- Opowiadanie: gnoom - Mały Sopot

Mały Sopot

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Mały Sopot

26 sierpnia

 

Szedłem ulicą Bohaterów Monte Cassino, prowadzącą do jednego najważniejszych punktów turystycznych Sopotu, wsłuchując się w odgłosy miasta. Byłem zły.

Mój młodszy brat jak zwykle zachowywał się jak dupek. Wspólnie z grupką naszych znajomych wynajęliśmy apartament niedaleko centrum. Ładny, ale posiadający kilka wad. Ot choćby dwa pokoje na sześć osób – masakra. Zero prywatności, brak możliwości stworzenia własnej, introwertycznej strefy komfortu. W pewnym momencie po prostu poczułem, że mam dość ciągłych docinków i potrzebuję chwili samotności.

Pociągnąłem sporego łyka z kubka z KFC, który napełniłem chwilę wcześniej w restauracji. Znajomy smak rozwodnionej, wygazowanej coli zadziałał kojąco. Piłem więc powoli mój ukochany napój, zastanawiając się czemu ludzie tak chętnie przyjeżdżają do tego miasta.

Czy to właśnie była ta stolica festiwali, „kulturalne centrum Pomorza”? Niby dało się znaleźć tu jakieś kluby, bary czy restauracje, jednak w porównaniu do mojego ukochanego Krakowa wszystko wydawało się pospolite i nieoryginalne. Nawet Multikino znajdujące się nieopodal Molo nie robiło na mnie wrażenia. Właśnie, Molo – spory kawał drewna z dokami i drewnianym, turystycznym stateczkiem zacumowanym na samym końcu. Nic szczególnego, a już na pewno nic wartego siedem pięćdziesiąt za samo wejście. Główna atrakcja okazała się równie przereklamowana, co samo miasto…

– Poratujecie groszem, panie?

Z zamyślenia wyrwał mnie głos menela. Spojrzałem w kierunku mówiącego.

Wyglądał inaczej od tych, których najczęściej spotykałem w okolicach Rynku czy Galerii Krakowskiej. Nie śmierdział, a w każdym razie nie bardziej, niż przeciętny facet jadący latem autobusem. Ubranie, choć stare i znoszone, nie miało na sobie plam po zwróconych trunkach. W całej jego postaci było coś, co z niewyjaśnionych powodów wzbudzało zaufanie, a może nawet sympatię.

– A po co wam? I ile?

– Złoty pinsiąt wystarczy. Na piwo zbieram – odrzekł rezolutnie kloszard i uśmiechnął się, ukazując dziury po dwóch dolnych czwórkach. Skutecznie zatarł tym dobre pierwsze wrażenie, jakie na mnie wywarł.

Mimo wszystko, dla świętego spokoju, postanowiłem wydobyć z portfela sugerowaną kwotę. Gdy bezdomny otrzymał pieniądze, uśmiechnął się jeszcze szerzej i ściągnął swoją bejsbolówkę. Przez chwilę miałem wrażenie, że chce mi się ukłonić, on jednak wyciągnął z niej nieduży, płaski przedmiot.

– Wystawcie dłoń, panie – poprosił niemal uroczyście. Jednocześnie zaskoczony i zainteresowany, spełniłem polecenie.

– Podjęliście dobrą decyzję – oświadczył, wręczając mi zimny, metalowy krążek. Żeton, a może monetę? – Jeśli chcielibyście się kiedyś dobrze zabawić, znajdźcie Czerwony Fotel i pokażcie to bramkarzowi. Powiedzcie, że przysyła was Karamba.

Uśmiechnąłem się. Miałem już raz do czynienia z żulem, który po otrzymaniu piątaka zadeklarował, że jeśli powołam się na niego, jakiś ziomek w okolicach Krupniczej sprzeda mi trawkę po niższej cenie.

Przyjrzałem się dokładnie otrzymanemu darowi. Była to nieduża, złota moneta z napisem „MAGYAR KOZTARSASAC” i dziwacznym kwiatem wygrawerowanym z przodu. Rzut oka na rewers potwierdził moje przypuszczenia, że wszedłem w posiadanie węgierskiej waluty – dokładnie dwudziestu forintów.

Co do…?

Podniosłem wzrok, chcąc uzyskać jakiekolwiek wyjaśnienia. Po prawdzie, nie zdziwiłem się nawet, gdy zobaczyłem, że tajemniczego osobnika nie ma nigdzie w zasięgu wzroku, mimo iż trzy sekundy wcześniej stał tuż przede mną.

