- Opowiadanie: duniek - Starzy znajomi

Starzy znajomi

Oceny

Starzy znajomi

I

 

– Otis, ty stary pierniku. Kopę lat! – zawołał łysiejący grubas ubrany w łosiowy kaftan i ciasne bryczesy, które opinały jego krzywe nogi. Rozłożył ramiona w geście powitania. Tuż za nim stało dwóch drabów o nijakich, zarośniętych pyskach. Jeden miał za pasem długi rzeźnicki nóż. Drugi nosił przy boku maczugę nabijaną żelaznymi ćwiekami. Na pierwszy rzut oka była to jedyna dzieląca ich różnica.

– Istnie, to już ze sześć wiosen, Kuno. Jeszcześ bezczelniejszy bydlak. – Uśmiechnął się krzywo, po czym zamaszyście podał rękę grubasowi. Rozejrzał się po ruchliwym gościńcu i poprawił połę skórzanej kurty. Otoczenie śmierdziało potem, końskimi szczynami i wszystkim tym, czym w upalny letni dzień może cuchnąć ludzkie zbiorowisko. Otis poklepał po łbie obładowanego sprzętem muła, którego prowadził za uzdę.

– Co robisz tak blisko Ostenbergu? Tylko nie chrzań, żeś przybył na łowy. W naszym wieku to o ciepłym zapiecku trzeba myśleć, a nie o polowaniu. Ja już z wojowaniem skończyłem – rzekł Kuno.

– Pięknie prawisz, spaślaku. Wytłumacz mi, co w takim razie porabiasz i jak żyjesz – zapytał Otis i otaksował krótkim spojrzeniem jego towarzyszy.

– Jam teraz kupiec, a to moi czeladnicy: Wed i Stu – wyszczerzył się promiennie Kuno. Stan jego uzębienia pozostawiał wiele do życzenia.

Postarzał się jak jasna cholera, pomyślał Otis. Raz jeszcze uważnie spojrzał na kompana z dawnych lat.

– Co tak kręcisz łbem, na kupca ci nie pasuję? – zapytał z przekąsem Kuno.

– Nie, Kuno. Po prostu tak sobie dumam, że starzejemy się i gówno z tego wynika.

– Ano słusznie prawisz. Ale jak powiadają, człek to robak jeno i dziś żyje, a jutro gnije. Dawnośmy się nie widzieli i pewien jestem, że kufelkiem nie pogardzisz. Tam za zakrętem jest zaciszna gospoda. Dziewki tam dupiaste, cycate, a piwa lepszego w promieniu stu staj nie uświadczysz. Powiesz, co cię trapi, bo widzę, żeś markotny – namawiał Kuno, gdy szli zakurzonym gościńcem.

Otis pociągnął ze uzdę muła. Jeszcze raz spojrzał na drabów stojących za plecami Kuna i odpowiedział skinieniem głowy.

– Chodźmy więc, zimne piwo czeka.

Minęli wozy ciągnięte przez ryczące woły i po brzegi załadowane towarem, chłopów z ręcznymi wózkami wracających z pobliskiego targu, a potem wojskowy konwój. Zbrojni trącali drzewcami włóczni podróżnych, którzy  zbyt opieszale schodzili im z drogi. Sztandar z trójgłowym białym orłem barona Eadmila smętnie powiewał nad głowami żołdaków, którzy klnąc i wydzierając się na całe gardło, przepychali się przez ludzką ciżbę. Wyglądali bardziej na maruderów niż regularne wojsko.

– Piechociarze zasrani myślą, że bogów za nogi złapali, a koniec końców jedyne, co trzymają w garści, to własne flaki i ufajdane portki – prychnął Kuno. Spoglądał na przydrożne drzewa, zakurzone tak samo jak wszystko wokół. W oddali, na łące znajdującej się na skraju wielkiego boru, pasło się stado krów.

– Otis, pamiętasz no Dolinę Smutnego Uśmiechu? – zagadnął Kuno towarzysza.

– Aż za dobrze. Nie wiem, kto dał jej nazwę, ale po stoczonej tam bitwie inaczej uśmiechać się nie dało. – Otis zmarszczył czoło, usiłując oddalić od siebie bolesne wspomnienia.

– Nie dało. – Obaj mężczyźni umilkli, wracając pamięcią do starych dziejów. Stracili wtedy Ugona, Trysta i dziką, wspaniałą Maelw, w której wszyscy się podkochiwali, ale i bali się jej jak ognia. Zwłaszcza po tym, jak próbującemu dobrać się do niej chłopakowi wraziła nóż w podbrzusze.

Jak mu było na imię, zastanawiał się Otis. Chyba Styne. Albo Kistrin. Nie pamiętam, psia mać. Pamięć już nie ta. Zresztą nic już nie jest takie, jakie powinno być.

– No, jesteśmy na miejscu. Pod Wesołym Wisielcem. – Kuno wskazał palcem koślawo namalowany szyld wyobrażający radośnie szczerzącego się i dyndającego na stryczku młodzieńca.

Karczma była niewielka, ale istotnie sprawiała wrażenie przytulnej. Prawie cały jej front porośnięty był bluszczem, tak jak ściany znajdującej się nieopodal niewielkiej stajni oraz chlewu. Z tego ostatniego dobiegało głośne pochrząkiwanie świń. Na środku majdanu znajdowała się stara studnia z żurawiem. Spod nóg przyjezdnych pierzchały kury, które w poszukiwaniu robaków zapamiętale dziobały popękaną, suchą ziemię. Z krzywego komina zajazdu jasną smugą wydobywał się dym, a na niskiej ławce pod niewielkim oknem wylegiwał się stary czarny kocur z obszarpanym uchem. Tuż obok kota usadowił się równie leciwy żebrak. Pomimo dokuczliwego gorąca włóczęga okutany był w zniszczony kożuch, a na głowie miał wysoką baranią czapę. Ruszał brudnymi paluchami nieobutych stóp i pustym wzrokiem spoglądał w dal, memłając coś w bezzębnych ustach.

– Takim to dobrze na świecie. – Otis skinął głową w stronę ławki.

– O kocie mówisz czy żebraku? – zaśmiał się Kuno.

– Chyba jednym i drugim – odparł po chwili Otis. Zastanawiał się, czy jego problemy rzeczywiście by zniknęły, gdyby zamienił się w takiego obdartusa jak ten pod karczmą.

– Hej, stajenny! – zawołał grubas. – Rusz no się i zaopiekuj mułem mego kompana. Ale już. I żeby nic nie zginęło, bo nogi z rzyci powyrywam.

Młody chłopak wybiegł ze stajni i szybko zajął się zwierzęciem. Kuno wysupłał z sakiewki drobną monetę i od niechcenia rzucił ją pod nogi stajennego. Ten skwapliwie pochwycił zapłatę, ukradkiem wytarł miedziaka w rękaw postrzępionej koszuli i złapał zwierzę za uzdę.

– A wy, barany – Kuno zwrócił się do swojej obstawy – właźcie do środka i miejcie baczenie na gości.

– Czekaj no, chłopcze. – Otis zatrzymał stajennego i zdjął z grzbietu muła podłużny pakunek owinięty skórą i okręcony rzemieniami. Wziął go pod pachę i obaj wraz z Kunem weszli do karczmy, puszczając wpierw Weda i Stu, którzy wyraźnie uradowani burczeli między sobą coś o napitku i jędrnych cyckach.

Na pierwszy rzut oka wnętrze zajazdu nie odznaczało się niczym szczególnym i przypominało dziesiątki podobnych miejsc, które Otis odwiedził. Jedyny szczegół wyróżniający ów przybytek stanowił gruby okopcony stryczek umieszczony na honorowym miejscu tuż nad paleniskiem. W środku było duszno. Woń piwa i smażonej cebuli wymieszana z ledwo wyczuwalnym zapachem starych wymiocin lekko wierciła w nosie. Jak na przydrożną karczmę, było tu całkiem czysto, a podłoga wysypana świeżymi trocinami nie kotłowała się od myszy czy innego plugastwa. Mogła to być zasługa starego kocura, którego mężczyźni widzieli przed karczmą. Ponad połowa miejsc była zajęta, głównie przez przejezdnych, którzy szukali ucieczki przed upałem i pragnęli zażyć chwili wytchnienia przy kuflu zimnego piwa.

– Siadaj, Otis, tu w tym kącie spoczniemy i napijemy się miejscowego specjału. Jasne antarskie. Nie patrz na mnie zdziwiony. Karczmarz swego czasu zwędził recepturę od starego mistrza Janusa, gdy terminował u niego lata temu w Antarze. I powiem ci jedno. – Kuno z głośnym sapnięciem usadowił się na ławie za niewielkim stołem i zaczął ściągać rękawice. – Powiem ci jedno, Otis. Robi je lepiej niż tamten zarozumiały suczy syn. Swoją drogą, zmarło się mistrzowi zeszłej jesieni. Dziewięćdziesiąt dwa lata, wyobraź sobie. Znaleźli go w jakimś zamtuzie, pono na masaże zdrowotne się wybrał, bo artretyzm go łamał. A według mnie to kutas starego pryka zwyczajnie swędział. – Kuno zarechotał. – Tak czy siak, śmierć miał piękną. Siadaj no i nie marudź.

Otis usiadł naprzeciwko towarzysza, a o ścianę ostrożnie oparł pakunek. Po chwili zbliżył się do nich karczmarz – niski, korpulentny mężczyzna z sumiastym wąsem. Wytarł ręce w skórzany fartuch i skinął głową, poznając tłuściocha.

– Witajcie, panie Kuno. Co dla ciebie i twego towarzysza?

– Dwa dzbany antarskiego, przyjacielu, i michę tych kiełbasek, coś mi je ostatnio przyrządził. Do tego chleba i placków z kminem. Tylko żywo, bom zgłodniał na gościńcu, a i mój kompan pada ze znużenia. A tym dwóm nicponiom, co siedzą na ławie pod ścianą, daj dzban cienkusza. Niech się poweselą i oni.

Karczmarz ponownie skinął głową i odszedł w stronę drzwi na zaplecze. Otis rozprostował nogi pod stołem i odpiął pas.

– No to teraz gadaj, co porabiasz, bo w kupca to ja nie wierzę. – Wlepił w Kuna badawcze spojrzenie.

– Na wszystkie demony pustyni Szeol, mówię ci najprawdziwszą prawdę. Działam pod egidą szacownej Trimiste i jestem kupcem, specem od nietypowych towarów. Domyślasz się pewnikiem, kto jest głównym odbiorcą – rzekł Kuno i zrobił przy tym chytrą minę.

– Zapewne się domyślam. Takie interesy to niebezpieczna rzecz. To dlatego łażą za tobą ci dwaj obwiesie? Czy może pani Trimiste woli mieć na ciebie oko? – zjadliwie zapytał Otis.

– Łażą, bo mi się tak podoba. A handel owszem, ryzykowny, ale dochodowy. – Kuno przysunął nieco twarz w stronę Otisa. – Wiem, jaka jest stawka. Tylko tak mogę zarobić na spokojną starość, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Naprawdę sądzisz, że chcę skończyć jak tamten dziad na zewnątrz? Może i on był dzielnym wojakiem. Może i on ma za sobą dni chwały – a dziś co? Ławka pod karczmą i bose giry. Tobie też radziłbym się zastanowić, czy warto nadal karku nadstawiać, czy też może lepiej zadbać o siebie samego inszymi środkami – skończył przemowę i oparł łokcie na stole.

Po chwili podeszła dziewka służebna z dzbanem i dwoma glinianym kuflami, które postawiła na blacie, pochylając się przy tym i prezentując dość obfite wdzięki wylewające się spod lnianej bluzki. Otis spojrzał na nią obojętnym wzrokiem, natomiast Kuno wpatrywał się w dziewczynę jak w obrazek. Przed odejściem zapaliła jeszcze świecę i postawiła ją na cynowym spodku.

– Oj, Kuno – westchnął Otis. – Z mistrza Janusa dworowałeś, a sam, jeśli nie z kałdunem rozpłatanym mieczem, to między nogami jakiejś gamratki skończysz.

– Bogowie, dajcie mi taki koniec – zaśmiał się Kuno i rozlał piwo do kufli.

Siedzieli tak, niewiele mówiąc i pociągając co rusz łyk zimnego trunku. Piwo faktycznie było dobre. Może nie tak bardzo jak zachwalał je Kuno, ale dorównywało antarskiemu. Na stole wylądowała miska z kiełbaskami, bochen razowego chleba i kilka placków. Kuno tym razem nie ograniczył się do patrzenia i uszczypnął mocno w pośladek dziewczę, które przyniosło im owe specjały. Zamiast chichotu i spłonionego lica skończyło się na kopniaku w łydkę, po którym Kuno zaklął.

– Tutejsze dziewki nieskore do igraszek, same pilnować się potrafią. – Pokiwał z uznaniem głową. – Lepsze takie niż na ten przykład te smutne dziwki z Zarzecza. Pamiętasz, Otis, jak żeśmy próbowali je rozruszać?

– Pamiętam. Chociaż dziś myślę, że i nie bardzo jest czym się chwalić. Pohulaliśmy wtedy aż nadto.

– Wiesz, chybaś faktycznie zdziadział i zeświętoszył do reszty. Albo trapi cię coś, tylko mówić nie chcesz. Gdzie jest ten wesoły kompan skory do bitki i wypitki, hę?

Otis bez słowa wziął jedną z kiełbasek i przegryzł ją w pół. Spojrzał na Kuna.

– To już nie te czasy. Siły nie te i chęci również. – Zagryzł chlebem, skubnął placek i zapił wszystko piwem. Odstawił kufel i zmarszczył brwi. – Teraz powiedz, stary druhu, jak mnie znalazłeś i czego chcesz.

– Jak zawsze podejrzliwy i roztropny – zachichotał tłuścioch. – Czemu po prostu nie radujesz się z niespodziewanego spotkania po tylu latach?

– Bo w przypadek przestałem wierzyć dawno temu. – Otis odchylił się lekko do tyłu. – Nie udawaj durnia, Kuno. Rzeknij no lepiej, jak to jest. Idę sobie samojeden anonimowo gościńcem do Ostenbergu w miejscu, gdzie dziennie z kilka kop ludu przechodzi, a tu nagle wyrastacie jak z podziemi ty i twoi czeladnicy, co tak są podobni do porządnych kupców jak niedźwiedzie do sarenek.

– Czekaj, czekaj, Otis. Jak idziesz? Imieninowo? Coś ty, kurwa, po uniwersytetach się włóczyłeś przez te lata, że tak uczenie gadasz?

– Powiedziałem już, Kuno. Nie udawaj durnia. Gadaj, czego chcesz. I nie praw mi bajek o kupiectwie, bo do ciebie fach ten pasuje jak, nie przymierzając, siodło do świni – warknął.

Otis wpatrywał się zimnym wzrokiem w swojego rozmówcę, kiedy ten strzygł nieznacznie oczami w stronę dwóch towarzyszących mu dryblasów. Czarny kocur z obszarpanym uchem, który w międzyczasie wślizgnął się do środka, otarł się z głośnym mruczeniem o nogę jednego z nich. Powietrze w karczmie zrobiło się jakby cięższe, a na czole Kuna zalśniły drobne kropelki potu. Grubas ściszył nieco głos i powiedział konspiracyjnym tonem:

– Ten pakunek, kamracie. Ten, co go wziąłeś ze sobą i pilnujesz jak oka w głowie. Widzisz, są na tym świecie ptaszki, co śpiewają głośno, gdy sypnąć im wystarczająco dużo ziarna, a ty nie umknąłeś po drodze wszystkim ciekawskim ślepiom. Dobrze wiem, skąd idziesz, i domyślam się, po co tam byłeś.

– Łajno wiesz, stary ośle. – Otis odchylił się jeszcze bardziej, udając, że się rozluźnia. Nieznacznym ruchem biodra przesunął pochwę miecza w lepszą pozycję do wyciągnięcia ostrza. Usłyszał, jak Wed i Stu podnoszą się zza swojego stołu.

– Może i nie wiem nic, ale mając wzgląd na naszą starą przyjaźń, radziłbym ci nie swawolić zbytnio. Nas jest trz… – Tłuścioch nie zdążył dokończyć słowa. Otis szybkim ruchem dłoni chlusnął zawartością kufla prosto w jego twarz i zerwał się gwałtownie, wyjmując równocześnie miecz. Z półobrotu ciął pierwszego z oprychów Kuna, który zdążył do niego doskoczyć z maczugą wzniesioną do ciosu. Posoka bryzgnęła aż na powałę i stojącego za szynkwasem karczmarza, który zdążył tylko wybałuszyć oczy. Zbir z wizgiem zwalił się na klepisko. Po chwili drapał już paznokciami ziemię, dygocząc jak wyrzucona na brzeg ryba. Drugi, mniej zwinny, potknął się o czarnego kota plączącego mu się pod nogami i rymnął jak długi, nadziewając się na własny nóż. Kocur miauknął rozdzierająco i czmychnął pod jeden ze stołów. Ranny rzezimieszek trzymając się za podbrzusze, zwinął się w kłębek i zaszlochał rozdzierającym głosem, wołając mamę. Jedna z dziewek karczemnych zaczęła krzyczeć wysokim świdrującym uszy głosem. Karczmarz zabulgotał niewyraźnie i po chwili zaczął rzygać, a większość gości w panice uciekała, rycząc ze strachu, potykając się o ławy i inne sprzęty.

– Gamratka twoja mać! – wrzasnął Kuno, nieudolnie próbując wstać zza stołu. Jedną dłonią tarł zalane piwskiem oczy, a drugą złapał się za brzeg stołu. Otis wyszarpnął lewą ręką sztylet zza cholewy i z rozmachem wbił go w tłustą, porośniętą gęstym włosem łapę grubasa. Brzuchacz zaskowyczał niczym ranne zwierzę.

Otis trzymając nisko opuszczone ostrze, powoli okręcił się dookoła własnej osi. Nie zauważył nikogo, kto miałby ochotę na dalszą część bitki. Kuno z głośnym klapnięciem siadł na ławę i jęczał, trzymając się wolną ręką za przegub zranionej dłoni.

– Ja naprawdę… Naprawdę po dobroci chciałem. Ot, obilibyśmy cię może krzynę, ale na bogów, krzywdy by ci wielkiej nie było. A ty… A ty… – Kuno zajęczał przeciągle.

Otis otarł skrwawione ostrze o nogawkę i oparł miecz jelcem o stół tak, by mieć go w zasięgu ręki. Podniósł przewróconą ławę i z powrotem przysiadł się do Kuna jak gdyby nigdy nic. Krzycząca dziewczyna przeszła właśnie do etapu spazmatycznego szlochu. Karczmarz na moment przestał rzygać i zaczerpnął głośno powietrza. Jego przerażony wzrok wędrował od trupa leżącego z rozpostartymi ramionami na klepisku do bandziora, który wił się obok z bólu. Karczmarz zabulgotał, po czym powrócił do przerwanej czynności.

– Widzisz, Kuno, nie do reszty zdziadziałem. – Otis sięgnął po jedną z kiełbasek do misy, która jakimś cudem się nie przewróciła. – Znasz mnie niby nie od dzisiaj, a wpadłeś na tak idiotyczny pomysł. Siłowo, z użyciem przemocy ograbić mnie chciałeś. Nie mając nawet pewności co do tego, czy faktycznie mam to, co cię tak interesuje. A może źle prawię. Nie ciebie, a szacowną Trimiste. Skundliłeś się, stary druhu. Wysługujesz się za marny grosz jak pierwszy lepszy dworak. Szkoda gadać.

Kuno zacisnął zbielałe usta i patrzył w twarz Otisa. Jego tłustym ciałem co chwila wstrząsał spazmatyczny dreszcz.

– Jak sam przed chwilą rzekłeś – mając wzgląd na naszą starą przyjaźń, radziłbym ci nie swawolić zbytnio. – Otis ugryzł następną kiełbaskę i wypluł chrząstkę. – Radziłbym ci na ten przykład, żebyś nie czekając długo, po tym jak wyjmę sztylet z twojej ręki, udał się na zasłużony urlop z dala od Ostenbergu i czcigodnej Trimiste. Zrozumiałeś?

Grubas pokiwał energicznie głową na znak, że rozumie. Otis wstał od stołu, schował miecz do pochwy, założył pas i chwycił pakunek oparty o ścianę. Rozejrzał się jeszcze raz po wnętrzu zajazdu. Dwóch zbirów Kuna – Wed i Stu, leżało bez ruchu. Szlochająca dziewka zdążyła umknąć na zaplecze, nie było też śladu karczmarza. Otis odwrócił się, wyciągnął sztylet z dłoni Kuna i wolnym krokiem ruszył w stronę drzwi. Brzuchacz z głuchym jękiem zsunął się z ławy, tracąc przytomność. Po chwili do fetoru rzygowin i krwi dołączył przenikliwy zapach świeżego gówna.

Dziad siedzący na ławce bezustannie ruszał brudnymi palcami u stóp. Myślał o tym, że słońce niedługo zajdzie, a dobry Umin wyniesie mu miskę ciepłej polewki i wpuści go na noc do stajni. Był tak pochłonięty marzeniami o miękkim sianie i pełnym brzuchu, że ledwo zauważył ludzi, którzy przewracając się i tratując nawzajem z wyciem i krzykiem, wysypali się przez drzwi karczmy. Po chwili wszyscy rozbiegli się po opłotkach. Tylko jakieś zasmarkane małe dziecko stało na środku majdanu pod studnią i głośno kwiliło, trąc brudnymi rękami oczy.

Ki diabeł, szaleju się nażarli czy co? – zastanowił się żebrak. Jego myśli ponownie zawędrowały do przytulnej stajni pełnej wonnego siana i do miski gorącej strawy. Z karczmy dziarskim krokiem wyszedł jeszcze jeden człowiek – wysoki mężczyzna o siwiejących, krótko ostrzyżonych włosach. Do szerokiego pasa przytroczony miał długi miecz, o którego rękojeść ocierały się poły rozpiętej, skórzanej kurty. Każdy jego krok wzbijał kłąb kurzu w martwo stojącym powietrzu. Mężczyzna przystanął na moment, rozejrzał się po okolicy, mrużąc stalowoszare oczy, i splunął. Poprawił długi pakunek, który niósł pod pachą. Odwrócił się w stronę stajni i już miał postąpić krok naprzód, gdy zza zakrętu pustej drogi prowadzącej do zajazdu wychynęło kilku jeźdźców pędzących galopem. W tym momencie dziad kichnął przeraźliwie i osmarkał się, a barania czapa zsunęła się mu na nos i zasłoniła oczy. Kwik koni, wrzaski ludzi, trzask i łomot trwały nie dłużej niż mrugnięcie okiem. Żebrak poczuł, jak coś ciepłego obryzgało mu stopy i zanim zdołał poprawić niesforne okrycie głowy, było już po wszystkim. Nogi miał ubroczone krwią. Wszystko wokół było we krwi. Dzieciak stojący przy studni zamilkł i stał z szeroko rozdziawioną brudną buzią.

 

II

 

Setnik Mistveh stał przed starym włóczęgą i uderzał niecierpliwie krótkim obuchem o swoje udo. Jego ludzie kręcili się po majdanie, zbierając to, co zostało z oddziału piątej kompanii konnej osteberdzkiej milicji. A zostało tego niewiele. Udo bolało setnika coraz bardziej. Dziad pojękiwał cichutko, kiwając się w przód i w tył.

– Słuchaj no, powsinogo zasrany. Pytam się po raz wtóry i ostatni. Jak to się stało, do kurwy nędzy?! – Mistveh machnął ręką, ogarniając karczmę i okolicę.

– Ja niewinny, wielmożny panie, ja niewinny. A ten diabeł wcielony, jam go prawie nie widział. Na duchy ojców moich przysięgam. Z uszu mu dym piekielny szedł, zębem skry krzesał, taki zajadły był. Nic nie widziałem, jam tylko człek po prośbie chodzący – wybełkotał jednym tchem staruch.

– Gdzie on jest, psia mać, pytam się. No gdzie?! – Setnik wrzasnął żebrakowi prosto w twarz. Dziad zaniósł się płaczem i kręcąc głową, powrócił do kiwania się w przód i w tył. Mistveh zaklął szpetnie i cisnął obuchem o ziemię. Szyld karczmy poruszony nagłym podmuchem wiatru zaskrzypiał głośno.

Bogowie, co za jatka, pomyślał setnik. Jeden człek nie mógł tego dokonać.

Mistveh ruszył w stronę drzwi zajazdu i wszedł do środka. Jego żołnierze wyciągali właśnie spod stołu stękającego niemiłosiernie grubasa w łosiowym kaftanie. Pomimo że tłuścioch był przeraźliwie blady i słaniał się na nogach, setnik poznał go od razu. Kuno, człowiek Trimiste, fachowiec od czarnej roboty. A tam, na klepisku, zapewne Wed i Stu, do niedawna jego nieodłączni towarzysze.

– Kogo oczy me widzą – uśmiechnął się zjadliwie Mistveh. – Czym ten lokal sobie zasłużył, że zaszczyciłeś go swą obecnością, Kuno?

Kuno nic nie odpowiedział, tylko przenosił wzrok z setnika na przytrzymujących go żołdaków i z powrotem.

– Agis, sam no tu – krzyknął setnik i po chwili do karczmy wbiegł następny żołnierz. – Rozstawić czaty wokół zajazdu i nikogo nie wpuszczać. Karczmarza mi znajdźcie. Dziad na zewnątrz jeszcze jest?

– Jest.

– To nie puszczać go także, zabierzem go ze sobą. Odpocznie w loszku, to sobie wszystko przypomni. A ty, ptaszku? – Mistveh zwrócił się do grubasa. – Pomnisz może, kto tu tak pięknie tańcował? Czy też bajdy mi będziesz prawił o diabłach rogatych ogień z rzyci puszczających?

– Srał cię pies, Mistveh – odparł słabym głosem Kuno. 

– Aha, obesraniec z pełnymi portkami próbuje mnie obrazić. Po twojej minie widzę, że ów człek to nie bies, jeno zabijaka mocno skory do gniewu. Toteż tacy zawołani wojacy jak my możem mu pospołu do rzyci nakopać. Nie, chłopcy? – Żołdacy trzymający Kuna zgodnie zarechotali, potwierdzając swoją gotowość do przekopywania wskazanych im przez setnika zadków.

– Po prawdzie, to łajno mnie obchodzi, jak szlag trafił tych pięciu śmiałków z konnej milicji – powiedział po dłuższej chwili setnik, przechadzając się cały czas po izbie. – Służba nie drużba. Poczekaj no, kochanieńki. Zaraz pogwarzymy. Trzymać go tu, chłopcy, i z oka nie spuszczać, a rękę opatrzyć.

Setnik odwrócił się i zamaszystym krokiem wyszedł na zewnątrz. Jego żołnierze starali się na jedną kupę złożyć to, co zostało z oddziału milicji. Jeden z wojaków stał pod studnią i nie mógł przestać wymiotować. Mistveh pomimo tego, że widział w swoim życiu już niejedno, także poczuł wzbierającą falę mdłości. Odchrząknął jednak i opanował się. Po majdanie cały czas biegały luzem cztery wierzchowce. Jeden zapewne został skradziony przez uciekającego napastnika.

To i zarzut koniokradztwa się postawi, pomyślał setnik. Tylko czemu, u biesa, koniom nic się nie stało, a z ludzi zostały tylko resztki?

W pobliskim chlewie słychać było głośne pochrząkiwania. Podszedł do sterty szczątków zbieranych przez żołnierzy.

– Co do ciężkiej cholery – mruknął. Wśród strzępów ubrań, elementów skórzanych zbroi i trudnych do zidentyfikowania części ciała leżało zwyczajne świńskie ucho. Świeże. Mistveh zaczął gorączkowymi ruchami rozgarniać resztę szczątków i wypatrzył niewielki fragment racicy, a nawet kawałek świńskiego ryja. Wyprostował się i osłupiałym wzrokiem powiódł po okolicy. Rozbryzgi krwi widać było w promieniu kilkunastu łokci od centrum dziedzińca. Dziad nadal siedział pod karczmą, pojękując i z cicha zawodząc, gapiąc się to na swoje nogi czerwone od posoki, to na bezchmurne niebo.

– Konie złapcie, do wszystkich diabłów! – ryknął setnik. Z wściekłością kopnął walającą się na ziemi płachtę skóry oplątanej rzemieniami. – Agis, do mnie! – krzyknął w kierunku zajazdu.

Po chwili z karczmy wybiegł wołany żołnierz. W pośpiechu próbował przerzuć resztę strawy, którą udało mu się znaleźć w karczmie.

– Chodź no tu. – Mistveh kiwnął dłonią i ściągnął czapkę z łysiejącej głowy. – Chodź no i zerknij na te jatki. Coś mi tu nie gra, chłopcze.

Agis zbliżył się i uważnie przyjrzał wskazanej przez setnika kupie mięsa.

– Panie setnik. Toż to wieprzowina! – podniósł ze zdziwieniem brwi.

Mistveh pokiwał głową. Jeszcze raz ogarnął wzrokiem całą okolicę. Od strony traktu nadciągała grupa podróżnych, którzy zapewne szukali wytchnienia i ochłody. Z nieba nadal lał się niemiłosierny żar, chociaż południe dawno już minęło. A z chlewu dochodził coraz bardziej natarczywy kwik świń.

Koniec

Komentarze

A powiem Ci, że bardzo ciekawy ten fragment. Bardzo ciekawe i żywe dialogi, wartka akcja, tajemnica – jest wszystko, co lubię w fantasy. 

Masz już całość tekstu, czy dopiero się pisze?

A jeśli masz całość, to dlaczego nigdzie nie wysyłasz?

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bardzo przyzwoicie napisany i intrygujący początek opowieści. Mam nadzieję, że dalszy ciąg Starych znajomych będzie równie zajmujący, a lektura kolejnych rozdziałów historii okaże się przyjemnością. ;-)

 

– Otis, pa­mię­tasz no Do­li­nę Smut­ne­go Uśmie­chu? – za­ga­ił Kuno to­wa­rzy­sza. – Można zagaić rozmowę, ale nie towarzysza.

Pewnie miało być: – Otis, pa­mię­tasz no Do­li­nę Smut­ne­go Uśmie­chu? – za­ga­dnął Kuno to­wa­rzy­sza.

 

Wnę­trze za­jaz­du nie róż­ni­ło się ni­czym szcze­gól­nym od dzie­sią­tek po­dob­nych miejsc, które Otis od­wie­dził. Je­dy­ny szcze­gół wy­róż­nia­ją­cy ów przy­by­tek… – Powtórzenie.

 

skoń­czył prze­mo­wę i oparł łok­cie na stole. Do stołu po­de­szła dziew­ka słu­żeb­na… – Powtórzenie.

 

–Kogo oczy me widzą… – Brak spacji po półpauzie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bemik: dziękuję za uznanie i cieszę się, że dobrze Ci się czytało:) Póki co, elementów całej historii i świata mam wiele, ale głównie w fazie szkiców i planów, więc jeszcze nie jest to całość. Mam nadzieję, że uda mi się stopniowo rozwinąć kilka pomysłów i może powstanie z tego coś większego.

Regulatorzy: bardzo dziękuję za poprawki, a stwierdzenie przez Ciebie, że jest to bardzo przyzwoicie napisane odbieram jako wielki komplement;) Gdy będę miał odpowiednio “podszlifowany” następny fragment, to na pewno go zamieszczę. Nie mam zbyt wiele wolnego czasu, więc pewnie trochę to potrwa.

Jeszcze raz Wam dziękuję – moja motywacja do dalszego pisania mocno się zwiększyła.

Bardzo się cieszę, Duńku, że poczułeś się zmotywowany. Rozumiem, że trzeba poczekać na dalszy ciąg, mam nadzieję, że niezbyt długo. ;-)

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałem i czekam na więcej.

Szybka akcja, dużo wątków. Jeśli je rozwiniesz, jest szansa na dobre opowiadanie.

Obyś utrzymał takie tempo, bo z tym mogą być największe trudności.

Podobało się. Nabrałem apetytu ;-)

Dzięki Trico:) Na następną część na pewno trzeba będzie trochę poczekać, ale mam nadzieję, że nie “zatnę” się w żadnym miejscu i wszystko pójdzie w miarę gładko.

Nowa Fantastyka