalnymi wrogami ludzi.

Wilk podchodzi do mnie bardzo powoli, jakby z namaszczeniem stawiał każdy kolejny krok, a ja zaczynam odczuwać skutki utraty krwi. Obraz przed oczami już nie jest taki wyraźny, a utrzymanie pozycji pionowej staje się dla mnie sporym problemem. Jeśli upadnę, to będzie po mnie, więc ściskam mocniej nóż i póki starczy mi sił wyprzedzam atak i sam skaczę na wilka, usiłując dźgnąć go w szyję, ale zwierzęcy instynkt nie zawiódł również tym razem i w efekcie rzucamy się na siebie jak w jakimś skoordynowanym zrywie. Ja rozcinam mu łapę, on szarpie moją kurtkę i obryzguje mi twarz śliną. Czuję się coraz gorzej, więc mój przeciwnik bez trudu wygrywa pojedynek siłowy i już po kilku sekundach leżymy na sobie jak para kochanków, z tym że on dobiera się do mnie nad wyraz agresywnie, a ja niewiele mogę z tym zrobić, bo nóż wypadł mi ze zwiotczałej dłoni, a wzrokiem nie znajduję w moim zasięgu niczego, czym mógłbym się bronić. Nawet nie myślę o tym, gdzie w tym wszystkim podział się Duch, który powinien przecież tu być i mi pomóc. Resztką sił odpycham od siebie napastnika, który pewnie czuje już w pysku smak zwycięstwa i próbuje dosięgnąć pazurami mojej twarzy, mojego gardła, rozrywa przy tym moją kurtkę, rozcina skórę, a ja czuję już tylko ból. Ciepły, wręcz gorący, rozlewa się po mnie. Przymykam oczy.

Słyszę szybkie kroki. Ktoś podbiega, chwyta wilka i odciąga ode mnie. Nagle robi się tak lekko, ale wciąż ciepło. Słyszę dźwięk gruchotanych kości, obracam głowę w kierunku mojego wybawiciela, lecz widzę tylko dwie rozmyte sylwetki. Jedna, znacznie masywniejsza, pochyla się nad drugą i raz za razem uderza czymś w jej głowę. Rozróżniam zieloną kurtkę, szarą czapkę, gęstą brodę. Jan? To ty?

Obcy nie odpowiada na moje nieme pytanie. Przestał pastwić się nad dawno już martwym wilkiem, wraca do mnie, potrząsa, woła czyjeś imię, ale ja nie rozróżniam już słów. Dźwięki zlewają się w ogłuszającą kakofonię. Mam ochotę zamknąć oczy. Podbiega druga postać. Rozpoznaję chustę i gogle. Brawo, przyjacielu. W samą porę.

To mi się chyba śni.

Jest i trzecia postać. Czyżby Wadim? Nachyla się nade mną najbliżej mojej twarzy, chyba zadaje jakieś pytania. Resztką sił otwieram szerzej oczy. Przed sobą widzę oblicze młodej dziewczyny. Jest ładna, choć wyraźnie zmęczona i brudna. Jej usta, nos i długie, rozczochrane włosy wyglądają znajomo. I ta perłowa cera. Spoglądam jej w oczy. Znam każdy ich szczegół, jakbym wpatrywał się w nie przez całe życie. Są oliwkowe.

– Julia? – pytam ledwie słyszalnym szeptem.

Odpływam.

 

 

"Ludzie"

 

 

Gdzie ja idę, do cholery?

Od kilku minut prę naprzód, zręcznie wymijając nieruchome sylwetki ludzi. Rozglądam się, szukam jakiejkolwiek wskazówki, ale nie ma tu niczego oprócz mnie i armii manekinów. Bezskutecznie usiłuję nawiązać z kimś kontakt wzrokowy, lecz nawet kiedy staję bezpośrednio przed czyjąś twarzą, to ta osoba i tak zdaje się mnie nie zauważać. Mężczyzna w brązowym płaszczu ogląda stronę tytułową jakiejś gazety. Ogląda, bo czytaniem nazwać tego nie mogę. Sam zdążyłem zapoznać się z całą treścią i to zaglądając znad jego ramienia, a on nawet nie poruszył gałkami ocznymi. Rozumiem, że setna z kolei wzmianka o napiętej sytuacji politycznej jest bardzo szokująca, ale czy może mi pan powiedzieć, gdzie ja tak właściwie jestem? Bo widzi pan, trochę nieswojo czuję się wśród tylu ludzi, chciałbym pójść w jakieś ustronne miejsce i pobyć samemu.

Nie znoszę tłumów.

Mężczyzna chyba nie jest zainteresowany moimi problemami, podobnie jak kobieta z żółto-czerwoną parasolką i niski, smutny facet w garniturze. A skoro nikt nie zamierza udzielić mi odpowiedzi, to jestem zmuszony poszukać jej sam. Tylko gdzie, skoro wszędzie sami ludzie? Pod nogami? Szara płyta chodnikowa. Przed oczami? Galeria czapek i kapeluszy aż po zamglony horyzont. Nad głową? Biel. Ni to sufit, ni to niebo, po prostu idealna, wręcz jaskrawa biel.

A może umarłem? Jeśli tak, to chrześcijańskie wyobrażenie piekła było co najmniej przerysowane. Bo przecież nie mogę być w niebie. Nie z tym, co mam na sumieniu. Poza tym nigdy nie należałem do osób szczególnie gorliwych w wierze, a takich, jeśli się nie mylę, do królestwa bożego zbyt chętnie nie przyjmują.

No nic, pozwiedzam sobie to piekło.

Idę przed siebie, względnie prosto, żeby mieć szansę dojść do czegokolwiek. Spojrzenie wbijam w ziemię, obserwuję każdy mój krok, z czasem zaczynam je liczyć. Pierwszy, drugi, trzeci, setny… Na stopach mam czyste, dość nowe trampki. Dawno nie nosiłem takich butów. Czuję się, jakbym w ogóle ich nie miał, są takie lekkie i wygodne. Również połatane bojówki zamieniły się w zwężane jeansy, kurtka w elegancki płaszcz. Widocznie ktoś zadbał o to, żebym życie wieczne spędził w stylowych ubraniach. Z ciekawości muskam palcami prawą rękę. Nie czuję żadnego bólu. Podciągam rękaw, ale nie znajduję śladów ugryzienia.

Dziwne, że pomyślałem o tym dopiero teraz.

Sto osiemdziesiąt pięć, sto osiemdziesiąt sześć…

Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki tłum budzi się z transu, wybuchając kakofonią kroków, rozmów i tysiąca innych dźwięków. Po mojej prawej stronie materializuje się fasada wyremontowanej kamienicy, z lewej pojawia się jezdnia, a za nią park. Już nie jestem w zaświatach, teraz akt rozgrywa się w centrum miasta. Autobus linii siedemdziesiąt pięć, z którego przed chwilą wysiadłem, rusza z przystanku. Spoglądam na zegarek. Wskazówki pokazują coś zupełnie niezrozumiałego, w dodatku jest ich pięć, z czego dwie odchylają się od tarczy pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Opuszczam rękaw. Mam jeszcze kilka minut. Nie myślę nad tym, skąd to wiem. Po prostu wiem.

Stawiam krok na przejściu dla pieszych, następny przenosi mnie już w głąb parku. Na przecięciu dwóch ścieżek stoi młoda, szczupła dziewczyna, zwyczajnie ubrana i w zwyczajnej fryzurze. Niczym nie wyróżniałaby się z tamtego tłumu.

– Cześć Julia – wołam nieśmiało na powitanie.

Odwraca się do mnie, przez ułamek sekundy bada wzrokiem, uśmiecha. W następnej chwili jest już w moich objęciach, dość pokracznych, bo oboje podchodzimy do tego w inny sposób. Poza tym nie spotkaliśmy się na luźne pogawędki. Musimy wyjaśnić sobie kilka spraw. JA muszę.

– Jak się czujesz? – pyta.

Zastanawiam się, czy to pytanie retoryczne i w końcu nic nie odpowiadam, a jedynie chrząkam, odwracam wzrok i odzywam się bardziej do drzewa niż do niej:

– Usiądziemy na ławce?

– Możemy.

Lekki uśmiech nie znika z jej ust. Chciałbym móc go lepiej zapamiętać, ale wstyd mi patrzeć dłużej. Z reguły zerkam przelotnie, i to tylko wtedy, kiedy nie patrzy. Dziwi mnie jej dobry nastrój. Po tym, co w emocjach napisałem jej przez smsa, powinna być na mnie zła, albo przynajmniej zdystansowana.

– Artur… – zaczyna, kiedy za moim przykładem siada na ławce.

Marzę o tym, żeby złapać ją za rękę. Choćby muskać palcami jej skórę, mieć jakikolwiek kontakt fizyczny. Czuć, że tu jest.

Ale o to też wstyd mi prosić.

– Naprawdę, chciałabym wiedzieć co z tym wszystkim zrobić – kontynuuje po krótkiej przerwie. – To nie jest tak, że jesteś mi obojętny. Po prostu, no…

Nie musi dokańczać, wiem co chce powiedzieć. Gdybym sam dostał wiadomość o takiej treści, to prawdopodobnie nie zgodziłbym się nawet na spotkanie. Ale ja to ja i nie bez powodu zależało mi na utrzymaniu moich uczuć w tajemnicy. Nie uważam samego siebie za osobę, którą warto kochać. Sam ze sobą nie chciałbym się wiązać, a co dopiero oczekiwać tego od kogoś innego. Przecież ona nie ma z tym nic wspólnego. Dlaczego jej przyszłość miałaby rysować się w ciemnych barwach mojej przeszłości?

Niestety, chcieć to nie zawsze móc. Zapędziła mnie w kozi róg podczas zwykłej wymiany wiadomości, dalsza gra nie miała już sensu, pękłem. Czuję, że łzy zbierają mi się w kącikach oczu. Nie przez jej słowa, a przez moje myśli. To żadna nowość w ostatnim czasie.

Opuszczam wzrok, żeby nic nie zauważyła, ale ona jest czujna.

– Ty płaczesz? – pyta ze szczerą troską w głosie.

– To przez wiatr – odpowiadam głupio. – Mocno dziś wieje, prawda?

– Artur, ja wiem jakie to dla ciebie trudne, ale musisz spróbować mnie zrozumieć.

Nie mówi tego ze stanowczością w głosie. Brzmi to raczej tak, jakby przez te słowa prosiła mnie, żebym tu i teraz znalazł rozwiązanie. Żebym wyskoczył z jakimś pomysłem, który mnie uczyni szczęśliwym, a jej zwróci spokój i zdejmie z niej poczucie odpowiedzialności za kogoś, kto sam się o tą odpowiedzialność bezprawnie upomniał.

– Powiedz mi tylko – zaczynam niepewnie łamiącym się głosem. – Ale tak całkiem szczerze… Ile ja dla ciebie znaczę?

Nie odpowiada od razu. Teraz to ona spuszcza wzrok i milczy, jakby próbowała dojść z samą sobą do porozumienia. Jakby szukała kompromisu między sercem i rozumem.

– Jesteś dla mnie kimś ważnym – odzywa się po chwili ciszy i znów urywa w połowie zdania. Widzę, jak nabiera powietrza w płuca. Waha się.

– Naprawdę ważnym – ciągnie dalej. – Ale nie czuję do ciebie nic, z czego mogłaby narodzić się miłość. 

Spodziewałem się, że to usłyszę, ale i tak nie jestem w stanie powstrzymać łez, które już nie sączą się powoli, a wylewają jak wodospad. I choć nie liczyłem na nic innego, choć teoretycznie byłem na to przygotowany, to teraz i tak nie potrafię wydusić z siebie ani słowa. Jej oczy również stają się szklane.

– Przepraszam – szepcze, po czym przytula mnie.

Moje ciało przeszywa ból. Przez moment nie mogę nawet nabrać powietrza w płuca, ani poruszyć ręką lub nogą. Leżę nieruchomo na lodowatej podłodze półpiętra klatki schodowej. Pieką mnie łokcie, bo w ostatniej chwili zasłoniłem głowę rękoma. Dzięki temu przynajmniej zęby pozostały na swoim miejscu. A mama powtarzała, żeby nie skakać ze schodów. Kto by tam słuchał.

Podnoszę się, otrzepuję kurtkę, pokonuję ostatnie stopnie i wybiegam na zewnątrz. Jest wieczór, pierwsze co zauważam to płonące samochody, pierwsze co słyszę to krzyki ludzi. Nie mam czasu na ocenę sytuacji, wystarczy mi to, co zobaczyłem na kanale informacyjnym. Od dłuższego czasu było gorąco na linii kilku ważnych stolic, w końcu musiało wybuchnąć. Nie myślałem jednak, że w taki sposób.

Biegnę ile sił w nogach. Po drodze mijam iście dantejskie sceny. Ludzi zawsze różnił nieprecyzyjny podział na dobrych i złych. Wiadomo, którzy w obliczu chaosu okazują się mniej liczni i których ów chaos zamienia w ofiary. Pewnie wielu wyrzeka się moralności, tłumacząc to wolą przetrwania. Dla mnie nic nie usprawiedliwia naruszenia czyjejś wolności, jednak w tym momencie chyba niewiele osób podziela mój punkt widzenia.

Brakuje tchu, ale nie mogę się zatrzymać, nie mogę zwolnić. Zostało kilka przecznic. Ona nie mieszka tak daleko, muszę zdążyć. Muszę mieć pewność, że jest bezpieczna. W bocznej uliczce kilku facetów dobiera się do młodej dziewczyny. Dwóch krępuje jej ręce i nogi, trzeci rozcina nożem ubrania. Tak się śpieszy, żeby zaspokoić głód. Nie mogę się zatrzymać.

Muszę zdążyć.

Nie jestem jedynym, który biegnie. Uciekają rodziny z dziećmi, uciekają pojedyncze osoby, co chwilę jakieś auto wyjeżdża z piskiem opon zza zakrętu, żeby pognać dalej bez troski o przepisy drogowe. Każdy, kto dba własne bezpieczeństwo, chce być teraz jak najdalej od centrum miasta i centrum wydarzeń.

Wreszcie docieram na miejsce. Tutaj też płoną samochody, tutaj też ludzie gonią we wszystkich kierunkach, tutaj też nieustannie ktoś krzyczy. Ze strachu, z bólu, z bezradności. Mój umysł szturmują same złe myśli, a ja za wszelką cenę nie chcę ich wpuścić. Wciąż jest nadzieja.

Słabnie, kiedy tuż obok domu Julii znajduję zwłoki młodego chłopaka z rozciętą szyją. Obok, w kałuży krwi, leżą odłamki szkła od butelki po piwie. Robi mi się słabo, chwiejnym krokiem wbiegam na ciemną klatkę schodową. Jeszcze nie dotarło do mnie to wszystko, co widziałem. Cały czas najważniejsza jest ona.

Wskakuję co dwa stopnie, mijam kolejne piętra jak lampy uliczne podczas jazdy samochodem. Mieszkanie numer cztery, numer siedem, numer trzynaście. Drzwi są domknięte, odrobinę mnie to uspokaja. Chcę zapukać, ale przypominam sobie, że Julia nie zamyka się na klucz kiedy jest w domu. Biorę wdech i naciskam na klamkę.

Obraz przed moimi oczami rozmywa się, dźwięki zlewają w jedno. Opieram się barkiem o ścianę, a po chwili osuwam bezwładnie na podłogę. Czuję, jakby wszystko wokół mnie znikało, wreszcie sam przymykam oczy, a kiedy znów je otwieram, jestem już w zupełnie innym miejscu.

– No proszę! Obudziła się nasza śpiąca królewna.

Zawsze i wszędzie rozpoznam ten głos.

To był tylko sen. Ten sam od miesięcy, widzę go co noc jak powtórkę jakiegoś beznadziejnego programu w telewizji.

Stojąc jeszcze jedną nogą w krainie fantazji naiwnie próbuję zachować w pamięci obraz mojej nieodwzajemnionej miłości, ale ten rozpłynął się razem z miastem pogrążonym w chaosie. Dotykam prawej ręki. Boli jak diabli.

Witamy ponownie w świecie żywych.

Czuję się tak, jakbym wciągnął nosem zbyt dużo białego proszku, a następnie popił to wódką i wsiadł do pierwszego wagonika kolejki górskiej. W momencie otwarcia oczu powoli wtaczał się na wierzchołek paraboli. Teraz, gdy usiłuję wstać, niemalże z prędkością spadku swobodnego mknie w dół spiralą, wokół której jarzą się miriady punkcików świetlnych i widma tej samej sylwetki.

Może lepiej posiedzę. Bądź co bądź to całkiem wygodny kawałek podłogi.

Gdy oczy przestają mi się rozjeżdżać, a knot świecy obok mojej nogi przyciąga do siebie wszystkie roztańczone światełka, rozglądam się po pomieszczeniu, którego ścianę podpieram. W częściowym mroku nie dostrzegam niczego, co mógłbym kojarzyć, choć znam ten budynek na wylot. Jestem tu tylko ja i Duch, który siedzi naprzeciwko mnie na taborecie i z nudów struga jakiś patyk.