Jak w jakiejś powieści fantasy. Schowałem bezwartościową monetę do kieszeni. Cóż, zawsze to jakaś pamiątka, prawda? - pomyślałem, podejmując przerwany spacer. Bądź co bądź, to dziwaczne spotkanie było przynajmniej jakimś urozmaiceniem tej irytującej, nadbałtyckiej monotonii.

 

<>

 

28 sierpnia

 

Sopocki dworzec PKP. Centrum przyjazdów i odjazdów. Huk przejeżdżających pociągów, rozmowy ludzi. Siedziałem na ławce, czekając na Jurka – moje pozytywne, wakacyjne zaskoczenie. Z dnia na dzień czułem się coraz gorzej w tamtym towarzystwie. Niby to kumple, niby znaliśmy się od dobrych paru lat, ale na tym wypadzie coś po prostu nie grało. Nie tylko młody, ale i reszta stawała się coraz bardziej nie do zniesienia.

Poza Jerzym. Kiedy w końcu przełamał nieśmiałość, okazał się świetnym partnerem do rozmowy, osobą inteligentną i tolerancyjną. Kiedy zaś dowiedziałem się, że pomimo wcześniejszych ustaleń, ta banda postanowiła zostać w domu, zamiast odprowadzić kolegę na dworzec, zdecydowałem, iż sam mu potowarzyszę. I nawet popilnuję walizek, kiedy w ostatniej chwili przypomniał sobie o zakupie prowiantu na drogę.

– Jestem! – zawołał, wyłaniając się z prowadzących na stację podziemnych schodów. W siatce niósł drożdżówkę i półtoralitrową wodę.

– Już myślałem, że komuś opchnę te twoje bagaże – rzuciłem w odpowiedzi, wstając z ławki. Chłopak wzruszył ramionami.

– Długa kolejka. Zresztą, chyba trafiłem idealnie.

Rzeczywiście, zaraz po tych słowach usłyszałem huk nadjeżdżającego pociągu. Szkoda. Miałem nadzieję jeszcze chwilę pogadać.

– Właśnie, byłbym zapomniał – powiedział Jurek tonem człowieka, który nagle przypomniał sobie o czymś ważnym. – Kiedy wczoraj przechadzałem się po mieście, trafiłem na ulicę pełną pięknych willi. Szczerze polecam. Zobaczysz zupełnie nowy, nieturystyczny obraz tego miasta.

– Nieturystyczny, powiadasz? – spytałem zaintrygowany.

– Nie oszukujmy się, Karol. Sopot nie jest zbyt ładny w części przeznaczonej dla przyjezdnych. Jednak tam, gdzie trafiłem muszą mieszkać jakieś szychy. Przejdź się tamtędy, nie pożałujesz.

Pociąg z głośnym i nieprzyjemnym piskiem zatrzymał się przy peronie numer dziesięć.

– Ok, przekonałeś mnie – odparłem entuzjastycznie. – Którędy to?

– Zamiast iść tak jak zawsze, pójdź w kierunku kościoła, a następnie skręć w dróżkę po prawej. Później w prawo, w lewo i na końcu tej ostatniej ponownie skręć w lewo. Z tego co pamiętam, ulica nosiła nazwę od jakiegoś polskiego króla, ale głowy nie dam.

– Dzięki, trafię – zapewniłem, choć wcale nie miałem takiej pewności.

– Spoko. Pomożesz mi z tymi walizkami?

– Co? – zapytałem tępo, po czym popatrzyłem w miejsce, w które wskazywał. W tamtej chwili przypomniałem sobie po co tam w ogóle jesteśmy. – Tak, jasne.

 

<>

 

Cholera, jak to było? W prawo i w lewo?

Moje obawy okazały się w pełni na miejscu – zgubiłem się. Zgodnie z instrukcjami skręciłem w małą dróżkę za świątynią, ale później musiałem gdzieś popełnić błąd.

Od dobrych paru minut szedłem tą samą, wydeptaną ścieżką. Drzewa, choć młode i niezbyt wysokie, rosły na tyle gęsto, że nie widziałem nic poza naturalną alejką, po której stąpałem.

Co tam, raz się żyje, nie? Najwyżej się cofnę.

Przeszedłszy kolejne sto kilkadziesiąt metrów, natrafiłem na skarpę. I płot. Dołem właśnie przejeżdżał jakiś samochód. Dwójka szczebiocących nastolatek przechodziła chodnikiem. Wydeptana ścieżka biegła zaś dalej, wzdłuż płotu.

Jurek nic nie wspominał o schodzeniu w dół. Hmmm, chyba jednak coś pochrzaniłem.

Mimo wszystko, wbrew zdrowemu rozsądkowi, szedłem dalej, tym razem znacznie ostrożniej. Po drodze musiałem przejść przez coś, co wyglądało mniej więcej jak mała, opuszczona melina pod chmurą. Prawdopodobnie kompletnie bym ją zignorował, gdyby nie jeden, drobny szczegół.

Mniej więcej pośrodku skrawka ubitej ziemi stał czerwony fotel z tylko jednym podłokietnikiem. Srebrzysty i lśniący, w ogóle nie pasował do odrapanego siedziska, prawdopodobnie zabranego ze śmietnika. Kiedy przechodziłem obok, moją uwagę przykuło, iż mniej więcej na wysokości dłoni wydrążono w nim nieduży otwór.

Z mojej kieszeni wypadła moneta i wylądowała na ziemi. Podniosłem ją ostrożnie – nie pamiętałem, abym w spodniach miał dziurę. Coś podpowiedziało mi, żeby uważniej przyglądnąć się wgłębieniu. Wydrążona wewnątrz cyfra dwadzieścia na oko idealnie pasowała do tej z mojego tajemniczego prezentu.

Co tu się do diabła dzieje?, zdążyłem jedynie pomyśleć, zanim ciekawość wzięła górę. Ostrożnie wsadziłem forinta w przeznaczone dla niego miejsce.

Usłyszałem pomruk przypominający odgłos budzącego się niedźwiedzia. Przestraszony, uważnie się rozejrzałem, jednak nic nie dostrzegłem.

– Tutaj – usłyszałem głos dobiegający z dołu. Spojrzałem ponownie na fotel, po czym mrugnąłem kilka razy zaskoczony.

Mam halucynacje. To się nie dzieje naprawdę.

Tam, gdzie jeszcze przed chwilą było oparcie, znajdowała się wielgachna szczęka pełna ostrych jak brzytwa kłów.

– No cześć – powiedział Fotel niskim, niemal czarującym głosem, po czym kłapnął zębami.

 

<>

 

Ból. Rozrywający i obrzydliwy, jakby odrywano ci mięso od kości. Po czym cisza.

Żyję? A może zostałem pożarty? Z drugiej strony czy można stać, będąc martwym? Niepewnie otworzyłem oczy.

Znajdowałem się przed klubem – dwupiętrowym blokiem betonu o wściekle karmazynowym kolorze. Tuż nad wejściem na wysoki parter widniał wizerunek świecącego się neonowym blaskiem mebla oraz podpis.

Czerwony Fotel

– Czego tam sterczysz, młody? – usłyszałem niski, groźnie brzmiący kobiecy głos.

Opuściłem spojrzenie. Na szczycie schodów wiodących do lokalu stała gruba, mierząca prawie dwa metry Murzynka w zdecydowanie zbyt ciasnym, ochroniarskim mundurze. Nie wiem jakim sposobem nie zauważyłem jej zaraz po pojawieniu się.

– Ja, tego… – bąknąłem. – Chciałem wejść.

Odpowiedział mi tubalny śmiech.

– Chciałeś wejść? To dobre. – Bramkarka otarła łzę z oka. Z jakichś powodów wyglądała na szczerze rozbawioną. – Posłuchaj, smarku. Jak zapewne wiesz, w Małym Sopocie panują pewne zasady. Do Fotelu nie wpuszcza się byle kogo. Więc zjeżdżaj stąd czym prędzej.

– Małym Sopocie? – spytałem, rozglądając się dookoła. Miejsce, w którym się znajdowałem wyglądało jak ulica Chopina późnym wieczorem. Na pierwszy rzut oka nic się w niej nie zmieniło. Poza obecnością nowego budynku.

– Tak, Małym Sopocie. Jesteś upośledzony czy masz problem ze słuchem? Zresztą mniejsza. Wypierdalaj gnojku, pókim miła. Przejście zawadzasz.

Zaskoczony i przerażony, już miałem odwrócić się na pięcie i nigdy nie wrócić, gdy nagle poczułem w kieszeni znajomy ciężar.

– Ale ja mam ten… Przepustkę – powiedziałem niepewnie, niemal fizycznie kurcząc się pod jej niechętnym i wrogim spojrzeniem. – Karamba mnie przysłał.

Pogardliwy grymas momentalnie zniknął z twarzy ochroniarki.

– Kto taki? – zapytała ostrożnie. Zmiana jej tonu dodała mi odrobinę pewności siebie.

– Karamba – powtórzyłem trochę odważniej, wyciągając dwudziestoforintówkę z kieszeni.

Kobieta gestem nakazała mi podejść kilka kroków, po czym odebrała mi złoty krążek. Obejrzawszy dokładnie, oddała go i skinęła głową.

– W porządku. Przepraszam za to nieporozumienie – dodała obojętnie. – Zapraszam i życzę miłej zabawy.

Przechodząc koło niej, mógłbym przysiąc, że zobaczyłem złośliwy uśmieszek na jej okrągłej twarzy. Jeśli jednak faktycznie tam był, to zniknął tak szybko, jak się pojawił.

Wszedłem do środka.

 

<>

 

Miała rogi, ale nie przeszkadzało mi to. Nie niepokoiła mnie również jej maska z otworem na usta, przedstawiająca bladą, okoloną czarnymi włosami, twarz dziewczynki płaczącej czerwonymi łzami.

Zanim udaliśmy się do prywatnego pokoju, spędziłem trochę czasu w głównej sali. W środku musiał trwać bal przebierańców. Zewsząd spoglądały na mnie twarze smoków, demonów, kotów, lisów i antycznych bogów, a niektórych w ogóle nie potrafiłem zidentyfikować. Wszędzie unosiły się zielonkawe, słodkawe opary. Tu i ówdzie zauważałem kopyta, rozdwojony język czy gadzie ślepia. Czułem się jednak dziwnie spokojny. Jakbym śnił, a we śnie jesteśmy w stanie zaakceptować każdy aspekt otaczającej nas rzeczywistości, choćby nie wiem jak absurdalny.

Ciepło jej ust wokół mojego członka było bardzo przyjemne. Zagłębiałem się coraz bardziej w rozkosz, zapominając o całym świecie. Zapach jej perfum – migdałów i kokosa, zniewalał i oszołamiał. W końcu fala przyjemności rozlała się po całym moim ciele.

Wstała i bez słowa opuściła pomieszczenie. Nie miałem czasu ani sił jej zatrzymać. Leżałem jedynie, kontemplując doznania sprzed chwili. Nie wiem jak długo. Czas nie miał dla mnie znaczenia.

Sięgnąłem w kierunku stolika i dopiłem błękitnego drinka z curacao, którego ze sobą przyniosłem, po czym, przekonany, że przeżywam najwspanialszą imprezę swojego życia, podciągnąłem spodnie i wyszedłem na korytarz.

I wtedy wszystko się skończyło.

Kiedy tylko przekroczyłem próg, poczułem Jego Obecność. Obróciłem głowę w lewo. Stał tam, na końcu korytarza, wpatrując się we mnie swymi obrzydliwymi ślepiami. Nie potrafiłbym go opisać, bo jakich słów można użyć, żeby opisać swoje najmroczniejsze, najbardziej skrywane lęki i obawy, pełzające po zakamarkach podświadomości. W mojej głowie pojawiła się jedna myśl.

Uciekać!

Rzucił się za mną. Wiedziałem, że to zrobi, od kiedy go ujrzałem. Wolałem nawet nie wyobrażać sobie, co by było gdyby mnie dopadł.

Wpadłem na kogoś. Młoda, atrakcyjna blondynka z lisią maską sięgającą od nosa w górę uśmiechnęła się, ukazując długie kły.

– Jak ci się podoba w naszym mieście?

Nie miałem czasu odpowiedzieć. Brnąłem dalej przez salę wypełnioną odurzającym, słodkawym dymem, przepychając się pomiędzy gośćmi. Stwór niemal deptał mi po piętach.

Portal korytarza prowadzącego do wyjścia znajdował się może metr ode mnie, kiedy poczułem ból.

Auuu!

Brutalnie odepchnąłem karlicę w masce węża. Upadła, przewracając dwóch innych gości.

Ugryzła mnie, suka. Ignorując rosnące na dłoni dwie plamki krwi, pognałem w głąb przejścia.

Gdy znajdowałem się w połowie drogi do wyjścia, usłyszałem znajome „No cześć”. Na końcu korytarza, niczym w jakimś tanim horrorze, rozbłysło światło. W blasku jarzeniówki dostrzegłem Fotel, szczerzący się do mnie swymi śnieżnobiałymi zębiskami.

Zawahałem się, lecz tylko na chwilę. Rzut oka za siebie potwierdził, że On przedostał się już przez tłum. Znalazłem się w pułapce.

Zaszarżowałem. Istniała szansa, że Fotel był moją jedyną drogą ucieczki. Nawet jeśli nie, to i tak wolałem zostać pożarty, niż zmierzyć się z Nim.

Mebel otworzył zapraszająco paszczę.

 

<>

 

Wyskoczyłem z fotela. Uratowany. Uczucie ulgi natychmiast zastąpiła panika, kiedy uświadomiłem sobie, gdzie jestem.

Skarpa.

Nie zdążyłem wyhamować. Poślizgnąłem się i upadłem, po czym świat zaczął kręcić się wokół mnie z zawrotną szybkością. Sturlałem się ze zbocza i wylądowałem na chodniku.

Auć!

Wstałem powoli i podniosłem wzrok. Tylko po to, żeby stanąć oko w oko z Nim.

– Bu!

Wrzasnąłem i zatoczyłem się do tyłu. Pech chciał, że trafiłem piętą na krawędź chodnika i straciłem równowagę. Ostatnią rzeczą, jaką słyszałem, lecąc na spotkanie z asfaltem był klakson nadjeżdżającego TIR–a.

 

<>

 

– Jak ci się podobało dzisiejsze przedstawienie, Janett? – Karamba przystanął na brzegu skarpy, wpatrując się w rosnący, gęstniejący wokół trupa tłum gapiów.

– Nieźle. Tym razem Monty przeszedł samego siebie. – Czarnoskóra ochroniarka odwróciła głowę, przenosząc uwagę z miejsca wypadku na kloszarda.

Karamba nie odwzajemnił spojrzenia.

– Ugryziony?

– Tak. Snake się udało.

– Dobrze. – Na ustach żula wykwitł paskudny uśmiech. – Im więcej, tym weselej.

Koniec

Komentarze

Hmmm. Horror jak horror. Końcówki nie zrozumiałam. Pewnie za słabo orientuję się w temacie.

Ale napisane przyzwoicie.

Babska logika rządzi!

Dziękuję za przeczytanie, Finklo.

Sam nie byłem do końca przekonany co do tego horroru. Chyba ostatecznie zmienię na fantasy, tak jak zaplanowałem pierwotnie. Co do końcówki, pozostawiam wolną interpretację. ;)

"Nie wierz we wszystko, co myślisz."

“Szedłem ulicą Bohaterów Monte Cassino, najważniejszym punktem turystycznym“ – Ulica raczej nie może być punktem…

 

“mam dość ciągłych docinek i potrzebuję chwili samotności“ – docinków

 

“Pociągnąłem sporego łyka z kubka z KFC, który napełniłem chwilę wcześniej w restauracji. Znajomy smak rozwodnionej, wygazowanej coli zadziałał kojąco.“ – W KFC serwują pepsi. Cola to marka związana z McDonaldsem.

 

“– Zamiast iść tak jak zawsze, pójdź w kierunku kościoła, a następnie skręć w dróżkę po prawej. Później w prawo, w lewo i na końcu tej ostatniej ponownie skręć w lewo. Z tego co pamiętam, ulica nosiła nazwę od jakiegoś polskiego króla, ale głowy nie dam.“ – Mało wiarygodne. A przynajmniej ja, jakbym znalazła miejsce, które mi się tak bardzo podoba, na 100% zwróciłabym uwagę na nazwę ulicy. A w obcym mieście to w ogóle miałabym pewnie przy sobie mapę, więc dodatkowo zlokalizowałabym ulicę na mapie.

 

“Sto kilkadziesiąt metrów dalej natrafiłem na skarpę. I płot. Dołem właśnie przejeżdżał jakiś samochód. Dwójka szczebiocących nastolatek przechodziła chodnikiem. Wydeptana ścieżka szła zaś dalej…“ – Nie wydaje mi się, żeby ścieżka mogła iść. Ale mogła biec.

 

“węgierskiego forinta“ – węgierski forint to masło maślane

 

Przeczytałam. Przyznam, że zębaty fotel na pustkowiu wydaje mi się tak absurdalny, że aż niezabawny. I co, najlepszy kolega wpakował bohatera w ten burdel?

Pomysł “tajnego fantastycznego klubu dla wybranych” ok, ale nie przekonuje mnie On, bo kompletnie nie wiemy, czym jest – nieprzekonujący, a więc niestraszny. A że niestraszny, to nie kupuję panicznej ucieczki. Wylot przez skarpę nawet ok, niech będzie. Ale pan menel bezpłciowy, a wraz z nim cała jego ferajna, tylko jedna Janette ma jakiś rys charakterystyczny.

 

Innymi słowy ani koncepcja do mnie zanadto nie trafiła, ani jej przedstawienie. Czytało się za to w miarę ok. Ale fajnie by było, gdybyś bardziej to przemyślał i doszlifował.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Forinty, docinki, dalej i punkt poprawione. Dziękuję.

Co do reszty:

Cola to nazwa napoju, a nie marki. Hoop Cola, Zbyszko Polo Cola, Pepsi Cola, Coca-Cola. W tej kwestii nie masz racji.

Cóż, ty może miałabyś mapę, ale nie wszyscy są tacy zapobiegawczy. A pamięć również bywa zawodna.

Z tego co czytam raczej ci się nie podobało, niemniej dziękuję za wysiłek przeczytania i skomentowania. Choć nie wiem skąd wzięłaś to “pustkowie”, to osobiście lubię czasem łączyć absurd i komedię z mroczniejszymi elementami. Taki już mam styl. Rozumiem jednak, że nie do wszystkich będzie przemawiać. Co się tyczy kumpla, to bohater najpewniej po prostu poszedł nie tą ścieżką, co trzeba.

Zgodzę się, że opowiadanie (jak każde) można by tu i ówdzie doszlifować. Cóż, limit znaków dość mocno ograniczał bogactwo formy, niestety czasem też treści. Mimo wszystko dzięki za wrażenia, na pewno wezmę je pod uwagę.

"Nie wierz we wszystko, co myślisz."

wpatrując się w zbierający się wokół trupa tłum gapiów.  ==> a bez zwrotnego nie da rady? Na przykład <> wpatrując się w rosnący, gęstniejący wokół trupa tłum gapiów.  <>

Zadziwił mnie i rozbawił Czerwony Fotel, stojący na odludziu.

Nawet niezłe, jak na horrorkowatą historię.

Poprawione. Dziękuję, Adamie, zawsze przyjemnie przeczytać taki komentarz. :)

"Nie wierz we wszystko, co myślisz."

Wciąga i klimat fajnie zbudowany. Podobało się :)

F.S

Fotel kradnie szoł.

Szkoda, że rozwiązujesz to w stronę, o ile dobrze zrozumiałem, historii o stworzeniu nowego wampira/demona (forinty, ugryzienie mnie prowadzą do takiego wniosku).

Ja również nie kupuję – dlaczego widok żula wzbudził takie przerażenie? Względnie: Karola?

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

FoloinStephanus – dziękuję. Cieszę się, że ci się podobało.

Fishu – nie czaję. Nigdy nie sugerowałem czym jest On, dlatego nie wiem skąd wziąłeś tego żula. Tudzież Karola.

Słusznie cię prowadzą. Szkoda, że konkluzja ci się nie podobała, ale cóż… Może następnym razem. :)

"Nie wierz we wszystko, co myślisz."

Nie wiem, kim jest Monty, to prawda. Karol skierował bohatera, gdzie trzeba, żul dał forinty, wrodzona podejrzliwość każe podejrzewać jednego, albo obu razem nawet… :-)

 

Nie podoba mi się finał, bo to dość wyeksploatowany motyw, do znudzenia wręcz… Ale gdyby tak z bohatera powstał małosopocki upiór nocny zagubionego turysty, gdyby wabił piękne nieświadome do fotela… ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Jerzy, Fishu. Karol to imię głównego bohatera.

A Monty… Cóż, postać owiana tajemnicą. To, że Karamba i Monty to ta sama osoba… Hmmm, niezła hipoteza.

Małosopocki upiór turysty… Ciekawe, ciekawe. Godne przemyślenia.

"Nie wierz we wszystko, co myślisz."

Należy zacząć od tego, że opowiadanie jest napisane przyzwoicie, czyta się je przyjemnie, bez zgrzytów. 

Sama historia zaś zdaje się być bardzo sztampowa. Przynajmniej powierzchownie. Jeśli pod tą powierzchowną sztampowością kryje się coś niezwykłego – czego nie mogę wykluczyć – nie udało mi się tego dostrzec.

Ale plus za fotel. Fotele są fajne. Zwłaszcza te zębate.

Zębaty fotel frapujący, pomysł przyzwoity, opowiadanie sprawia niezłe wrażenie, choć uważam, że wykonanie mogło być nieco lepsze.

 

Ubra­nia, choć stare i zno­szo­ne, nie miały na sobie plam po zwró­co­nych trun­kach.Ubra­nie, choć stare i zno­szo­ne, nie miało na sobie plam po zwró­co­nych trun­kach.

Ubrania wiszą w szafie, leżą w szufladach i na półkach. Odzież, którą ktoś ma na sobie, to ubranie.

 

ścią­gnął swoją bejs­bo­lów­kę. Przez chwi­lę mia­łem wra­że­nie, że chce mi się ukło­nić, on jed­nak wy­cią­gnął z niej… – Powtórzenie. Czy mógł ściągnąć cudzą czapkę?

 

Cóż, za­wsze to jakaś pa­miąt­ka, praw­da?, po­my­śla­łem… – Cóż, za­wsze to jakaś pa­miąt­ka, praw­da? po­my­śla­łem…

Po pytajniku nie stawiamy przecinka.

Ten błąd pojawia się jeszcze w dalszej części opowiadania.

 

Bądź, co bądź, to dzi­wacz­ne spo­tka­nie… – Bądź co bądź, to dzi­wacz­ne spo­tka­nie

W tym wyrażeniu przecinek jest zbędny.

 

Przej­ście za­wa­dzasz.Zawadzasz w przejściu. Lub: Tarasujesz przejście. Albo: Przej­ście za­gra­dzasz.

 

Jej zmia­na tonu do­da­ła mi odro­bi­nę pew­no­ści sie­bie. – Zmia­na jej tonu do­da­ła mi odro­bi­nę pew­no­ści sie­bie.

 

po czym wzię­ła w dłoń złoty krą­żek. – Czy mogła wziąć krążek inaczej, nie w dłoń?

 

Nie nie­po­ko­iła mnie rów­nież jej maska z otwo­rem na usta, przed­sta­wia­ją­ca bladą, czar­no­wło­są dziew­czyn­kę pła­czą­cą czer­wo­ny­mi łzami. – Czy maska faktycznie przedstawiała dziewczynkę, czy może tylko twarz dziewczynki?

 

Gorąc jej ust wokół mo­je­go człon­ka był bar­dzo przy­jem­ny. – Nie wydaje mi się, aby gorąc było tu właściwym słowem.

Za SJP: gorąc pot. «upał»

 

po­gna­łem w głąb przej­ścia. Gdy znaj­do­wa­łem się w po­ło­wie drogi do wyj­ścia… – Powtórzenie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję, regulatorzy. Błędy poprawione. Co do tych niepoprawionych:

Czy mógł? Technicznie rzecz biorąc mógł, np. czapkę bohatera, jeśli takową by Karol posiadał.

Co do Przejście zawadzasz doszedłem do wniosku, że bohaterowie błędy językowe popełniać mogą, toteż pomimo, że biorę sobie uwagę do serca, to zostawiłem jak jest.

Ściągnął i wyciągnął oraz przejścia i wyjścia są wyrazami bliskoznacznymi, nie synonimami, a już na pewno nie brzmią tak samo, toteż nie mogę się z tobą zgodzić w tej kwestii.

"Nie wierz we wszystko, co myślisz."

Gnoomie, to Twoje opowiadanie i wyłącznie Ty decydujesz, jakimi słowami jest napisane.

Jeśli w czymkolwiek pomogłam, miło mi. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Gnoomie, poprawiłeś błąd wskazany przez Reg, ale czy na pewno teraz jest lepiej ;-) ?

 

“Ciepło jej ust wokół mojego członka był bardzo przyjemny

 

Mieszkałem półtora roku w Sopocie, więc starałem się czytać uważnie, żeby wyłapać jakieś smaczki. Swoją drogą, jeżeli mógłbyś napisać mi w jakim miejscu główny bohater natrafił na czerwony fotel, będę wdzięczny. Mam pewne typy…

Zupełnie się z Tobą zgodzę, że Sopot w sezonie turystycznym sprawie raczej odpychające wrażenie. Po sezonie da się go polubić : ). Mimo to, muszę powiedzieć, że byłem troszkę rozczarowany. Gdy miasto pojawia się w tytule, wydawałoby się, że przypadnie mu w tekście ważna rola. Wydaje mi się, że w twojej historii Sopot mógłby być zastąpiony jakimkolwiek innym miastem – oprócz opisu na początku, brak charakterystycznych elementów.

I właściwie tę samą uwagę mógłbym odnieść do bywalców “Małego Sopotu”. Nie są ani straszni, ani śmieszni, więc ich szansa na zauroczenie odbiorcy bazuje właśnie na przekonaniu o własnej wyjątkowości. Nie poczułem się przekonany. Poza tym nie mam co do tekstu większych zastrzeżeń, w ogólnym ujęciu jest niezły. 

 

Chciałem napisać to samo, co Joseheim o coli w KFC, ale w porę ugryzłem się w palec i przyznaję autorowi rację ^ ^.  

Mam za to przyczepę do TIR-a. Od końca 2012 roku w Sopocie obowiązuje zakaz wjazdu dla samochodów ciężarowych ważących powyżej 24 ton. Więc śmierć pod kołami TIR-a w Sopocie, to sytuacja wyjątkowa… wszak chyba nikt nie słyszał, by w naszym kraju zdarzało się łamanie przepisów przez kierowców…

 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Poprawione. Dziękuję, Nevazie.

Przyznaję, że w Sopocie byłem ledwie tydzień, toteż wielu jego uroków nie zdążyłem doświadczyć. Choć prawdą jest, że nie zwiedziłem go zbyt wiele. Może dlatego, że podobnie jak głównego bohatera, mnie również nieco rozczarował.

Fotel znajdował się w prawdziwej menelskiej melince pod chmurą, z tego co pamiętam nad ulicą Jana Sobieskiego.

Co do przyczepy… Cóż, nigdzie nie napisałem w którym roku dzieje się opowiadanie. ;D

 

Regulatorzy – oczywiście, że pomogłaś. Jesteś wszak Dobrym Duchem Poprawności Językowej tej strony. ;)

 

"Nie wierz we wszystko, co myślisz."

,

 

(Mój trud skończony… No, powiedzmy)

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Nie wiem, jak interpretować twój komentarz, Cieniu.

"Nie wierz we wszystko, co myślisz."

Tak jak zawsze, kiedy mnie pognie i zdecyduję się jurkować jakiś konkurs:

 

Przybyłem, przeczytałem, oceniłem. A wstawka z nawiasu traktuje o tym, że na Twojej pracy, jako ostatniej zgłoszonej, zakończył się najżmudniejszy dla mnie etap konkursu – czytanie – które samo w sobie jest świetną sprawą, wiadomo – i pisanie cieniowych komentarzy. Teraz za to trwa etap najgorszy – wybieranie najlepszych opowiadań i konieczność potępienia całej reszty.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Przeczytałam z przyjemnością, bo sprawnie i ładnie napisane :)

Akcja przyjemna, choć zgadzam się, że niewystarczająco zadbałeś o wiarygodność – mam wrażenie, że całość jest splotem różnych zbiegów okoliczności – tak się złożyło, że odprowadził kumpla na pociąg, że temu akurat się przypomniała ciekawa uliczka, że akurat pomylił drogi i akurat znalazł fotel, o którym mówił menel. Przedziwne ;)

Mały Sopot pozostawia spory niedosyt, bo nie do końca można się zorientować, czym jest i kim są jego mieszkańcy – to znaczy można się domyślać jakichś demonicznych istot, ale rzeczywiście brakuje czegoś, co pozwoliłoby się ich przestraszyć, zniesmaczyć czy jakkolwiek inaczej ustosunkować emocjonalnie. Rozumiem, że spora wina leży po stronie limitu znaków (lub paskudnych organizatorów co taki narzucili), jednak sądzę, że spokojnie można by na przykład skrócić lub podarować sobie scenę z dworcem, aby zyskać nieco miejsca. W końcu i tak od pierwszej sceny wiemy, że bohater ma powód, by włóczyć się samotnie po mieście, więc i bez wskazówek kolegi mógłby się zapuścić w odpowiednie miejsce.

Końcówki również chyba nie pojęłam.

Som drobne błendy, wiesz? Głównie interpunkcja. Ale to bardziej informacja niż zarzut, bo jakoś specjalnie to nie przeszkadzało.

Ogólnie napisane gracko, więc i czytało się dobrze. Ale, w sumie, “tylko” dobrze. To znaczy nie wymiotłem zarostem okruszków spomiędzy klawiszy laptopo, a historia raczej nie będzie mi się śnić po nocach, ale wciągnęło i zainteresowało. Koncepcja z Małym Sopotem podobała mi się, taka horrorowa klisza w sumie, ale co poradzę, że lubię?

Najbardziej na plus zakończenie, czyniące z tego opowiadania kawałek naprawdę niezłej grozy i zmuszające do refleksji. Krótkiej, ale jednak. Klimat w “Fotelu” też w sumie dobry, wyrazisty. Gorzej z Sopotem Właściwym. Ale to może wina Sopotu, nie Twoja.

Co jeszcze na minus, to naciągana historia z Jurkiem, jego willami i sposobem trafienia do Czerwonego Fotela. Kompletnie tego nie kupuję (nie mówiąc już o tym, że opis i ogólnie relacje bohatera z Jurkiem trąciły mi trochę… przygodą-o-której-dobrze-że-nie-traktuje-to-opowiadanie ;).

 

Peace!

 

P.S.

Wyślij mi swój adres, gnoomie. Podeślę Ci rachunek z KFC, do którego, z Twojej wyłącznej winy, będę musiał udać się przy najbliższej dogodnej okazji.

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka