- Opowiadanie: gwidon - LIPCE

LIPCE

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Finkla

Oceny

LIPCE

 

Wieś wygląda tak, jak wieś wyglądać powinna. Na podjazdach piętrowych willi luksusowe auta, przy metalowych płotach rzędy tuj. Szczyty ogrodzeń zabezpieczone drutem kolczastym. Podwórka schludne, z równo przyciętą trawą. W co drugim gospodarstwie basen. Przy budach rottweilery lub owczarki. W oddali, równo podzielone i obsiane, wschodzącym zielenią zbożem, pola.

Zatrzymujemy się na wjeździe do jednej z posesji. Otwarta brama zachęca, by skorzystać. Mężczyzna, około czterdziestoletni, w krótkiej koszulce bez rękawków, masywnie zbudowany i wyrośnięty w górę na dobre dwa metry, dotychczas zabawiający się sztangą, na nasz widok przerywa ćwiczenia. Gapi się bezczelnie bez jednego mrugnięcia, w oczekiwaniu na pytanie, które musimy zadać. Jakby wiedział, że po to zjechaliśmy z drogi.

– Szukamy Lipskich – rzucam nad opuszczoną szybą w aucie.– Wie pan, który to dom?

Mister muscle w milczeniu taksuje nas wzrokiem. Najpierw służbowe audi, niestety tylko kilkuletnie a6, gdy przed garażem nieznajomego tkwi lśniące nowością bmw i8, potem mnie i moich towarzyszy, jakby próbował dać do zrozumienia, że pomyliliśmy adresy i lepiej byłoby, gdybyśmy w ogóle tu nie zajeżdżali. Lecz jesteśmy przyzwyczajeni i choć czuję na plecach zimny dreszcz, mam to gdzieś.

Zauważam biegnącego psa. Zwierzę dopada gospodarza i podsuwa łeb pod dłoń. W zaciśniętych szczękach tkwi hantel. Amstaff. Osiłek głaszcze pupila po łbie.

– Dobry Chazan – mówi, po czym zwraca się do nas: Na końcu wsi w lewo. Ostatni dom.

Odprowadzani spojrzeniami człowieka i zwierzęcia wyjeżdżamy z pobocza.

– Co to było? – Adam przerywa ciężkie milczenie.

– Pan na włościach ze swym sługą – odrzucam.

Za szybami wozu przesuwają się schowane za ogrodzeniami domy. Tu i tam czyjaś głowa, albo cała postać. Obserwują nas, śledzą. Zza żywopłotów, zza żaluzji, zza strzegących prywatności kurtyn. Bez jednego uśmiechu, bez słów. Niczym manekiny na wystawach.

Skręcamy w lewo. Nie sposób nie skręcić. Drogi na wprost po prostu nie ma.

– To chyba tu, co? – rzuca Kuba.

Chałupa stoi na skraju pól, w niewielkim oddaleniu od pozostałych obejść. Parterowy budynek w niczym nie przypomina sąsiednich. Wygląda tak, jakby miał ze sto lat. Podziurawiony tu i tam i pozapadany na bokach, prawdopodobnie z gliny, prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. Zjeżdżamy w podwórze. Dwa kudłacze, wylegujące się na słomie przy chlewie, ziewają sennie. Zakłóciliśmy im drzemkę, są jednak na tyle leniwe, że nawet nie raczą się podnieść.

W jednym z okiem drży firanka. Ktoś patrzy przez szybę, kto?

Wysiadam z samochodu i rozglądam się. Jakbym cofnął się o pięćdziesiąt lat. Pod chlewem piętrzą się zwały gnoju, gnojówka pieni się w kałużach. Podwórze zawalone jest bezużytecznymi gratami, kołami od wozów, oponami, częściami samochodowymi, wiadrami i wszelakim dziadostwem, które już dawno wyszło z obiegu. Jest nawet wybebeszony jednoręki bandyta i strach na wróble. Przy ścianie chałupy stoi kilka odrapanych metalowych beczek.

Wszechobecny smród dławi krtań.

Zamierzam ruszyć ku domostwu, gdy otwierają się drzwi i wychodzi przez nie może dziesięcioletnia dziewczynka. Tuż za nią kuli się kilkuletni chłopczyk. Z akt wiem, że Lipscy to rodzina wielodzietna. Na razie dochowali się siedmiu potomków.

– Szukamy Eryka i Kamila Lipskich – mówię.

– Nie ma – odpowiada dziecko.

– A gdzie są?

– Nie wiem.

– To może chociaż wiesz, kiedy wrócą?

– Nie wiem.

Oglądam się na kumpli.

– Mamy do nich pilną sprawę i chcielibyśmy porozmawiać. Jestem reporterem, nie policjantem. Nie muszą się nas bać.

Dziewczynka prycha jak kot.

– No, raczej to nie oni powinni się was bać – mówi.

Gdyby nie to, że jestem dobrze wychowany, zakląłbym. W odpowiedzi sięgam po wizytówkę i wyciągam ją ku dziewczynce.

– Mój telefon. Mogłabyś dać braciom?

– Połóż to tam – wskazuje jedną z beczek.

Kiedy przeszliśmy na „ty”?

Kładę kartkę na brudnej od oleju i rdzy pokrywie. W smród gnojówki wdziera się inny, gorszy. Woń gnijącego mięsa. Zapach trupa. Zamieram na kilka sekund, jak zawsze, kiedy przeczucie mówi mi, że coś jest nie w porządku.

– Znalazłeś tam coś? – Pytanie dziewczynki sprawia, że odwracam się ku niej i wracam do samochodu.

To nie czas i miejsce na szukanie odpowiedzi, co jest w beczkach. Choć korci mnie ciekawość i wiem, że dziś w nocy nie zasnę, dręczony pytaniami bez odpowiedzi. Po pierwsze, nie jesteśmy tu oficjalnie. Po drugie, nie wiemy kto jest w chałupie.

– Powiedz braciom, żeby zadzwonili.

Dziecko nie odpowiada.

 Wsiadam do auta. Kuba manewruje kierownicą, zawracając samochód. W lusterku dostrzegam jak dziewczynka wyrzuca przed siebie rękę i coś białego leci za nami, spada gdzieś między rupiecie.

Audi sunie powoli, zgodnie z przepisami ograniczającymi prędkość do ślimaczych czterdziestu kilometrów, dając nam czas i możliwość do rozejrzenia się. Choć wszystko wygląda niemal identycznie. Rzędy domów rozmieszczonych po obu stronach drogi niewiele się od siebie różnią. Jest wręcz sterylnie czysto.

Mieszkańcy żegnają nas przeciągłymi spojrzeniami. Mężczyźni są rośli i barczyści, jakby całe życie trenowali na siłowni, kobiety wyglądają jak wycięte z żurnala. Przy garażach parkują nowiuśkie lamborghini, Range Rovery, tesle, ferrari.

Amstaff z hantlem w pysku siedzi u stóp swego pana. Mister muscle wydaje się jeszcze potężniejszy. I8 lśni w południowym słońcu głęboką czernią. Cholera, mieć taki wóz… Marzenie ściętej głowy.

– Mogłeś nas uprzedzić – mruczy Adam, gdy osada zostaje za nami.

Ano, powinienem. Gdybym wiedział.

 

Eryk i Kamil L. mają kartotekę grubszą od Biblii. Lista wykroczeń przypomina kodeks karny. Brakuje tylko morderstwa. Na szczęście. Wiemy, gdzie mieszkają, znamy ich przyjaciół i meliny, mamy naprawdę dużo, od odcisków placów po ślady zapachowe. Dzięki rodzeństwu ujawniono pedofila w miejscowym kościele – z włamania do parafii wynieśli pendrive zapełniony po brzegi pedofilskimi nagraniami. Gdy wpadli, poszli na układ. Mimo recydywy, uniknęli wyroku, bo zawieszenie trudno nazwać karą. Ogólnie w informacjach z akt najbardziej dziwi fakt, że mimo setki udowodnionych wykroczeń L. wciąż pozostają bezkarni. I trudno mówić o znajomościach czy przekupstwie – w przestępczym światku to płotki bez znajomości. W szóstkę gnieżdżą się w jednym domu. Są twardzi, aczkolwiek niezbyt mądrzy. Zbyt wiele razy wpadli, by uznać ich za wirtuozów zbrodni.

Dlaczego więc wszystko uchodzi im na sucho?

Po powrocie do redakcji żegnam się z kumplami i wracam do przeglądania akt. Nie odnajduję jednak niczego nowego. Lipscy to normalna patologiczna rodzina jakich wiele. Żyją z tego, co ukradną, wyżebrzą, z prac dorywczych i z zasiłków. Tak przynajmniej brzmi oficjalna wersja. Bo obok niej jest jeszcze inna, ta o ukrytym na szwajcarskich kontach majątku, dla dzieci. Wzmianka o tym, że najstarsze córki L. po wyprowadzce z rodzinnych pieleszy za gotówkę kupiły sobie apartamenty w trzech dużych miastach wojewódzkich, zajmuje tylko jeden akapit. Nie ma wytłumaczenia, ani dociekań, skąd miały pieniądze i dlaczego postanowiły żyć z dala od siebie. Plotka głosi, że dorabiały na boku i, jako jeszcze niepełnoletnie, kazały sobie słono płacić. Nie drążyłem tego wątku, więc nie wiem ile w nim prawdy. Nie opodatkowany dochód ciężko sprawdzić. Czasem jest to nie tylko niemożliwe, ale i wręcz niebezpieczne. Mężczyźni nienawidzący dojrzałych kobiet mają układy i znajomości, zajmują wysokie państwowe stanowiska, ferują wyroki, a także niestety sprawują władzę.

Pijąc gorącą herbatę myślę o wizycie u Lipskich. Korci mnie, by wybrać się tam nocą i zajrzeć do beczek. Wywiad z braćmi, choć ważny, bo temat jest wyjątkowo chwytliwy, a nuż młodziaki mają coś w zanadrzu na innych księży?, przestaje mieć priorytetową wartość. Coraz bardziej intryguje mnie rodzina L., a także ich sąsiedzi.  Wieś liczy może ze sto kominów, lecz za to jakich! Na jeden dom, ba, na jedno z aut, które widzieliśmy na podjazdach, musiałbym harować do emerytury, a i tak nie wiem, czy byłoby mnie stać.

Zasadnym wydaje się pytanie, czy rolnicy mogą być aż tak bogaci?

Muszę zajrzeć głębiej, by to sprawdzić. Korci mnie odpowiedź. Moda na życie bliżej natury już kilkanaście lat temu spowodowała spore przetasowania w spisach meldunkowych. Zarówno nowobogaccy, jak i stara gwardia, rozpoczęli exodus przeprowadzek do podmiejskich miejscowości, a dorosłe dzieci kultywowały wybór rodziców. Oczywiście większość nie miała zielonego pojęcia o uprawie ziemi i nie z niej czerpała zyski.

Wieś zwie się Lipce. Pisał o niej Reymont, z domu Rejment, w swej znanej i popularnej powieści „Chłopi”. Do dziś pamiętam bohaterów epopei. Macieja Borynę, Jagnę Pacześ, Antka, Dominikową, Rocha, Mateusza. Z tego co się orientuję, nie ma już rodu Borynów na Lipeckich ziemiach, o pozostałych nie wiem nic.

Po bezowocnym przewertowaniu akt z niewesołą miną opuszczam redakcję. Wiem, że nie zasnę, dręczony pytaniami bez odpowiedzi.

 

Trzy dni później znajomy informuje mnie, że młodszy z braci L. trafił do aresztu za jazdę po pijanemu na rowerze. Nie zamierzam przegapić szansy na wywiad.

Eryk jest niewysokim młodzieńcem, jeśli tak można nazwać dwudziestopięcioletniego recydywistę i postrach okolicy. O, tak, ze skarg na rodzeństwo L. można ułożyć niezły stos. W sumie, po wizycie w Lipcach, nie dziwię się. Lipscy wyglądają jak wycinanki z innej bajki.

Siadam po drugiej stronie stołu i kładę dyktafon, przedstawiam się. W geście umiarkowanego zainteresowania Eryk krzywi usta.

– Chciałem porozmawiać – zaczynam i zacinam się, widząc znudzoną minę młodzika.

Nie jest zainteresowany i nie próbuje się zainteresować. Patrzy bezczelnie i mimo iż zadaję kilka pytań i gęba mi się nie zamyka, on nie odzywa się nawet słowem.

Główkuję jak go zmusić do mówienia i wpadam na myśl, by wspomnieć o beczkach.

– Nie moja rzecz – pada niespodziewana odpowiedź.

– A czyja? Mieszkasz tam?

– I co z tego? – jest zaczepny i hardy, młody byczek, któremu się zdaje, że wolno mu więcej niż innym.

– Jak nie chcesz, nie musisz mówić. Zajadę tam przy okazji i sam sprawdzę.

Wzrusza ramionami.

– Masz ładną siostrę – rzucam zaczepnie.

– Bo co? Pedofil?

– Skorzystałbym, jeśli nie masz nic przeciwko. Biednie się wam tam żyje. A sąsiedzi w chuj bogaci.

Znów się krzywi.

– Dzięki nam – szepcze.– Jebani handlarze.

– To znaczy?

Nie odpowiada. Nieoczekiwanie wstaje i kiwa na strażnika.

– Sam zgadnij – mówi na odchodnym.

Patrzę za nim. Co chciał przez to powiedzieć? Nic nie rozumiem. Zamiast wywiadu mam nic nie wartą rozmowę i kilka pytań w głowie. Mogłem się tego spodziewać, liczyłem jednak na jakieś konkrety.

Na zewnątrz siąpi deszcz. Zanosiło się od rana. Wystarczyła godzina na komendzie, by zrobiło się szaro, pochmurno i mokro. Niebo płacze nad ludem marnotrawnym. Bóg, w otoczeniu aniołów, siedzi na swym piedestale i uśmiecha się. Każda śmierć wspomaga jego nieśmiertelną armię. Każdy, kto przyczynił się do powiększenia jej zasobów, będzie zbawiony.

Powinienem pojechać do Lipiec, jednak aura nie zachęca. Biegnę na parking i ładuję do samochodu, a potem gapię się przez zamgloną szybę. Czas gna do przodu jak bolid Formuły1. Jesień idzie przez park i liście lecą z drzew. Skądś wiem, że za kilka miesięcy znów będę starszy o rok.

Przekręcam kluczyk i wyjeżdżam z policyjnego parkingu.

Czy to..? Bez wątpienia. Przez boczną szybę gapię się na biało–czarne i8, posłusznie wpakowane między inne auta. Tępa gęba Mister muscle przypomina zamglony cień. Jest dziwnie niewyraźna, jakby miała rozpłynąć się w powietrzu.

Wrzask klaksonu zmusza mnie bym odwrócił wzrok i nacisnął hamulec. Jakiś gość z nadjeżdżającego samochodu puka się w czoło. Kilku centymetrów zabrakło do stłuczki. Klnę i odbijam w prawo.

 

Z pomocą przyjaciół znajduję numery telefonów do sióstr Lipskich. Ich imiona to Anna, Julia i Sabina. Wszystkie zmieniły nazwiska, choć tylko jedna jest mężatką. Dzwonię do pierwszej z dziewcząt i przedstawiam swą prośbę. Odpowiada cisza, a po kilku sekundach, słyszę przerywany dźwięk. Jednocześnie w głowie zapala się ostrzegawcze światełko. Nie można rozmawiać normalnie z kimś, kto jest nienormalny, lub przynajmniej takie sprawia wrażenie.

Obdzwaniam znajomych i informatorów, mówię, co mnie interesuje i czekam. Po godzinie przychodzi sms z adresem Sabiny. Dzieli nas jakieś dwieście kilometrów.  Mija pięć minut nim podejmuję decyzję. Idę do szefa i wyłuszczam problem. Słucha, patrząc bez entuzjazmu.

– A nie lepiej jechać do Lipiec? Masz je pod bokiem – mówi.

– Nie – odpowiadam. – Muszę coś mieć, by tam zajrzeć. Inaczej nawet nie otworzą drzwi – sam nie wiem, czy uzyskam od Sabiny jakiekolwiek informacje, jednak wolę trzymać się nadziei, niż czekać na cud w Lipcach.

Szef stuka długopisem o biurko. Czuję, że moja propozycja nie jest mu na rękę i musi ją przemyśleć. Jest czterdziestoletnim mężczyzną z mocno posiwiałymi włosami. Moim rówieśnikiem. Trzy lata temu zostawiła go żona. Szybko przebolał stratę. Od dwóch lat ma kochankę. Oczywiście młodszą, ale i bardziej wymagającą. Wakacje spędzili na Barbados. Mocna opalenizna dziwnie kontrastuje z siwizną.

– No i co ja mam z tobą zrobić? – pyta po minucie milczenia.

Wiem, że temat Lipskich nie jest priorytetowy, jednak mam przeczucie, że w ich sprawie nic nie jest tak proste i wulgarne, jak się wydaje. Mogę się mylić, lecz któż jest nieomylny?

– Jedź.

– Dzięki, szefie – odrzucam i już mnie nie ma.

 

Gnam na złamanie karku. Jak wariat. Co chwila wskazania licznika przekraczają magiczną granicę dwustu kilometrów na godzinę. Co mnie goni? Niepokój. Irracjonalny lęk przed tym, co zastanę. Z czym się zderzę.

Stop!

Zwalniam.

Nie da się żyć na pełnych obrotach.

Zjeżdżam na wolny pas i posłusznie ustawiam za uginającym się od bagaży pordzewiałym kombi. Jakaś rodzina jedzie lub wraca z wojaży. Widziałem twarze dzieci, kiedy przed zwolnieniem pędziłem tuż obok nich.

Po dwóch godzinach pojawia się znak z nazwą miasta. Słuchając poleceń GPS–a sunę powoli ulicami. Już niedaleko.

Jest.

Parkuję i idę do bloku, naciskam przycisk domofonu, czekam.

– Pan do kogo? – miły głos z głośnika zadaje oczywiste pytanie.

Przedstawiam się i w kilku zdaniach streszczam powód wizyty. Milczenie po drugiej stronie trwa minutę, może dłużej, potem rozlega się sygnał zwolnienia blokady.

Numer trzydzieści trzy. Trzecie piętro. Mimo, iż jest winda, idę schodami. Na ostatnim stopniu włączam dyktafon.

Na górze zastaję otwarte drzwi i na wpół zasłoniętą nimi dziewczynę. Według akt Sabina ma dwadzieścia sześć lat. Jest blondynką o brązowych oczach. Twarz może się podobać. Nie nachalnie przypomina swą młodszą siostrę z Lipiec. W sam raz na jeden raz, lub zakochać się i umrzeć.

– Proszę – mówi w końcu, otwierając szerzej drzwi.

Wchodzę.

– Prosto – ukierunkowuje, gdzie mam iść.

Mieszkanie jest duże. Ładne. Widać, że kosztowało majątek. Ze sto metrów kwadratowych. Na podłodze wysokiej jakości gres. Ściany białe. Całość wygląda na urządzoną ze smakiem i bez kompromisów.

Siadam na wskazanym fotelu.

– Proszę mówić – zachęca właścicielka apartamentu, stając przy oknie.

Posłusznie opowiadam o wizycie w Lipcach, a potem o rozmowie z jej bratem. Podkreślam, że chłopak znów siedzi. Co prawda jazda po pijaku jest sklasyfikowana, jako niska szkodliwość, jednak sam areszt to rzecz mało przyjemna. Na koniec pytam, jak to jest z ich sąsiadami we wsi.

Po raz pierwszy widzę zmianę na twarzy dziewczyny. Najpierw marszczy brwi, potem niespodziewanie wybucha śmiechem.

– Co chciałby pan wiedzieć? – pyta z ironicznym uśmiechem.

– Chociażby jak to możliwe, by istniała taka różnica w stanie posiadania? Pani rodzice mogą się pochwalić jedynie siódemką dzieci, podczas gdy…

– Uważa pan, że dzieci nie są ważne? – przerywa mi bezceremonialnie.– Ma pan choć jedno?

– Nie mam.

– Zatem o czym pan mówi? Jako redaktor powinien pan trzymać się faktów, nie fantazjować. Dzieci to skarb. Rozumie pan?

– Rozumiem. Źle mnie pani zrozumiała. Chciałem tylko powiedzieć, że rodzina pani mocno się różni od innych rodzin w Lipcach.

Odwraca się do okna, opiera dłonie na parapet. Nie wiem, czy myśli nad odpowiedzią, czy po prostu ma mnie dość, tylko się jeszcze wzbrania przed pokazaniem drzwi.

Cała drogę rozmyślałem nad tą rozmową i jeśli wyjdę stąd z niczym…

– Moja babka, z właściwie matka, nazywała się Irma Grese – słyszę szept.

No i? Patrzę na plecy dziewczyny. Czuję, że powinno, lecz to nazwisko nic mi nie mówi. Być może obiło mi się o uszy, jednak nie jestem w stanie tego przypomnieć.

– Nie musi pan uwierzyć w to, co powiem. A nawet tym lepiej dla pana. Niektórych ran nie warto rozdrapywać, a tajemnic wyjaśniać. Minęło siedemdziesiąt lat. Po co odkopywać to, co jest dawno pogrzebane?

Nie odpowiadam. Nie wiem, co. Nie wiem też czy Sabina oczekuje, bym odpowiedział. Nie widzę jej twarzy. Wciąż stoi tyłem. Dziwne uczucie, mieć wrażenie, że jest się zbędnym przedmiotem w harmonijnie ułożonej układance. Jestem jak intruz, który się wprosił bez zaproszenia.

A potem słucham wykładu.

 

Irma mogła wyrosnąć na miłą dziewczynę, jednak urodziła się i wychowała w złych czasach, w złym miejscu i kraju. Były to ciężkie lata, bezrobocie szerzyło wśród ludności najgorsze patologie, bieda i głód osłabiały morale. Gdy Irma ukończyła lat dwanaście, zmarła jej matka, a ojciec zajęty pracą, nie miał dla swych pięciorga dzieci czasu.

Czyż to nie ironia, że teraźniejszość niewiele się pod tym względem różni?

Później wybuchła wojna. Po oblanym egzaminie pielęgniarskim, Irma zgłosiła się jako ochotniczka do służby pomocniczej w SS. W marcu 1943 roku w obozie dla kobiet w Ravensbruck pomyślnie przeszła szkolenie na strażniczkę obozową.

Dla dziewczyny z nizin, której los nie oszczędzał już od szczenięctwa, był to awans i szansa na lepsze życie. Czy mogła z niej nie skorzystać? Czy mogła wyłamać się z szeregu? Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień, zna pan to powiedzenie?

Po przenosinach do Auschwitz–Birkenau szybko pięła się po szczeblach kariery. Najpierw pracowała jako telefonistka, potem stanęła na czele komanda pilnującego budów dróg. W końcu została nadzorczynią w Obozie C.

Tam poznała Josefa Mengele i jej życie stanęło na głowie. Dzięki Mengele odkryła swą drugą ciemniejszą naturę. Swoją seksualność. Anioł Śmierci stał się dla Irmy kimś w rodzaju mentora i ojca. Zastąpił jej to, co utraciła w dzieciństwie.

Od zarania dziejów ludzi fascynowała śmierć i ludzkie ciało. Od zarania dziejów próbowali naśladować Boga. Być jego namiastką. Taki był Josef, a Irma stała po jego prawicy. Młoda i wciąż niedoświadczona, lecz gotowa na eksperymenty, wiernie oddana, idealna pracownica, powierniczka i twór nowego systemu.

W Brzezince jej mroczna natura wybuchła i już nie dała się uciszyć.

Orgie odprawiane w komorach gazowych dziś pewnie można byłoby porównać do czarnych mszy. Nikt nie wie w jakich obrzędach uczestniczyli ci, którzy brali w nich udział. Ofiary zabierały tajemnicę do grobu, a kaci… Cóż, nie chodzili do spowiedzi, a nawet jeśli, to przecież obozowi kapłani również brali czynny udział w eksterminacji. Najpierw wysłuchiwali grzechów, potem dawali rozgrzeszenie i w końcu wymierzali karę. W komorach gazowych i krematoriach.

Irma wyróżniała się wśród innych bezwzględną wiarą w wyższość ras, a zajmowane stanowisko i poparcie Josefa utwierdzało ją tylko w przekonaniu, że jest lepsza od innych. Nie omieszkała tego wykorzystać.

Czy pan wie, że Mengele zmarł w roku 1979 w Brazylii mając sześćdziesiąt osiem lat? Człowiek, który przyczynił się do śmierci tysięcy ludzi, lub jak kto woli podludzi, nigdy nie odpowiedział za swe zbrodnie.

Czy jednak powinien odpowiedzieć? Podobnie jak profesorowie Carl Clauberg, Johann Paul Kremer czy Horst Schuman, eliminował jednostki słabe i rasowo upośledzone. Wśród więźniów szerzyły się choroby, na które nie było dość lekarstw. Również personel medyczny nie posiadał odpowiednich kwalifikacji. Dlatego eliminacja jednostek słabych, bądź zagrożonych, zwłaszcza dzieci, które często stawały się łupem kanibali, wydawała się jedynym słusznym rozwiązaniem, by uniknąć wybuchu epidemii na niespotykaną skalę. Cóż znaczyło życie kilkuset tysięcy podludzi, wobec zagrożenia, jakie stanowili dla czystości rasy milionowej Europy?

Irma czynnie włączyła się w eksterminację. Mając w Josefie mentora i nauczyciela oraz nieograniczony dostęp do świeżego mięsa, rozkochała się we władzy, którą otrzymała od losu, zapominając, że pochodzi z nizin społecznych, a zatem nigdy nie będzie stanowić dla społeczeństwa wartości takiej jak ci, których podziwiała. Gdyby była profesorem ze stopniem naukowym z pewnością uniknęłaby nie tylko kary, ale i przekleństwa, które ją dotknęło.

Powieszono ją w grudniu 1945 roku w Hameln.

 

Sabina pochyla się nad parapetem, opiera czoło o zimną szybę. Wygląda jak dmuchana lalka, z której uszło powietrze. Milczę, próbując przetrawić opowieść. Nie mam podstaw, by poddać ją w wątpliwość. Nazwisko Mengele i eksperymenty na więźniach w Auschwitz są mi znane, choć oczywiście nie jest to wiedza dogłębna i upoważniająca do dyskusji. Notuję w pamięci, że po powrocie do domu muszę pogrzebać w necie.

 

Więźniarki zeznały w procesie, że Irma była lesbijką. Uwielbiała młode dziewczęta, zwłaszcza Polki, prawdopodobnie ze względu na ich białą karnację. Wyławiała je z tłumu i zapraszała do siebie. Prysznic, depilacja, potem uczta. Karmienie oczu i ciała. Zaspokajanie pierwotnych instynktów. Była smakoszką, choć może niezbyt wybredną. Do tego niewykształconą i naiwną.

W trakcie jednej z selekcji zwróciła uwagę na dziewczynę, zachowującą się tak, jakby sama chciała zostać wybrana. Więźniarka nazywała się Anna Goldi i była wiedźmą, którą skazano na ścięcie w roku 1792 w Glarus w Szwajcarii.

Uważa pan, że to bzdura? Gdybym wiedziała tak niewiele, jak pan, myślałabym podobnie. Lecz wiem dość na tyle, by nie mieć wątpliwości.

Romans Irmy z Anną zainteresował samego Mengele, skłócił ją też z przyjaciółką Marią Mandel i komendantem obozu Josefem Kramerem. Nie przeszkodziło to Irmie w kontynuowaniu znajomości, a w końcu do uczestnictwa w ceremonii przejścia, którego zasad nie tylko, że nie znała, ale i nie miała pojęcia czemu służy. Uwierzyła w obietnicę wiecznego życia, nie podejrzewając nawet, że jej ciało zostanie podzielone na tysiące kawałków, po to by mogło się odradzać bez końca. Ja jestem jedną z jej części.

 

Patrzę na plecy dziewczyny i nie wiem, co powiedzieć. Domyślam się, że przerwała opowieść w oczekiwaniu pytań, jednak żadne nie przychodzi mi do głowy. Spodziewałem się trudnej rozmowy, lecz nie aż takich fanaberii.

Zaczynam się zastanawiać, czy jestem jedynym, który poznał tę historię? Nie mam jednak argumentów, by stanąć w opozycji lub zarzucić kobiecie kłamstwo. Mogę tylko zgrzytać zębami, klnąc na własną głupotę. Nie ma szans, bym w tej formie przedstawił wywiad w redakcji i nie naraził na śmieszność.

 

Jak zapewne pan wie naziści otaczali się różnego rodzaju szarlatanami o podejrzanej proweniencji. Część z nich głęboko zakorzeniła się w strukturach SS, tworząc frakcje oparte na dawnych wierzeniach i czarach. Propaganda dopełniła resztę. Kłamstwo powtórzone tysiąc razy tak mocno zapadło w pamięć, że po jakimś czasie uznano je za prawdę. I nie było odważnych, by się temu sprzeciwić.

Mengele nadano miano Anioła Śmierci, Irmę zwano Piękną Bestią. Do dziś większość zaklęć i modlitw to zwykłe słowa, którym ktoś kiedyś przypisał nadprzyrodzone moce. Oczywiście nie bezinteresownie.

Irma, zafascynowana nową kochanką, nie zauważyła kiedy jej ciało zaczęło przekraczać barierę. Potrafiła zasnąć na dwa, trzy dni. Działo się to w trakcie lub po alkoholowych libacjach, po kilkudniowych orgiach, w oparach palonych ciał, zatem nikt nie nabrał podejrzeń. Bo i komu przyszłoby do głowy, że w ciele, które śpi, nie ma ducha? I że z każdym przejściem wraca go coraz mniej? Skoro było ciepłe i nie stawiało oporu przy kopulacji, wszystko wydawało się w porządku.

Nawet Irma nie była świadoma zmian, które się w niej, czy też poza nią, dokonywały. We śnie, z kata stawała się ofiarą mocy, którym nie była w stanie się przeciwstawić. Zresztą, byłby to wysiłek bezcelowy.

 

Sabina znów urywa opowieść, wpatruje się w obrazy za oknem. Wypina się. Lekko pochylona nad parapetem wręcz zachęca, by gapić się na jej tyłek i smukłą talię. Nie mogę oderwać wzroku.

Oto czar słowiańskiej urody, przed którą nie ma ucieczki. A może raczej aryjskiej urody? Cholera.

Czyżby pogrywała sobie ze mną?

Przełykam ślinę. Lubię gry, gdy znam ich reguły. Tu zaś odnoszę wrażenie, że występuję w roli pionka.

 

Annę Goldi doktor Carl Clauberg poddał sterylizacji, a jej ciało rozczłonkowano i spalono w listopadzie 1944 roku. Było już jednak za późno, by cofnąć zmiany, a także odkryć prawdę.

W grudniu doktor Giselle Perl przyjęła skarżącą się na ból brzucha Irmę, podejrzewającą chorobę weneryczną, i przeprowadziła aborcję. Płód przekazano doktorowi Mengele, który podjął się sekcji. W swych notatkach, które prowadził przez cały czas pracy w Auschwitz, a później także po ucieczce, w Brazylii, odnotował, że było to dziecko ciemnej karnacji, płci żeńskiej, być może cygańskie, z sześcioma palcami u dłoni. Mimo niewykształconych narządów wewnętrznych płód, gdyby został donoszony, z pewnością by przeżył.

Ta dziewczynka, to kobieta, którą mogłabym nazwać swą matką, gdybym nie znała prawdy.

Jak pan zapewne wie, front wschodni zimą 1944 coraz szybciej przesuwał się na zachód, i w styczniu 1945, uciekając przed Armia Czerwoną, Irma wraz z personelem opuściła Auschwitz. Kilka miesięcy przebywała w Ravensbruck, potem w Bergen–Belsen. Tam też została aresztowana przez wyzwalających obóz Brytyjczyków i dziewięć miesięcy później zawisła na szubienicy. Nigdy nie poznała prawdy o Annie Goldi, ani przyczyny swych zasłabnięć.

A potem…

Wyda się to panu śmieszne, choć pewnie już myśli pan o mnie jak o wariatce, która chce mu wcisnąć kit, ale podobnie jak Irma, również jej dziecko, nie umarło do końca. Śmierć wyzwoliła siły, którym służyła Anna. A potem…

Zanim zrozumiałam, czy też raczej zostałam przekonana, że to bezcelowe, na własną rękę szukałam odpowiedzi. Przewertowałam wszystkie z możliwych notatek i zapisów o Irmie, Auschwitz, doktorze Mengele, Annie Goldi. Były to jednak jedynie suche fakty. Wiele dokumentów zniszczono w czasie wojny, drugie tyle pogrzebano w archiwach niedostępnych zwykłym ludziom. Gdy zaczęłam szukać świadków, pojawili się oni. Widziałeś w Lipcach.

I podejrzewam, że jeśli zaczniesz grzebać w brudach, nie dożyjesz emerytury.

 

Kiedy przeszliśmy na „ty”?

Sabina odwraca się od okna i patrzy mi w oczy, uśmiecha się.

No, cóż, no, tak, jakże by inaczej. Przecież to takie oczywiste. Normalnie zombie SS na polskiej ziemi. Staram się zachować spokój. W końcu przecież mam nerwy jak ze stali. Tylko dlaczego pocą mi się dłonie i na dodatek zaschło w gardle?

Odchrząkuję i proszę o szklankę wody.

Sabina przechodzi obok.

Nie odprowadzam jej wzrokiem. Gapię się na ściany w poszukiwaniu czarnej dziury, niewidocznej gołym okiem bramy do innej przestrzeni.

Nie, nie, nie. I jeszcze raz nie. Bzdura!

Opowieść wojenna, jak najbardziej, smutna gadka o obozie koncentracyjnym, też do przełknięcia, lecz to?

Słyszę odgłos wody uderzającej o szkło. Potem kroki. Opadanie liści. Szelest rozpychanych atomów. Tarcie.

Dłoń, uzbrojona w krwiście czerwone paznokcie, stawia na stole szklankę w trzech czwartych wypełnioną wodą. Wydaje się krucha i delikatna, wydaje się…

– Czasami lepiej żyć w błogiej nieświadomości, prawda?– Głos Sabiny jest naprawdę miły, zwłaszcza, kiedy ściszony do szeptu łagodnie ociera się o uszy.

Podnoszę głowę.

– Trochę ciężko w to wszystko uwierzyć – mówię ostrożnie.

– Cóż. Może powinnam powtórzyć tysiąc razy?

– Gdybym miał jakiś dowód. Cokolwiek.

– Dowód? Od kiedy reporterzy potrzebują dowodu? Zresztą, Lipce wciąż czekają na odkrycie…

No, tak, aż robi mi się głupio na tak oczywistą wskazówkę. Tylko że z drugiej strony, gdy wspomnę wizytę we wsi, może to być najtrudniejsze, co mnie czeka.

– Jeśli uda ci się porozmawiać z moją matką – dziewczyna zacina się na moment, poprawia – z kobietą, która mnie wydała za świat, proszę jej powiedzieć, że trzynasta córka dziękuje za opiekę. I za życie.

– Oczywiście – obiecuję, patrząc dziewczynie w oczy.

– Nigdy się od tego nie uwolnię – szepcze. – Czasami myślę , że klątwa Anny Goldi nie ma nic wspólnego z moją babką i wydarzeniami z wojny. W szczytowym okresie swego wynaturzenia Irma mordowała po trzydzieści kobiet dziennie. Nie da się fizycznie wydać na świat tyle dzieci. Po prostu się nie da. Na początku płody rodziły się chore, w ciążach mnogich. Zdeformowane, skarlałe, bez rąk, nóg, bezgłowe. Część umierała po zaczerpnięciu powietrza. Inne czerniały po paru dniach. Te, które mimo ułomności utrzymywały się przy życiu przez kilka lat, choć wiadome było, że nie pożyją długo, zabierali strażnicy. Nieliczne, takie jak ja i moje siostry i bracia… Kiedyś zrobiłam badania DNA. Ani jedno nie pasowało. Rozumie pan? Setki dzieci, lecz żadne spokrewnione – dziewczyna milknie nagle. – Musisz już iść – rzuca zmienionym głosem.

– Nie rozumiem.

– Już tu są.

– Kto?

– Oni. Dzieci Irmy. Lipce mają tylko jedną matkę, panie reporterze.

Zrywam się z fotela i wybiegam z mieszkania. Schodami pędzę w dół, po kilka stopni, niebezpiecznie.

Wsiadając do auta dostrzegam wciśnięte między inne samochody lśniące bielą i czernią i8. Nie szukam właściciela, którego mogę znać. Wskakuję za kierownicę i wyjeżdżam z parkingu.

Kątem oka zauważam granatową teslę, łudząco podobną do tej, którą widziałem w Lipcach. Oczywiście nie musi być to to samo auto, lecz skojarzenie nasuwa się samo. Jak wiele takich pojazdów krąży po ulicach?

Pokonując miejski labirynt zerkam w lusterka. Smutna nawijka o wojennych fanaberiach Irmy Grese telepie się pod czaszką. Wrodzony sceptycyzm walczy z lękiem. Chce mi się wyć.

Obrzeża miasta witam z westchnieniem ulgi i dociskam gaz.

 

Pod wieczór jestem na miejscu. Jak burza mijam Lipeckie wille i wyhamowuję tuż przed chałupą Lipskich.

Dopadam drzwi i naciskam klamkę, nie ustępują. Walę pięścią.

W jednym z okiem przesuwają się żaluzje.

– Chcę porozmawiać! – Krzyczę.– Mam pozdrowienia od trzynastej córki. Proszę otworzyć!

Dźwięk odbezpieczanego zamka sprawia, że odstępuję o krok.

Dziewczynka, którą już znam, staje między mną a tajemnicą.

– Braci nie ma – mówi.

– A kiedy będą?

– Jutro?

– Mogę zaczekać? To bardzo ważne. Od tego może zależeć czyjeś życie.

– Twoje? – Jak na dziecko mała jest przewrotnie domyślna.

Instynktownie oglądam się za siebie. Granatowa tesla, niczym cień, bezgłośnie wjeżdża na podwórze.

Nie czekam, aż kierowca wysiądzie z auta. Odsuwam dziewczynkę i wpadam do chałupy. W trzech krokach pokonuję przedpokój, rozrzucam podwójne foliowe zasłony. I staję jak wryty. Pomieszczenie, w którym jestem, nie przypomina normalnej wiejskiej izby. Wygląda na salę laboratoryjną, sterylnie czystą i zimną. Białe ściany, czarne podłogi, żadnych zbędnych sprzętów, szafki poustawiane u ścian. Nieco z boku stoi szklany stół otoczony metalowymi krzesłami.

Co jest, do kurwy nędzy?

Przez kilka sekund się waham, które z trzech drzwi wybrać. Ruszam do tych po lewej ręce. Ustępują bez oporu. Posadzka jest tak gładka, że mógłbym się na niej ślizgać. Nowe pomieszczenie nie różni się wiele od pierwszego. Jest mniejsze, lecz również wysprzątane i wykończone jak szpitalna sala. Brakuje tylko pielęgniarek i lekarzy. Kto wie, może po prostu nie pełnią dziś dyżuru?

Rzut okiem na ściany, na meble, na sufit.

Z tyłu dobiega wrzask dziecka. Dziewczynka drze się, jakby ją obdzierali ze skóry. Wpadła w łapy strażników czy po prostu chce kogoś ostrzec? Matkę?

Kolejne drzwi i pokój. I jeszcze jeden. Po nim kolejny. Sekunda zawahania. Który to już? Z zewnątrz dom wyglądał jak kurna wiejska chałupa. Choć, czy tak naprawdę mu się przyglądnąłem?

Ostrzegawcze światełko pojawia się i znika.

Przebiegam środkiem pomieszczenia, do drzwi, otwieram je na oścież. Następny pokój. What the fuck? Mam wrażenie, że już widziałem to miejsce. Nawet wrzask dziewczynki wydaje się głośniejszy.

Dopadam drzwi.

I zamieram po ich drugiej stronie.

Dwanaścioro ubranych na biało dzieci, w różnym wieku i płci, siedzi u stołu. Kilkoro unosi głowę znad posiłku i patrzy na mnie, jakbym był zjawą. Oczy otwarte szeroko, buzie zastygłe w zdziwieniu, może strachu.

Zza pleców dochodzi odgłos kroków. Pościg jest coraz bliżej.

– Gdzie wasi rodzice? – pytam.

Odpowiada mi milczenie

– Gdzie wasza matka? – niemal krzyczę.

Powoli, jedno za drugim, dzieci wracają do przerwanego posiłku. Nie jestem wart ich zainteresowania. Przyglądam się i nie wiem, co zrobić.

Ten dom, ta sterylna czystość, te dzieci! I żadnych wzmianek w aktach. Żadnych notatek z pomocy społecznej. To nie jest normalne. No, kurwa, nie jest normalne!

A potem kończy się wszystko. Nawet nie czuję bólu.

 

Zagadkowe zniknięcie reportera lokalnej stacji telewizyjnej, Igora Zemana, znów staje się głównym tematem ostatnich dni. Jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie jeden z przyjaciół zaginionego odnalazł dyktafon z zapisem rozmów, które reporter przeprowadził tuż przed zniknięciem. Czy znalezisko przyczyni się do rozwikłania zagadki, a może i odnalezienia Zemana? Wszystko wskazuje na to, że sprawa może mieć drugie dno.

Igor Zeman znany był z zamiłowania do trudnych tematów. Za wcześnie, by ferować wyroki, jest jednak wielce prawdopodobne, że tym razem sprawa go przerosła.

Apelujemy o kontakt do osób, które mogą wiedzieć cokolwiek, co może przyczynić się do rozwiązania zagadki.

Gwarantujemy pełną anonimowość.

 

– Rozmawiał z panią?

– Tak.

– O czym?

– O życiu.

– O pani życiu?

– Tak.

– Nie wspomniał nad czym ostatnio pracował? Może wymienił jakieś nazwiska? Cokolwiek.

– Zostawił coś.

– Co?

– Dyktafon.

– …

– Przyjedzie pan go odebrać?

– Tak.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Hantle nie mają, wedle słowników, liczby pojedynczej, ale skoro pies przynosi tylko jedna ciążkę… Sprawdź rodzaj gramatyczny i popraw.

Wciągliwe. Niby na pół sztampowy początek, ale jeśli nie zniechęcić się…

Mnie, co prawda, nie przekonuje historia o wiecznie żyjącej wiedźmie, ale jednocześnie taki motyw dobrze wpisuje się w całość. 

Przeczytałam – jakąś połowę z rosnącym zainteresowaniem, resztę z coraz większym i większym rozczarowaniem.

Pomysł jest doskonały. Uwielbiam opowieści, które czerpią z historii, bez tworzenia alternatywnych jej wersji, lecz raczej spoglądają na nią z innego, nazwijmy to, bardziej otwartego punktu widzenia. Zawsze chciałam napisać coś takiego (choć sięgnęłabym raczej do Średniowiecza), lecz nigdy mi wiedzy i zaparcia w poszukiwaniu źródeł nie starczyło. Tak więc – za inspirację i faktografię należy się wielki plus.

To co mnie rozczarowało to sposób w jaki zachował się Twój bohater. Jest dla mnie nieprawdopodobne, że doświadczony w trudnych tematach dziennikarz, uwierzyłby tak od razu w historię opowiedzianą przez Sabinę. Moim zdaniem, od momentu opuszczenia mieszkania pod numerem 33, opowiadanie się po prostu rozjechało. Buuuu crying A zapowiadało się tak fajnie.

 

Mężczyzna, około czterdziestoletni, w krótkiej koszulce bez rękawków, masywnie zbudowany i wyrośnięty w górę na dobre dwa metry, dotychczas zabawiający się sztangą, na nasz widok przerywa ćwiczenia

1. nadmiernie rozbudowane zdanie złożone – pogubiłam się w tych opisach.

2. wyrośnięty w górę – bardzo dziwnie to brzmi.

Mister muscle

Mister Muscle

Zwierzę dopada gospodarza i podsuwa łeb pod dłoń

to brzmi, jakby amstaf rzucił się na tego gospodarza.

Każda śmierć wspomaga jego nieśmiertelną armię. Każdy, kto przyczynił się do powiększenia jej zasobów, będzie zbawiony.

Hmm… Tu nie bardzo wiem o co chodzi.

Biegnę na parking i ładuję do samochodu

co ładuje?

Skądś wiem, że za kilka miesięcy znów będę starszy o rok.

Dlaczego skądś? Przecież chyba wie, kiedy ma urodziny.

Nie nachalnie przypomina swą młodszą siostrę

Nienachalnie

Mimo niewykształconych narządów wewnętrznych płód, gdyby został donoszony, z pewnością by przeżył.

Tu nie rozumiem. Płód miał niewykształcone organy, ale by przeżył? Czy też organy by się wykształciły, gdyby ciąża była donoszona (ale to przecież oczywiste, to po co o tym pisać?)

Hmm... Dlaczego?

Aha. No cóż,łatwo się pomylić, zasugerować…

Przeczytane. Pozdrawiam.

Dość karkołomne połączenie współczesności z czasami II wojny, a nawet jeszcze wcześniejszymi, wplecenie postaci czarownicy i umieszczenie opowieści w Lipcach sprawiło, że chwilami nie byłam pewna, czy rzeczywiście czytam opowiadanie Gwidona. Nie da się jednak ukryć, że to Twoje dzieło, choć tak różne od wszystkiego, co do tej pory czytałam. Mimo niezbyt satysfakcjonującego zakończenia, lektura Lipiec była przyjemnością.

 

rzu­cam nad opusz­czo­ną szybą w aucie.– Wie pan, który to dom? – Brak spacji po kropce.

 

Na razie do­cho­wa­li się sied­miu po­tom­ków. – Skoro potomstwo jest płci różnej, to: Na razie do­cho­wa­li się sied­miorga po­tom­ków.

 

Przy ga­ra­żach par­ku­ją no­wiuś­kie lam­bor­ghi­ni, Range Ro­ve­ry, tesle, fer­ra­ri.Przy ga­ra­żach par­ku­ją no­wiuś­kie lam­bor­ghi­ni, range ro­ve­ry, tesle, fer­ra­ri.

 

Nie opo­dat­ko­wa­ny do­chód cięż­ko spraw­dzić.Nie opo­dat­ko­wa­ny do­chód trudno spraw­dzić.

 

Wy­wiad z brać­mi, choć ważny, bo temat jest wy­jąt­ko­wo chwy­tli­wy, a nuż mło­dzia­ki mają coś w za­na­drzu na in­nych księ­ży?, prze­sta­je mieć prio­ry­te­to­wą war­tość. – Po pytajniku nie stawia się przecinka. W tym zdaniu pytajnik jest chyba zbędny.

 

Czy to..?Czy to?

Wielokropek ma zawsze trzy kropki.

 

Przez bocz­ną szybę gapię się na biało–czar­ne i8… – Przez bocz­ną szybę gapię się na biało-czar­ne i8

 

Słu­cha­jąc po­le­ceń GPS–a sunę po­wo­li uli­ca­mi. Słu­cha­jąc po­le­ceń GPS-u, sunę po­wo­li uli­ca­mi.

 

prze­ry­wa mi bez­ce­re­mo­nial­nie.– Ma pan choć jedno? – Brak spacji po kropce.

 

Po prze­no­si­nach do Au­schwitz–Bir­ke­nau szyb­ko pięła się po szcze­blach ka­rie­ry.Po prze­no­si­nach do Au­schwitz-Bir­ke­nau, szyb­ko pięła się po szcze­blach ka­rie­ry.

 

a zaj­mo­wa­ne sta­no­wi­sko i po­par­cie Jo­se­fa utwier­dza­ło ją tylko w prze­ko­na­niu… – Piszesz o dwóch czynnikach, więc: …a zaj­mo­wa­ne sta­no­wi­sko i po­par­cie Jo­se­fa utwier­dza­ły ją tylko w prze­ko­na­niu

 

Pro­pa­gan­da do­peł­ni­ła resz­tę. – Pro­pa­gan­da do­peł­ni­ła resz­ty.

 

Cza­sa­mi le­piej żyć w bło­giej nie­świa­do­mo­ści, praw­da?– Głos Sa­bi­ny… – Brak spacji po pytajniku.

 

Tro­chę cięż­ko w to wszyst­ko uwie­rzyć… – Tro­chę trudno w to wszyst­ko uwie­rzyć

 

Przez kilka se­kund się waham, które z trzech drzwi wy­brać.Przez kilka se­kund się waham, które z trojga drzwi wy­brać.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciekawa koncepcja, spodobało mi się. Niezła kara…

Ale dlaczego akurat Lipce? Co ma do tego Reymont?

 

Babska logika rządzi!

Podoba mi się, chociaż końcówka nieco odstaje od reszty tekstu.  Moim zdaniem czasami skupiasz się niepotrzebnie na przedstawieniu bohaterów, którzy nie są istotni dla fabuły (tak jak szef, który spędza wakacje na Barbados) ale to takie malutkie dygresje. Tekst zdecydowanie na plus. 

Bardzo ciekawe połączenie i choć czasami (na bardzo krótko) traciłem wątek, to jednak czytało się płynnie. Koniec najlepszy.

F.S

Nowa Fantastyka