- Opowiadanie: Lord.of.Whales - Wiek zmian

Wiek zmian

Tak, tak to znowu Ja. Jeśli to pierwszy tekst mojego autorstwa który czytasz, to odsyłam do flagowego opowiadania – “Tylko białe jabłonie”. Wszystkich zapraszam do dzielenia się opinią i wszelkimi uwagami. Dobrej zabawy!

 

 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Wiek zmian

Fragment raport z patrolu rannego

Policja stanowa okręgu Waszyngton

3 sierpnia 1877

 

…gdy razem z młodszym funkcjonariuszem Adlerem patrolowałem doki, w pobliżu Storehouses Street natknęliśmy się na wyrzucone na brzeg ciało. Okazały się to zwłoki około trzydziestoletniego mężczyzny, z głęboko poderżniętym gardłem i dwoma ranami postrzałowymi. Wokół porozrzucane były szczątki jakiś urządzeń, stwierdziłem mnogość kabli, przycisków i przełączników.  Ze stanu zwłok wnioskować można że ciało spędziło w rzece dwa, trzy dni. Z racji na stan nieboszczyka identyfikacja była trudna, lecz znalezione przy ofierze dokumenty pozwoliły stwierdzić iż poszkodowany nazywał się Emil Berliner. Zgodnie z regulaminem, młodszy funkcjonariusz Adler zabezpieczył miejsce zbrodni, a ja udałem się na posterunek przy Mostowej aby złożyć raport. Doniosłem o popełnieniu przestępstwa a sprawę przejął komisarz Tenngers.

Starszy funkcjonariusz Shelley

 

***

 

Mężczyzna czuł narastający w plecach ból. Siedział pochylony już od kilku godzin, próbując stworzyć dzieło swojego życia. Ostrożnym ruchem wprowadził do szklanej bańki cienkie włókno węglowe. Pęsetą ostrożnie rozprostował nić i zahaczył ją o oba końce zwiniętego drutu. Po raz setny sprawdził wszystkie elementy i odetchnął głęboko. Spojrzał na zegarek: dochodziła trzecia w nocy. Naukowiec przetarł oczy i podłączył do złączy kable. Zero efektu. Mężczyzna jęknął zawiedziony.

Nagle coś cicho zaskwierczało i włókno zaczęło powoli zmieniać kolor. Już po chwili rozgrzało się do czerwoności rzucając jasny blask na wszystko wokół. Wynalazca odetchnął z ulgą i opadł na oparcie fotela. Nadal nie mógł uwierzyć że mu się udało. Patrzył z dumą na urządzenie dające coraz więcej światła. Dzieło jego życia. Żarówka.

Wtedy rozległo się głośne pukanie do drzwi. Mężczyzna nie zwrócił na nie uwagi, napawając się swoim triumfem. Pukanie powtórzyło się, tym razem bardziej natarczywie.

– Nie mam teraz czasu, proszę przyjść jutro! – krzyknął wynalazca przez ramię, nie wstając.

Pukanie zmieniło się w głośny łomot.

– Kogo diabli niosą o tej porze – zapytał sam siebie naukowiec.

 Wstał, rzucił tęskne spojrzenie żarówce i zirytowany ruszył ku wejściu. Trzasnął odsunięty skobel, zgrzytnęły zawiasy. Za drzwiami stał potężny mężczyzna w długim skórzanym płaszczu. Wysoki cylinder rzucał cień na jego twarz.

– Proszę przyjść jutro – warknął wynalazca.

Stopa przybysza błyskawicznie wystrzeliła do przodu, blokując zamykane drzwi. Naukowiec uniósł brew zdziwiony bezczelnością gościa. Sekundę później drzwi wystrzeliły do przodu, odrzucając wynalazcę do tyłu. Ten upadł na podłogę, trzymając się za rozbity nos. Obcy wszedł do środka, za nim podążyło dwóch innych mężczyzn.

– Kim jesteście? Czego chcecie? – przerażony naukowiec chwiejnie wstał i zaczął się cofać.

 Dwóch nieznajomych natychmiast doskoczyło do uczonego i wykręciło mu ręce. Potężne uderzenie pozbawiło go tchu, tłumiąc jęk. Przybysz ściągnął cylinder, odsłaniając wąską twarz pokrytą czarnym zarostem i bez słowa ruszył w głąb budynku. Dwaj napastnicy ruszyli za nim wlokąc za sobą szarpiącego się wynalazcę.

Nieznajomy wszedł do pokoju oświetlonego jasnym światłem bijącym od żarówki.

– No tak… – powiedział cicho.

– Czego ode mnie chcecie? – wyjęczał jeszcze raz uczony.

Przybysz pochylił się nad żarówką. Chwilę przypatrywał się jej uważnie.

– – Musieliście mnie z kimś pomylić, nie mam pieniędzy… co robisz? STÓJ! CO ROBISZ?!

Nieznajomy jednym ruchem strącił szklaną bańkę na podłogę i zmiażdżył ją obcasem buta. W ślad za nią poleciały obwody i inne urządzenia.

– Nazwisko? – zapytał nie odwracając głowy.

Uczony z niedowierzaniem wpatrywał się w szczątki swojego dzieła.

– Nazwisko? – powtórzył tamten.

 Jedna z jego dłoni powędrowała do płaszcza. Powolnym ruchem odchylił jedną z pół odsłaniając długi, ząbkowany nóż.

– Edison… Thomas Edison.

Obcy wymienili krótkie spojrzenia.

– Nie mogło być inaczej… Obawiam się że przynoszę złe wieści, panie Edison.

– Czego ode mnie chcecie… – wyszeptał wynalazca.

Nieznajomy skinął drugiemu głową.

– Wykonać.

Jeden z trzymających Edisona mężczyzn wyciągnął sztylet i jednym pociągnięciem poderżnął uczonemu gardło. Tamten zarzęził i upadł w rosnącą kałużę własnej krwi. Przybysze szybkim krokiem opuścili mieszkanie i zniknęli w ciemnościach nocy.

 

***

 

Mężczyzna uniósł głowę znad urządzenia.

– Na boga, udało się! Naprawdę się udało!

Naukowiec wpatrywał się w sejsmograf kreślący nierówne linie na arkuszu papieru.

– To wielki krok, naprawdę wielki…

– Sir – dobiegło zza jego pleców.

Wynalazca, zdziwiony odwrócił się i stanął twarzą w twarz z mężczyzną w długim skórzanym płaszczy i wysokim cylindrze. Tamten uniósł rewolwer i wystrzelił. Naukowiec zachwiał się i upadł, czując narastający ból w klatce piersiowej. Nieznajomy przestąpił nad leżącym uczonym i podszedł do stukającego cicho sejsmografu.

– Co…? Co ty…? – jęknął postrzelony.

– To nic osobistego panie Milne. Właściwie to nawet mi przykro. – odpowiedział uprzejmie obcy.

John Milne przymknął oczy. Ból został zastąpiony przez rozlewający się po jego ciele chłód. Tracił siły, oddychał coraz ciężej. Obraz przed jego oczami zaczął się rozmywać, ostatnią rzeczą którą dostrzegł była lampa naftowa rozbijające się o stół i płomienie chciwie pożerające jego wynalazek.

 

***

 

– A teraz przedmiot nr. 68, zabytkowa szafa z XVIII wieku, sprowadzona z wysp Brytyjskich. Panie, panowie; cena wywoławcza siedemdziesiąt dolarów!

– Pasowała by do naszej sypialni, nie sądzisz? – Maria słodko uśmiechnęła się i popatrzyła błagalnie na męża.

– Skądże, moja droga! Popatrz na te zdobienia, całkowite bezguście! I jeszcze sprowadzona z Europy.

Ktoś podbił cenę, trzykrotnie zastukał młotek i szafa została zniesiona z podium. Maria patrzyła za meblem z wyrazem rozczarowania na twarzy. Mąż rzucił jej szybkie spojrzenie. Niedobrze, pomyślał. Wąsaty licytator znowu wstąpił na podium.

– Kolejny przedmiot to wyśmienicie zachowana, rzeźbiona skrzynia! Pochodzenie nieznane. Cena wywoławcza; trzydzieści dolarów.

– Cudowna! – zachwyciła się Maria. Przybrała wyćwiczoną, upartą minę i zwróciła się do męża – Lucjuszu, musimy ją kupić!

– Ależ kochana, nie mamy nawet gdzie ją postawić… – spróbował zaprotestować mężczyzna.

– Mamy mnóstwo miejsca. Pośpiesz się!

Lucjusz skrzywił się niechętnie i wstał. Cena skrzyni wzrosła już do czterdziestu dolców, licytator był już bliski sprzedaży.

– Czterdzieści pięć!

Otyły dżentelmen w wytwornym fraku odwrócił się i rzucił mu wściekłe spojrzenie.

– Pięćdziesiąt!

– Pięćdziesiąt pięć!

– Sześćdziesiąt!

– Sześćdziesiąt pięć!

Gruby jegomość machnął ręką i usiadł. Lucjusz też zajął swoje miejsce.

– Wspaniale! – ucieszyła się jego żona i pocałowała go w policzek – Czyż nie jest cudowna?

– Zaiste – zgodził się mąż – Pozwolisz kochanie że na chwilę was opuszczę? Przewietrzę się.

Wstał i skierował się w stronę drzwi. Wyszedł do bruk przed domem aukcyjnym braci Jackson i zapalił fajkę.

– Panie Moore?

Lucjusz odwrócił się i zobaczył dwóch młodzieńców dźwigających zakupioną przez chwilą skrzynię.

– No tak. Zanieście to do powozu – rzucił mi monetę, którą chłopak złapał z wprawą.

– Lucjusz!

W jego stronę energicznym krokiem zmierzał szczupły dżentelmen. Mężczyźni wpadli sobie w objęcia.

– Dobrze cie widzieć Harry.

– Jakiś nowy nabytek? – zapytał z zainteresowaniem jego przyjaciel, patrząc za oddalającą się skrzynią.

– Nie mój, żony – westchnął Lucjusz.

 Harry roześmiał się głośno.

– Na Boga, ta kobieta ma nad tobą władzę! Postawiłbyś się kiedyś, Lucjuszu!

– Nie znasz jej – skrzywił się – Postawić się i przez kolejny miesiąc znosić jej grymasy? W życiu! Już wole wydać te kilka dolców. Co z naszym spotkaniem?

– Wybacz, dziś nie dam rady. Jestem umówiony na partyjkę brydża z państwem Hargove – mrugnął porozumiewawczo – Wiesz że nie wypada odmówić, szczególnie pannie Hargove.

– Harry!

– No dobrze już, dobrze. Co powiesz na poniedziałek wieczór?

– Termin równie dobry jak każdy inny.

– To jesteśmy umówieni! – radośnie zawołał Harry – Czyżbym dostrzegł twoją żonę?

Aukcja najwyraźniej się skończyła, ludzie opuszczali budynek. Przyjaciele skierowali się ku schodzącej po schodach żonie Lucjusza.

– Pani Moore – Harry ukłonił się i ucałował jej rękę.

– Witaj Harry! Nie wpadłbyś do nas na kieliszek wina dziś wieczorem?

– To by byłą czysta przyjemność, ale obowiązki wzywają – mężczyzna mrugnął do Lucjusza.

 Ten westchnął ciężko, rozbawiony.

– Szkoda – usta Marii wygięły się w doskonały grymas zawodu. Szybko jednak rozpromieniła się, zwracając do męża – To może zaprosimy państwo Lorens? Tak dawno ich nie widzieliśmy!

– Co zechcesz, kochanie – Lucjusz ujął żonę pod ramię – Masz jak wrócić do domu, Harry?

– Oczywiście, powóz już czeka – dżentelmen spojrzał na zegarek – Wybaczcie, ale czas nagli.

– Odwiedź nas kiedyś.

– Poniedziałek wieczorem, jesteśmy umówieni.

Mężczyzny uścisnęli się i rozstali. Lucjusz z żoną skierowali się ku powozowi i ruszyli do domu.

 

***

 

Wieczorem gdy Lucjusz opuścił już towarzystwo szczebioczącej ciągle żony i pani Lorens oraz jej ponurego męża, zmęczony zasiadł w fotelu. Zadrżał z chłodu. Jesień trwała już w najlepsze, noce stawały się coraz zimniejsze. Potarł czoło i zawołał:

– Alfredzie!

Lokaj pojawił się niemal natychmiast, zupełnie jakby czekał w ukryciu na wezwanie pana.

– Panie Moore?

– Bądź tak miły i napal w piecu.

Lokaj skłonił głowę i poszedł do salonu. Lucjusz wstał i podążył za nim. Stanął przy oknie, przyglądając się drzewom. Zima coraz bliżej, pomyślał, liście już pozmieniały kolor, lada chwila zaczną spadać. Dobiegł go swąd palonego papieru więc podszedł do pieca, grzejąc ręce. Jego wzrok spoczął na płonących właśnie arkuszach pokrytych chwiejnym pismem i rysunkami. Zaintrygowany schylił się i wyciągnął z kosza na drewno plik kartek. Przejrzał kilka i zdziwiony uniósł brew.

– Mario – jego żona podniosła głowę, przerywając pasjonującą opowieść o pieczeniu placka z jabłkami. Lucjusz podszedł do niej, pokazując znalezisko – Wiesz skąd to tu się wzięło?

– Te stare papiery? Były w tym kufrze który dzisiaj kupiliśmy.

– Tak?

– Coś się stało? – zatroskała się żona.

– Nie, skądże. Nie przeszkadzajcie sobie.

Lucjusz przeszedł do gabinetu i zasiadł w głębokim fotelu. Zaczął kartkować znaleziony plik papieru, najpierw z rozbawieniem które szybko przekształciło się w zaciekawienie i niedowierzanie.

 

***

 

 

– I jak wizyta w pani Hargove?

Karty z szelestem upadały na stół. Harry skończył rozdawać, pociągnął długi łyk ze swojego kieliszka i spojrzał na swoje karty. Zmarszczył czoło, niezadowolony.

– Udana. Jak zawsze.

– Tylko tyle powiesz?

– Tobie ? Tak.

Chwile grali w milczeniu. W pewnym momencie Harry zaklął i spasował.

– To na nic. Szczęście mnie dzisiaj opuściło.

– Jeszcze partyjkę? – Lucjusz sprawnie przetasował karty.

– Nie, dziękuje. – Harry dolał sobie wina.

Znowu obaj zamilkli. Lucjusz wydawał się być myślami daleko, w miejscu zupełnie innym niż ciepły, przyjemny salon. Harry przypatrywał mu się uważnie.

– Nad czym tak myślisz?

Lucjusz ocknął się i spojrzał na przyjaciela.

– Widzisz, przez przypadek natknąłem się na dziennik pewnego człowieka. Twierdzi on że był w stanie zbudować urządzenie, silnik napędzany ropą naftową! Wyobrażasz sobie Harry zastąpić parę, paliwem? Pozbyć się wielkich kotłów, wody i ognia?

– Nonsens – prychnął Harry.

– A jednak on twierdzi że mu się udało. Ba, opisał on jak takie cudo zbudować!

– Lucjuszu – przyjaciel spojrzał na niego z politowaniem – Nic nie zastąpi dobrego konia. Ile to razu ludzie już próbowali? Nawet maszyny parowe są zawodne, i to jak!

– Myślałem to samo, ale tak jest wszystko dokładnie opisane! Zresztą czekaj, pokaże Ci.

Mężczyzna wstał i zniknął za drzwiami. Po chwili wrócił niosąc plik papieru, który podał przyjacielowi.

– Patrz.

Nikolaus Otto Rok 1862 –przeczytał Harry.

– Czytaj dalej – niecierpliwił się Lucjusz.

Po latach pracy wreszcie widzę efekty… Karl jednak w Hanowerze miał racje… Silnik czterosuwowy – brew Harrego powędrowała w górę. Uniósł głowę i spojrzał na przyjaciela – A cóż to takiego?

– Czytaj – powtórzył Lucjusz.

Opadający tłok… mieszanka paliwa z powietrzem… następuje sprężenie i zapłon… przeniesienie siły na korbowód… wał korbowy… ponowienie cyklu…

Harry powoli milknął, jego wzrok coraz szybciej biegał po linijkach tekstu. Przerzucał szybko kolejne strony, przyglądał się uważnie rysunkom i wreszcie oznajmił:

– Bzdura.

Lucjusz spojrzał na niego zaskoczony.

– Ale przecież tu wszystko jest opisane…

– Cóż z tego? To jeszcze nie znaczy że to prawda. Kilka miesięcy temu jakiś wariat ogłosił że wie jak zbudować pojazd który będzie latał jak ptak.

– I?

– Nic oczywiście. Naprawdę wierzysz że to możliwe?

Lucjusz spojrzał tęsknie na dokumenty. Na jego twarzy pojawił się wyraz uporu.

– Uważam że to mogło by działać – oświadczył.

– Tak? – uśmiechnął się Harry – Jak jesteś tego taki pewny, to proszę zbuduj to.

Spojrzał na przyjaciela z uwagą i podrapał się po głowie.

– Jak na to spojrzeć, jest tu wszystko co potrzebne…

– Ha, co powiesz na mały zakład?

– Wyśmienicie, udowodnię ci swoją wyższość! – zaśmiał się Lucjusz po czym mężczyźni uścisnęli sobie ręce.

Nazajutrz Lucjusz zebrał plany dziwnego urządzenia i udał się do znajomego rzemieślnika. Ten na widok drogiego surduta klienta, uśmiechnął się i kłaniał służalczo licząc na większy zarobek. Jednak uśmiech spełzł z jego twarzy gdy usłyszał co ma wykonać.

– A po cholerę to panu, za przeproszeniem?

– Próbuje… stworzyć coś nowego.

– Mnie nic do tego, ale rozumie pan że odlanie czegoś takiego – wskazał na skomplikowany rysunek jednego z tłoków – to ciężka sprawa. Właściwie to przyznam się, w życiu czegoś takiego nie widziałem.

– Nic nie szkodzi, ma tu pan wszystkie konieczne informacje, czyż nie?

Rzemieślnik podrapał się po głowie.

– Niby tak, choć łatwiej jest wykonać coś co wygląda po bożemu, a nie…

-Dość – uciął Lucjusz – da pan radę coś takiego zrobić, czy nie?

– Rade dam, oczywiście za odpowiednim wynagrodzeniem, rozumie pan…

Szczęknął zamek portfela, pieniądze przeszły z rąk do rąk. Kilka dni później do rezydencji państwa Moore zaczęły dochodzić paczki z pierwszymi częściami. Lucjusz znosił je do starej szopy na narzędzia na tyłach domu gdzie ostrożnie segregował tłoki, sprężyny i inne części. Czasami przyglądał się temu sceptycznie Harry, lecz jego niechęć szybko zamieniła się w zaciekawienie. Dwa tygodnie później już nikt nie pamiętał o zakładzie. Wieczorami obaj mężczyźni spotykali się, podwijali rękawy białych koszul i brali się do roboty. Zgodnie ze wskazówkami z dziennika skręcali i łączyli elementy machiny. Praca szła wolno, kilka razy musieli rozkładać całość na części i po kawałku składać ją ponownie. Tu pękł tłok, tam zerwał się jakiś wał. Wreszcie po miesiącu urządzenie zaczęło nabierać kształtów.

 Tymczasem mężczyźni stanęli przed większym wyzwaniem. Długo musieli szukać kogoś kto byłby w stanie stworzyć opisane paliwo. Większość chemików tylko wzruszała ramionami, odmawiając jakichkolwiek eksperymentów. Wreszcie, pewnego dnia Harry nagle przyjechał do Lucjusza, pożyczył prawie pięćdziesiąt dolarów i zniknął. Nazajutrz wrócił z triumfującą miną dźwigając mały kanister pełny jakiegoś płynu. Gdy Lucjusz zaczął się dopytywać o paliwo i swoje pieniądze, ten tylko uśmiechnął się tajemniczo i milczał uparcie. Wreszcie przyjaciel dał mu spokój.

Po kilku dniach wszystko było gotowe. Cały drewniany stół w szopie zajmowała wielka machina, najeżona tłokami, wałami i zwieńczona dużym kołem. Lucjusz patrzył z napięciem gdy jego przyjaciel ostrożnie wlewał do środka mieszankę. Harry skończył, odstawił na bok kanister i spojrzał dumny na machinę.

– No.

Lucjusz chwile przyglądał jej się uważnie.

– No i co?

– Trzeba to jakoś uruchomić.

– Jak?

– Dobre pytanie, Lucjuszu. Pokaż no ten dziennik.

Harry przez chwilę kartkował dokumenty, mamrocząc coś pod nosem.

– Więc? – niecierpliwił się Lucjusz.

– Mmm… Pojęcia nie mam. Tutaj nic o tym nie ma.

Mężczyzna westchnął zrezygnowany i oparł się o blat stołu, patrząc na urządzenie. Wypolerowany metal lśnił, odbijał chwiejny płomyk lampy naftowej. Westchnął ponownie i wyszedł z szopy. Zapalił fajkę i zadumał się. Niedługo spadnie śnieg, pomyślał, idzie zima. Zaciągnął się aromatycznym dymem.

– O cholera! – nagle dobiegło go z wewnątrz. Okrzykowi towarzyszyła seria głośnych stuknięć i warkot. Lucjusz rzucił fajkę, wbiegł do szopy i stanął jak wryty. Kolo maszyny kręciło się wolno, korba ze stukotem obracała się poruszając resztą elementów. Całość drżała potwornie, wydając z siebie serie stuknięć i skrzypienie. Szopa pełna była dymu i swądu palonej nafty.

– Jak? – zapytał tylko oniemiały Lucjusz.

– Zakręciłem kołem. To wszystko, słowo – Harry wpatrywał się z otwartymi ustami w maszynę.

– To działa…

– Na boga, tak! Miałeś racje!

Mężczyźni wpadli sobie w objęcia, zachwyceni. Maszyna zaskrzypiała głośniej i zatrzymała się. Przerażeni wynalazcy rzucili się do niej.

– Więcej paliwa szybko!

Harry chwycił kanister i już po chwili noc znowu brzmiała głośnym warkotem.

 

***

 

– Wejść – dobiegła go z wewnątrz stłumiona komenda.

Mężczyzna pchnął drzwi i wszedł do ciasnego, zagraconego pokoju. Za biurkiem siedział szeroki w barach człowiek, na wieszaku w rogu wisiał długi, skórzany płaszcz i wysoki cylinder.

– Poruczniku – mężczyzna zasalutował.

– Tak? – siedzący uniósł głowę.

– Sir, dostaliśmy cynk z urzędu pocztowego. Nasz kontakt przechwycił telegram i twierdzi, że to może nas on zainteresować – agent podał porucznikowi kopertę. Boże, jak on się postarzał, pomyślał widząc zapadnięte policzki i zmęczony wzrok szefa. Ten szybko przejechał wzrokiem po wiadomości. Po chwili ciszy odezwał się a w jego głosie słychać było złość.

– John, przypomnij mi w którym roku wynaleziono silnik spalinowy.

– W tysiąc osiemset siedemdziesiątym szóstym, sir.

– Pół roku temu. Wynalazca?

– Nikolaus Otto, sir.

– Co się z nim stało – powoli wycedził porucznik przez zaciśnięte zęby. Na jego twarzy widoczna była furia.

– Zlikwidowany przez komórkę w Nowym Yorku, sir – odparł niepewnie mężczyzna.

Porucznik wstał. Niedobrze, pomyślał agent.

– Więc jakim cudem teraz jakiś facet pisze do znajomych że stworzył cudowną machinę? Silnik czterosuwowy? Skąd oni w ogóle znają to wyrażenie…

Agent patrzył jak szef krąży po pokoju. Ten wreszcie odetchnął głęboko i siadł za biurkiem.

– Można było się spodziewać że ktoś wpadnie na ten pomysł dopiero za dwa, trzy lata. Ale żeby tak po pół roku? Wiesz co to znaczy?

– Sir?

Porucznik pochylił się do przodu. Wyglądał w tej chwili zupełnie jak jastrząb czyhający na swoją ofiarę.

– Że mamy w swoim rewirze cholernego geniusza, Leonarda da Vinci dziewiętnastego wieku. Albo że ktoś mu pomógł stworzyć to cudo.

– To niedobrze, sir.

– Niedobrze jak cholera, John. Dobra, trzydniowa obserwacja. Weź Kolskiego i nie spuszczajcie go z oczu.

– Sir!

Agent zasalutował i wyszedł. Nie mógł ukryć ulgi gdy zatrzasnął za sobą drzwi.

 

***

 

Powóz wolno toczył się po ulicy, podskakując na nierównym bruku. W środku Lucjusz z ożywieniem tłumaczył coś Harremu.

– … wmontować go do pociągu! Myślę że to by działało! Pomyśl tylko, parowozy zastąpione przez nowe, udoskonalone wersje! Moglibyśmy wtedy rozpocząć produkcje masową. Harry, wyobrażasz sobie ile można na tym zarobić?

– Bez wątpienia, Lucjuszu. Ale nie rozpędzaj się tak, Nikt nawet nie widział jeszcze naszego wynalazku. Nawiązałeś kontakt z tymi znajomymi inżynierami?

– Tak – z roztargnieniem powiedział mężczyzna – wysłałem telegram i umówiłem nas na spotkanie w czwartek. Ale pomyśl tylko, rynek zdominowany przez…

Nagle konie zarżały głośno i wóz zatrzymał się. Na zewnątrz ktoś kłócił się o coś, zabrzmiały kroki.

– Co tam się dzieje? – zmarszczył brwi Harry. Ktoś zastukał w drzwiczki powozu. Lucjusz pchnął je i mężczyźni ujrzeli wysokiego dżentelmena w długim płaszczu.

– Czego pan sobie życzy? – zapytał oschle Lucjusz.

– Przepraszam z kim mam przyjemność? – obcy mówił z silnym akcentem. Europa, przemknęło Harremu przez myśl.

– Lucjusz Moore. Czym zawdzięczam sobie tą przyjemność?

– Przyjemność? Nie sądzę – nieznajomy uśmiechnął się z żalem, jego ręka wychyliła się spod płaszcza i lufa rewolweru wycelowała w twarz Lucjusza.

 Ktoś krzyknął, dłoń z bronią podskoczyła do góry i niemal równocześnie rewolwer wystrzelił. Pula przecięła powietrze i zaryła w sufit powozu. Harry kopnął napastnika z pierś, ten runął do tyłu odepchnięty. Poderwał się na równe nogi, w jego ręku błysnął nóź. Rzucił się na Lucjusza który bezradnie zasłonił się rękami. Mężczyzna uderzył na oślep przeciwnika i spróbował dosięgnąć jego szyi. Nagle poczuł ból, wrzasnął przeraźliwie i zrzucił obcego z siebie. Nieznajomy przeturlał się po podłodze wozu i wstał chwiejnie, lecz Harry już był przy nim. Prawym sierpowym powalił mężczyznę i chwyciwszy jego głowę zaczął uderzać nią w drewniane siedzenie. Ciało tamtego nagle sflaczało i bezwładnie opadło na ziemię. Harry dysząc ciężko, uniósł okrwawione ręce. Odetchnął z ulgą. To nie byłą jego krew. Poderwał się i podbiegł do przyjaciela.

– Jesteś ranny?

– Sukinsyn chlasnął mnie nożem – wyjęczał Lucjusz.

– Gdzie? Pokaż!

Rana krwawiła mocno lecz była płytka.

– Wyjdziesz z tego, przyjacielu. Wstawaj.

Lucjusz podniósł się ciężko z podłogi. Przyjaciel wziął go pod ramię i podniósł rewolwer. Wyszli szybko na zewnątrz, rozglądając się wokół. Na koźle siedział woźnica, błędnym wzrokiem patrzył przed siebie.

– Żyje? – wyszeptał Lucjusz.

– To teraz nasz najmniejszy problem.

Szybko zaczęli iść w górę ulicy, mijając ciche, ciemne kamienice. Nagle z tyłu rozległy się kroki. Za ich plecami zabrzmiał napięty szept:

– Kolski?

Harry odwrócił się i strzelił w ciemność. Ktoś jęknął głucho. Przyjaciele zaczęli biec. Minęli kilka ulic i wreszcie zatrzymali się w jakimś pustym zaułku. Chwile nasłuchiwali, lecz nie było słychać odgłosów pościgu.

– Kto to był? – zapytał po chwili Lucjusz.

– Nie wiem. Szukał cię.

– Za co? – jęknął Moore.

– Wracamy do twojego domu, szybko – zadecydował Harry.

Wolno, rozglądając się uważnie przemierzali puste ulice. Wreszcie po pół godzinie drogi zbliżyli się do rezydencji państwa Moorów.

– Co tam się dzieje?

Przed domem panowało zamieszanie, kilka powozów blokowało drogę. Wokół ogrodzenia krzątało się kilkunastu ludzi. Lucjusz i Harry zbliżyli się do domu. Dopiero teraz dostrzegli bijącą za budynków łunę.

– Lucjuszu, Lucjuszu!

Maria podbiegła do obu mężczyzn i wpadła mężowi w ramiona.

– Mario, cóż się stało?

– Lucjuszu, nic ci nie jest! Tak się bałam…

– Mario!

– Wybuchł pożar! Spaliła się ta stara szopa w ogrodzie! Ile to razy mówiłam żeby ją rozebrać…

– Szopa na narzędzia… – mężczyźni wymienili szybkie spojrzenia.

– Gdyby tak dom się zajął – łkała Maria.

– Spokojnie, już spokojnie.

Harry zostawił Lucjusza pocieszającego żonę, a sam podszedł do spalonej szopy. Ogień już prawie zniknął, ludzie z polewaczkami gasili ostatnie płomienie. Dżentelmen zbliżył się do dymiących zgliszczy i podniósł walający się wśród trawy, mocno nadtopiony tłok. Westchnął ciężko i odrzucił go w popioły.

 

***

 

Agent policzył do pięciu i zapukał do drzwi.

– Wejść!

Mężczyzna wszedł do pokoju i zasalutował.

– Sir, raport.

Porucznik siedział z głową podpartą na dłoniach. Nie spojrzał nawet na gościa.

– Melduj.

– Obiekt misji został zniszczony.

– Jesteście pewni?

– Całkowicie. Są też złe wieści, sir. Straciliśmy agenta Kolskiego.

Porucznik zesztywniał i uniósł głowę. Zdumiony zapytał:

– Co ty mówisz? Straciliśmy człowieka na służbie?

– Obawiam się że tak, sir.

Jego zwierzchnik ukrył twarz w dłoniach. Po chwili milczenia, odezwał się:

– Mów dalej.

– Akcja się nie powiodła. Kolski zginął, ja sam zostałem postrzelony. Popełniliśmy kilka błędów…

– Co z celem – przerwał mu porucznik.

– Uciekł, sir.

Porucznik wstał. Jego twarz była blada, zacisnął gniewnie usta. Agent spuścił wzrok skruszony.

– Spieprzyliście sprawę, agencie Adkins.

– Sir.

– Ilu ludzi możemy ściągnąć?

– Agent Brown nie wrócił jeszcze z Paryża. Pozostaje tylko agent Dowell.

– Nas trzech – porucznik podszedł do okna i zapatrzył się w ciągnące się w dal dachy – Trzeba będzie wyprostować całą sprawę. Trzeba działać szybko.

– Zamach, sir?

– Spodziewa się nas. Musimy go ubiec.

Porucznik podszedł do wiszącego na ścianie obrazu przedstawiającego okręt zmagający się ze sztormem. Chwycił go za ramy i ściągnął, ukazując masywny sejf. Chwile zmagał się z zamkiem, wreszcie drzwiczki szczeknęły i otwarły się. Mężczyzna sięgnął do ciemnego wnętrza i wyciągnął srebrną, pancerną walizkę. Położył ja na stole i zatrzasnął drzwi sejfu. Agent Adkins z zaciekawieniem wpatrywał się w bagaż. Porucznik przeszukał szufladę biurka i wyciągnął mały kluczyk. Zamek w walizce kliknął cicho. Agent zamarł na widok zawartości walizki.

– Mamy taki sprzęt? – wykrztusił zdumiony.

– Tak, dostaliśmy przydział na czarną godzinę. Wezwij agenta Dowella.

Wychodząc Adkins usłyszał jeszcze szczęk zamka karabinu szturmowego MSBS-5,56 radon.

 

***

 

– Nie Mario, oczywiście że nic się nie stało. Nie martw się, wrócimy za niecały tydzień.

– Lucjusz, powóz czeka!

– Widzisz, musze już iść. Żegnaj, wrócimy nim zauważysz, moja droga.

Lucjusz zostawił Marię na ganku przed domem, a sam wszedł do czekającego przez domem powozu gdzie czekał już na niego Harry.

– Gotowy?

– Na tyle na ile mogę.

Wóz ruszył i skierował się w stronę przedmieść. Obaj mężczyźni postanowili zniknąć na kilka dni, tłumacząc się wizytą w letniej posiadłości Harrego. Jechali wolno w dół ulicy i żaden z nich nie zauważył wysokiego mężczyzny w skórzanym płaszczu wodzącego wzrokiem za ich powozem.

 

***

 

– Mała posiadłość przy Herberts street, numer dwanaście.

Porucznik spojrzał na zegarek i poprawił wysoki cylinder. Skinął głową na podwładnych:

– Panowie, mamy nasz cel. Zaczynamy o drugiej nad ranem. Czas operacyjny: piętnaście minut. Nawiązałem kontakt ze sztabem, przyznali nam prawo likwidacji. Pytania?

Cisza.

– No to jazda.

 

***

 

Postać wolno sunęła holem, zręcznie lawirując między meblami. Minęła kuchnie i chwile nasłuchiwała. Po chwili ruszyła dalej, miękko i ostrożnie stawiając stopy skierowała się ku drzwiom. Powoli otworzyła je i wślizgnęła się do środka. Podeszła do łóżka na którym spał postawny mężczyzna. Rozglądnęła się po pomieszczeniu i po chwili wahania podniosła z ziemi zrzuconą poduszkę. Nachyliła się nad śpiącym i przycisnęła ją do twarzy tamtego.

Lucjusz Moore obudził się gwałtownie i spróbował krzyknąć lecz materiał skutecznie stłumił jego głos. Zaczął się miotać po łóżku próbując wyrwać się spod duszącej go poduszki.

– Uspokój się na miłość boską!

Lucjusz na chwile przestał wierzgać i spojrzał prosto w twarz Harrego. Ten widząc że przyjaciel się uspokoił odrzucił poduszkę i szepnął mu do ucha:

– Obcy są w posiadłości. Zauważył ich lokaj który mnie obudził.

– Sądzisz że to oni…?

– Kto wie. Wstawaj, tylko cicho.

Lucjusz podniósł się i jak najciszej zaczął ubierać. W domu panował spokój i nienaturalna cisza. Harry poczekał aż przyjaciel założy koszule i wrócił się do swojej sypialni. Gdy po chwili Lucjusz dołączył do niego, zastał przyjaciela grzebiącego w potężnej szafie. Po chwili wyciągnął z niej dwa rewolwery i długą, kawaleryjską szablę.

– Pamiątki po służbie w Indiach? – zapytał Lucjusz. Nasłuchał się dużo opowieści przyjaciela o jego młodocianej karierze w armii Jego Królewskiej Mości. Tamten skinął głową.

– Weź szablę i rewolwer. Uwaga, jest nabity. Dobra, teraz musimy uważać żeby nie zaszli nas z zaskoczenia…

 

***

 

Nieprzytomny lokaj osunął się na ziemię. Mężczyzna dał znak dwóm swoim towarzyszą, którzy sprawnie weszli do domu przez okno. Mężczyzna w długim skórzanym płaszczu i wysokim cylindrze wysunął się na prowadzenie i założył noktowizor. Nagle wszystko zmieniło się w zielone piekło. Po chwili obraz ustabilizował się i porucznik dostrzegł wyraźnie zarys mebli i drzwi. Całą grupa powoli ruszyła w głąb domu.

 

***

 

Harry i Juliusz skradali się salonem z bronią w pogotowiu. Rozglądali się za lokajem który przepadł jak kamień w wodę. Powoli weszli do korytarza. Wokół panowała cisza i ciemność. Harry zatrzymał się i zawołał cicho:

– Denis!

Lucjusza ostrzegł tylko ciche skrzypnięcie w głębi korytarza. Gdy tylko dostrzegł wyłaniające się z ciemności sylwetki trzech ludzi, rzucił się do przodu powalając na ziemie Harrego. Zabrzmiała seria strzałów.

– Rozwalić ich!

Przyjaciele przeczołgali się z powrotem do salonu, za ich plecami raz po raz brzmiały serie wystrzałów. Kule dziurawiły meble, ryły długie bruzdy w ścianach i drewnianej podłodze. Kryształowy żyrandol wiszący w holu nagle rozpadł się na setki małych, wirujących odłamków.

– Cholera, cholera – mamrotał Lucjusz kryjąc się za zabytkową kanapą. Zza framugi wychyliła się głowa i natychmiast cofnęła gdy kula z rewolweru oderwała długie drzazgi od drewnianej ramy. Harry strzelił jeszcze raz, odpowiedziała mu długa seria oddana na oślep. Szyba w oknie szczęknęła i rozpadła się na kawałki.

– Teraz! – wrzasnął Harry i rzucił się do drzwi prowadzących na taras. Lucjusz podniósł się i zgięty w pół ruszył za nim. W połowie drogi, zabrzmiały wystrzały. Pocisk świsnął tuż obok głowy dżentelmena i wbił się w komodę. Trząsnęła tłuczona porcelana, w powietrzu zawirowały odłamki. Ostatnie kilka metrów Lucjusz przeczołgał się i podniósł gdy dotarł do drzwi. Harry chwycił go za ramię i wywlekł na zewnątrz.

– Za mną, biegiem!

Obaj ruszyli truchtem przez ogród. Gałęzie boleśnie chlastały Lucjusza po twarzy, zostawiając piekące przecięcia. Oddychał on z trudem, biegł przed siebie, dysząc ciężko. Pomimo chłodu pot spływał po nim strumieniami.

– Na cholerę było mi to wszystko…

 

***

 

Porucznik gniewnym ruchem odrzucił noktowizor na bok. Przeładował karabin i warknął do towarzysza:

– Gdzie są?

– Pobiegli do ogrodu, sir!

– Za nimi, nie możemy ich zgubić!

Mężczyźni wypadli przez drzwi na zewnątrz i pobiegli za uciekającymi . Agenci w biegu posyłali serie w plecy biegnących. Kule cięły powietrze, roztrącając gałęzie i liście. W odpowiedzi zagrzmiały trzy wystrzały, nagle agent Adkins zawył boleśnie.

– Co jest? – zawołał nie zatrzymując się porucznik.

– Postrzał w ramię, sir – wyjęczał mężczyzna.

Nagle drzewa i krzewy ustąpiły, pościg wypadł na płaski trawnik. Kilkanaście metrów przez nimi dwie postacie wspinały się na kute, żelazne ogrodzenie. Porucznik ukląkł, wycelował i wystrzelił długą serię. Kule odbijały się z brzękiem od metalu, jedna z postaci zachwiała się i zwaliła na ziemię.

– Ha! – krzyknął triumfująco porucznik.

 

***

 

– Ha! –dobiegło go zza drugiej strony płotu. Zdezorientowany Lucjusz pomacał rozdartą nogawkę spodni. Poczuł ciepło na nodze a gdy cofnął dłoń pokryta była lepką, czerwona cieczą.

– Lucjusz!

Kolejna seria rozcięła powietrze. Mężczyzna podniósł się i oszołomiony ruszył za przyjacielem. Dobiegli razem do małej posiadłości. Harry wyrwał się do przodu i załomotał w drzwi.

Ze środka dobiegły ich jakieś odgłosy. Mężczyzna załomotał ponownie, po chwili drzwi otworzyły się i ujrzeli zaspanego lokaja.

– Panowie wybaczą, ale właścicieli nie ma w domu.

Lucjusz bez słowa odtrącił go na bok i wpadł do środka, a przyjaciel szybko podążył za nim. Zdumiony kamerdyner patrzył wkoło zagubionym wzrokiem, próbując pojąc co się dzieje. Nagle na ścieżkę wybiegli trzej mężczyźni w skórzanych płaszczach.

– Panowie…

Krótka seria i lokaj bezwładnie osunął się na ziemię. Tymczasem przyjaciele wpadli do środka i przewrócili masywny kredens w poprzek korytarza. Lucjusz położył się za prowizoryczną barykadą i próbował ciężko złapać oddech. Harry wychylił się zza mebla i wystrzelił kilkakrotnie w wchodzących właśnie do środka napastników. Ukląkł koło przyjaciela, nabijając broń.

– Ciężko, przyjacielu, jest ciężko…

 

***

 

Agent Adkins rzucił się na ziemię gdy kula roztrzaskała donice podwieszoną pod sufitem ganku. Podczołgał się do zwierzchnika.

– Bronią się, sir!

– Co ty nie powiesz?! – porucznik wstał i wypuścił długą serię z biodra w tarasującą przejście komodę. Huknął wystrzał i Porucznik rzucił się na ziemię. Z zaskoczeniem pomacał się po resztce małżowiny usznej rozszarpanej przez pocisk i zaklął szpetnie. Poszperał w płaszczu i wyciągnął kulisty przedmiot wielkości dłoni. Adkins delikatnie zaprotestował:

– Sir, regulamin mówi…

– Pieprzyć regulamin – warknął porucznik i rzucił granat w głąb korytarza.

 

***

 

Wybuch odrzucił Harrego daleko do tyłu. Leżał przez chwilę ogłuszony, wreszcie poczołgał się za stojący w jadalni dębowy stół, przewrócił go resztką sił i legł na ziemi. Głowa nieznośnie go bolała, odgłosy wystrzałów dobiegały stłumione i niewyraźne.

Mężczyzna potrząsnął głową i rozejrzał się w koło. Kredens został dosłownie rozerwany na strzępy, cały korytarz usiany był kawałkami drewna i szczątkami tapety ze ściany. Jęknął głośno gdy dostrzegł że nie ma w pobliżu Lucjusza. Usłyszał kroki i wychylił się zza blatu.

– Żywcem mnie nie wezmą – wymamrotał i nabił rewolwer. Wycelował i wystrzelił dwa razy. Huk poniósł się po pokoju. Nagle z ciemności posypały się pociski, odbijając się z trzaskiem od drewna.

 

***

 

Agenci raz po raz wypuszczali długie serie w stronę przewróconego stołu. Od czasu do czasu odpowiadały im pojedyncze strzały z rewolweru. Porucznik sprawdził godzinę: druga trzydzieści pięć. Powinni już skończyć, a oni nadal nie zlikwidowali celu.

Zaczął czołgać się w głąb korytarza gdy nagle w jego kieszeni coś zawibrowało. Schronił się za wnęką w murze i wyciągnął z płaszcza dotykowego smartfona. Wbił kod dostępu i sprawdził skrzynkę odbiorczą. Chwilę trwał w milczeniu, po czym wycofał się do Adkinsa.

– Gdzie Dowell?

– Podchodzi ich od prawej, przez gabinet, sir.

– Niech wraca. Wycofujemy się.

Wyraz szoku na twarzy agenta był wręcz zabawny.

– Sir? – zapytał zdumiony.

– Rozkazy ze sztabu. Wygląda na to że u nas wybuchła właśnie wojna. Piszą że Kuba odpaliła rakiety.

– O cholera.

– Ściągają wszystkie komórki. Utrzymanie nas tutaj kosztuje za dużo. Ewakuacja odbywa się w naszym posterunku, dokładnie o szóstej.

– Więc zostawiamy ten burdel za plecami? Niech się dzieje co chce?

– Lepiej bym tego nie ujął. Pośpiesz się.

 

***

 

Lucjusz leżał skulony w kącie małej komórki pod schodami. Wpełzł tu po wybuchu i nie miał sił się ruszyć. Zgubił gdzieś swój rewolwer, teraz zaciskał kurczowo dłonie na rękojeści szabli. Nagle strzały ustały, zabrzmiały trzy krótkie gwizdy. Mężczyzna przełamał się, podpełzł do framugi i wyjrzał zza krawędzi. Dwóch napastników właśnie ostrożnie się cofało. Podstęp, pomyślał.

 Podniósł się na kolana i już miał wstać gdy nagle usłyszał kroki. Korytarzem biegł ostatni z napastników, w pośpiechu musiał przeoczyć skulonego w przejściu człowieka. Lucjusz zebrał siły i w momencie gdy przeciwnik go mijał, ciął szablą na oślep. Mężczyzna wrzasnął, gdy ostrze wbiło mu się w nogi i poleciał na twarz. Przekoziołkował po parkiecie i skomląc chwycił się za ranne kończyny. Lucjusz skoczył na niego i zaczął okładać go pięściami po twarzy. Raz po raz uderzał, aż w końcu próbujące go odepchnąć dłonie opadły bezwładnie. Szybko sprawdził mężczyźnie puls: żył, stracił tylko przytomność.

Lucjusz wstał chwiejnie i rozejrzał się. Cały korytarz był zrujnowany, lecz po pozostałych dwóch wrogach nie było śladu. Podpierając się o podziurawione ściany, Moore przeszedł do kuchni. Zakrzyknął radośnie na widok osłony ze stołu.

– Harry!

Odpowiedziała mu cisza. Obszedł stół i znalazł przyjaciela. Harry leżał na ziemi, cała jego koszula uwalana było krwią.

– Boże, Harry…

Lucjusz klęknął obok przyjaciele. Dopiero teraz dostrzegł że cały blat jest rozorany śladami po pociskach i w wielu miejscach podziurawiony. Przyłożył dłoń do szyi leżącego. Odetchnął z ulgą gdy wyczuł puls. Przysiadł na ziemi wyczerpany. Dopiero teraz poczuł palący ból w rozciętej łydce i zmęczenie.

– Ha, a jednak nam się udało…

 

***

 

Agent Dowell ocknął się i od razu zauważył że coś jest nie tak. Zawył gdy poczuł że jest skrępowany i przywiązany do krzesła. Słysząc to, do pokoju weszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich kulał mocno, a drugi opierał się na jego ramieniu i był dziwnie blady. Dowell dostrzegł gruby bandaż nasiąknięty krwią na jego piersi. Dopiero teraz przypomniał sobie wydarzenia poprzedniej nocy.

– Która godzina?! – wrzasnął przerażony.

– A co, śpieszy się panu gdzieś? –zapytał uprzejmie ten blady.

– Która godzina?!

Mężczyzna wyjął zegarek i powiedział:

– Siódma trzydzieści dwa.

Agent przestał się rzucać i jęknął zrozpaczony.

– Ewakuacja…

– Obawiam się że będzie musiała poczekać. Razem z moim kolegą mieliśmy nadzieje że odpowie pan na kilka istotnych pytań.

Dowell wpatrywał się z rezygnacją w podłogę, milcząc. Mężczyźni spojrzeli po sobie po czym ten blady kontynuował.

– Na dobry początek, jak się pan nazywa?

– Agent Jack Dowell.

– Brytyjczyk? – zaciekawił się ten kulawy.

– Nie, Amerykanin.

– Dobrze, a teraz będzie pan tak miły i powie nam co tu robił i po jaką cholerę chciał nas zabić?

Dowell wpatrywał się ponuro w mężczyzn, milcząc. Minęła chwila i kulawy wzruszył ramionami.

– Milczy.

Ten blady wyszedł na chwile i wrócił niosąc długą szablę.

– Wyjaśnijmy sobie coś panie Dowell. Gdy służyłem w armii spojrzałem wiele upartych ludzi i ja sam jako człowiek niecierpliwy, zwykle dość szybko umiałem nawiązać z nimi kontakt – gdy mówił ostrze szabli zbliżyło się niebezpiecznie blisko do palców związanego – ufam że z panem będzie podobnie.

Agent przez chwilę zezował na ostrze szabli po czym wybuchnął:

– Cholera, nie pisałem się na to! A z resztą i tak mnie już nie zabiorą…

– Zabiorą? Gdzie?

– Do nas, na ziemię…

Przyjaciele spojrzeli po siebie. Wreszcie ten kulawy powoli zaczął.

– Nie wiem czy pan sobie zdaje sprawę z powagi sytuacji, ale…

– Doskonale sobie zdaje sprawę. I jakkolwiek absurdalnie to zabrzmi to przybywam z przyszłości, dokładniej z roku dwa tysiące czterdziestego ósmego.

Chwila milczenia.

– Co za absurd…

– Tak to proszę sięgnąć do wewnętrznej kieszeni mojego płaszcza.

Kulawy spojrzał na niego uważnie po czym cofnął się w głąb domu. Po kilku minutach wrócił, wpatrując się w kwadracik wykonany z dziwnego, połyskującego tworzywa.

Jack Dowell – przeczytał – obywatel USA… dowód osobisty na lata 2048-2052… O cholera, tak tu jest napisane!

– Widzicie? Zostaliśmy tu przysłani dwadzieścia sześć lat temu. Gdybyście widzieli co się działo wtedy na ziemi… Okazało się że postęp techniczny sam siebie napędza i co gorsza przyśpiesza! Doczekaliśmy się następnej rewolucji technologicznej. Wynalazki pojawiały się z dnia na dzień. Wszystko było coraz nowsze, coraz bardziej skomputeryzowane… A tak, panowie przecież pojęcia nie mając o to komputer. Mniejsza z tym, technika szła naprzód w oszalałym tempie. Do tego stopnia że w pewnym momencie wymknęła się spod kontroli. Nagle zwykli, szarzy ludzie dostali dostęp do urządzeń dających im nadnaturalne zdolności! Weźmy na przykład takie „Natchnienie Anioła”, urządzenia dające noszącemu go człowiekowi ogromną siłę. Okazało się że zwykły pijaczyna jest w stanie gołymi rękami rozerwać innego człowieka na strzępy! Albo „Skórę Słonia” nazwaną SS… Chroniła przed wszelkimi obrażeniami, także z broni palnej. A najgorszy była „ Wola Boża”… – agent westchnął – okazało się że jesteśmy w stanie wskrzeszać zmarłych. Ludzie po prostu przestali umierać. Zwykłe bijatyki w knajpach kończyły się masakrą. Ludzie zaczęli mordować się na ulicach a policja i wojsko okazało się bezsilne! Władze w wielu miejscach na ziemi zaczęli przejmować lokalni watażkowie albo przestępcy. Wtedy władza oznaczała ilość technologii które posiadałeś i mogłeś rozdać swoim zwolennikom. Co tu dużo mówić, rządy były bezsilne. Cała instytucja państw nagle trafiła na śmietnik. A teraz ostatecznie wszystko pewnie szlak trafi, bo Kuba i USA wzięły się za łby – skwitował kwaśno Dowell – Bum! I III wojna światowa gotowa. A z współczesną technologią to możemy być pewni że to będzie ostatnia wojna ludzkości.

– A co wy macie z tym wspólnego?

– Gdy tylko stało się jasne że nie uda nam się opanować sytuacji, zdecydowano o wysłaniu w przeszłość korpusu ekspedycyjnego. Miał on na celu likwidowanie naukowców i wynalazców. Rozumiecie? Zatrzymywaliśmy postęp. Liczyliśmy że w alternatywnej wersji świat nie stoczy się tak jak nasz…

Mężczyźni wpatrywali się w związanego agenta. Próbowali pojąc wszystko to co usłyszeli. Trudno mi było w to uwierzyć i ogarnąć umysłem. W końcu ten kulawy zapytał:

– Co z nim zrobimy?

– Pojęcia nie mam. Do jego czasów raczej się go nie odeśle…

 

***

 

Nieruchome powietrze w pustym budynku przy Gronnstens street nagle zadrgało gwałtownie. Podłogę pokoju na drugim piętrze pokryła siatka wijących się i świecących kresek. Całość rozżarzyła się lekko, zapulsowała i pośrodku zaczął się materializować człowiek. Wysoki przybysz z krzaczastymi brwiami i walizką spod pachą szybko wyskoczył z kręgu i wybiegł z pokoju. Za nim zmaterializowało się kilka pocisków które natychmiast upadły bezwładnie na podłogę. Krąg zapulsował ponownie i w ślad za kulami zaczął się pojawić następny człowiek. Nagle kreski zadrżały i zniknęły. Pokój wypełnił swąd spalonego mięsa, a w miejscu gdzie jeszcze przed chwilą widniał krąg pojawiła się jakąś szara lepka breja.

 Tymczasem przybysz szedł pewnym krokiem przed siebie. Znał mapę miasta na pamięć więc bez chwili wahania wybierał drogę przez zaśnieżone, śpiące ulice. Dotarł wreszcie do budynku którego szukał i zastukał do drzwi.

– Chwila, już idę! – dobiegło go z wewnątrz.

Szczęknął zamek i drzwi otwarły się. Za nimi stał wzbudzony mężczyzna w koszuli nocnej.

– Panie, czego pan chce o tej porze?

– Inżynier Whitford?

– We własnej osobie. Przyjdź pan jutro!

– Obawiam się że mam powody niepokoić pana o tak późnej porze. Wejdziemy do środka?

Coś w spojrzeniu przybysza sprawiło że Whitford nie odważył się zaprotestować. Obaj przeszli do małego salonu, inżynier zapalił lampę naftową i siadł przy stole.

– Więc?

Przybysz tymczasem rozłożył na stole laptopa i włączył go. Inżynier oniemiały patrzył na lśniące urządzenie i ekran logowania.

– Widzi pan, panie Whitford – zaczął nieznajomy -mam do zaoferowania panu wiele informacji. Informacji niezwykle cennych. Za pańskim pozwoleniem, przekaże panu wiedze o urządzeniach o których wam się nawet nie śniło.

Inżynier z otwartymi ustami wpatrywał się w kolorowy ekran i widniejące na nim ikony folderów i programów. Przybysz uśmiechnął się z wyższością.

– Więc zaczniemy może od samolotu, potem przyjdzie czas na komputer i Internet a „ Wole Bożą” zostawimy sobie na koniec…

Koniec

Komentarze

Całkiem satysfakcjonująca lektura. Moim zdaniem jest to najlepsze z Twoich opowiadań. Co prawda błędów nadal całe mnóstwo, jednak jakby nieco mniej niż w poprzednich tekstach, a zdania bardziej składne, choć nie można jeszcze mówić o doskonałości. Ale postęp jest i to zauważalny.

Duży plus za pomysł i żwawą akcję. Dwie początkowe sceny na tyle mnie zaintrygowały, że ciekawość, co z tym zrobisz i jak później wszystko wytłumaczysz, nie pozwalała przerwać lektury.

Nie podoba mi się scena cichego budzenia bohatera; użycie do tego celu poduszki przyłożonej do twarzy może raczej wywołać panikę zbudzonego, miotanie się i krzyk o pomoc.

Chciałabym, żeby Twoje kolejne opowiadania były coraz lepsze i coraz lepiej napisane, dlatego sugeruję, abyś zajrzał do tego wątku: http://www.fantastyka.pl/loza/17.

 

Wokół po­roz­rzu­ca­ne były szcząt­ki jakiś urzą­dzeń… – Wokół po­roz­rzu­ca­ne były szcząt­ki jakichś urzą­dzeń

 

Za drzwia­mi stał po­tęż­ny męż­czy­zna w dłu­gim skó­rza­nym płasz­czu. Wy­so­ki cy­lin­der rzu­cał cień na jego twarz. – Masło maślane. Cylinder jest wysoki z definicji.

Cień na twarz może rzucać szerokie rondo kapelusza, nie jego wysoka główka, a cylinder ma, niestety, wąskie rondo.

Poza tym bardzo osobliwy strój – długi skórzany płaszcz i cylinder, zupełnie do siebie nie pasują, za to znakomicie zwracają uwagę otoczenia na kogoś, ubranego w ten sposób.

 

Stopa przy­by­sza bły­ska­wicz­nie wy­strze­li­ła do przo­du, blo­ku­jąc za­my­ka­ne drzwi. Na­uko­wiec uniósł brew zdzi­wio­ny bez­czel­no­ścią go­ścia. Se­kun­dę póź­niej drzwi wy­strze­li­ły do przo­du… – Powtórzenia.

 

– Kim je­ste­ście? Czego chce­cie? – prze­ra­żo­ny… – – Kim je­ste­ście? Czego chce­cie? – Prze­ra­żo­ny

Źle zapisujesz dialogi. Zajrzyj tutaj: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

– – Mu­sie­li­ście mnie z kimś po­my­lić… – Wystarczy jedna półpauza.

 

Nie­zna­jo­my jed­nym ru­chem strą­cił szkla­ną bańkę na pod­ło­gę i zmiaż­dżył ją ob­ca­sem buta. – Masło maślane. Czy mógł zmiażdżyć ją innym obcasem?

 

Jedna z jego dłoni po­wę­dro­wa­ła do płasz­cza. Po­wol­nym ru­chem od­chy­lił jedną z pół… – Powtórzenie.

 

A teraz przed­miot nr. 68, za­byt­ko­wa szafa… – A teraz przed­miot numer sześćdziesiąt osiem, za­byt­ko­wa szafa

Liczebniki zapisujemy słownie, nie stosujemy skrótów.

 

Pa­so­wa­ła by do na­szej sy­pial­ni, nie są­dzisz?Pa­so­wa­łaby do na­szej sy­pial­ni, nie są­dzisz?

 

To może za­pro­si­my pań­stwo Lo­rens?To może za­pro­si­my pań­stwa Lo­rens?

 

– Mario – jego żona pod­nio­sła głowę, prze­ry­wa­jąc pa­sjo­nu­ją­cą opo­wieść o pie­cze­niu plac­ka z jabł­ka­mi. – Komu Maria opowiadała o placku?

 

po­cią­gnął długi łyk ze swo­je­go kie­lisz­ka i spoj­rzał na swoje karty. – Czy pociągałby z cudzego kieliszka i zaglądał w cudze karty?

 

Zresz­tą cze­kaj, po­ka­że Ci.Zresz­tą cze­kaj, po­ka­że ci.

Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

brew Har­re­go po­wę­dro­wa­ła w górę. – …brew Har­ry’ego po­wę­dro­wa­ła w górę.

 

wska­zał na skom­pli­ko­wa­ny ry­su­nek jed­ne­go z tło­ków – to cięż­ka spra­wa. – …to trudna spra­wa.

 

-Dość – uciął Lu­cjusz… – Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

Na­za­jutrz wró­cił z trium­fu­ją­cą miną dźwi­ga­jąc mały ka­ni­ster pełny ja­kie­goś płynu. – Obawiam się, że Harry mógł przydźwigać płyn w jakimś pojemniku/ zbiorniku/ butli/ słoju/ puszce/ może nawet w rezerwuarku, ale nie w kanistrze.

Uwaga dotyczy wszystkich kanistrów, pojawiających się w dalszej części opowiadania.  

 

Wy­po­le­ro­wa­ny metal lśnił, od­bi­jał chwiej­ny pło­myk lampy naf­to­wej. Wes­tchnął po­now­nie i wy­szedł z szopy. – Zgubiłeś podmiot i zrozumiałam, że to wypolerowany metal westchnął i wyszedł. ;-)

 

Szopa pełna była dymu i swądu pa­lo­nej nafty.Szopa pełna była dymu i swędu pa­lo­nej nafty.

 

i twier­dzi, że to może nas on za­in­te­re­so­wać… – …i twier­dzi, że może nas on za­in­te­re­so­wać

 

– … wmon­to­wać go do po­cią­gu! – Zbędna spacja po wielokropku.

 

Czym za­wdzię­czam sobie tą przy­jem­ność? Czemu za­wdzię­czam tę przy­jem­ność?

 

jego ręka wy­chy­li­ła się spod płasz­cza i lufa re­wol­we­ru wy­ce­lo­wa­ła w twarz Lu­cju­sza. – To nie lufa wycelowała.

Proponuję: …spod płaszcza wysunęła się ręka z rewolwerem, wycelowanym w twarz Lucjusza.

 

Pula prze­cię­ła po­wie­trze i za­ry­ła w sufit po­wo­zu. – Pula, powiadasz… Widać, że gra idzie o wielką stawkę. ;-)

 

Harry kop­nął na­past­ni­ka z pierś, ten runął do tyłu ode­pchnię­ty.Harry kop­nął na­past­ni­ka z pierś, ten runął.

Czy sądzisz, że czytelnik pomyślałby, że ktoś kopnięty w pierś, mógłby runąć do przodu, bo został przyciągnięty?

 

Wresz­cie po pół go­dzi­nie drogi zbli­ży­li się do re­zy­den­cji pań­stwa Mo­orów.Wresz­cie, po półgo­dzi­nie/ półgodzinnym marszu, zbli­ży­li się do re­zy­den­cji pań­stwa Mo­orów.

Pół godziny drogi – jaka to odległość?

 

Wejść! Męż­czy­zna wszedł do po­ko­ju i za­sa­lu­to­wał. – Powtórzenie.

Może: – Wejść! Męż­czy­zna wkroczył do po­ko­ju i za­sa­lu­to­wał.

 

Chwi­le zma­gał się z zam­kiem, wresz­cie drzwicz­ki szczek­nę­ły i otwar­ły się. – Były jak Cerber i pewnie dlatego szczeknęły! ;-)

Urocza literówka. Przepraszam, NMSP.

 

a sam wszedł do cze­ka­ją­ce­go przez domem po­wo­zu gdzie cze­kał już na niego Harry. – Powtórzenia.

Może: …i wsiadł do stojącego przez domem po­wo­zu, gdzie cze­kał już Harry.

 

Lu­cjusz pod­niósł się i jak naj­ci­szej za­czął ubie­rać. – Co/ kogo zaczął ubierać?

Proponuję: Lu­cjusz wstał i jak naj­ci­szej za­czął się ubie­rać.

 

Harry po­cze­kał aż przy­ja­ciel za­ło­ży ko­szu­le i wró­cił się do swo­jej sy­pial­ni.Harry po­cze­kał aż przy­ja­ciel za­ło­ży ko­szu­lę i wró­cił do swo­jej sy­pial­ni.

 

Nie­przy­tom­ny lokaj osu­nął się na zie­mię. – Domyślam się, że lokaj został pozbawiony przytomności w domu, więc: Nie­przy­tom­ny lokaj osu­nął się na podłogę.

 

Męż­czy­zna dał znak dwóm swoim to­wa­rzy­szą… – Męż­czy­zna dał znak dwóm swoim to­wa­rzy­szom

 

Lu­cju­sza ostrzegł tylko ciche skrzyp­nię­cie w głębi ko­ry­ta­rza. – Miało być: dostrzegł czy ostrzegło?

Proponuje: Lu­cju­sz usłyszał tylko ciche skrzyp­nię­cie w głębi ko­ry­ta­rza.

 

rzu­cił się do przo­du po­wa­la­jąc na zie­mie Har­re­go. – …rzu­cił się do przo­du, po­wa­la­jąc Har­ry’ego na podłogę.

 

Krysz­ta­ło­wy ży­ran­dol wi­szą­cy w holu nagle roz­padł się na setki ma­łych, wi­ru­ją­cych odłam­ków. – O ile wiem, odłamki rozbitego kryształu, spadając, nie wirują.

 

Ostat­nie kilka me­trów Lu­cjusz prze­czoł­gał się i pod­niósł gdy do­tarł do drzwi. – W jaki sposób Lucjusz podniósł ostatnie kilka metrów, przez które się przeczołgał? ;-)

Może: Ostat­nie kilka me­trów Lu­cjusz prze­czoł­gał się i wstał, gdy do­tarł do drzwi.

 

Męż­czyź­ni wy­pa­dli przez drzwi na ze­wnątrz i po­bie­gli za ucie­ka­ją­cy­mi . – Zbędna spacja przed kropką.

 

– Ha! –do­bie­gło go zza dru­giej stro­ny płotu. – Brak spacji po drugiej półpauzie.

 

Zdu­mio­ny ka­mer­dy­ner pa­trzył wkoło za­gu­bio­nym wzro­kiem… – Raczej: Oszołomiony ka­mer­dy­ner pa­trzył wkoło zdumionym wzro­kiem

 

Tym­cza­sem przy­ja­cie­le wpa­dli do środ­ka i prze­wró­ci­li ma­syw­ny kre­dens w po­przek ko­ry­ta­rza. – Rzecz dzieje się w posiadłości, w korytarzu lub holu, a tam nie ustawiano masywnych kredensów.

 

Lu­cjusz po­ło­żył się za pro­wi­zo­rycz­ną ba­ry­ka­dą i pró­bo­wał cięż­ko zła­pać od­dech. – Wolałabym: Lu­cjusz legł się za pro­wi­zo­rycz­ną ba­ry­ka­dą i z trudem łapał od­dech.

 

wy­pu­ścił długą serię z bio­dra w ta­ra­su­ją­cą przej­ście ko­mo­dę. – Przed chwilą pisałeś, że to był kredens. Kredens i komoda nie są synonimami.

 

Huk­nął wy­strzał i Po­rucz­nik rzu­cił się na zie­mię. – Dlaczego porucznik jest napisany wielką literą?

 

Męż­czy­zna po­trzą­snął głową i ro­zej­rzał się w koło.Męż­czy­zna po­trzą­snął głową i ro­zej­rzał się wkoło.

 

i szcząt­ka­mi ta­pe­ty ze ścia­ny. – Czy istniała możliwość, by tapeta w korytarzu nie pochodziła ze ściany? ;-)

 

Po­win­ni już skoń­czyć, a oni nadal nie zli­kwi­do­wa­li celu. – Oni, czyli kto, nie zlikwidował celu?

 

Do­well do­strzegł gruby ban­daż na­siąk­nię­ty krwią na jego pier­si. – Raczej: Do­well do­strzegł na jego pier­si gruby ban­daż na­siąk­nię­ty krwią.

 

– A co, śpie­szy się panu gdzieś? –za­py­tał…– Brak spacji po drugiej półpauzie.

 

Gdy słu­ży­łem w armii spoj­rza­łem wiele upar­tych ludzi… – Tu pewnie miało być: Gdy słu­ży­łem w armii, widziałem wielu upar­tych ludzi

 

A z resz­tą i tak mnie już nie za­bio­rą… – A gdyby nie miał reszty, byłaby szansa na zabranie? ;-)

A zresz­tą i tak mnie już nie za­bio­rą

 

– Za­bio­rą? Gdzie?– Za­bio­rą? Dokąd?

 

A tak, pa­no­wie prze­cież po­ję­cia nie mając o to kom­pu­ter.A tak, pa­no­wie prze­cież po­ję­cia nie mają, co to kom­pu­ter.

 

A naj­gor­szy była Wola Boża”A naj­gor­sza była Wola Boża”

 

A teraz osta­tecz­nie wszyst­ko pew­nie szlak trafi… – A teraz osta­tecz­nie wszyst­ko pew­nie szlag trafi

 

Trud­no mi było w to uwie­rzyć i ogar­nąć umy­słem. – Raczej: Trud­no im było w to uwie­rzyć i ogar­nąć umy­słem.

 

przy­bysz z krza­cza­sty­mi brwia­mi i wa­liz­ką spod pachą… – …przy­bysz z krza­cza­sty­mi brwia­mi i wa­liz­ką pod pachą

 

Za nimi stał wzbu­dzo­ny męż­czy­zna w ko­szu­li noc­nej. – Brzmi prowokująco… ;-)

Pewnie miało być: Za nimi stał zbu­dzo­ny/ zaspany męż­czy­zna w ko­szu­li noc­nej.

 

za­czął nie­zna­jo­my -mam do za­ofe­ro­wa­nia… – Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki wielkie! Opcja betowania wygląda obiecująco – na pewno przyjrzę się jej bliżej.

Terminator mi się przypomina. smiley Tylko trochę zakończenia nie zrozumiałam.

Pomysł nie taki znów nowy, lecz ani słowa krytyki z tego powodu – rzadko kiedy pojawiają się teksty, wykorzystujące motywy o dość wysokim prawdopodobieństwie. Nie mam na myśli podróży w czasie, to jeszcze długo, może i na zawsze pozostanie marzeniem – chodzi o związek z realiami znanego nam świata.

Wolałbym jednak, aby ten związek nie był pokazany, wyrażony tak wprost. Dojście do sedna i tak pozostałoby bardzo łatwym zadaniem.

Za dużo błędów, by chociażby pomyśleć o Bibliotece.

Zauważalnie lepsze od “Jabłoni”, czyli mniej błędów (choć i tak niemało), lepszy pomysł i bardziej wciągające. Gdybyś poprawił błędy, można by pomyśleć o bibliotece.

Zgadzam się z poprzednimi opiniami, to twoje najlepsze opowiadanie. Ciekawie zawiązujesz wątki i dawkujesz informacje, co sprawia, że bardzo dobrze się to czyta. Plusem opowiadania jest akcja, ale czasami płynie za szybko, przeskakuje od sceny do sceny. Nie wyszło to źle, ale mam wrażenie, że opowiadanie byłoby lepsze, jakby przeplatały się z nią jakieś niuanse na temat świata.

Nie mniej, bardzo dobre i jakby nie błędy to bym klikał.

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Też bym kliknęła, gdyby nie liczne literówki. Czemu jeszcze nie są poprawione?

Ciekawa akcja, chociaż zakończenie niejasne.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka