Wtorek.
Wracam pociągiem z wykładu poświęconego percepcji. I jak to mam w zwyczaju – przypominam sobie, jak na nim było.
Pamiętam, że dyskutowaliśmy o tym, czy fikcja może posłużyć jako zabieg terapeutyczny. A pod koniec wykładu wszyscy studenci otrzymali proste zadanie, które brzmiało mniej więcej tak:
Usiądźcie w zaciszu domowym i zamknijcie oczy. Wyobraźcie sobie, że jesteście jakąś wyimaginowaną istotą, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, kimkolwiek byle nie sobą. Ot, na przykład: stańcie się mechanicznym owadem, który kradnie śrubki z warsztatu, albo zaczarowaną postacią z kreskówki, która uprawia marihuanę, i odurza się nią.
Później na tej podstawie napiszcie krótką historię, opowiadanie, w którym chcę poczuć powiew świeżości.
Zastanawiam się, czy aby na pewno dobrze zrobiłem, chcąc pobudzić w ten sposób ich kreatywność. Po chwili uśmiecham się jednak, bo stwierdzam, że w przyszłym tygodniu, jak już odbiorę te prace od swoich studentów, to będę miał ubaw po pachy.
Jakkolwiek, dałem im ultimatum – historia, która porwie mnie na tyle, że stracę poczucie rzeczywistości – zostanie zaliczona na poczet egzaminu.
Już nie mogę się doczekać tego, co tam nawymyślają – mamrotam pod nosem.
Tymczasem jednak mam własne problemy. Redakcja czasopisma poświęconego fantastyce zagroziła że nigdy nie kupi mojego tekstu, jeżeli będzie on tak nudny i przewidywalny, jak te, które mieli już okazję przeczytać.
Taki paradoks – mam doktorat z imaginacji, i wykładam o wyobraźni, ale nie potrafię wymyślić jakiegoś porządnego opowiadania, na tyle dobrego, że czytelnik je ‘kupi’.
Jadę tym pociągiem i nudzę się strasznie, bo mój przedział jest pusty. Nie mam nawet do kogo się odezwać. A tego nie cierpię najbardziej.
Podchodzę – sam nie wiem czemu – do okna. I przecieram oczy, bo nie mogę uwierzyć w to, co przez nie widzę – w oddali zwierzęta biegają po lesie, i rzucają w siebie puszkami po piwie.
Chcę im się przyjrzeć, upewnić się, że są tam naprawdę, zobaczyć, jak wyglądają.
Ale nie mogę, bo pociąg pędzi przed siebie i zostawia ten widok gdzieś z tyłu.
Chyba mi odbija, mówię do siebie siadając z powrotem.
Zamykam oczy i w myślach przywołuję swojego dobrego kompana, wyimaginowanego przyjaciela, który pomaga mi przy tworzeniu tekstów. Wołam do niego tak, jak to już mam w zwyczaju:
– Muza! Jesteś potrzebny! Na już!
Czekam na odzew w mojej głowie.
– Co się drzesz, jełopie! – odpowiada. – Czego?
– Na jutro. Opowiadanie. Dobre. O fantastyce. Poratujesz?
– Stary, urlop mam… Na imprezie jestem. Nie mogę.
– Jak to urlop?! – już nie wytrzymuję. Ostatnio w ogóle mi nie pomaga. – Przecież żyjesz w mojej głowie. I to ja cię stworzyłem. Jesteś chorą halucynacją kretynie!
– Jak cię zaraz walnę przez łeb tą twoją inspiracją, której tak rzekomo potrzebujesz, to się ockniesz i sam coś napiszesz.
– O nie! Takiego zachowania nie będę dłużej tolerował – mówię do Muzy, ale on dalej swoje:
– Poza tym nie przeszło ci przez myśl, że to ja cię stworzyłem? Że to ty jesteś efektem ubocznym mojej wyobraźni? Pomyśl nad tym debilu.
– Że co? – rzucam całkowicie zaskoczony tym absurdalnym pomysłem.
– Słyszałeś – odpowiada.
– Dobra. Dajmy już temu spokój. Dogadajmy się jakoś – przystaję, bo dopiero teraz uświadamiam sobie to, jak jest ubrany. – Muza, ty jesteś wiewiórką…
– No i…?
– Wiewiórki nie noszą koszuli w kratę, ani butów Reeboka – przyglądam się im dokładniej. – Zresztą skądś te buty kojarzę…
***
Czwartek.
Nachodzi mnie pewne refleksja. Zwierzęta, na które patrzyłem przez okno w pociągu – te, które rzucały do siebie puszkami po piwie –… One przecież były całkiem podobne do Muzy.
Ale co tam, to nie istotne. Najważniejsze, że w końcu sam napisałem to opowiadanie.
Bo Muza mi nie pomogła. Chociaż w pewnym sensie…
Tak czy inaczej puszczą je drukiem już w przyszłym numerze. Dostałem nawet pochwałę od szanownej redakcji. Powiedzieli, że piszę tak dobrze, jak kiedyś. I nawet spodobał im się mój tytuł: Zwierzęta zmyśliły człowieka.