– Gdzie ja jestem? – pytam.

– W punkcie wyjścia. – Jednoosobowy komitet powitalny chowa rękodzieło do kieszeni, nóż zapina w kaburze i pochyla się w moim kierunku, opierając łokcie na kolanach – Ile pamiętasz z naszej wyprawy?

Próbuję odtworzyć w pamięci cały przebieg zdarzeń, ale pilot szwankuje i ekran moich wspomnień wyświetla głównie zakłócenia, a pomiędzy nimi losowe kanały. Laleczkę. Truchło psa. Wilka.

Powiedzmy, że pamiętam całkiem sporo.

– Urywa mi się na ugryzieniu, a co?

– A to, że kiedy do Ciebie dobiegłem, to byłem przekonany, że jedną nogą stoisz już na tamtym świecie – odpowiada Duch. – Powaga, wyglądałeś jak w agonii. Całe ramie miałeś we krwi, ślina ściekała ci po twarzy i bełkotałeś jakieś niezrozumiałe słowa. Całe szczęście, że tamta dziewczyna znała się na rzeczy i cię z tego wyciągnęła.

– Julia… – szeptam sam do siebie.

– Kto? – Duch pochyla się jeszcze bliżej mnie.

Kilkukrotnie zaciskam i otwieram klejące się jeszcze powieki. Otrząśnij się! To nie była ona! Przywidziało ci się, a ty, żałosny naiwniaku, od razu uwierzyłeś, że los dał ci drugą szansę… Jej tu nie ma, rozumiesz?! I nigdy nie będzie! Pogódź się z tym wreszcie.

Przymykam mocniej oczy.

Chciałbym. Naprawdę, z całego serca tego pragnę. Szkoda, że wymazywanie wspomnień nie jest takie proste jak usuwanie plików z komputera. Jedna sekunda, dwa kliknięcia i po sprawie.

Gdyby to było takie proste…

– Nikt, chyba nadal bełkoczę – odpowiadam z wymuszonym uśmiechem.

Jednak maska nie trzyma się zbyt dobrze mojej twarzy i Duch wyczuwa kłamstwo, widzę to po jego minie , wykrzykują to jego oczy.

Mimo to milczy.

Z nikim nigdy nie rozmawiałem o tym, co mnie boli. Moje sny dbają o to, bym pamiętał każdy szczegół, a wszystkie wspomnienia ona sama wyryła na kamiennych tablicach, które później zakopała w odmętach mojej świadomości. I wciąż tylko z nią raz za razem odbywam tę samą rozmowę. Nocne marzenia, które powinny dawać ukojenie, stały się brzemieniem.

To pokuta, która nigdy nie da mi rozgrzeszenia.

– Myślę, że skoro już do nas wróciłeś, to warto byłoby podziękować nowym przyjaciołom – rzuca wreszcie Duch. – On uratował cie przed wilkiem, ona zatamowała krwotok. Masz wobec nich dług.

– A gdzie oni są? 

W dalszym ciągu nie uzyskałem dokładnej odpowiedzi na pierwsze pytanie.

Mój rozmówca wstaje, spogląda na mnie i przywołuje uśmiech na usta.

– Piętro wyżej – odpowiada. – Uznaliśmy, że po przebudzeniu możesz mieć problemy z pamięcią, a wtedy widok kilku obcych osób mógłby być dla ciebie szokiem. Wcześniej była tu jeszcze tamta dziewczyna. Doglądała, czy aby na pewno wszystko dobrze z twoją ręką. Dasz radę iść?

Wyciąga do mnie dłoń, a ja niepewnie chwytam ją i próbuję wstać. Wagonik chyba wykonał już pełne okrążenie i zatrzymał się, gotów przyjąć kolejnych pasażerów. A skoro widzę już normalnie i zgadzają mi się strony, to przytakuję głową, otrzepuję spodnie i daję się poprowadzić.

Mijając popękane framugi drzwi przychodzi mi do głowy jeszcze jedno pytanie.

– Było ich więcej?

– Kogo? – Duch widocznie nie rozumie moich intencji.

– Wilków, przecież z tarasu widziałem całe stado.

– Ach… tak, było jeszcze kilka. Zachowywały dystans. Ten, który cie pogryzł, musiał być czymś w rodzaju… zwiadowcy.

– I jak sobie z nimi poradziliście?

Nie odpowiada od razu, zastanawia się przez chwilę, dobiera słowa.

– Można powiedzieć, że i w tym wypadku prawo siły okazało się najlepszą spośród wszystkich technik dyplomacji.

– Zabiliście je? Wszystkie?

– Wystarczył przewodnik stada, pozostałe wycofały się i nie podążały już za nami – odpowiada Duch, a w jego głosie czuć wyraźną nutkę dumy. – Zapytasz: jak rozpoznałem samca-alfa? A ja ci odpowiem, że miałem szczęście. Nie pierwszy i nie ostatni raz przypadek sprawia, że wciąż nie wyprosili nas z bankietu żywych.

Puszcza do mnie oczko, zadowolony ze swojego ambitnego porównania.

A ja przełykam ślinę i czuję, że znajduję się po niewłaściwej stronie drzwi.

 

***

 

Już rozumiem, dlaczego w tamtym pomieszczeniu panował taki mrok – przespałem cały dzień, jest noc. Niebo zapadło w sen, otulając się czarną jak smoła pierzyną, i nawet nie pomachało mi na pożegnanie ledwo widocznym szkarłatem zachodzącego słońca. Odwdzięczę się tym samym i nie puszczę mu reflektorem oczka z okalającego komin tarasu, gdy obudzi się wraz z nadejściem poranka.

I tak z tą ręką nie dałbym rady wdrapać się na ostatni taras.

Duch idzie kilka metrów przede mną, nuci pod nosem jakąś nieznaną mi melodię. Zaskakuje mnie ten jego nieustający optymizm. Ja prawie zawsze udaję uśmiech, Wadim praktycznie się nie odzywa, Jan cały czas zachowuje powagę, a Duch, jak gdyby nigdy nic, idzie i podśpiewuje jakaś wesołą piosenkę. Zupełnie, jakby to wszystko było dla niego nieprawdą, zwykłą zabawą w koniec świata, którą o określonej porze przerwą krzyki mamy, przywołującej go do domu na obiad.

A może to maska doskonalsza od wszystkich innych? Może tak dobrze opanował sztukę ukrywania prawdziwych emocji, że kreacja stała się jego nową twarzą? Może za uśmiechniętą powłoką z porcelany chowa się człowiek, którego sumienie dźwiga większy ciężar, niż moje? Może też płacze, gdy zostaje sam na warcie i boi się ciemności nie dlatego, że widzi w niej upiory, ale dlatego, że jedno i to samo widmo wspomnień wywołuje z mroku jego imię?

Jaka historia skrywa się za jego przezwiskiem?

Ale Duch nie potrafi czytać w myślach, nie może usłyszeć mojego niemego pytania. Wciąż idzie przed siebie, wyszukując drogę w labiryncie ciasnych korytarzy i nucąc nieprzerwanie tę samą melodię.

Jaka historia…

Podążając za nim jak cień, pokonuję kilka schodków, przebijam się jak lodołamacz przez salę ze stertami porzuconych, przegniłych ubrań i wchodzę w ostatni zakręt, po którym w moje oczy uderza zbawienna łuna światła; niewielkie ognisko pali się na końcu korytarza, płomienie tańcują z iskrami na wietrze, który wpada do środka przez puste oczodoły okien, a wokół tego jasnego, życiodajnego punkciku siedzi w ścisku grupa osób.

Większość z nich obraca się na dźwięk naszych kroków. Blask ognia rozjaśnia ich twarze; zauważam wschodnią urodę Wadima, rozpoznaję niezadbany zarost Jana, napotykam jeszcze wzrok starszego, przypominającego barbarzyńcę mężczyzny i młodej dziewczyny. To pewnie jej powinienem być wdzięczny. Jest całkiem ładna, pomimo całego brudu i zmęczenia, które pokrywają jej dziewczęcą buzię, postarzając ją o kilka lat.

Już nie przypomina mi w niczym Julii. I całe szczęście.

Duch wita się ze wszystkimi w milczeniu, zajmuje miejsce przy ognisku i ogrzewa dłonie. Jest zimno, ale na ,,kacu" jakoś tego nie czuję.

– Czemu do nas nie dołączysz? – Odzywa się Jan, kiedy spostrzega, że zatrzymałem się w połowie długości korytarza i obserwuję ich nieruchomo, jak eksponat w muzeum figur woskowych. – Chodź, starczy miejsca.

Obcy przyglądają mi się wyczekująco, a ja stawiam każdy kolejny krok tak jak wtedy, kiedy pojedynkowałem się z wilkiem. Nie mam pojęcia skąd wrażenie, że ludzie, którzy uratowali mi życie, mieliby mi je teraz w jakiś sposób odebrać. Dziewczyna zbiera się na lekki uśmiech, Duch przywołuje mnie gestem dłoni.

Idę, idę, spokojnie. Nie śpieszy mi się, podziwiam niewidoczne widoki za oknem.

Chyba za rzadko spotykam nowych ludzi.

Gdy podchodzę do ogniska, barbarzyńca wstaje i wyciąga w moim kierunku dłoń dwukrotnie większą od mojej.

– Mam na imię Wiktor – odzywa się. – A to moja córka, Marta – dodaje, wskazując drugą ręką na dziewczynę.

Ta uśmiecha się do mnie jeszcze szerzej. Ma bardzo ładne usta.

– Dziękujemy za pomoc z wilkami – kontynuuje już nie bezimienny barbarzyńca. – Bez was nie poradzilibyśmy sobie.

Ściskam jego dłoń, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo mój chwyt nie może być teraz silniejszy od chwytu dostojnej damy z salonów, która tylko wysuwa przed siebie jedwabną rękawiczkę i oczekuje uniżonego pocałunku.

– Sokół – dukam.

Zajmuję wolne miejsce przy ognisku. Oprócz Wiktora i jego córki widzę jeszcze jedną postać – siedzi pod ścianą, twarz chowa w kolanach. Śpi, albo nie chce się integrować.

Ja też nie chcę.

Co z czwartym przybyszem, którego widziałem przez lornetkę?

Chrząknięcie Jana.

– Wracając do naszej rozmowy…

Oho! Czyżbyśmy z Duchem wtrącili się do jakiejś ciekawej dyskusji?

– Tak… – zaczyna Wiktor i milknie, najwyraźniej szukając w myślach urwanego wątku. – Jak już mówiłem, wraz z nadejściem zimy miasto stało się nie do przebycia. Wpierw myślałem, że to tylko nagły spadek temperatur, rzecz normalna na przełomie listopada i grudnia. Ale śnieg sypał nieprzerwanie przez trzy dni, przestaliśmy spotykać na drodze jakichkolwiek ludzi, w końcu spanie gdzie popadnie stało się zbyt niebezpieczne. Przez noc potrafiło spaść tyle śniegu, że zasłaniał okna piwnic, w których się chroniliśmy.

– I co zrobiliście?

Wiktor drapie się po brodzie.

– Szliśmy dalej. Nocowaliśmy na klatkach schodowych, czasem w porzuconych mieszkaniach. Rozpalaliśmy ogień, żeby się ogrzać, maszerowaliśmy maksymalnie trzy-cztery godziny na dobę, żeby nie wyziębić za bardzo organizmu. Sanie z zapasami ciężko było przeciągać po takiej warstwie śniegu, którego cały czas przybywało, byliśmy zmęczeni. Dojście w okolice centrum zajęło nam dwa tygodnie. Piętnaście kilometrów, nieco ponad kilometr dziennie.

– A dlaczego pchaliście się akurat do centrum? – pyta Duch, który także wciągnął się w opowieść.

– Liczyliśmy, że znajdziemy tam cokolwiek – odpowiada Wiktor. – W najlepszym wypadku pomoc, w najgorszym przynajmniej zapasy. Przecież gdzieś coś musiało przetrwać! To niemożliwe, żeby w kilka miesięcy upadło wszystko… Cała państwowość, struktury terytorialne, służby bezpieczeństwa. Po prostu niemożliwe! 

Kątem oka dostrzegam, że dziewczyna uważnie mi się przygląda.

Miałem jej podziękować. Im podziękować.

Jak ona w ogóle miała na imię?

– Jedna noc była wyjątkowo mroźna – kontynuuje Wiktor. –Schowaliśmy się w głębi jakiegoś sklepu z pościelą. Rozpaliłem ognisko, zawinęliśmy się w koce i w takich kokonach przeczekaliśmy do rana. Spodziewałem się, że będzie choć odrobinę cieplej.

– I było?

Wiktor kręci głową.

– Kiedy rano wyjrzałem na zewnątrz, nie padał już śnieg i świeciło słońce. W ogóle nie było już śniegu, sam lód. Wszystko pozamarzało, nawet z drzew zwisały sople. Nie mam pojęcia ile było stopni na minusie, ale takiego ochłodzenia doświadczyłem pierwszy raz w życiu. Wszyscy byliśmy grubo ubrani, a i tak po przejściu kilkudziesięciu metrów cierpły nam dłonie. W pewnym momencie zacząłem się obawiać, czy w ogóle damy radę znaleźć następną kryjówkę.

Zgromadzeni wokół ogniska słuchają jego słów jak zahipnotyzowani. Nic dziwnego, bo o sytuacji w centrum miasta wiemy tyle, ile widać z komina – niewiele. Za to w kwestii pogody nie dzieli się z nami niczym nowym.

Nie tylko jego zima zaskoczyła przerostem formy.

Dlaczego ona cały czas się na mnie gapi?

– I wtedy znalazła nas jakaś grupka. Wyglądali jak włóczędzy, ale mieli w pobliżu kryjówkę. No a że sami wyglądaliśmy beznadziejnie, to zgodzili się zabrać nas do niej. Mieszkali w kilka osób, tak jak wy, tyle że w piwnicy jakiegoś budynku. Niedużej, ale bez problemu pomieścili tam sporo zapasów i samych siebie.

Odwzajemniłem niepewnie jej spojrzenie i uśmiech.

– Nakarmili nas, pozwolili się ogrzać i odpocząć. Moja córka i pozostali spali, a ja siedziałem z tamtymi ludźmi tak, jak teraz siedzę tu z wami, tyle że przy piecu węglowym. No i rozmawialiśmy. Opowiedziałem im naszą historię. Byli zdumieni, że udało nam się pokonać taką odległość. Jeden twierdził, że zmyślam. A kiedy zapytałem dlaczego, zaczęli mówić. I powiedzieli tyle rzeczy, że straciłem resztki złudzeń. Nie mieliśmy czego szukać ani w centrum, ani nigdzie indziej.

– Co takiego ci powiedzieli? 

Dawno nie widziałem Jana tak pochłoniętego tematem.

Wiktor nie odpowiada od razu. Zastanawia się jak zacząć, waży słowa, jakby przygotowywał się do wygłoszenia jakiejś ważnej, oficjalnej mowy.

– Te mrozy, wszystkie dziwne zjawiska pogodowe… ich zdaniem to nie nagła zmiana klimatu, przy której ludzie nic nie majstrowali.

Rozgląda się, bada wyrazy naszych twarzy. Sprawdza, jaki efekt wywołały na nas jego słowa i po krótkiej, obliczonej na pauzę ciszy kontynuuje:

– Nigdy nie byłem zwolennikiem teorii spiskowych, a od ludzi, którzy ślepo je powtarzali, wolałem trzymać się z daleka. To, co tamci goście wygadywali, do złudzenia przypominało kolejną bajkę z cyklu: kosmici porywają krowy na ranczach w USA. Byłem bliski wyśmiania ich, a wtedy wygrzebali z jakiejś skrzynki stare radio, twierdząc że jeszcze przez kilka dni po tym, jak zgasły telewizory i największe stacje przestały nadawać, oni odbierali komunikaty z różnych zakątków świata.

– Radio to jeszcze nie dowód, że mówili prawdę – wtrąca Duch.

– Zgoda! Ale im dłużej opowiadali, tym bardziej wszystko nabierało sensu. Radio było jedynie potwierdzeniem.

Jan kręci głową. On też nie lubi teorii spiskowych.

– Oglądaliście wiadomości, zanim wszystko szlag trafił? – pyta Wiktor.

Przytakujemy zgodnie.

– I nie zastanawiało was to, że w ciągu tygodnia informacje o napięciach na linii kilku ważnych stolic zostały wyparte przez falę donosów o dziwnych zjawiskach, jakie nawiedziły kilka dużych miast w rejonie, który… no nie oszukujmy się, dotychczas był dość stabilny?

W odpowiedzi cisza.

– I że to wszystko było ze sobą w zastanawiający sposób powiązane? Najpierw przez kilka tygodni balon jest na granicy pęknięcia i grozi nam kolejna, globalna wojna, a w momencie, w którym powinna wybuchnąć, wszystko zaczyna się bardzo mocno chrzanić. Przez pierwsze dni media trąbią o nienaturalnych zjawiskach pogodowych. Trzęsienie ziemi niszczy mosty w Budapeszcie i poważnie uszkadza kilkadziesiąt budynków, trąba powietrzna pustoszy przedmieścia Paryża, a w Londynie drastycznie wzrasta poziom wody i Tamiza wylewa. Nie mija tydzień i paranoicy wykrzykują hasła o tajnej broni i innych Wunderwaffe, a sceptycy powątpiewają, czy ci pierwsi nie mają czasem racji. Rozpoczyna się nagonka medialna, ludzie dzielą się na tych, którzy nienawidzą ruskich i na tych, którzy zwalają winę na Amerykę, a kiedy w środku lata cały kontynent ugina się pod naporem potężnych huraganów, zaczyna się panika. Kanały telewizyjne zgłaszają niekończące się przerwy techniczne, przesył informacji wstrzymany, ludzie wychodzą na ulice. Ciąg dalszy tej historii już znacie.

Milczymy. Jan wpatruje się w przybyszów z otwartymi ustami i chyba nie jest tego świadomy. Nawet Wadim przysłuchuje się temu, co mówi Wiktor.

Pamiętam to wszystko. Śledziłem sytuację na bieżąco i do ostatniej chwili, dopóki nie wybiegłem z domu, wypacykowana panienka w moim telewizorze przekazywała niepokojące wieści z całego kontynentu. Ale wtedy traktowałem to jako ciekawostki ze świata zbyt odległego, by zawracać nim sobie głowę. To, co dla mnie ważne, nie wykraczało poza granice miasta.

– Podobno kataklizmy nie dotknęły samej Europy – opowiada dalej Wiktor. – Świat nie patrzał bezczynnie na panujący u nas chaos, bo wszędzie, nawet w tej strasznej Rosji i Ameryce, było tak samo. W Moskwie, można powiedzieć, mieli powtórkę z epoki lodowcowej, a Waszyngton zamienił się w plan do filmu "Twister", tyle że w wersji mocno rozszerzonej. I to się działo wszędzie. Informacje napływały z dużych miast, bo tam było więcej ofiar i zniszczeń… no i miał kto to w ogóle nadawać. Ale to nie znaczy, że poza nimi życie toczyło się normalnie. Nie było żadnych save zone, chyba że gdzieś w Afryce albo na innym zadupiu. Przecież jak taki huragan przechodzi, to zniszczenia mogą rozciągać się na kilkadziesiąt, a nawet kilkaset kilometrów…

– No dobra, ale mówiłeś, że ich zdaniem to nasza robota –przerywa Duch. – W sensie, że pomogliśmy mamie naturze w tym wszystkim.

– Do tego zmierzam, spokojnie. Mogę wody?

Jan podaje mu plastikowy baniak. O ile z jedzeniem mamy spory problem, to wody nie powinno nam zabraknąć. W końcu leży na ziemi, wystarczy schylić się, zebrać, zagotować i ostudzić.

Wiktor wygląda na zadowolonego. Pewnie dawno nie miał okazji z kimś porozmawiać, a już z pewnością nie w taki sposób.

– Ich radio nie grzeszyło sprawnością, a jak już coś odbierało, to całkowicie losowo. Twierdzili, że zazwyczaj były to histeryczne wzmianki o tym, że gdzieś szlag trafił kolejne miasto. Niektórzy z emocjami podawali dokładne informacje, jakby ktokolwiek po drugiej stronie miał dzięki nim cokolwiek zrobić, inni byli spokojni, a rozmowa z nimi przypominała bardziej pogawędkę na przerwie na papierosa. Prosta sprawa… u jednych nadzieja naprawdę umierała ostatnia, drudzy żegnali się z nią znacznie wcześniej. Ale jeden sygnał był dziwny. Nadawał jakiś facet, były przy tym straszne zakłócenia. Jedyny plus był taki, że gadał po angielsku, choć przedstawiał się jako Gruzin. Opowiadał strasznie chaotycznie, jakby chciał przekazać bardzo dużo i miał na to zbyt mało czasu. Tamci ludzie spisywali na kartce każde słowo, żeby później ułożyć z tego logiczną całość. Facet wykrzykiwał hasła o jakiejś broni ostatecznej, o zagładzie ludzkości, powoływał się nawet na pismo święte. Twierdził, że widział na własne oczy, podawał nawet lokalizację, ale były takie szumy, że mogli źle zapisać współrzędne. Opisywał tę całą broń jako jakieś stalowe wieże, po chwili zmieniał na las odwróconych, metalowych krzyży, stękał coś o antychryście i znowu cytował biblię. Że niby potępieni próbowali zniszczyć niebo i sprowadzili na świat zagładę, że próbowali wkraść się do jego umysłu i zniewolić go, ale nie udało im się, bo Bóg go chronił. Bełkotał jeszcze esej o zepsuciu i naszej własnej winie, a potem, sądząc po odgłosie i natychmiastowo przerwanej transmisji, strzelił sobie w łeb. Dziwne, nie? Ale nic nie zmyśliłem, słowo honoru! Powtórzyłem wszystko co oni mi powiedzieli i co mieli zapisane.

– To jakieś kompletne brednie – kwituje Jan. – Stalowe wieże, którymi chcieli zniszczyć niebo? Bełkot fanatyka religijnego, nic więcej. Pewnie pierwszy raz zobaczył jakieś duże anteny albo rozdzielnię prądu i dorobił do tego własną teorię spiskową. Bardzo dobrze, że sam się odstrzelił. Jednego debila mniej.

– Oni też tak myśleli – odpowiada Wiktor. – A mimo to zestawili współrzędne, które tamten facet podawał, z mapą. Tak z czystej ciekawości. Nie zgadniecie, gdzie to było.

– No gdzie? – pytamy chórem.

– Rosja. Kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Niżnego Nowogrodu. Nic tam nie było, kompletne pustkowie, jedynie kilka wioch rozrzuconych po lesie. Nie żebym w to wierzył, ale gdybym chciał gdzieś postawić bazę wojskową z czymś dużym i niebezpiecznym, to miejscówka perfekcyjna.

– Dla mnie to i tak bełkot. – Jan sprawia wrażenie poirytowanego.

– Dla mnie w sumie też, ale spójrzcie na to z innej strony –ciągnie dalej Wiktor. – Zobaczcie na taki Czarnobyl, tak? Gigantyczne anteny w środku lasu, akurat mi ich nazwa wyleciała z głowy, no ale było coś takiego. I też wokół nich narosły teorie, że to tak naprawdę broń, że chcieli tym kontrolować umysły i inne takie… brednie, ale ruscy mieli duże podwórko i cholera wie, nad czym tam pracowali. Zobaczcie ile tajnych obiektów wojskowych wyrosło jak grzyby po deszczu, kiedy upadł Związek Radziecki. Pokitrane gdzie się da i cholera wie po co. Ludzie myśleli, że broń jądrowa to najpotężniejsze narzędzie zagłady, a ono ma już kilkadziesiąt lat! Przy tempie rozwoju, jaki ludzkość utrzymywała przez ostatnie dekady, to cała wieczność! Ruscy, Amerykanie, Chińczycy… wszyscy się zbroili, wszyscy kombinowali i kto wie co im się z tego kombinowania zrodziło. To już nawet naziści podczas drugiej wojny światowej pracowali nad takimi rzeczami, które do dzisiaj mogą wydawać się niewiarygodne.

– Czyli wierzysz w to co on mówił przez radio? – pyta Duch.

– Po prostu nie neguję teorii, że te zmiany klimatyczne i kataklizmy to nie taka szybka, niezapowiedziana zagrywka natury. Jego słowa brzmiały absurdalnie, ale wyjrzyjcie za okno. To, co tam widać, to też absurd.

I znów wszyscy milczą. Jan stracił ochotę na udzielanie się w dyskusji, widać to po grymasie na jego twarzy, z kolei Duch nie wie już chyba o co pytać. Niby jeszcze o czymś myśli, niby szuka, grzebie w myślach, ale nic z nich nie może wyłowić. A ja siedzę podparty łokciami o kolana i nawet nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Zbyt dużo rewolucyjnych informacji w zbyt krótkim czasie.

– Zmęczony już jestem – odzywa się Wiktor i na dowód swoich słów ziewa przeciągle. – Resztę historii opowiem wam jutro, a teraz, jeśli nie macie nic przeciwko, chętnie bym się przespał. Nie zamykałem oczu od ponad doby.

– Zaraz wyznaczymy warty i wszyscy się prześpimy. – Jan wstaje od ogniska, rozprostowuje kości, przeciąga się. – A ty –zwraca się do mnie – nie znikaj znowu przed świtem. Wystarczy nam już wrażeń na najbliższy czas.

I odchodzi do plecaków. Widocznie do tej pory ich nie rozpakowali po porannym stanie gotowości. Duch siedzi jeszcze przez chwilę i wpatruje się we wciąż roztańczone, choć powoli gasnące płomyki. Uśmiech spełzł mu z twarzy, teraz wygląda śmiertelnie poważnie, wręcz groźnie. Strach pytać, nad czym tak duma. W końcu również podnosi się z miejsca, powtarza te same procedury co Jan i rusza mu z pomocą.

Tylko ja nie mam ochoty spać. Robiłem to przez cały dzień, rozregulował mi się cykl. Poza tym i tak nie zamierzałem się jeszcze kłaść. Jedna rzecz nie daje mi spokoju.

– Moglibyśmy odejść na bok? – pytam konspiracyjnie dziewczynę, której imienia nie zapamiętałem. – Chcę pogadać na osobności.

Nie sprzeciwia się, nawet nie zdejmuje uśmiechu z ust, jak to zwykle bywa w sytuacji, kiedy jest się przez kogoś prowadzonym nie wiadomo gdzie i w niewiadomym celu. Ale my odchodzimy tylko na kilka metrów i skręcamy do jakiejś bocznej, przestronnej sali. Nikt nawet nie okazał szczególnego zainteresowania naszą niezbyt dyskretną ucieczką.

Ona krzyżuje ręce na piersiach, ja chowam dłonie do kieszeni; to niekulturalne, ale chłód wygrywa z dobrymi manierami. Ciepło ogniska tu nie sięga, światło również. Jest więc zimno i ledwo widzimy siebie nawzajem. To nawet lepiej, bo pewnie jestem czerwony na twarzy. Ostatnio słabo wychodzi mi okazywanie emocji, unikam tego.

– To o czym chciałeś pogadać? – pyta, przestępując z nogi na nogę.

Przechyla głowę w bok, świdruje mnie spojrzeniem, uśmiecha się niewinnie. Zupełnie jak Julia wtedy, gdy pytała, czy usiądziemy na ławce. To źle, że mi się z nią kojarzy. Niech ta rozmowa szybko dobiegnie końca.

– Chciałem ci podziękować – zaczynam jakoś tak nieśmiało, pokracznie. – Za powstrzymanie krwotoku, no i…

Przejdzie mi to przez gardło czy nie?

– I za uratowanie ci życia? – dokańcza za mnie.

– Tak, tak. 

Jaka ta podłoga fascynująca.

– Słyszałam w życiu lepsze podziękowania, ale twoje też przyjmę – śmieje się.

Jak inaczej mam to rozegrać? Rzadko komukolwiek dziękowałem, częściej musiałem przepraszać. Z Sarą i Zosią prościej było nawiązać kontakt i rozmawiać o rzeczach ważnych. Dopiero teraz przypominam sobie o kalekiej, porcelanowej laleczce. Macam się po kieszeni, do której ją schowałem. Przez gruby materiał wyczuwam drobną, kanciastą sylwetkę figurki. A gdyby tak…

– Proszę – wyciągam przed siebie rękę ze ściśniętą w dłoni laleczką. – To dla ciebie. Skromny podarunek jako dopełnienie mojej wdzięczności.

Wybacz mi, Zosiu, że nasza znajomość kończy się równie gwałtownie, jak się zaczęła.

– Jaka śliczna! Skąd ją masz?

– Znalazłem dziś rano, kiedy poszliśmy was szukać.

Naprawdę jej się podoba. Obraca laleczkę w dłoniach, ogląda uważnie każdy jej szczegół, sunie palcem po gładkim materiale sukieneczki, patrzy w nieproporcjonalnie duże oczka i uśmiecha się szerzej niż przypuszczałem, że potrafi.

– Niechcący nadepnąłem na nią i połamałem jej nogi…

– I tak jest piękna.

Nawet nie patrzy na mnie, gdy to mówi. Cały czas bada prezent, nie potrafi i chyba nie chce oderwać od niego wzroku. Dopiero po krótkiej chwili milczenia odwraca do mnie swoją twarz i robi długi krok naprzód.

Wpierw cofam się, nie bardzo wiem dlaczego. Widzę, jak jej oczy zachodzą mgiełką zakłopotania, mi również robi się głupio. Szybko naprawiam błąd, przybliżam się do niej i opuszczam ręce, które dopiero co wystawiłem przed siebie w niezrozumiałym geście obrony, bo przecież wiem, że ona nie chce mnie krzywdzić, że ma w planach coś całkiem innego, delikatnego. Już nie protestuję, pozwalam jej na to.

Przytula mnie. Nie na długo, ale też nie puszcza od razu. Jej kolej na wdzięczność, choć wcale od niej tego nie wymagam, wręcz przeciwnie. Korzystam z okazji i przymykam oczy. Przez te kilka sekund wyobrażam sobie, że przytulam moją wybrankę. Nie powinienem tego robić, zwłaszcza przed snem, ale to silniejsze ode mnie. I chwytam ją inaczej, nie tak po koleżeńsku, nawet nie jak przyjaciel. To niesprawiedliwe wobec niej. Oczami wyobraźni podmieniam ją na osobę, której nawet nie zna i wkładam w tę efemeryczną bliskość emocje, jakimi w rzeczywistości jej nie darzę. Przecież nie pamiętam nawet, jak się nazywa. Ale jej to nie przeszkadza i na ten krótki moment sama wtula się we mnie, jakby też tęskniła za kimś i też wykorzystywała mnie jako zamiennik, źródło ciepła o temperaturze równej trzydzieści sześć i sześć z całkowitą dowolnością formy, wystarczy jedynie zamknąć oczy i rozkoszować się chwilą.

Jednak ta chwila nie trwa wiecznie i w końcu odsuwa się ode mnie w obawie, że jeśli jeszcze przez parę sekund nasze ciała będą produkowały taką ilość endorfiny, to oboje uzależnimy się i nie będziemy potrafili funkcjonować bez narkotyku.

Jest mi wstyd, że tak nieostrożnie szastam uczuciami, a jednocześnie czuję radość, bo ten moment bliskości z obcą dziewczyną dał mi ukojenie. I mimo, że przez cały czas myślałem o Julii, że powinno mnie to boleć, to na przekór całemu mojemu sumieniu poczułem ulgę.

Przez kilka sekund byłem wolny.

– Wiem, jak jeszcze możesz mi się odwdzięczyć – mówi do mnie z radością małej dziewczynki w głosie. – Poznałam już twoją ksywkę, a teraz powiedz, jak masz na imię.

– Nie przedstawiałem się tak nikomu odkąd… no wiesz.

– Więc dla mnie zrobisz pierwszy wyjątek, prawda?

W sumie… Co mam do stracenia?

– Artur. Jestem Artur.

– Marta – teraz to ona wyciąga w moim kierunku swoją dłoń. – Miło mi cie poznać.

Przynajmniej już nie muszę kombinować, jak o to zapytać. Wstyd przyznać, że nie słuchałem, gdy jej ojciec mi ją przedstawiał.

– Myślisz, że mogłabym przejść się po tym budynku? – pyta niespodziewanie.

– Sama? W nocy? Odpada! Poza tym… nie bałabyś się?

– A czego mam się bać? – odpowiada i powoli wycofuje się z powrotem na korytarz. – Przytrafiły mi się straszniejsze rzeczy.

Chcę coś odpowiedzieć, zaprzeczyć, ale przypominam sobie o tym, jak przezwyciężyłem swój lęk wysokości. Wiktor opowiada ciekawie, ale myślę, że to Martę poproszę o streszczenie ich dalszej historii.

– Idziesz? – woła do mnie z przejścia. – Już po dobranocce, pora spać!

Uśmiecham się sam do siebie, choć wcale mnie jej żart nie bawi, a po chwili znikam pomiędzy framugami drzwi, w których ona sama jeszcze przed chwilą stała.

 

 

"Zwierzęta"

 

 

Odkąd pamiętam, zawsze miałem problemy z zasypianiem. Zazdrościłem ludziom, którzy ledwie przykładali policzek do poduszki i już po chwili odpływali do świata sennych fantazji. Sam wierciłem się, jakbym był nadpobudliwy, i przeprowadzałem w myślach analizę wszystkich zdarzeń z danego dnia. Może dlatego, że w nawale obowiązków i innych zajęć nie znajdowałem na to czasu, a może przyczyn powinienem szukać gdzieś indziej – nie wiem, teraz to i tak bez znaczenia, bo nawet gdybym nie przespał połowy doby i odczuwał jakiekolwiek zmęczenie, to i tak ostatnie doświadczenie tego wieczoru skutecznie przepędzałoby sen z powiek.

I tak oto, kiedy Jan chrapie głośno do mojego lewego ucha, a Duch nieświadomie mamrocze coś do drugiego, ja myślę o moim ulotnym zbliżeniu z Martą, o opowieści jej ojca, o walce z wilkiem i wszystkich innych wydarzeniach, które uczyniły ten dzień jednym wielkim zwrotem akcji. A do tego miliard pytań, jakie ślina przynosi mi na język, ale z oczywistych powodów nie mogę ich teraz zadać. Czy obcy staną się przyjaciółmi? Jak ich obecność wpłynie na kondycję naszej grupy? Co będzie następnym krokiem? Przecież po to się tu ukrywamy, po to koczujemy od tygodni w cieniu ogromnego komina – żeby dać sygnał dla tych, którzy ocaleli, a potem pomóc sobie nawzajem. Sami nie obronilibyśmy się przed każdym zagrożeniem. Nie bylibyśmy również w stanie zadbać choćby o namiastkę samowystarczalności.

Wreszcie sami nie moglibyśmy po prostu przetrwać.

Przydałyby mi się tabletki nasenne.

Pierwszą wartę objął Wadim. Co rusz omiata spojrzeniem przybyszów; najpierw zaciekawiła go opowieść Wiktora, a teraz interesują go oni sami. Najuważniej przygląda się Marcie; leży skulona między ojcem a tym trzecim, który przespał całą rozmowę. Nadal nie wiem, kto to jest. Jutro będzie czas na dalszą integrację.

Po raz czwarty staczam w myślach bitwę z wilkiem, lecz tym razem ściskam w dłoni nie rękojeść noża, a pistolet. Zachowałem też większą czujność i bydlak nie dał rady wpić się w moje przedramię, a jedynie rozerwał rękaw kurtki. Świadomość przewagi nad przeciwnikiem łechta ego bojowej strony mojej osobowości, błyskawicznie wyczołguję się spod wagonu, bez zastanowienia biorę jego szary pysk na celownik, wymierzam idealnie pomiędzy wściekle czarne ślepia i naciskam za spust. Wilk nie zdążył nawet zawyć z bólu; pocisk kalibru dziewięć milimetrów metodą błyskawiczną wydrążył tunel w jego czaszce, rozsadzając potylicę i obryzgując fontanną krwi rosnące z tyłu krzewy. Niedoszły myśliwy upada na ziemię i nie jest już dumnym drapieżnikiem, rozpływa się w śniegu i po kilku sekundach wygląda już nie jak wilk, tylko jak zmasakrowany pies, którego zwłoki mijałem podczas marszu.

Ale za wcześnie na radość, bo oto słyszę kroki wielu par łap, lawirują gdzieś pomiędzy skamieniałymi krzewami, czają się na mnie, obmyślają taktykę.

– No chodźcie! – krzyczę. – Śmiało! Czekam tu na was, bydlaki!

Pierwszy łeb, uzbrojony w szczęki z rzędami ostrych jak brzytwa kłów, wyskakuje na tory. Powtarzam ruch, wymierzam, strzelam. Kolejne zwłoki psa na ziemi. I jeszcze jeden strzał, i następny, i jeszcze sześć albo siedem pocisków wykluwa się z lufy pistoletu, zanim teren wokół mnie zdobią identyczne truchła psa i zapada cisza.

Ale tylko na moment, bo dosłownie po kilku sekundach okrutnie głośny gwizd rozsadza mi bębenki. Oglądam się za siebie w poszukiwaniu źródła, a tam, zza rozsuniętych drzwi, złości się na mnie konduktor w nieskazitelnie czystym uniformie.

– Proszę natychmiast wsiadać – ponagla mnie. – Pociąg odjeżdża!

Rozglądam się z lewa na prawo; skład jest całkiem nowy, lśniąca farba na stalowych ścianach mieni się paletą barw, a za czystymi szybami oddziały gapiów wyciągają jak mogą szyje i patrzą z mieszanką pogardy i ciekawości na tego, który opóźnia odjazd.

Niepewnie stawiam krok na pierwszym szczeblu metalowych schodków.

– Wolnego! – krzyczy konduktor i zasłania sobą przejście. – Najpierw poproszę pański bilet.

– Co?

– Proszę nie robić sobie ze mnie żartów, ściska go pan w ręce!

Wyciągam przed siebie dłoń, w której jeszcze przed chwilą trzymałem broń. Faktycznie, pistolet transformował w małą, prostokątną karteczkę z jakimiś niewyraźnymi hieroglifami. Konduktor sam wyrywa mi go z dłoni, następnie – ku mojemu niekrytemu zdziwieniu – pożera go, kiwa głową i zaprasza do środka.

Pociąg rusza gwałtownie i rozpędza się do tak dużej prędkości, że wpadam przez drzwi do toalety i cudem nie tracę równowagi.

– No proszę! A ja myślałem, że się nie doczekamy.

Co głos Ducha robi w toalecie?

Rozglądam się.

To nie toaleta. Trafiłem do przedziału.

Po lewej stronie siedzą moi przyjaciele, a po prawej obcy. Wszyscy ubrani w dziwne, eleganckie stroje, szczerzą się do mnie i machają.

– Dokąd jedzie ten pociąg? – pytam.

– Na pewno rozpoznasz stację końcową.

Nie wiem kto udzielił mi odpowiedzi, bo wszyscy odezwali się jednocześnie.

– Czemu do nas nie dołączysz? – pyta Jan. – Chodź, wystarczy miejsca.

– Przytul mnie – domaga się Marta. – Będzie ci lepiej. Nam obojgu będzie lepiej.

– Tajna broń, mówię Wam – histeryzuje Wiktor. – Nic nie zmyślam, to sama prawda!

– Jak się bawisz? – Duch puszcza do mnie oczko. – Tłoczno tu, na tym bankiecie żywych. Może wyjdziesz na zewnątrz?

Pociąg hamuje tak gwałtownie, jak ruszył, a ja wylatuję z przedziału i magicznym sposobem jestem już na stacji.

– Ulica karmazynowa, brama szesnasta, mieszkanie jedenaste – oznajmia miły, kobiecy głos z interkomu.

Co?! Jak???

Skąd ja tu…

Nie… to niemożliwe!

Ciężkie, antywłamaniowe drzwi same otwierają się przede mną, a ja odskakuję zdezorientowany, poślizguję na zlodowaciałej posadzce i upadam, z impetem uderzając potylicą w metalową barierkę. Nie mdleję, zamiast tego leżę jak sparaliżowany i wpatruję się w pozłacane cyferki nad wizjerem.

Mieszkanie numer jedenaście. Mój dom.

W cieniu, za drzwiami, rozpoznaję niewyraźne kształty mebli; parę szafek, lustro i kilka niskich komód, na których ustawione są małe telewizorki kineskopowe. Tych ostatnich nigdy tam nie ustawiałem, jednak nie to najbardziej mnie zaskakuje. Na końcu korytarza, gdzie prosta droga powinna kończyć się ścianą, dostrzegam plamkę światła nie większą od dziurki na klucz. Maleńka smuga wdziera się do pomieszczenia i rozlewa na imitujących drewno panelach.

Podnoszę się z ziemi, otrzepuję kurtkę…

Chyba mam Deja Vu.

… i idę to sprawdzić.

Gdy tylko przestępuję przez próg wszystkie odbiorniki włączają się. Jest ich może tuzin, ale szum, jaki z siebie wydają, ogłusza mnie jakbym stał metr od potężnego wzmacniacza gitarowego. Dopiero po kilku sekundach ekrany przestają śnieżyć.

Dwanaście wypacykowanych oblicz smukłej prezenterki jednocześnie otwiera usta.

– Witam państwa w specjalnym wydaniu wieczornych wiadomości – zaczyna z wymuszonym spokojem, choć widać, że jest zdenerwowana, wręcz wystraszona. – Strach, rozpacz i niedowierzanie. Blisko trzysta zaginionych osób, siedem zawalonych i czterdzieści poważnie uszkodzonych budynków. Pogotowie nie nadąża z przyjmowaniem zawiadomień, brakuje karetek, a strażacy nie radzą sobie z błyskawicznie rozprzestrzeniającymi się pożarami. W taki sposób jeszcze pół godziny temu rysował się obraz wydarzeń w Budapeszcie.

Robię krok do przodu.

Znów kilka sekund ogłuszającego szumu.

– To wygląda jak scena z filmu katastroficznego, ale to wszystko dzieje się naprawdę – tłumaczy lektor, podczas gdy brytyjski reporter wykrzykuje te słowa z kabiny helikoptera. –Poziom wody w Tamizie musiał gwałtownie podnieść się o kilka metrów, całe dzielnice dosłownie znikają pod wodą. Nie dostaliśmy jeszcze żadnych informacji o liczbie ofiar, ale obawiam się, że mogą to być setki, jeśli nie…

I kolejny krok.

– Ostatnie wydarzenia wstrząsnęły zachodnią i centralną Europą – podaje inna, nieco starsza kobieta, choć w tym samym studiu tej samej stacji. – Napływają informacje o zamieszkach na całym kontynencie. Dziesiątki, może nawet setki tysięcy ludzi toczą prawdziwe walki z policją i wojskiem na ulicach większości europejskich stolic. Liczba ofiar rośnie a…

I jeszcze jeden.

– Tornada w Berlinie, erupcja wulkanu na Islandii i drastyczny spadek temperatury w Helsinkach, to wszystko wydarzyło się w zaledwie kilkugodzinnych…

Krok.

– Wenecja pod wodą! Włoski rząd nie radzi sobie z sytuacją. Tysiące dzieł sztuki poszło na dno razem z…

Krok.

– Masowe migracje ludności z północy na południe to…

Krok.

– Trzęsienia ziemi na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych dowodzą, że anomalie klimatyczne to nie problem na skalę europejską, a globalną…

Krok.

– Geologowie nie są w stanie ustalić przyczyn tych katastrof. Pojawia się co raz więcej głosów mówiących o końcu świa…

Krok.

I kolejny.

I jeszcze kilka kroków.

Szum.

Ostatni telewizor nie nadaje już niczego. Stoję naprzeciw dużych, drewnianych drzwi, których nigdy wcześniej tu nie było. Światło rzeczywiście wpada na korytarz przez dziurkę od klucza. Przykładam do niej oko, lecz po drugiej stronie niczego nie zauważam. Powoli opieram dłoń na lodowatej klamce, zastygam na moment i delikatnie naciskam.

Nagle szum ustaje, a telewizor łapie sygnał i zaczyna odtwarzać jakiś obraz. Kamera chybotliwym ruchem sunie wzdłuż ciemnego korytarza. W oddali słychać odgłosy dogasającej szamotaniny i strzępy rozpaczliwych krzyków, które potęguje każdy kolejny krok operatora. Filmowane pomieszczenie wygląda znajomo. Naciskam mocniej na klamkę.

Idę, nadal nie mogąc złapać oddechu. Teraz to ja patrzę przez obiektyw kamery. Kołatanie serca wzmaga we mnie pewność, że jeszcze chwila i ta życiodajna pompka rozerwie mi pierś, łamiąc przy tym wszystkie żebra i skazując mnie na długą, bolesną śmierć. Obraz przed oczami rozjeżdża się od nadmiaru rzeczy, które widziałem, a których za wszelką cenę nie chcę zapamiętywać. Sunę korytarzem, jakbym dopiero co wyzerował butelkę wódki po kilkumiesięcznej abstynencji. Co rusz odbijam się to lewą, to prawą dłonią od chropowatej faktury ścian, a żałosne nawoływanie, które dobiega z głębi mieszkania i przypomina nie tyle krzyk, co marne kwiczenie zarzynanej świni, powoli nacina żyletką ścięgna pod moimi kolanami, tak bym w końcu upadł i mógł się już tylko czołgać. A wtedy z równie chirurgiczną precyzją potnie mi zgięcia w łokciach i będę już tylko bezradną, zrozpaczoną marionetką, porzuconą przez tego, kto dotychczas pociągał za sznurki.

Zrozpaczoną, bo wiem z czyjego gardła wydobywają się te wrzaski.

– BŁ…A..AGAM N…NI… 

– JULIA! 

Zrywam się z miejsca gwałtownie, jakby poraził mnie piorun, następnie dobiegam do przejścia, za którym spodziewam się ujrzeć to, czego nie chciałbym widzieć nawet w najgorszych koszmarach sennych i dopiero, gdy moją twarz owiewa niespodziewany, siarczysty mróz, trzeźwieję. Jedną nogą stoję na zniszczonym parapecie, rękoma zapieram się o framugi i z zachwianą percepcją rzeczywistości spoglądam przed siebie. Kilka sekund temu widziałem tu ciemne wnętrze pokoju. Teraz rysuje się przede mną rozległa panorama tonącego w mroku gruzowiska. Jest środek nocy, a ja o mały włos nie wyskoczyłem przez okno.

Policzkuję dwukrotnie samego siebie, pośpiesznie mrugam oczami i dopiero, gdy nabieram pewności, że to co widzę jest w stu procentach prawdziwe, rozglądam się wokoło. Wszyscy śpią, nikogo mój krzyk nie obudził. Nie wiem nawet dokładnie, co było jawą, a co wytworem mojej nieznośnej wyobraźni. Stoję tak przez jedną, może dwie minuty i myślę, odtwarzam w pamięci tamte chore wizje, które z każdą mijającą sekundą stają się co raz mniej wyraźne. I już zaczynam dochodzić do wniosku, że to tylko kolejny zły sen, że najlepsze, co mogę teraz zrobić, to położyć się, zamknąć oczy i spróbować odpłynąć raz jeszcze, gdy nagle moich uszu dobiega odległe, zbłąkane widmo tamtego ostatniego krzyku.

– Też to słyszałeś? – pytam szeptem Wadima.

W odpowiedzi cisza. Szukam go wzrokiem i dopiero teraz spostrzegam, że nie ma warty. Nie dlatego, że Białorusin usnął –jego tu po prostu nie ma. Przestaje mi się to wszystko podobać. Do głowy nieśmiało puka myśl sugerująca obudzenie pozostałych. Tak zrobili, kiedy to ja zniknąłem z posterunku. Ale wtedy zauważam coś jeszcze: Marty również tutaj nie ma. Pomiędzy jej ojcem a tym trzecim nieznajomym zieje metr pustej przestrzeni.

Klnę w myślach.

Głupi byłem, że nie potraktowałem poważnie jej pytania i nikogo o nim nie powiadomiłem. Nie powinna sama szwendać się po budynku, zwłaszcza w nocy. Jeśli coś jej się stało? Ten krzyk… A jeśli był prawdziwy?

Chwytam się za głowę, zaczynam ciągnąć włosy, jakbym chciał je wyrywać całymi garściami. I myślę. Zostać? Ten problem wcale mnie nie dotyczy. To nie moja córka, nawet nie dziewczyna albo przyjaciółka, żebym musiał się o nią martwić. Pójść jej szukać? Mnie samemu może się coś stać, a jeśli ktoś inny obudzi się i zorientuje, że brakuje trzech osób… Może wyjść z tego niezły bajzel.

To nie twój problem, to nie twój problem!

Strzał w pysk, taki mentalny.

Uratowała ci życie, zasrańcu! Masz wobec niej dług wdzięczności, którego nie spłacisz byle podziękowaniami. Nie możesz pozwolić, żeby coś jej się stało. Nie po tym, co dla ciebie zrobiła!

Po cichu wygrzebuję z plecaka latarkę. Ledwo świeci, a baterii nie zostało mi zbyt wiele. Musi wystarczyć to, co jest. Wyciągam jeszcze nóż. Nie powinien być potrzebny, ale przywykłem do ciągłego noszenia go przy sobie. Ostrożnie stawiam kroki, żeby przypadkiem na kogoś nie nadepnąć, a gdy już omijam plątaninę nóg śpiących ludzi, pstrykam gumowym włącznikiem latarki. Słaba, jasna plamka pojawia się na podłodze, ukazując niewidoczne w mroku szczegóły. Przynajmniej będę widział, na czym staję i nie wpadnę na niższe piętro przez jedną z dziur.

Wkraczam w mrok powoli, bo zbyt głośne stukanie podeszwami o posadzkę mogłoby zaalarmować wyostrzoną czujność Jana. Dopiero, kiedy oddalam się na odpowiednio dużą odległość i wchodzę w pierwszy zakręt, przyśpieszam kroku.

Od czego zacząć? Gdzie jej szukać?

Jeśli to byłaś ty, proszę, krzyknij jeszcze raz.

W przeciwnym razie i tak daj jakiś znak, bo w ten sposób nie znajdę cię do rana…

Zastanawiam się też, gdzie zniknął Wadim. Przychodzi mi do głowy scenariusz, według którego zmęczony wartą Białorusin odpływa na moment, a ta cwana dziewucha wykorzystuje okazję i wykrada się z obozowiska. Tamten budzi się, spostrzega brakującą osobę i rusza na poszukiwania bez informowania kogokolwiek, najpewniej z tego samego powodu, co ja. Brzmi to wiarygodnie, ale nijak mnie uspokaja.

Wiele razy chodziłem po tym budynku, gdy za oknem czerń nieba zdążyła już wymazać szkarłatne smugi po zachodzącym słońcu. Jednak nigdy dotąd błądzenie w ciemności nie stanowiło celu samego w sobie. Zazwyczaj kierowałem się na komin lub do jakiejś niezbyt odległej salki, żeby pobyć chwilę w samotności i ciszy. Świadomość, że pierwszy raz znalazłem się w takiej sytuacji, jest dość deprymująca. W dodatku zaczynam się bać.

Ale nie jest to strach taki, jak zwykle. Nie obawiam się upiorów ani innych straszydeł, jakie pamiętam z oglądanych w młodości filmów. To też nie zapisane w pamięci wspomnienie starcia z wilkiem. Rzecz w tym siarczystym mrozie, który otula mnie całym sobą jak płaszczem z lodu i uparcie szuka jakiejkolwiek szczeliny w moim ubraniu, żeby musnąć gorącą skórę lodowatymi opuszkami palców. W dodatku mam wrażenie, że coś owiewa mój kark, jakby czyjś oddech, bo przecież wiatr nie mógłby wedrzeć sie do tak głęboko ukrytych korytarzy.

Wtem kieruję lichą plamę światła dalej niż dotychczas. Zauważam niewyraźny kształt, który natychmiast z powrotem chowa się w mroku.

– Marta?! – wołam. 

Nikt nie odpowiada, nie słychać nawet odgłosu kroków.

Rzucam się naprzód i nie bacząc na to, gdzie staję, pędzę do miejsca, w którym widziałem tamto coś. Trafiam do niewielkiej salki. Z lewej strony przez okna wpada mała ilość światła, bo nawet noc jest jaśniejsza od mroku, jaki panuje w tych pomieszczeniach. Z kolei na prawo, gdzie najpewniej zniknęła moja zguba, rysuje się przejście, a za nim następny korytarz.

– Martaaa!? – krzyczę jeszcze raz, bo teraz nie widzę już żadnego kształtu, nic nie ucieka przed światłem mojej latarki.

Może tylko mi się przywidziało?

Prę naprzód już nieco wolniej, bo od groma tu bocznych salek i żadnej nie wolno mi pominąć. Jeśli ta niesforna dziewucha bawi się ze mną w kotka i myszkę, to z łatwością mogłaby wykorzystać mój brak ostrożności, skryć się gdzieś i wyskoczyć zza moich pleców, przyprawiając mnie o zawał serca. Penetruję pierwsze pomieszczenie – pusto. Następne to samo, w trzecim natrafiam na zawaloną podłogę. Przełykam ślinę i niepewnie wychylam się za przepaść, pełen obaw, że ujrzę tam nie tyle Martę, co jej zwłoki. To byłaby bardzo głupia śmierć…

Na szczęście kilka metrów niżej światło latarki odbija się wyłącznie od połamanych, drewnianych bali i zasp tynku. Z ulgą wydycham nagromadzone w płucach powietrze, ale w tym samym momencie coś za moimi plecami trzeszczy nieco głośniej, niż zazwyczaj. Dosłownie obracam się na pięcie i wymierzam światło w ciemność.

Coś z bardzo dużą siłą zaciska dłoń na moim gardle tak, że nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa. Nawet mrugnąć nie mogę, być może z niedowierzania, bo mój wzrok nie napotyka ściany ani głębokiej czerni za następną framugą. Zamiast tego, w niewielkiej plamie światła widzę kawałek ciała młodej dziewczyny. Koszulkę całą ma poszarpaną i ubroczoną krwią. Prawa pierś wyrywa się z ciasnej klatki materiału i wypada na zewnątrz. Upiornie przyozdabiają ją krwawiące sznyty i ślady zadrapań, podobnie jak ramiona, z których w wielu miejscach nieśpiesznie sączy się śmierć. I siniaki większe niż sutek, rozsiane na bladej skórze tak licznie, jak pieprzyki. Jej twarz nadal skrywa mrok, ale i bez tego dokładnie wiem, kto stoi przede mną.

Z moich oczu niekontrolowanie zaczynają ściekać łzy, opieram się barkiem o ścianę. Julia spostrzega, że jej krągłości nie zasłania cienka, brudna koszulka. Wpierw zakrywa pierś dłonią, potem niezdarnie próbuje związać ze sobą strzępy materiału, a ja obserwuję tę groteskową scenę i płaczę, płaczę jak dziecko, bo jej tak naprawdę tu nie ma. To tylko kolejna projekcja moich wspomnień, najbardziej bolesna ze wszystkich, jakie do tej pory mi się przytrafiały, bo gdy ostatni raz widziałem ją w takim stanie, była już w agonii, a chwilę później zmarła w moich ramionach i nie mogły ocalić jej moje błagania ani litry wylanych łez.

– Nie płacz – szepce do mnie tak, jak tamtego dnia w jej domu. – Proszę, nie płacz…

Jej widmo robi krok w moim kierunku.

– ODEJDŹ! – krzyczę i sam cofam się, omal nie tracąc gruntu pod nogami.

– Musisz pójść ze mną – odzywa się ze spokojem w głosie. – Słyszysz? To ważne…

– Nigdzie z tobą nie idę, zostaw mnie!

Nawet na nią nie patrzę. Nie mogę. Nie chcę. Tyle razy złamała mnie jak cienką gałązkę i wciąż jej mało, ciągle czuje niedosyt…

Jakby chciała zabrać mi duszę, pożywić się nią i w ten sposób znów istnieć.

Mam ochotę odepchnąć ją i uciec gdzieś, gdzie będę mógł zaznać spokoju, ale wiem, że moje dłonie napotkają pustkę, a jej obraz rozsypie się przed moimi oczami i opadnie na ziemię, przykrywając ją jak pył.

– Dlaczego mi to robisz? – pytam, choć właściwie nie spodziewam się żadnej odpowiedzi. – Dlaczego wciąż mnie nękasz? Czym ja sobie na to zasłużyłem? Zbyt mocno cię kochałem? Za bardzo pragnąłem twojego szczęścia? A może czułaś się… nie wiem… skrępowana? Tym, że z całego serca chciałem być blisko ciebie?

– Chodź, proszę…

– Byłem gotowy odrzucić na bok wszystko, byleby móc być przy tobie – mówię dalej, nie zważając na jej słowa. – Ale ty nie umiałaś tego odwzajemnić, choć starałem się jak mogłem, by rozpalić w tobie iskierkę. Chciałaś, żebym dał ci czas, którego w końcu nie dostałaś. Wahałaś się, nie wiedziałaś co czułaś, a teraz nie możesz czuć już nic! To problem żywych, takich jak ja…

– Artur.

– Po co mnie nawiedzasz? Chcesz popatrzeć, jak mi się wiedzie? Jak próbuję przetrwać ze świadomością, że straciłem wszystko i wszystkich? Jak cierpię każdego dnia? Jak w napadach słabości przykładam sobie nóż do nadgarstka i walczę z własnymi myślami, które podpowiadają mi, bym przejechał ostrzem po skórze? A może tobie o to właśnie chodzi? Żebym do ciebie dołączył tam, na górze, i żebyśmy skakali sobie za ręce po łączce i słuchali, jak aniołki śpiewają what a wonderful world albo love is in the air?

Przez krótki moment nucę wesołą melodię. Zaraz po tym sięgam po nóż.

– Proszę cię, przestań i chodź za mną.

Mówi to tak beznamiętnie, mechanicznie, jakby wcale jej nie zależało.

– Nie możesz rozumieć, jak bardzo mi ciebie brakuje. – Patrzę na nią po raz pierwszy, odkąd zacząłem mówić. Widzę ją tak samo wyraźną, jak wcześniej. – Nie potrafiłem i dalej nie potrafię bez ciebie żyć. Odkąd poczułem do ciebie coś więcej, odkąd zechciałem podarować ci moje serce na dłoni, byłem pewny, że jeśli cię stracę, wtedy zabierzesz ze sobą moją duszę. I tak się stało. Zabrałaś wszystko, co podtrzymywało we mnie chęć do życia. Zostałem sam, słyszysz? Kawałek myślącego mięsa bez duszy, bez marzeń, bez szansy na prawdziwe szczęście.

Nie uśmiecha się, ani nie smuci. Jej oblicze zakrywa maska apatii. Złości mnie to i załamuje jednocześnie. W dłoni nadal zaciskam rękojeść noża. Gdybym miał wystarczająco dużo odwagi, to skończyłbym z tym wszystkim już dawno temu. Egoizm? Nie wtedy, gdy nie istnieje się dla świata.

– Musisz pójść za mną.

Nie wytrzymuję nadmiaru emocji. Błyskawicznie wstaję na równe nogi i rzucam się na Julię. Znika, a ja, co było oczywiste, przytulam nicość.

– POZWÓL MI! – wrzeszczę.

Stoi teraz po mojej lewej.

Ponownie próbuję ją dotknąć, ale i tym razem rozpływa się tuż przed tym, jak obejmuję ją ramionami.

– Przytul mnie tak jak wtedy, kiedy rozmawialiśmy w parku! Wtedy też płakałem! No dalej! Pociesz mnie! Czemu tego nie robisz?! Na co czekasz?! Zaraz sobie tak po prostu znikniesz i nawiedzisz mnie znowu w snach, żeby przyglądać się mojemu cierpieniu! Zniknęłaś na zawsze z mojego życia, to zabierz ze sobą wszystko, co zostawiłaś w mojej pamięci!

Próbuję ją chwytać, ale jej widmo za każdym razem rozmywa się w ciemności i odżywa kilka metrów dalej. Nie zamierzam kolejny raz pozwolić jej tak po prostu odejść. Gonię za nią, nie patrząc nawet pod nogi. Jeśli w coś wpadnę – trudno. Teraz i tak wszystko mi jedno, złamała mnie.

Nie wyrabiam zakrętów, co rusz wpadam na ściany. Zawilgocony tynk pozostawia szare ślady na rękawie kurtki, płuca bolą jakby skuł je lód i ciężko mi łapać oddech, ale gnam przed siebie nie pozwalając, by Julia choć na sekundę zniknęła mi z pola widzenia.

I kiedy ostatkiem sił wyrywam naprzód, kiedy wyciągniętą przed siebie dłonią nieomal sięgam jej ramienia, projekcja wygasa i Julia rozpływa się po raz ostatni. Nie od razu się z tym godzę. Jeszcze przez dobre dwie minuty zachrypniętym głosem wywołuję ją z ciemności i macham rękoma jak ślepiec, ale to nic nie daje. Zrezygnowany opadam na kolana, spuszczam głowę i łkam. Z braku sił, z bezradności, ze smutku. Gdybym mógł, naplułbym sobie w twarz. Wylałem swoje żale wytworowi mojej wyobraźni i naiwnie uwierzyłem, że to mi pomoże, że to mnie uwolni. O ja głupi, przecież to dożywocie!

Jednak los nie pozwala mi rozpaczać zbyt długo. Z fontanny dźwięków, rozbrzmiewających tu i ówdzie w trzewiach zrujnowanego budynku fabrycznego, wyodrębniam coś nowego, choć zarazem jakby znajomego. To nie trzask poruszanych wiatrem prętów zbrojeniowych, uderzających o ceglane ściany. To też nie odgłos łamiących się kości z żelbetu, które nieubłagany czas kruszy bez pośpiechu. Nieznany dźwięk po raz drugi dobiega do moich uszu, tym razem nieco głośniejszy. Wstaję, zaczynam iść. Wpierw powoli, przyśpieszam z każdym kolejnym echem. Powolny marsz przeradza się w trucht. Wreszcie biegnę tak jak wtedy, kiedy goniłem za Julią.

Ale teraz już nie chodzi o Julię. Ktoś krzyczy.

Na wszystkich bogów, w których nie wierzę, oby to nie była Marta.

Tylko dokąd biec? Puste korytarze i pomieszczenia załamują fale dźwiękowe, źródło mogło być zarówno przede mną, jak i za moimi plecami. Piętro wyżej, lub na niższej kondygnacji. Jest bardzo zimno, a i tak po twarzy ściekają mi krople potu. Na chybił trafił wybieram drogę i biegnę, biegnę choć brakuje mi tchu.

Jeszcze jeden krzyk, głośny i wyraźny, utwierdza mnie w przekonaniu, że zmierzam w dobrym kierunku. Chciałbym mieć tylko wrażenie, że nie po raz pierwszy znajduję się w takiej sytuacji. Niestety, mam pewność.

Potykam się o bezładnie leżący na ziemi pantofelek. Prawie nic, poza takimi drobnymi szczegółami, nie demaskuje tego, co dzieje się na zewnątrz. A sądząc po odgłosach dobiegających z sąsiedniego pokoju – również w środku. Chwiejnym krokiem omijam odłamki stłuczonego wazonu; szkło skropione jest plamkami świeżej krwi. A gdy staję w wejściu do pomieszczenia, z którego dobiegały krzyki i dźwięki szamotaniny, wszystko zwalnia. Mój oddech, bicie serca. W ułamku sekundy ulatuje ze mnie cała nadzieja, a wszystkie skrawki pozytywnych myśli płoną w ogniu sceny, która odgrywa się na środku pokoju.

Stojąc tak jak wryty, patrzę ze łzami w oczach na Julię, moją Julię, taką samą jaką widziałem w ciemności, tak samo bezbronną, zapłakaną, skrzywdzoną. Patrzę, jak paskudna narośl na jej plecach przygniata ją do ziemi całym swoim ciężarem i jak za kurtyną postrzępionego płaszcza nieodwracalnie łamie jej niewinność, jak ślizga się po jej plecach i z każdym obrzydliwym ruchem wyciska z niej łzy. Ona próbuje krzyczeć, ale już nie może, bo oprawca brudnym łapskiem zasłania jej usta, z których wydobywa się jedynie rozpaczliwy bełkot. Wije się, wygina w jeszcze głębszy łuk, próbuje oswobodzić skrepowane ręce, ale jej drobne, posiniaczone ramiona nie mogą oprzeć się brutalnej sile. Akt trwa w najlepsze pomimo mojej obecności; oboje zwróceni są do mnie tyłem, nie zdają sobie sprawy z mojej obecności. Chciałbym móc zobaczyć jej twarz, spojrzeć w oczy, odczytać z nich całe cierpienie i nabrać odwagi, by zrobić jakikolwiek krok. Jednak po kolejnym pchnięciu Julii udaje się krzyknąć i robi to tak głośno, tak rozpaczliwie, że odwaga przychodzi sama.

W trzech skokach zbliżam się do gwałciciela i wpadam na niego całym ciężarem ciała. Nienawidzę go, pragnę jego śmierci jak niczego innego na świecie. Wylądował na brzuchu, więc chwytam za jego głowę i z niespodziewaną siłą uderzam nią o podłogę. Nie jestem taki, nigdy nie zrobiłem nikomu krzywdy, ale teraz, w ferworze, we wszystkich negatywnych emocjach, jakie mną targają, na moment przestaję być sobą i znęcam się nad tym człowiekiem bez opamiętania i bez litości, bo po tym, co zrobił, nie zasługuje na litość. I nawet kiedy już wiem, że facet nie żyje, to i tak dalej rozłupuję jego czaszkę o podłogę jak wściekłe zwierzę, jak żądny krwi sadysta. On nie miał sumienia, on nie współczuł, więc dlaczego ja mam? Ten skurwysyn nawet nie zdaje sobie sprawy, jak wiele rzeczy zaprzepaścił jego egoizm!

Gdy nie mam już sił, by wciąż uderzać, przysiadam na jego martwym ciele i łapię powietrze. Dochodzi do mnie, co zrobiłem – zamordowałem człowieka. Pozostanę bezkarny, bo prawo już nie obowiązuje. Chcę zobaczyć jego twarz, a przynajmniej to, co z niej zostało. Z trudem obracam stygnące zwłoki. Płaszcz, bluza i kaptur ubroczone są krwią, a głowa, już nie tak kształtna, opada bezwładnie na bok. Trup nie chce spojrzeć mi w oczy, ale ja nie zamierzam dawać mu wyboru. Chwytam go za łeb i siłą obracam w moją stronę.

Tamtego dnia, kiedy pędziłem na ratunek Julii, oprawcą był jakiś bezdomny. Teraz, kiedy wszystko ucichło, patrzę w puste, wywrócone do góry oczy Wadima. Jego zasychającą od zimna krew na powrót rozmywają moje łzy. Płaczę, bo świadomość tego, co się stało, godzi mnie prosto w serce. Płaczę, ponieważ doświadczyłem najbardziej paskudnego Deja Vu, jakie mógłbym sobie wyobrazić. Wreszcie płaczę, bo uśmierciłem bliskiego mi człowieka. Może nie przyjaciela, ale towarzysza, który ukrywał w sobie okrutną bestię.

