Szli. Szur, szur, szur, lewa, prawa. Każdy krok ze skrzypnięciem wdzierał się w podłoże – to śnieg tak dźwięcznie protestował. Wicher podrywał drobiny lodu, przesuwał falami tych drobin po bieli. I wył nieustannie, niemożliwie – niegościnnie przeganiał z miejsca na miejsce, gdy oni szli. Lewa, prawa, prawa, lewa. Nierówny rytm marszu gnał grupkę do przodu, w biel – a ta była na nich obojętna i… zimna.
Szedł i on, Antoni. Miał szczęście, że w środku. Po lewej Leon, po prawej Jan, a on w środku, on, Antoni. W lewą i prawą rękę nieco cieplej, gdy tamci idą obok, bo wszyscy ściśnięci ramionami, człowiek przy człowieku. Lecz wcale nie raźniej, bo głodno. A gdy żołądek ssie, to nie myśli się o kompanach. Tylko o jedzeniu. I cieple.
A wicher dął. Wplatał w warkocze podmuchów śniegowe i lodowe drobiny, zawiewał nimi ludzi, zawiewał nimi cherlawe drzewka, zawiewał też horyzont. I nic nie było widać – tylko jasność, znaczy biel. Zaspa z zaspą jakby tańczyła, tak jedną z drugą zamieć łączyła – bo jak dmuchnie, to śnieg z nieba leci nie pionowo, a poziomo; tak właśnie to wyglądało, jakby zaspy za ręce się chwytały, jedna, druga, trzecia i kolejne… Złudzenie tworzyło taki teatr, w którym zaspy w krąg się splatały. I tańczyły. Nieustanny ruch białych płatków, twardych drobin lodu. Wirująca biel zaciskającego się kręgu. Zamieć. Światło.
Światło!
Leon wyciągnął dłoń, Jan machnął ręką – nic nie mówili, a jedynie pokazali. Tak już jest w tym mrozie, że lepiej ruszyć kończyną, coś wskazać, bo to zawsze cieplej niż gębę otwierać. Światełko co jakiś czas mrugało na horyzoncie. Jak do zagubionych rozbitków, jak do dusz przechodzących przez ciemny tunel życia.
Ruszyli.
Szur, szur, lewa, prawa. Szli. Wiatr zawiewał, nogi podcinał, ale światełko nadziei wyciągało na powierzchnię i trzymało za ręce. Wszystkie ręce żywych. Bo był z nimi i czwarty, był i piąty. Józef i Stanisław. Byli.
Trzy dni wcześniej – przed nocą jeszcze, a zarazem tego tygodnia, w którym wyrwali się z uwięzionego wśród lodów statku – natknęli się na niedźwiedzia. Była biel. I ryk, straszliwa siła, krzyki, jęki, ujadania, ryk, ryk, strzały, chmury prochu, krew. Dużo czerwieni na bieli. Śmierć przyszła, bo niedźwiedź czuł własny głód. A też terytorium należało do niego. Uciekli jedynie we trzech…
A wcześniej było nawet więcej ludzi. Marynarze i badacze. Cały statek. Przedzierali się przez morze i kry, wspólnie. Aż w końcu utknęli, lód przed nimi rozdzielić się nie chciał, więc rozdzielili się ludzie. Jedni zostali, by porąbać statek, zbudować z niego chatę i, polując na foki, przeczekać do wiosny, inni ruszyli szukać pomocy albo ucieczki z lodowego piekła. Inni – znaczy: Leon, Jan, Józef, Stanisław i Antoni.
Nie chcieli czekać biernie na śmierć, na zimę w pełnej swej krasie. Sądzili, że ludzie, którzy zostali, są skazani na zamarznięcie. Zima tu trwa czasem więcej niż pół roku – teraz wcześniej przyszła, zaskoczyła ich.
Szli. Szur, szur, noga za nogą się wlekła. Rytmu marszu się nie trzymali, ale za to nadziei. Mocno, całym sercem ją chwytali. Ale nie wiedzieli, że nadzieja to mniej niż szansa.
Światło!
Wiatr zawiewał, a daleki błysk wyrwał Antoniego z rozmyślań. Mrugnął do niego niczym iskierka w żarzącym się węgielku. Ciepłym węgielku… Okrył się szczelniej podbijaną futrem kurtą i przyspieszył kroku. Przyspieszyli i towarzysze.
Amunicji nie zostało im wiele. Ot – strzelba tylko, po garści prochu i kul. Żaden straszak na niedźwiedzia, który broni nie zna i grzmotów strzelb się nie boi.
Dlatego uciekli, a dwóch odeszło.
Teraz szli, szli przed siebie, poprzez wiatr i lodowe mgiełki. A gdzieś tam daleko, na horyzoncie, migało do nich światełko przez chmury zawiei.
Nogi w śnieg się zapadały, lecz pomagali sobie. Bo to cieplej, gdy ktoś obok idzie. I bezpieczniej. Jeść i tak już nie było czego, to i dzielić nie szkoda. Zapasy przepadły, gdy biały miś… Antoni uśmiechnął się do siebie, przewrotnie. Strach mniejszy, gdy tak się wspomnienie nazywa. Będzie myślał i mówił: miś, biały miś. A krew na śniegu to jak daleka ojczyzna. Tak właśnie będzie pamiętał te wydarzenia, jeśli dojdzie, jeśli teraz nie umrze.
Wiatr wiał to z północy, to z południa. Właściwie nie wiedzieli, słońce w swojej krótkiej wędrówce nad horyzontem ukrywało się za wszędobylską lodową mgiełką. Świat był tak biały, tak rozmazany. I niepewny – zupełnie jak światło na horyzoncie.
W przeciwieństwie do Leona i Jana Antoni nie był marynarzem, a głupcem, który zaciągnął się na łajbę, by towarzyszyć wyprawie badawczej do terra incognita. Nowa Ziemia, terra nova – a cóż w niej do odkrycia nowego? Ziemia jak wszędzie, tylko zimno, taka to terra mortis. Lecz płacili sowicie, pieniądz nie patrzy, czy nowe czy stare, ciekawe czy nie. Pieniądz tylko chwyta ludzi za skórę, bo oni sprzedajni.
Ale teraz Antoni nie wiedział, czy jest nadal człowiekiem, dlatego że nie zależało mu na pieniądzach, a na życiu. Bo życie było gdzieś tam w środku, tliło się w nim płomykiem ciepłym – a on tylko ogrzać się chciał. I coś zjeść.
Nie był też pewnym kierunków świata. Gdzie słońce wstawało, gdzie się kryło – nie wiadomo: mglista zawieja. Po prostu szedł przed siebie, tak jak szli Leon i Józef. Nie wiedział, że oni też nie wiedzą. Niczego nie byli pewni, tylko się bali gasnącego płomyka życia.
Światło!
Migotało i migotało, co jakiś czas, niezbyt regularnie – to przez zamieć. Halucynacja? Nie dla nich, bo każdy, choć blisko siebie, myślał z osobna. Samolubnie. Ale z innymi iść cieplej, a gdy partner zdechnie, to można…
Szur, szur, nogami przesuwali, a śnieg, jeśli skrzypiał, to słychać tego przez wiatr nie było. A oni prędko lewą za prawą, prawą za lewą kładli. Teraz jeden za drugim szli, wężykiem – w ten sposób tak często się nie zapadali w świeżym puchu. A światełko przed nimi to pojawiało się, to znikało. Coraz rzadziej, bo wiatr się wzmagał i w oczy wiał, lecz blask zdawał się większy, bo bliższy.
Antoni słyszał na statku od marynarzy różne historie, lecz teraz jedna mu z pamięci do myśli wypełzła. Jeden taki, Siergiej, opowiadał o wilkach morskich, którzy, zagubieni i na skraju śmierci, mieli widzieć mgłę, ląd, a na lądzie latarnię. Nieważne, czy pływali po Karaibach czy dalekiej północy – wszyscy, którym udało się przeżyć, relacjonowali to samo: zamglony ląd i migającą latarnię, choć na takich pustkowiach nie powinno być żadnego światełka. Ale cóż, zagubieni, więc wierzyli oczom, nie przyrządom, które wywiodły ich w pole. Sęk w tym, że kiedy latarnia pojawiła się na horyzoncie, strach przeszedł po załodze, a to dlatego, że na morzu pewne historie się zna, są uniwersalne – tak było i w tym przypadku. Bano się, że skończą jak w tych opowiastkach – że z wszystkich ludzi na statku tylko jeden się odnajdzie i pozostanie w świecie żywych.
Szli. We trzech. Niemal już biegli, ścigali w nadludzkim wysiłku, bo zdawało się, że było w nich już tylko zmęczenie. Uciekali przed tym, co mieli za plecami. Niedźwiedziem, towarzyszami i tym wszystkim, co zawsze czai się za człowiekiem: co nienazwane i niewidoczne. Więc był w nich strach. I była nadzieja.
Światło!
Migotało już tak blisko, tak wyraźnie i obiecująco, zwiastując bezpieczną przystań. Antoni osłabł, Leon i Jan pognali przed nim, opętani widokiem, opętani nadzieją. Wspięli się na wysoką zaspę i zniknęli za nią.
Został Antoni sam na sam z bielą, której kręgi wirowały wokół niego, zaciskały się tak, że było mu coraz ciężej nabierać powietrze. Lecz parł przed siebie, wlókł się, potykał, wdrapał w końcu na zaspę i przetoczył na jej drugą stronę. A tam już nie był sam – było światło za mgłą. Nie, nie mgłą – śniegiem i dymem.
Zbliżył się jeszcze bardziej, niemal na czworakach. Pokonywał ostatnie metry, w których kończyły się ślady Leona i Jana. Oni siedzieli, siedzieli przy świetle, patrzyli w nie otępiali.
Antoni upadł na bok, twarzą do tej niezwykłej latarni.
Statek, który opuścili przed kilkoma dniami, płonął. Wysokie języki ognia wspinały się po sam czubek masztu niczym na szczyt nadmorskiej wieży. Ci, którzy zostali tu wcześniej, leżeli nieruchomo pod warstewką śniegu i popiołu.
Co tutaj się wydarzyło? Nieważne. Ważne, że ciepło i ogrzać się można przy ogniu.
Antoni jęknął, czując żar na policzkach. Obrócił się w kierunku Leona i Jana, marynarzy, którym nieobce były morskie legendy. Wygłodniali, patrzyli na niego.
Radom, 1 sierpnia 2015