W sezonie urlopowym zdobycie miejscówki na międzygwiezdny wahadłowiec stanowiło wyzwanie nawet dla najstarszych weteranów kosmicznych wypraw. Nie wystarczała znajomość galaktografii, procedur celnych czy niuansów uniwersalnego translatora. Kredyty oczywiście okazywały się niezbędne, lecz to nie zasobność portfela decydowała o sukcesie lub porażce. W corocznych zmaganiach biletowych najważniejsza była cierpliwość i spryt, w ilościach gargantuicznych.
Dodatkowo w kosmoporcie panował niemożliwy bałagan spowodowany przez Szłoki. Nie tylko okupowały sektor czwarty, ale też podobno zepsuły system zakupu biletów, teleportery oraz generatory żywności. Tłum podróżnych przemieszczał się od wejścia do kas i od kas do bramek, lawirując w beznadziejnej próbie ominięcia tych dziwnych istot. Wszechobecne kolejki były rozrywane i scalane ponownie. Holoprojektory migotały wielojęzycznymi ostrzeżeniami, zapełniając przestrzeń pod szklanym sklepieniem, a kłótnie i przekleństwa rozsadzały betonowe ściany. Wielorasowy zapach potu tworzył kakofonię smrodu, z którą nie radziły sobie najlepsze osobiste generatory atmosfery.
Chaz Teon wierzył w swoją cierpliwość i spryt, a zakup biletów przyrównywał do bitwy, w której miał zamiar zwyciężyć. Nigdy nie widział żadnego Szłoka, nawet w holowizji, ale nienawidził ich serdecznie, podobnie jak wszyscy – za tłok i smród, który powodowali. Stał w kolejce od rana, jednakże problemy w kosmoporcie ledwo dostrzegał. Pożytkował swój cenny czas, pracując.
Był menadżerem działu reklamacji w firmie produkującej syntetyczną karmę dla ubogich emerytów. Z odpowiedzią na skargi zwlekali odpowiednio długo, zwodząc konsumentów, aż ci zapomnieli lub zmarli. Lubił zarządzać podwładnymi, śmiać się z dowcipów kierownictwa, a tworzenie nowych wykrętów dla uciążliwych klientów było prawdziwym wyzwaniem. Obecnie redagował pismo dla seniorki, która twierdziła, iż zestaw obiadowy “Bigos na bogato” jest niejadalny, skoro żadne zwierzę domowe nie chce go nawet spróbować. To było ósme zapytanie i nie zamierzała odpuścić… ani umrzeć. Zgodnie z wytycznymi kierownictwa odpowiedź winna liczyć minimum pięć tysięcy znaków, a argumenty wyczerpał w pięćdziesięciu trzech i w pierwszym zdaniu: badania dowodzą, że nasze produkty nie szkodzą istotom żywym.
– Ruszaj, wolne przecież – zacharczał ktoś gniewnie z tyłu.
Zdziwiony dostrzegł przed sobą tylko szklany kontuar, a za nim młodziutką pracownicę linii międzygwiezdnych, ubraną w granatowy kostium i idiotyczną czerwoną czapeczkę z gwiaździstym logo przewoźnika Miliard Galaktyk.
Poprosiła gestem o podejście bliżej, a jej uśmiech zapowiadał sympatyczną i sprawną obsługę.
Ruszył, a z każdym krokiem jego spojrzenie stawało się przenikliwsze. Ścisnął usta z determinacją. Słyszał niejedno o tanich liniach międzygwiezdnych i fatalnej obsłudze. Postanowił, że nic nie wyprowadzi go z równowagi, oraz że zdobędzie dokładnie takie bilety, jakich potrzebuje. Będzie cierpliwy i sprytny.
– Szesnaście rodzinnych na…
– Słucham? – przerwała.
– Szesnaście rodzinnych…
– Przepraszam pana, ale słabo słychać, może pan…
– Szesnaście rodzinnych…
– Przecież słyszę, że na Stykon, ale…
– Szesnaście rodzinnych! – wrzasnął w końcu. – S-z-e-s-n-a-ś-c-i-e r-o-d-z-i-n-n-y-c–h
Tak właśnie stracił cierpliwość.
Gorączkowo gestykulował z każdą wypowiadaną głoską, głos mu drżał i zrobił się czerwony. Pobliskie translatory buczały, a rozmowy ucichły.
Paniusia spokojnie poprawiła kasztanowe włosy, aktorsko wydęła usteczka i zrobiła zdziwioną minę.
– Oczywiście, przepraszam, nie dosłyszałam początkowo… to niezwykłe kupować, aż szesnaście rodzinnych biletów.
– Powtórzyłem cztery razy.
– Wie pan, tu jest taki straszny szum, a pan ma chyba wadę wymowy.
– Nie mam.
– To pewnie zakłócenia, system nam szwankuje, wie pan, te Szłoki wszystko popsują.
– Naprawdę?
– Nie wie pan do czego są zdolne, proszę wstukać zamówienie na panelu.
Po chwili skończył i spojrzał na holoprojektor.
Z uwagą oceniał lokalizację potomków, żon i swoją. Nieograniczoną pojemność ładunkową gwiazdolotu zapewniały kabiny umieszczane w piątym wymiarze. Ich standard był identyczny: kwadratowe pomieszczenie, sto foteli, cztery rzędy, brak okien, jedno wejście, zero luksusu, wszystko w odcieniach szarości. Podróż mogła przebiec w atmosferze spokoju i drzemki albo niekończących się pytań dziatwy o naturę wszechświata. Miał skrajne miejsce, oddzielone od potomków drugą małżonką. Przejrzał dokładnie, dwa razy, wszystkie informacje o terminie wylotu, powrotu, miejscu docelowym, a nawet sprawdził zgodność numerów seryjnych na poszczególnych biletach. Był przezorny.
– Zgadza się, proszę pani.
Pokonał, niemożliwą do pokonania, machinę trudności. Kupił ważne bilety, we właściwym terminie, z dobrym miejscem. Był sprytny i przez chwilę rozkoszował się triumfem. Początek zmagań urlopowych przebiegał pomyślnie, lepiej niż w zeszłym roku, gdy otrzymał bilety w zupełnie inne miejsce galaktyki niż zamawiał, razem z jakimiś obleśnymi kosmitami.
W końcu paniusia wydała bilety. Zapłacił.
– Zapraszam na gwiazdolot, sektor piąty, o tam, i proszę uważać na Szłoków – dodała promiennie, wskazując ręką w kierunku odległego końca kosmoportu.
Odruchowo obrócił się i zszokowany spojrzał.
Tłum falował, pienił się, przelewał i kipiał. Za nim, gdzieś daleko, niewidoczny, znajdował się nieosiągalny sektor piąty.
Nie pomyślał, by sprawdzić, skąd jest odlot. Zmrużył oczy i spojrzał na uśmiechniętą panienkę.
– Czy mogę zmienić miejsce odlotu?
– Oczywiście, musi pan anulować zamówienie, bo jest już w systemie, a oto odpowiedni formularz.
Mrugnęła łobuzersko i wyciągnęła plik papierów.
Wtedy też poczuł mocarne uderzenie w plecy i omal nie wpadł na kontuar.
– Rusz się pan, tu się bilety kupuje.
Na jego miejsce pchał się kolejny podróżny, a dziesiątki gniewnych, rozdrażnionych kolejkowiczów warczało i prychało. Gdyby ktoś miał broń, już by ją wyciągał. Zrezygnowany, przesunął się bez słowa. Po chwili przekazał interkomórką wiadomość rodzince, iż mogą teleportować się do sektora piątego. On przedostanie się tradycyjnie, od kasy do bramek i obok Szłoków.
Chaz Teo przedzierał się przez halę kosmoportu niczym strudzony wędrowiec przez mokradła. Czasem się cofał, wyszukując bezpieczniejszej i pewniejszej przeprawy. Wokół dostrzegał rasy z każdego zakątka galaktyki. Niektóre z nich znał. Insektopodobni Raftarianie z Kua-Sing przemieszczali się szybko w wojskowych kolumnach, liczących setki osobników. Nieustannie popiskiwali ostrzegawczo, chroniąc siebie i królową, którą nieśli w lektyce. Byli doprawdy niewielcy, ale ruchliwi. Z kolei potężni Archoni z Pytona górowali nad wszystkimi, niczym kamienie wśród ziaren piasku. Ich olbrzymie ciała tkwiły na dyskach grawitacyjnych, buczących miarowo. Byli wieloocy, zieloni, każdy z kilkunastoma mackami, które mogły pochwycić i miażdżyć. Przypominający anteny, chudzi Krotanie z licznymi palco-wypustami śmierdzieli spalenizną i skakali na jednej nodze, wyszukując wolnego miejsca. Spaśli Balwiercy z pulchnymi odwłokami rozpychali się zawzięcie, a ich ostre szczypce, umieszczone przy każdym z czterech otworów gębowych, stanowiły zagrożenie dla każdego, kto podszedł zbyt blisko. Wielorasowa i multikulturalna społeczność Breivików podróżowała wspólnie w rodzinnych grupach. Budzili zachwyt i liczne komentarze. Uwielbiali modyfikować ciała i dodawać kończyny, by przynajmniej częściowo upodobnić się do innych ras. Kombinacje tej wielorasowości były warte choćby spojrzenia.
W końcu dotarł w okolice sektora czwartego.
Tłum był nieznośnie gęsty. Chaz Teon przepychał się, aż niespodziewanie stanął na krawędzi wolnej przestrzeni.
Wokół Szłoków nie było barierek, taśm czy kordonu służb porządkowych, a jednak oddzielał ich niewidzialny mur. Nikt nie chciał się zbliżyć, jakby byli chorzy na nieznaną, nieuleczalną i zaraźliwą przypadłość. Wiedział, że Szłoki nie asymilują się z międzygalaktyczną społecznością i żyją po swojemu. Podobno nie mieli teleporterów, generatorów żywności, ani wirtuwizji i byli potwornie leniwi. Wybijali się wzajemnie, w niezrozumiałych i niekończących się konfliktach. Obecnie rządził nimi jakiś tyran, który walczył z rebeliantami wszelkiego sortu. Dodatkowo mnożyli się w zastraszającym tempie. Oskarżano ich o próby gwałtów i molestowanie przedstawicieli innych ras, co wydawało się nieprawdopodobne.
Masowo migrowali ze swoich planet i zaczęto ich określać jednym słowem – uchodźcy.
Obserwował przez chwilę.
Grupowali się przy stertach bagaży. Niektórzy siedzieli, spożywając pokarmy, inni spali, a pozostali spoglądali apatycznie na otaczający tłum. Chaz Teon dostrzegł dwie płci, dzieci, osobniki starsze i młodsze. Spore różnice w ubiorze świadczyły o indywidualizacji. Posługiwali się przenośnym urządzeniami elektronicznymi. Rozmawiali, przejawiali liczne emocje, które po chwili potrafił nazwać, oceniając kontekst sytuacyjny. Byli zdenerwowani, zagubieni, kłócili się i pocieszali.
Patrzył z niedowierzaniem, to były zwyczajne, inteligentne istoty społeczne, na dostatecznym poziomie technologicznym, osobniczo zindywidualizowane. Nie rozumiał dlaczego wszyscy się ich boją lub nienawidzą.
Po chwili zrozumiał. To oczywiste.
Wszystkie rozumne rasy w galaktyce miały jedną wspólną cechę. Potrafiły zajmować się wieloma zadaniami jednocześnie, co gwarantowały im rozmaite kończyny lub narządy zmysłów. Ich ilość, kształt lub przeznaczenie były zróżnicowane. Te Szłoki, czy raczej Człowieki, jak sobie przypomniał poprawną nazwę ich rasy, były niezwykle ubogie w tym względzie. Posiadały tylko dwie chwytne kończyny, a każda miała zaledwie po pięć palców, w tym jeden przeciwstawny. Dwie pozostałe kończyny służyły wyłącznie do poruszania się. Ich narządy zmysłów stanowiły para oczu i uszu, pojedyncze usta i nos. Teraz wiedział, dlaczego każda rasa się nimi brzydziła i nie chciała na swoich planetach. Z taką ilością członków i organów zmysłu Człowieki nie mogły dobrze pracować – to kosmiczne nieroby, nieprzydatne galaktycznej społeczności.
Spojrzał na wyłaniająca się z teleportera gromadkę dzieciaków z grawolizkami, ubranych w skafandry podróżne. Dostrzegł najmłodszą pociechę Niu-Nie, której każda z sześciu par rąk zajmowała się czymś innym, a umieszczone na sześciu ruchliwych czułkach oczy rozglądały się wokół. Jednocześnie bawiła się długim ogonem z braciszkiem.
– No, przynajmniej nie grozi nam bezrobocie, na pewno sobie poradzimy - mruknął, witając się z dwiema żonami i każdej dając buziaka osobną głową.