Puszczam zwłoki Białorusina, a te z głuchym tupnięciem opadają na ziemię, unosząc w powietrze drobną chmurę pyłu. Sam nie wiem, czy trzęsę się z nerwów, czy z zimna. Spoglądam przez ramię na Martę, której w tej smutnej sztuce przyszło odegrać rolę Julii. Wygląda równie żałośnie, co widmo mojej ukochanej. Poszarpane ubranie, rozczochrane włosy, siniaki, krwawiące ramiona. Kiedy ja pastwiłem się nad Wadimem, ona podczołgała się do ściany, skuliła w kłębek i szlocha teraz cicho. Nawet nie podciągnęła dobrze spodni; widzę, jak z jej krocza cieknie krew.

Podchodzę, klękam przy niej. Nie wiem jak jej pomóc. To znaczy… pewnie bym wiedział, ale wciąż jestem w szoku. Cała ta noc dostarczyła mi tak wielu negatywnych wrażeń, że momentami mam ochotę się roześmiać. Nie dlatego, że bawi mnie cierpienie tej dziewczyny, że cokolwiek mnie bawi. Coś po prostu pękło i nie potrafię tego inaczej opisać.

Marta nie patrzy na mnie, zakrywa twarz prawą ręką; lewa wygląda na złamaną. Naprawdę nie wiem, jak jej pomóc. Nie potrafię opatrzyć takich ran, zresztą nie mam przy sobie apteczki. Próbuję ją podnieść, ale gdy tylko mocniej ją dotknę zaczyna piszczeć i wierzgać nogami z bólu. Moje przedramię także daje o sobie znać. Nie dam rady zanieść Marty do obozu bez noszy.

– POMOCY! – zdzieram gardło do końca.

Szanse, że ktoś usłyszy moje wołanie, są niewielkie, wiem o tym. Ale nadzieja umiera ostatnia, prawda?

Siadam tuż przy niej, opieram się plecami o ścianę i kładę sobie jej głowę na udach. Widzę też, że marznie, więc zdejmuję kurtkę i zarzucam ją na nią jak koc. Teraz płaczemy razem, jak jakiś ponury duet, a nasze łzy ściekają po moich spodniach, formując żałobną pięciolinię.

– Mówiłem ci, że nie możesz – odzywam się, gładząc jej włosy. – Czemu nie posłuchałaś? Słyszysz? Czemu mnie nie posłuchałaś?!

– Przepraszam – szepce.

– Po to ratowałaś mi życie, po to mi pomagałaś, żebym ja teraz nie mógł pomóc tobie?

Chciałbym przytulić ją do siebie mocniej. Cmoknąć ją w czoło i zapewnić, że wszystko będzie dobrze, i żeby to była prawda. Ale prawda jest taka, że po raz drugi w moim krótkim życiu ktoś umiera na moich kolanach, a ja nie jestem w stanie nic z tym zrobić i mógłbym jedynie uspokajać Martę, kłamiąc, że wyjdzie z tego i że wszystko się jakoś poukłada.

– Gdzie jest mój tata? – pyta. – Zawołaj tu mojego tatę.

– Już zawołałem, zaraz przyjdzie.

– Wszystko mnie boli, Artur.

– Wiem – rozczesuję palcami jej włosy. – Musisz to wytrzymać. Musisz być silna.

Jaka więź połączyła mnie i tą dziewczynę, że nie mogę znieść jej cierpienia? Widziałem śmierć wielu ludzi i za żadnym z nich, z wyjątkiem Julii, nie uroniłem nawet jednej łzy. A teraz?

– Od początku wiedziałam, że ty nie jesteś zły – odzywa się szeptem. – Przejrzałam cię wtedy, jak rozmawialiśmy sami. Wiedziałam, że ty byś postąpił ze mną tak samo, jak ja postąpiłam z tobą. I nie pomyliłam się.

Gdyby ona miała świadomość tego, jak bardzo wahałem się i zwlekałem, by pójść jej szukać…

Mam ochotę zamknąć oczy i więcej ich nie otwierać. Jestem wyczerpany, ale nie fizycznie. Zmęczyłem się tą ciągłą walką, chwytaniem nawet nie każdego kolejnego dnia, ale każdej chwili. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin już kilka razy mogłem stracić życie, ponadto doświadczyłem spotkania z martwą ukochaną i drugi raz byłem świadkiem gwałtu, jednocześnie wcielając się w rolę oskarżyciela i kata. Gdy zasnę, wszystko to nawiedzi mnie raz jeszcze, a kiedy się obudzę, nic już nie będzie takie samo.

Przez chwilę wydaje mi się, że słyszę kroki.

Cały czas gładzę Martę po głowie. Moja kurtka chyba skutecznie ją ogrzała, bo już nie trzęsie się tak mocno, jak wcześniej. Leży nieruchomo i oddycha powoli, bardzo powoli, jakby zwalniała, jakby wyczerpywały jej się baterie. A ja nadal nie mogę zrobić nic, poza gładzeniem jej. I robię to, bo chcę, żeby w ostatnich minutach życia czuła, że nie jest nikomu obojętna, że ktoś przy niej jest i nie zostawi jej samej, dopóki jej serce nie przestanie bić. Nie zdążyłem w porę, nie zdołałem jej ocalić, niech chociaż tak spłacę swój dług wobec niej.

W końcu jej oddech ustaje całkowicie. Potrząsam jej bezwładnym ciałem, ale bez skutku. Odeszła. Czy będzie nawiedzać mnie w snach? Czas pokaże. Przytulam ją mocniej, bo teraz już nie będzie bolało. Wtulam twarz w jej miękkie włosy; są brudne, a mimo to czuję przyjemny zapach. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że to wszystko fikcja, że nas wcale tu nie ma. Idziemy krętą, leśną ścieżką. Promienie słońca przeciskają się przez szpary w koronach drzew, delikatny wiatr muska nasze twarze, gdzieś nieopodal ruda wiewiórka z gracją przemyka po gałęzi. Widzę kwiaty, rozsiane po glebie niczym bezkresna paleta tysiąca barw, a tuż nad nimi, na wzór malarskiego pędzla, przemykają drobne sylwetki ptaków. Jest tak pięknie, wręcz bajkowo. I już nie ma strachu ani cierpienia.

Znów słyszę kroki, dużo wyraźniej niż poprzednim razem. Dochodzą z ciemności. Ich dudnienie wyrywa mnie z transu.

– MARTAAAAA! – krzyczy ktoś.

Czyżby jednak moje wołanie dotarło tam, gdzie powinno?

Otwieram oczy. Wokół mnie nadal panuje mrok, ale gdzieś w oddali, zapewne na końcu któregoś z korytarzy, dostrzegam bladą, ruchomą plamę światła, najpewniej latarki.

– Chodźcie, chyba ich znalazłem!

Pierwsza postać wpada do pomieszczenia i zastyga w bezruchu na nasz widok. Światło nie jest zbyt mocne, a jednak czuję, jak po długim czasie spędzonym w ciemności moje oczy płoną. Zasłaniam twarz przedramieniem, ale osoba stojąca w przejściu zdaje się być obojętna na mój sygnał.

– Sokół… – odzywa się postać głosem Ducha. – Co… Co tu się…

– Przepuść mnie! – krzyczy ktoś za jego plecami. – Masz mnie natychmiast przepuścić, tam jest moja córka! Marta?!

Ale Duch nie ustępuje, stoi nieruchomo jak posąg. Musi być w szoku i wcale mu się nie dziwię. Sam bym był, gdybym zobaczył coś takiego. Ale Wiktor nie zamierza czekać nawet sekundy i gdy tylko zrównuje się z Duchem, taranuje go barkiem jak byle przeszkodę. Ten wpada na ścianę i upuszcza latarkę, która wprawdzie nie gaśnie od upadku, ale turla się po ziemi i zaczyna oświetlać scenę w nieco inny, nie pozostawiający złudzeń sposób.

– Nie… – odzywa się cicho.

Próbuję spojrzeć mu w oczy, ale jego wzrok skupia się na nieruchomym obliczu Marty.

– Ja… – zaczynam, ale sam nie wiem co powiedzieć ojcu, który właśnie spostrzegł, że jego dziecko nie żyje.

– CO TY JEJ ZROBIŁEŚ?! – wrzeszczy. – CO ZROBIŁEŚ MOJEJ CÓRCE?!

Próbuje się na mnie rzucić, ale w porę przybiega Jan i chwyta go za ramię.

– PUSZCZAJ GNOJU!

– Jak się uspokoisz, to cię puszczę!

– TEN SKURWYSYN ZABIŁ MOJĄ CÓRKĘ!

– To nie byłem ja! – krzyczę w samoobronie. – Szukałem jej tak samo, jak wy, ale…

– ZAMKNIJ MORDĘ! NIE WIERZĘ CI!

Dopiero teraz, kiedy najpewniej pragnie mnie zabić, mogę spojrzeć mu w oczy. Wyrażają rozpacz i ogromną, wręcz fanatyczną nienawiść. Może gdyby Jan mógł zobaczyć to, co ja, wtedy unieruchomiłby mu obie ręce.

Może wtedy Wiktor nie zdołałby sięgnąć po broń.

Huk wystrzału mnie ogłusza. Teraz wszystko widzę jak w zwolnionym tempie. Nie wiem, na ile celne okazało się trafienie, ale Jan zwalnia uścisk i upada na ziemię. Duch jakby wybudza się z transu i wpada na Wiktora całą masą ciała, próbując wytrącić mu pistolet z ręki. Na scenie pojawia się również trzeci aktor, który dotychczas bez przerwy pozostawał na ostatnim planie. Nadal nie wiem, kim on jest. Twarz ma gładką, więc musi być dość młody, może nawet młodszy ode mnie. Członek rodziny? Przybłęda z ulicy? Nie wiem. On także usiłuje obezwładnić Wiktora, który byłby teraz w stanie zabić tylu ludzi, ile nabojów zostało w magazynku. Szamotanina trwa, a u jej stóp leży wytracające resztki życia ciało Jana.

Jeszcze jeden huk, jeszcze jedna sylwetka osuwa się na podłogę. Potem charakterystyczny szczęk zamka, zwiastujący koniec amunicji. Obaj mężczyźni wiedzą, co to oznacza. Wiktor odrzuca bezużyteczny już pistolet jak jakiś śmieć, nie tracąc czasu na chowanie go za pazuchę. Chwilę później po pomieszczeniu rozchodzi się dźwięk metalu uderzającego o betonową ścianę. Nie wiem, kim jest ostatni oponent Wiktora. Obaj ścierają się ze sobą jak dwa drapieżniki, z rzadka obracając twarze w moim kierunku. Nie wiem też, ile czasu mi zostało, nim pojedynek dobiegnie końca. Nie wolno mi w ciemno zakładać, że zwycięży ten, który od razu nie rzuci się na mnie z zamiarem poderżnięcia gardła.

Wyślizguję się spod stygnącego ciała Marty i podczołguję do Jana. Szturcham go, szepczę, wreszcie przykładam palce do jego szyi. Brak pulsu. Czyli strzał był śmiertelny. Spoczywaj w pokoju, przyjacielu. Szkoda, że nie było nam dane pożegnać się w należyty sposób.

Słyszę odgłos rozrywanego materiału, a wraz z nim czyjś przeciągły jęk. To głos Ducha, bez dwóch zdań. Próbuje się odegrać, ale histeryczne wymachy nie godzą tego, kogo powinny, a jedynie tną na kawałki pustą przestrzeń. Nie czekam na dalszy, przewidywalny rozwój wydarzeń. Mój nóż na niewiele się zda, więc okradam zwłoki Jana z podpiętego do pasa kukri, podrywam się z miejsca i uderzam obuchem tę sylwetkę, która dominuje rozmiarami.

Teraz to Wiktor skamle, zatacza się i wpada na ścianę, upuszczając nóż. Natychmiast doskakuję do niego i kopię z całej siły w nogę. Z bólu pada na kolana, ale to za mało, więc chwytam go za pagony i jednym, zdecydowanym szarpnięciem obalam na ziemię. Jest mój.

Siadam mu na plecach, żeby nie dał rady wstać. Duch nie reaguje w żaden sposób. Siada pod ścianą, rozpina kurtkę i wkłada dłoń pod ubranie. Pewnie sprawdza, jak poważna jest rana.

Spodziewam się dalszego oporu, dalszej woli walki, pragnienia zemsty za niesłusznie osądzone morderstwo, ale Wiktor nie robi nic. Leży na brzuchu, twarzą do ziemi. Nachylam się nad nim, próbuję opanować oddech, szukam słów, którymi zdołam wyjaśnić całą sytuację i zapobiec dalszemu rozlewowi krwi, lecz zanim je znajduję, odkrywam, że Wiktor płacze.

– Zrób to – jęczy. – Zabij mnie tak, jak ją zabiłeś!

– Nikogo nie zabiłem – odpowiadam.

– Odebrałeś mi najcenniejszą rzecz, jaką miałem. Zabrałeś moje życie, moje szczęście!

– TO… NIE… JA! – krzyczę.

– PRZESTAŃ KŁAMAĆ BYDLAKU!

Mam tego dość. Schodzę z jego pleców, podnoszę z ziemi latarkę i kieruję jej światło na zwłoki Wadima. On też dokonał żywota z opuszczonymi spodniami.

– Widzisz?! Jego nazywaj bydlakiem, na nim wyładuj złość, bo to ON zabił twoją córkę, nie ja! Szukałem jej, a kiedy tu dotarłem, ten skurwiel ją gwałcił. Roztrzaskałem mu łeb, ale jej już nie zdołałem pomóc. Umarła w moich ramionach, zanim wy się zjawiliście.

Wiktor nic nie odpowiada. Wpatruje się w leżące na ziemi ciało i nieprzerwanie płacze. Może uwierzył, może nie. Jeśli zechce rzucić mi się do gardła, zrobi to z łatwością, bo nie mam siły dłużej walczyć. Na nic nie mam już siły. Kładę nóż przy ciele Jana i osuwam się na podłogę. Duch przygląda mi się, oczy ma szeroko otwarte.  Zaskoczony?

– Zabiłeś dwoje ludzi – odzywam się po chwili ciszy. – Dwoje niewinnych ludzi. Jednego znałeś długi czas.

Wciąż żadnej odpowiedzi.

Nie wiem, co teraz będzie. Wszystko, co budowaliśmy przez ostatnie miesiące, cały trud włożony w przetrwanie grupy, każde zagrożenie, z którego udało nam się wyjść cało, poszło na marne. Nie ma już nas.

I nigdy nie będzie.

A wszystko przez to, że ten zasraniec ze wschodu nie mógł pohamować swoich popędów. Czuję do niego nienawiść i odrazę. Chciałbym torturować go, a potem mordować i ożywiać, by cierpiał dłużej, najlepiej w nieskończoność. Co musi czuć Wiktor? Który z nas kochał mocniej? I czy miłość w ogóle można stopniować?

Obserwuję go, jak płacze. Jak pokracznie próbuje podczołgać się do ciała własnego dziecka, bo z obolałą, być może złamaną nogą, nie jest w stanie iść. Patrzę w jego oczy i już nie widzę w nich wściekłości, została tylko rozpacz, bezsilność. Wreszcie udaje mu się zbliżyć do córki. Siada przy niej koślawo, bierze ją w ramiona i przytula, i całuje jej bezwładną głowę, i gładzi jej włosy, a z oczu nie lecą mu już łzy, tylko całe wodospady łez. I te łzy spływają po jego twarzy, ściekają na jej okaleczone ramiona i zwilżają zaschniętą krew, ale to już nie przywróci Marcie życia.

Przymykam oczy, bo nie chcę znów szlochać.

Po raz drugi tej nocy chciałbym zasnąć i więcej się nie obudzić. Myślę o Julii. Czy to miała na myśli, gdy prosiła, bym za nią poszedł? Czy zdołałbym ocalić Martę, gdybym posłuchał od razu? Czy to w ogóle jest możliwe, by wytwór mojej świadomości dawał mi wskazówki? Nic już nie wiem. Chcę spać.

Ciche stuknięcie po mojej prawej. I jeszcze jedno. Trzask, potem odgłos zaciąganego zamka. To znaczy, że Wiktor załadował ostatni pocisk, a nas jest trzech. Kogo postanowi uwolnić? Czyje cierpienie zakończy kilkoma gramami ołowiu?

Słyszę jeszcze, jak ostatni raz całuje Martę, zaraz po tym naciska spust. Strzał nie przynosi mi ukojenia. Otwieram oczy. Duch siedzi naprzeciwko mnie, głowę ma spuszczoną, ale nie widzę śladu po kuli. Spoglądam na Wiktora. Pistolet nie wypadł mu z ręki, choć ścianę za jego głową przyozdobiła świeża krew.

Wybrał podróż w zaświaty i spotkanie z córką.

Zostaliśmy my dwaj. Wspominam dzień, w którym się poznaliśmy. Stara szkoła, jedna z wielu sal lekcyjnych. Byłem wycieńczony, brakowało mi wszystkiego, poddałem się. Chciałem odebrać sobie życie, zjawił się w ostatnim momencie. Do dziś nie wiem, czy powinienem mu za to dziękować, czy raczej mieć do niego żal.

A może by… Czy to dobry moment, żeby zapytać go o historię jego przezwiska?

– Duch – szepcę.

Cisza.

– Duch! – wołam głośniej.

Ale on nie reaguje na moje słowa. Z trudem podnoszę się z ziemi, podchodzę do niego i klękam na jedno kolano. Nie żyje, Wiktor poharatał mu brzuch. Wykrwawił się, diagnoza nie może być inna, bo nawet kurtkę zabarwiają w wielu miejscach czerwone plamy. Tylko dlaczego nic nie powiedział? Z moją pomocą może dalibyśmy radę jakoś to zatamować.

Nie poznam jego imienia. To, co przeszedł, również pozostanie dla mnie tajemnicą. Straciłem rodzinę, przyjaciół, moją miłość. Przetrwałem koniec świata i morderczą zimę – po co? Jaki w tym cel? Dlaczego wszyscy wokół mnie odchodzą, a ja nadal kurczowo trzymam się życia, choć wcale tego nie chcę? Na co łzy, wraz z którymi wypływa cierpienie, skoro ich ubytek jedynie stwarza miejsce na nową falę bólu? To zła metoda, nieskuteczna. Już dawno powinienem był spróbować czegoś innego. Miałem tyle okazji, dlaczego ich nie wykorzystałem? Najwyższa pora dać oczom odpocząć, niech całe cierpienie spłynie inną drogą, niech raz na zawsze uciszy chaotyczne myśli, niech wymaże bolesne wspomnienia i pozwoli mi wreszcie odpocząć. To dobre rozwiązanie.

Chcę wreszcie poczuć ulgę.

Chcę wreszcie poczuć…

– Artur.

Podnoszę wzrok. Julia stoi przede mną, jest uśmiechnięta, czysta, nie widzę żadnych ran i żadnych śladów krzywdy, jaka została jej wyrządzona. Wygląda tak samo, jak w dniu, w którym ją poznałem.

– Daj mi rękę – prosi.

Posłusznie wystawiam przed siebie dłoń, a ona chwyta mnie delikatnie za nadgarstek i czuję, jak wysysa ze mnie toksynę, jak powoli, kawałek po kawałku, oczyszcza moje ciało i umysł od bólu.  Jest mi tak lekko i błogo.

– Już po wszystkim – szepce do mnie. 

Pomaga mi wstać. Rozglądam się wokoło i nie dostrzegam żadnych ciał. Chcę coś powiedzieć, zapytać, ale Julia przykłada palec do moich ust.

– Nic nie mów, po prostu pójdź za mną – mówi. – Zabiorę cię do lepszego miejsca.

I prowadzi mnie w ciemny korytarz, a na jego końcu majaczy niewielkie światełko, które z każdym moim krokiem powiększa się nieznacznie. Wiem, że to co znałem, zostawiam za sobą, ale nie czuję lęku. Ufam jej. I choć Julia kroczy szybciej ode mnie, choć powoli gaśnie w moich oczach, już nie próbuję jej gonić, bo ja także rozmywam się, przestaję czuć, przestaję istnieć.

Jestem wolny.

 

Koniec

Komentarze

Sto trzydzieści tysięcy siedemset dwadzieścia jeden znaków – zobaczymy, czy dam sobie z nimi radę, czy też one mnie zmogą. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@regulatorzy

 

Bez spacji tylko 109 tysięcy wink

Spacje też czytam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dowcipniś :)

Poczytamy, zobaczymy, zwłaszcza że widzę narrację w czasie teraźniejszym, za czym nie przepadam. Niczego jednak nie będę przesądzać przed przeczytaniem.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Przeczytałam część Bliżej niebios i muszę wyznać, że jestem coraz bliżej poddania się. Być może to, co opisałeś do tej pory jest niezwykle istotne dla bohatera, ale o wszystkim opowiadasz tak monotonnie, że czuję się mocno znużona, w dodatku jeszcze niczym mnie nie zainteresowałeś.

Prawie dwadzieścia pięć tysięcy znaków poświęconych na opisanie okoliczności wspinania się na komin, jest chyba ponad moje siły. Ze strachem myślę, co dalej…

 

zie­lo­na trawa le­ni­wie prę­ży­ła swe źdźbła ku słoń­cu… – Czy trzeba określać kolor rosnącej trawy?

 

nasz wie­lo­barw­ny la­ta­wiec wzla­ty­wał w górę i szy­bo­wał kil­ka­na­ście me­trów nad na­szy­mi gło­wa­mi. – Masło maślane; czy latawiec mógł wzlatywać w dół?

Powtórzenie.

 

W do­dat­ku niebo przy­odzia­ło szary płaszcz chmur… – W co niebo przyodziało szary płaszcz?

Nawet niebo nie może przyodziać płaszcza, może co najwyżej przywdziać płaszcz lub przyodziać się w płaszcz.

 

ani mój wro­dzo­ny lęk wy­so­ko­ści. – Czy można mieć cudzy wrodzony lęk?

a po­de­szwy moich butów bar­dzo szyb­ko za­tę­sk­ni­ły za trawą… – Czy bohater chodziłby w cudzych butach?

mojej gło­wie ol­brzy­mia duma mie­sza­ła się z py­ta­niem… – Czy duma i pytanie mogły mieszać się w cudzej głowie?

Przykłady zbędnych zaimków.

 

Po jaką cho­le­rę roz­sta­ję się z bez­piecz­nym grun­tem i włażę tam, gdzie każdy na­stęp­ny krok może być moim ostat­nim? Gdzie kryje się źró­dło po­ku­sy, która za­wsze tłam­si w mojej gło­wie wszel­kie za­ha­mo­wa­nia i po­cią­ga mną jak jakąś ma­rio­net­ką w te­atrze lalek? – Czy wszystkie zaimki są niezbędne?

 

za­mglo­ne wzgó­rza na jed­nym ho­ry­zon­cie i nie­re­gu­lar­ną syl­wet­kę zruj­no­wa­ne­go mia­sta na dru­gim? – To mogą być dwa horyzonty?

 

Widzę go, ob­ser­wu­ję, eg­zy­stu­ję w nim, ale usil­nie nie chcę go po­znać, nie chcę sta­no­wić jego czę­ści. – Czy wszystkie zaimki są niezbędne?

 

po­ko­nu­ję dy­stans, jaki dzie­li mnie od oka­la­ją­ce­go komin ta­ra­su. – …pokonuję dy­stans, który  dzie­li mnie od oka­la­ją­ce­go komin ta­ra­su.

 

dłoń na­po­ty­ka zna­jo­mą syl­wet­kę prze­no­śne­go re­flek­to­ra. – Raczej: …dłoń na­po­ty­ka zna­jo­my kształt prze­no­śne­go re­flek­to­ra.

 

Cięż­ko coś tu spar­to­lić i na całe szczę­ście nigdy mi się to nie zda­rzy­ło. – Raczej: Trudno coś tu spar­to­lić

 

by po chwi­li zbiec w dół na zła­ma­nie karku. – Masło maślane. Czy można zbiec w górę?

 

Leśna me­ta­fo­ra uła­twi­ła mi zro­zu­mie­nie wielu kwe­stii.. Po­ją­łem… – Jeśli miał być wielokropek, brakuje jednej kropki. Jeśli miała być kropka, jest o jedną kropkę za dużo.

 

prze­zna­cze­nie lub przy­pa­dek to nie je­dy­ne siły de­cy­du­ją­ce o tym, gdzie dojdę. – …prze­zna­cze­nie lub przy­pa­dek to nie je­dy­ne siły de­cy­du­ją­ce o tym, dokąd dojdę.

 

mi po­zo­sta­ło je­dy­nie wę­dro­wać dalej drogą do­ni­kąd… – Raczej: …mnie po­zo­sta­ło je­dy­nie wę­dro­wać dalej drogą do­ni­kąd

 

które wraca do mnie we śnie i na jawie jak chro­nicz­ne Deja Vu. – …które wraca do mnie we śnie i na jawie jak chro­nicz­ne deja vu.

 

nie mnie trzy­ma­ła na musz­ce osoba na­ci­ska­ją­ca na spust… – …nie mnie trzy­ma­ła na musz­ce osoba na­ci­ska­ją­ca spust

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@regulatorzy

 

Bardzo dziękuję za krytykę :) Zdaję sobie sprawę, że pierwsza część nudzi, zresztą nie Ty pierwsza zwróciłaś na to uwagę. Od pierwszego akapitu do ostatniej kropki minęło pół roku. Kiedy zaczynałem, miałem całkiem inny pomysł, inną dawkę przemyśleń i emocji chciałem umieścić w tekście. Teraz sam odchudziłbym rozwlekłe opisy i uciszyłbym nieco myśli bohatera, ale skoro to pierwsze opowiadanie i pomimo dużej objętości udało mi się utrzymać jako taką spójność wydarzeń, dałem sobie z tym spokój, jeszcze bym spartolił w drugą stronę.

Zapewniam, że dalej jest ciekawiej, choć pewnie nie bezbłędnie, bo już teraz wskazałaś mi sporo potknięć, których nie wyłapałem w trakcie czytania.

Wytknęłaś mi przede wszystkim zbędne zaimki. To mój pierwszy raz z narracją pierwszoosobową w czasie teraźniejszym, jak widać krwawy i bolesny. 

Na masło maślane nie mam alibi, przyznaję się do winy.

Cieszy brak rażących błędów ortograficznych oraz zastrzeżeń do interpunkcji albo stylistyki zdań. 

Mimo wszystko zachęcam Cię do dalszego czytania. Akcja sunie do przodu po paraboli i po nudnej pierwszej części przychodzi druga, bardziej dynamiczna, a dalej jest już tylko lepiej.

 

Corrodedzie, zachęcona obietnicą, że dalej będzie ciekawiej, kontynuuję lekturę, ale ponieważ robi się późno, wiele już dziś nie przeczytam. Uzbrój się w cierpliwość, postaram się dotrwać do końca – mojego albo opowiadania. ;-)

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałam całość. Czas teraźniejszy mnie jednak nie zmógł, czyli nie ma tragedii :) 

Nie robiłam łapanki (nie będę Reg odbierać “roboty” ;) ), poprzestanę na kilku uwagach ogólnych. 

 

Przede wszystkim – przegadane. Rozumiem, że to przemyślenia i wspomnienia narratora, ważne dla niego, ale dla czytelnika – zwłaszcza w opowiadaniu – to chyba trochę za dużo. Ma się ochotę albo przerwać czytanie, albo tylko przeskanować tekst wzrokiem w poszukiwaniu czegoś ciekawszego. 

Jak już wspomniałam o wspomnieniach. Napisane wszystko jest tak jednym ciągiem, że – zwłaszcza w przypadku wspomnień z dzieciństwa – miałam problem, z rozróżnieniem kiedy rozgrywa się opisywany moment. Sama zmiana czasu narracji to trochę mało. Można by to było w jakiś sposób wyróżnić. 

W kolejnych częściach – zgodnie z obietnicą – coś zaczyna się dziać, ale akcja nadal tonie w zalewie myśli i urojeń Artura. Przyznaję, że w ostatecznym rozrachunku mam wrażenie, że coś mi umknęło i tak naprawdę nie wiem np. co spowodowało apokalipsę. 

Nie powiem, że jest źle, ale bardzo dobrze też nie jest. Myślę, że masz potencjał, który trzeba tylko nauczyć się wykorzystywać. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

@śniąca

 

Rozważałem wyodrębnienie wspomnień węższą kolumną tekstu i ciut inną czcionką, taki zabieg przypadł mi do gustu w “Korzeniach niebios”, jednak w wielu miejscach nie wiedziałem, jak się za to zabrać i zostało po staremu.

Myśli i urojenia głównego bohatera potraktowałem jako kluczowy element. Stąd też narracja pierwszoosobowa w czasie teraźniejszym, która niesamowicie przypadła mi do gustu najpierw we wspomnianym wyżej tytule, a zaraz potem w “Futu.re”. Dawniej moje opowiadania zaczynały się od akcji, przetaczały przez nią i pewnie by się na niej kończyły, gdybym kiedykolwiek do końca dotrwał. Chciałem spróbować czegoś innego, a jednocześnie sprawdzić siły w tym, co wcześniej sprawiało mi trudność. Mam na myśli opisy uczuć i emocji, zwłaszcza tych przykrych i negatywnych, również snów i wspomnień. 

 

Łapanka do Obławy.

Niby w tej części dzieje się więcej, ale to jeszcze nie jest to, czego oczekuję po Twojej zapowiedzi. Zobaczymy, jak rozwinie się sytuacja.

Usunęłabym cudzysłowy z tytułów kolejnych części.

 

– Cho­le­ra, mo­głeś przy­naj­mniej po­cze­kać do świtu –kon­ty­nu­uje mowę po­wi­tal­ną… – Brak spacji po drugiej półpauzie.

Teraz rozumiesz, Corrodedzie, dlaczego czytam spacje? ;-)

 

i znaj­dzie­my cie póź­niej po­dziu­ra­wio­ne­go jak sito. – Literówka.

 

w oczy jakoś tak cięż­ko mi spoj­rzeć. – …w oczy jakoś tak trudno/ niełatwo mi spoj­rzeć.

 

– Z ta­kiej od­le­gło­ści? – uno­szę brwi.– Z ta­kiej od­le­gło­ści? – Uno­szę brwi.

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Zajrzyj do tego wątku: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Nie wolno mi go za to kry­ty­ko­wać, sam prze­cież sto­su­ję iden­tycz­ne prak­ty­ki, ale kiedy pa­trzę tak na niego, kiedy ob­ser­wu­ję jego za­cho­wa­nia, kiedy od czasu do czasu on sam spo­glą­da na mnie swo­imi sza­ry­mi ocza­mi, to mie­wam wra­że­nie, że tar­ga­ją nim myśli dużo gor­sze od tych, które do­pa­da­ją mnie tam na górze. – Czy wszystkie zaimki są niezbędne?

 

– Czyli po­sta­no­wio­ne – pod­su­mo­wu­je Duch z za­do­wo­le­niem. – mi­nu­ta na opo­rzą­dze­nie i ru­sza­my! – …z za­do­wo­le­niem. – Mi­nu­ta na opo­rzą­dze­nie i ru­sza­my!

Po kropce, nowe zdanie rozpoczynamy wielką literą.

 

stłu­czo­ne bu­tel­ki po pi­wach… – …stłu­czo­ne bu­tel­ki po pi­wie

Każda z butelek była po jakimś jednym piwie.

 

Swego czasu oglą­da­łem taki film w In­ter­ne­cie, w któ­rym grup­ka chło­pa­ków, na oko w moim wieku, po­ka­zy­wa­ła te za­kła­dy. – Czy chłopaki pokazywali zakłady w Internecie?

Proponuję: Swego czasu oglą­da­łem w Internecie taki film, w któ­rym grup­ka chło­pa­ków, na oko w moim wieku, po­ka­zy­wa­ła te za­kła­dy.

 

do­wie­dzia­łem się kilku rze­czy o miej­scu, w któ­rym mi, czło­wie­ko­wi zu­peł­nie obo­jęt­ne­mu… – …w któ­rym mnie, czło­wie­ko­wi zu­peł­nie obo­jęt­ne­mu

 

wiatr ta­necz­nym kro­kiem hula po ciem­nych za­ka­mar­kach, pod­ry­wa do tego tańca stare ga­ze­ty… – Powtórzenie.

Proponuję: …wiatr ta­necz­nym kro­kiem hula po ciem­nych za­ka­mar­kach, pod­ry­wa do pląsu stare ga­ze­ty

 

cięż­ko stwier­dzić, czy to ro­bo­ta dra­pież­ni­ka, czy pa­dli­no­żer­cy. – …nie można/ niełatwo stwier­dzić, czy to ro­bo­ta dra­pież­ni­ka, czy pa­dli­no­żer­cy.

 

Me­ta­lo­we drzwi na końcu wa­go­nu wy­glą­da­ją na takie, ja­kich żadna siła nie jest w sta­nie otwo­rzyć; me­ta­lo­wa płyta, która za­sła­nia więk­szość ich po­wierzch­ni… – …wy­glą­da­ją na takie, których żadna siła

By uniknąć powtórzenia, proponuje: Me­ta­lo­we drzwi na końcu wa­go­nu wy­glą­da­ją na takie, których żadna siła nie jest w sta­nie otwo­rzyć; me­ta­lo­wa płyta, zasłaniająca więk­szość ich po­wierzch­ni

 

I kiedy już pra­wie wy­nu­rzam się spod tego klau­stro­fo­bicz­ne­go wy­sy­pi­ska… – Czołgał się przez wysypisko, czy pod wysypiskiem?

 

Ja­kimś cudem nie krzyk­ną­łem z bólu, choć ten na­tych­miast roz­lał się cie­płem po rę­ka­wie kurt­ki. – Rękaw kurtki poczuł ciepły, płynny ból?

 

Wilk ob­cho­dzi mnie z od­le­gło­ści kilku me­trów, war­czy wście­kle i pró­bu­je przy­bli­żać. – Co wilk próbuje przybliżać?

Może: Wilk krąży w od­le­gło­ści kilku me­trów, war­czy wście­kle i pró­bu­je się przy­bli­żać.

 

pró­bu­je do­się­gnąć pa­zu­ra­mi mojej twa­rzy, mo­je­go gar­dła, roz­ry­wa przy tym moją kurt­kę… – Zrozumiałe, że wilk nie próbował dosięgnąć swojej twarzy, gardła ani kurtki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@regulatorzy

 

Raz jeszcze dziękuję za wskazanie błędów. Niektóre wyłapałem sam, kiedy po Twoich wcześniejszych uwagach przeczytałem drugą część. Większość z nich się powtarza, mój główny wróg to zaimki, nieprawidłowe użycie słowa “ciężki” i który/jaki. Postaram się skorygować to w przyszłości.

Uporałam się z Ludźmi. Na Zwierzęta, Corrodedzie, musisz zaczekać do jutra.

 

Gdzie ja idę, do cho­le­ry? – Raczej: Gdzie ja jestem, do cho­le­ry? Lub: Dokąd ja idę, do cho­le­ry?

 

chciał­bym pójść w ja­kieś ustron­ne miej­sce i pobyć sa­me­mu. – …chciał­bym pójść w ja­kieś ustron­ne miej­sce i pobyć sa­m.

 

Idę przed sie­bie, względ­nie pro­sto, żeby mieć szan­sę dojść do cze­go­kol­wiek. –  Idę przed siebie, względ­nie pro­sto, żeby mieć szan­sę dojść dokąd­kol­wiek.

 

ob­ser­wu­ję każdy mój krok, z cza­sem za­czy­nam je li­czyć. – Zbędny zaimek.

 

Rów­nież po­ła­ta­ne bo­jów­ki za­mie­ni­ły się w zwę­ża­ne je­an­sy… – Rów­nież po­ła­ta­ne bo­jów­ki za­mie­ni­ły się w zwę­ża­ne dżinsy

Stosujemy pisownię spolszczoną.

 

Nie myślę nad tym, skąd to wiem. – Raczej: Nie zastanawiam się, skąd to wiem.

 

stoi młoda, szczu­pła dziew­czy­na, zwy­czaj­nie ubra­na i w zwy­czaj­nej fry­zu­rze. – …stoi młoda, szczu­pła dziew­czy­na, zwyczajnie ubra­na, ma normalną fryzurę.

Można mieć fryzurę, ale nie można być we fryzurze.

 

Po tym, co w emo­cjach na­pi­sa­łem jej przez smsa… – Po tym, co w emo­cjach na­pi­sa­łem jej w SMS-ie/ esemesie

 

kto sam się o  od­po­wie­dzial­ność bez­praw­nie upo­mniał. – …kto sam się o  od­po­wie­dzial­ność bez­praw­nie upo­mniał.

 

Każdy, kto dba wła­sne bez­pie­czeń­stwo… – Każdy, kto dba o wła­sne bez­pie­czeń­stwo

 

znaj­du­ję zwło­ki mło­de­go chło­pa­ka z roz­cię­tą szyją. – Masło maślane. Chłopak/ chłopiec jest młody z definicji.

 

Obok, w ka­łu­ży krwi, leżą odłam­ki szkła od bu­tel­ki po piwie.Obok, w ka­łu­ży krwi, leżą odłam­ki szkła z bu­tel­ki po piwie.

 

– A to, że kiedy do Cie­bie do­bie­głem… – – A to, że kiedy do cie­bie do­bie­głem

Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

widzę to po jego minie , wykrzykują to jego oczy. – Zbędna spacja przed przecinkiem.

Czy to celowe powtórzenie?

 

On uratował cie przed wilkiem… – Literówka.

 

Mijając popękane framugi drzwi przychodzi mi do głowy jeszcze jedno pytanie. – Ze zdania wynika, że pytanie, mijając framugi, przyszło do głowy.

Pewnie miało być: Gdy mijałem popękane framugi drzwi, przyszło mi do głowy jeszcze jedno pytanie.

 

Ten, który cie pogryzł… – Literówka.

 

Duch idzie kilka metrów przede mną, nuci podnosem jakąś nieznaną mi melodię.Duch idzie kilka metrów przede mną, nuci pod nosem jakąś nieznaną mi melodię.

 

A to moja córka, Marta – dodaje, wskazując drugą ręką na dziewczynę.A to moja córka, Marta – dodaje, wskazując drugą ręką dziewczynę.

Ręką wskazujemy coś, nie na coś.

 

Wpierw myślałem, że to tylko nagły spadek temperatur… – Ilu temperatur?

 

–Schowaliśmy się w głębi jakiegoś sklepu z pościelą. – Brak spacji po półpauzie.

 

Sprawdza, jaki efekt wywołały na nas jego słowa… – Raczej: Sprawdza, jaki efekt wywarły na nas jego słowa

 

o dziwnych zjawiskach, jakie nawiedziły kilka dużych miast w rejonie, który… – Może: …o dziwnych zjawiskach, nawiedzających kilka dużych miast w rejonie, który

 

ludzie dzielą się na tych, którzy nienawidzą ruskich i na tych, którzy zwalają winę na Amerykę… – …ludzie dzielą się na tych, którzy nienawidzą Ruskich i na tych, którzy zwalają winę na Amerykę

Żeby ktoś nie pomyślał, że piszesz o pierogach. ;-)

 

– No dobra, ale mówiłeś, że ich zdaniem to nasza robota –przerywa Duch. – Brak spacji po drugiej półpauzie.

 

Ale jeden sygnał był dziwny. Nadawał jakiś facet, były przy tym straszne zakłócenia. Jedyny plus był taki… – Niepokojący objaw byłozy.

 

o zagładzie ludzkości, powoływał się nawet na pismo święte. – …o zagładzie ludzkości, powoływał się nawet na Pismo Święte.

 

stękał coś o antychryście i znowu cytował biblię. – …stękał coś o antychryście i znowu cytował Biblię.

 

sądząc po odgłosie i natychmiastowo przerwanej transmisji… – …sądząc po odgłosie i natychmiast przerwanej transmisji

 

ale spójrzcie na to z innej strony –ciągnie dalej Wiktor. – Brak spacji po półpauzie.

 

Zobaczcie na taki Czarnobyl, tak?Popatrzcie/ Spójrzcie na taki Czarnobyl, tak?

Można zobaczyć coś, ale nie można zobaczyć na coś.

 

Niby jeszcze o czymś myśli, niby szuka, grzebie w myślach… – Powtórzenie.

 

Nie sprzeciwia się, nawet nie zdejmuje uśmiechu z ust… – Raczej: Nie sprzeciwia się, nawet uśmiech nie znika z ust…

 

kiedy jest się przez kogoś prowadzonym niewiadomo gdzie i w niewiadomym celu. – …kiedy jest się przez kogoś prowadzonym nie wiadomo dokąd i w niewiadomym celu.

 

Jest więc zimno i ledwo widzimy siebie nawzajem. […] Przechyla głowę w bok, świdruje mnie spojrzeniem, uśmiecha się niewinnie. – Skoro ledwo się widzą, to czy można dostrzec świdrujące spojrzenie i niewinność uśmiechu?

 

Z Sarą i Łucją prościej było nawiązać kontakt… – O Sarze wiem, ale kim jest Łucja?

 

Obraca laleczkę w dłoniach, ogląda uważnie każdy jej szczegół, sunie palcem po gładkim materiale sukieneczki, patrzy w nieproporcjonalnie duże oczka i uśmiecha się szerzej niż przypuszczałem, że potrafi. – I to wszystko dzieje się w ciemności, w której oboje ledwo się widzą?

 

Widzę, jak jej oczy zachodzą mgiełką zakłopotania… – Jak można w ciemności, w czyichś oczach, dostrzec mgiełkę zakłopotania?

 

Miło mi cie poznać. – Literówka.

 

po chwili znikam pomiędzy framugami drzwi, w których ona sama jeszcze przed chwilą stała. – Drzwi mają chyba jedną framugę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@regulatorzy

 

Czyli dłuższy rozdział poszedł w parze z większą ilością błędów… Wychodzi też na to, że nie do końca rozumiem znaczenie niektórych słów. Śpieszę tłumaczyć, kim jest Łucja – to pierwotne imię porcelanowej laleczki. Zmieniłem je, kiedy zbliżałem się do finiszu. Jak widać nie wszędzie. Tę jedną rzecz natychmiast poprawię, żeby inni nie musieli zastanawiać się, do którego z bohaterów należy ta godność. 

Czy po przeczytaniu ostatniej części, mogłabyś nie tylko wskazać błędy, ale też odnieść się jakoś do fabuły? Byłbym wdzięczny za wszelkie rady i uwagi niekoniecznie dotyczące technicznej strony tekstu.

I owszem, Corrodedzie. Jutro, najdalej pojutrze, kiedy dokończę lekturę, napisze więcej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Corrodedzie

Twój rozwlekły, kwiecisty styl bardzo utrudnia czytanie. To jest dobre na 2-3 akapity, a potem zaczyna męczyć. Mam wrażenie, że można by wyrzucić połowę słów bez szkody dla treści. Kilka przykładów:

Np 

Obraz przed moimi oczami rozmywa się

Założę się , że 100% czytelników odgadnie, że chodzi o oczy narratora więc  ‘Obraz rozmywa się’ zupełnie wystarczy.

ujawnił swą wadliwość 

A nie wystarczy ‘zawiódł’?

przeniesienie nas 

A może po prostu ‘wyprowadzka’?

 

Gdybyś skompresował tekst, zyskałbyś czytelników. Daj znać, jeśli się zdecydujesz, a wtedy przeczytam tekst w całości.  PZDR

 

 

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

Przebrnęłam!

Przykro mi, Corrodedzie, ale inaczej nie mogę nazwać zmagania się z Przesileniem. Już po lekturze pierwszej części miałam zamiar zakończyć znajomość ze zdobywcą komina, ale obiecywałeś, że dalszy ciąg będzie ciekawszy, że rzecz się rozkręci. Jak na mój gust, niestety, nic się nie rozkręciło.

Nie dowiedziałam się, co spowodowało apokalipsę. Co sprawiło, że budynki są zrujnowane? Dlaczego Twoi bohaterowie przeżyli, podczas kiedy ludzkość wymarła? Jak zdobywają pożywienie, skoro siedzą w zabudowaniach pod kominem? Żałuję, że nic nie napisałeś na ten temat.

Szkoda, że w zamian mamy niemal wyłącznie wspomnienia i rozważania głównego bohatera. Odniosłam wrażenie, że Twoim naczelnym zamiarem było opisanie tego, co dzieje się w głowie Artura, a przedstawione okoliczności są tylko tłem, mającym przydać dramatyzmu całej opowieści.

Prawdę powiedziawszy, nie dostrzegłam w opowiadaniu fantastyki. Gdyby Twoi bohaterowie spędzali wakacje na jakimś głębokim odludziu i przypadkowo spotkali grupę innych urlopowiczów, którzy postanowili podobnie, to można założyć, że wszystkie sprawy potoczyłyby się identycznie. To, co u Ciebie mogło być fantastyką, praktycznie nie istnieje, bo nie mogę uznać, że są nią omamy nawiedzające Artura.

I chyba największa wada opowiadania – jest przegadane. Zbyt wiele przemyśleń bohatera wsadziłeś do tego tekstu, w dodatku o niektórych sprawach piszesz wielokrotnie, skutkiem czego zdarzały się momenty, że wiało nudą.

Do wymienionych usterek dodałabym jeszcze uwagę, że interpunkcja, jakkolwiek niezła,  nie jest jeszcze doskonała.

Mam nadzieję, Corrodedzie, że Twoje kolejne opowiadanie będzie napisane zdecydowanie lepiej, stylem nieco bardziej oszczędnym, przystępniejszym, że poruszy zajmujące treści i przeczytam je z prawdziwą przyjemnością. ;-)

 

A do tego miliard pytań, jakie ślina przynosi mi na język… – A do tego miliard pytań, które ślina przynosi mi na język

 

żeby dać sygnał dla tych, którzy ocaleli… – …żeby dać sygnał tym, którzy ocaleli

 

wymierzam idealnie pomiędzy wściekle czarne ślepia i naciskam za spust. – …i naciskam spust.

 

Oglądam się za siebie w poszukiwaniu źródła… – Masło maślane. Czy można obejrzeć się przed siebie?

Proponuję: Oglądam się w poszukiwaniu źródła… Lub: Patrzę za siebie w poszukiwaniu źródła

 

– Tajna broń, mówię Wam… – – Tajna broń, mówię wam

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

– Ulica karmazynowa, brama szesnasta, mieszkanie jedenaste… – Skoro to nazwa ulicy, powinna być napisana wielka literą.

 

Ciężkie, antywłamaniowe drzwi same otwierają się przede mną, ja odskakuję zdezorientowany, poślizguję na zlodowaciałej posadzce i upadam, z impetem uderzając potylicą w metalową barierkę. – Raczej: Ciężkie, antywłamaniowe drzwi same otwierają się przede mną. Odskakuję zdezorientowany i upadam, poślizgnąwszy się na zlodowaciałej posadzce, z impetem uderzając potylicą w metalową barierkę.

 

na których ustawione są małe telewizorki kineskopowe. Tych ostatnich nigdy tam nie ustawiałem… – Powtórzenie.

 

… i idę to sprawdzić. – Zbędna spacja po wielokropku.

 

Gdy tylko przestępuję przez próg wszystkie odbiorniki włączają się.Gdy tylko przestępuję próg, wszystkie odbiorniki włączają się.

 

Dwanaście wypacykowanych oblicz smukłej prezenterki… – Dwanaście wypacykowanych obliczy smukłej prezenterki

 

– Ostatnie wydarzenia wstrząsnęły zachodniącentralną Europą… – – Ostatnie wydarzenia wstrząsnęły ZachodniąŚrodkową Europą

 

Co rusz odbijam się to lewą, to prawą dłonią od chropowatej faktury ścian… – Mam wrażenie, że odbijał się od ścian o chropowatej fakturze, nie od faktury.

 

rękoma zapieram się o framugi… – …rękoma zapieram się o framugę

 

Policzkuję dwukrotnie samego siebie, pośpiesznie mrugam oczami… – Raczej: Policzkuję się dwukrotnie, pośpiesznie mrugam…

Nie można mrugać oczami.

 

stają się co raz mniej wyraźne. – …stają się coraz mniej wyraźne.

 

że Białorusin usnął –jego tu po prostu nie ma. – Brak spacji po półpauzie.

 

Brzmi to wiarygodnie, ale nijak mnie uspokaja.Brzmi to wiarygodnie, ale nijak nie uspokaja.

 

Nie obawiam się upiorów ani innych straszydeł, jakie pamiętam… – Nie obawiam się upiorów ani innych straszydeł, które pamiętam

 

bo przecież wiatr nie mógłby wedrzeć sie… – Literówka.

 

noc jest jaśniejsza od mroku, jaki panuje w tych pomieszczeniach. – …noc jest jaśniejsza od mroku, który panuje w tych pomieszczeniach. Lub: …noc jest jaśniejsza od mroku, panującego w tych pomieszczeniach.

 

Przez krótki moment nucę wesołą melodię. – Masło maślane. Moment jest krótki z definicji.

 

płuca bolą jakby skuł je lód i ciężko mi łapać oddech… – Raczej: …płuca bolą jakby skuł je lód i z trudem łapię oddech

 

próbuje oswobodzić skrepowane ręce… – Literówka.

 

we wszystkich negatywnych emocjach, jakie mną targają… – …we wszystkich negatywnych emocjach, które mną targają

 

doświadczyłem najbardziej paskudnego Deja Vu… – …doświadczyłem najbardziej paskudnego deja vu

 

Widziałem śmierć wielu ludzi i za żadnym z nichWidziałem śmierć wielu ludzi i po żadnym z nich

 

Szamotanina trwa, a u jej stóp leży wytracające resztki życia ciało Jana. – Ciało na pewno leży u stóp szamotaniny? ;-)

 

żadnych śladów krzywdy, jaka została jej wyrządzona. – …żadnych śladów krzywdy, która została jej wyrządzona.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałam pierwszą część i tekst nie wciągnął. A że nie lubię postapo, to nie będę się zmuszać.

Sugerowałabym, żebyś jednak poprawiał wytknięte błędy. Niech następni czytelnicy znajdują nowe, zamiast potykać się na starych.

na górskim tarasie z widokiem na zachodzące w cieniu Alp słońce.

Tu mi zgrzytnęło. Jak praktycznie jedyne źródło światła może znaleźć się w cieniu?

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka