Policyjny robot bojowy Violet 66 miał awarię. Zbyt długo stał na słońcu i pomieszało mu się od nadmiaru promieni, w zero-jedynkowych zmysłach. Chodził od tej pory tylko po linii prostej, aż nie odbił się od jakiejś przeszkody, samochodu, budynku, czy hydrantu. Wszystko działało na niego tak czule, jak ściany pokoju na robota iRumba sprzątającego mieszkanie. Z tą różnicą, że Violet 66 sprzątał ludzi. Ilekroć coś uznał za zamieszki, do tłumienia których został notabene stworzony, strzelał weń ze swoich wielkich karabinów, kalibru sam jeden Bóg wie, jak dużego. A że za tłum uważał, według uszkodzonych po przegrzaniu algorytmów, zbiór więcej niż dwóch ludzi, lufy jego karabinów stygły w pierwszych tygodniach szaleńczej okupacji miasta Wet Desert, niezwykle rzadko.
Próbowano go zniszczyć, wysyłając do walki z nim oddziały policji, potem wojska, a w końcu – do dziś nikt nie chce się przyznać do wydania tak absurdalnego rozkazu – okręt podwodny klasy Tajfun, którego kapitan, po dopłynięciu do wybrzeży miasta stwierdził, że raczej nie dotrze do centrum i zawinął jednostkę z powrotem na pełne morze. Wynik krwawych walk z oddziałami wojsk, był taki – załóżmy na chwilę, że nasz zbuntowany robot posiada zdolność jedzenia – że tylko Violet 66 wrócił do domu na kolację. Próbowano go zbombardować, ale twórcy potwora, który wymknął się tak skutecznie spod kontroli, wyposażyli go w niezniszczalny pancerz, więc zniszczeniu ulegało wszystko wokół Violet, ale nie sam Violet. Próbowano, ustawiając w odpowiedniej konfiguracji przeszkody, od których miała się odbijać, doprowadzić piekielną machinę nad brzeg morza, aby ją utopić, ale ta, dochodząc do wody, reagowała nań tak, jak na przeszkody stałe: zawracała i, ku przerażeniu wszystkich, podążała w linii prostej z powrotem do serca miasta. Próbowano wszystkiego, o czym możecie pomyśleć, włącznie z wilczym dołem (66 odbijał się od jego krawędzi podobnie, jak od linii brzegowej) i nalotem dywanowym. Po tym ostatnim przeszedł niezachwianym krokiem, niczym gwiazda filmowa po czerwonym dywanie. Dopiero po zniszczeniu połowy miasta, pojawił się jakże oczywisty pomysł wyłączenia dwunogiego, stalowego świra, pilotem zdalnego sterowania, dostarczonym przez producenta – korporację SkyFly – jego właścicielowi: komendzie policji miasta Wet Desert. Niestety, nie można go było znaleźć; prawdopodobnie leżał, razem z pilotem od telewizora, gdzieś głęboko między poduchami kanapy w gabinecie komendanta Mendozy. A że nikomu nie spieszyło się podejść do Violet 66 by wyłączyć go ręcznie guzikiem z napisem „wyłącznik”, uruchamiającym jednocześnie autodestrukcję maszyny w czasie zaledwie (sic!) jednej sekundy, Robopsychol wciąż pozostawał na chodzie. I tak błąkał się ten bezpański, kąsający ołowiem pies, po mieście, od przeszkody do przeszkody, siejąc przerażenie wszędzie, gdzie się pojawił.
Po kilku miesiącach ludzie nauczyli się z nim żyć, taktycznie go unikając, stworzono bowiem program komputerowy wyliczający stopnie odbicia od budynków i innych przeszkód stałych, przewidując tym sposobem, niczym ruch bil na stole bilardowym, gdzie się potoczy i kiedy pojawi się Violet 66. Wystarczyło tylko wówczas nie robić zbiegowiska i robot szedł dalej przed siebie, nie zaczepiwszy nikogo. Lufy jego karabinów coraz rzadziej miały okazję wydawać z siebie śmiertelny turkot, i to wówczas tylko, gdy Violet 66 odbił się od jakiegoś auta, rzuconej na pobocze torby ze śmieciami, czy bezpańskiego kota, których geodeci „tras śmierci”, tworzonych z precyzją prognozy pogody – będzie padać albo nie będzie – nie mieli szans ująć na swoich ostrzegawczych mapach.
Violet 66 nabrał po przegrzaniu słonecznym jeszcze jednego dziwnego zwyczaju. Często zatrzymywał się bez żadnej widocznej przyczyny, i poczynał rozszarpywać stalowymi szponami powierzchnię, na której akurat stał. Asfalt, chodnik, trawniki, rozstępowały się w mgnieniu oka pod drapnięciem ciężkiej niczym łyżka koparki, kończyny. Widok był kuriozalny, oto przed państwem trzymetrowa, blaszana kura rozgrzebująca jezdnię. Nikt nie wiedział czego pod ziemią szuka zepsuta maszyna, z nią samą na czele. Pewnego dnia Violet 66 próbował połączyć obydwie swoje pasje, i podczas szatkowania kulami przypadkowo napotkanych zamieszek – całe trzy osoby na przejściu dla pieszych, na zielonym! – postanowił pogrzebać w betonowej płycie szkolnego boiska. Efekt był taki, że postrzelił się w lewą nogę. Od tej pory mocno na nią utykał, po czym szybko można było poznać, że patrzy się właśnie na Violet 66, a nie na inną policyjną maszynę. Tak naprawdę, zanim Violet 66 zaczął utykać, można go było równie łatwo zidentyfikować, był bowiem jedynym egzemplarzem swojego rodzaju.
Ludzie i maszyna żyli w Wet Desert, chciał nie chciał, w niecodziennej symbiozie, bo na 66 nie było sposobu. W grę wchodziło tylko zrzucenie na niego bomby atomowej, ale od czasów Wielkiej Wojny (1985-1988), podczas której doszło do międzykontynentalnego ping-ponga na pociski balistyczne, nikt nie chciał oglądać grzybów w mieście. Podobną demolkę, jak ta z udziałem Violet 66, czterdziestomilionowa społeczność Wet Desert przeżyła pod koniec lat 90. XX wieku i do dziś wylizywała się z ran wówczas odniesionych. W wyniku nocnego starcia dwóch uzdolnionych telepatycznie młodzieńców rzucających w siebie czołgami w świetle Księżyca, nikt wprawdzie nie zginął, ale połamanych latarni, rozerwanych hydrantów tryskających wodą, zmiażdżonych samochodów i uszkodzonych budynków było bez liku.