- Opowiadanie: zewsnu - Półmartwy

Półmartwy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Półmartwy

Był znużony. Nie tyle sześcioma kolejnymi nocami marszu co koniecznością ukrywania się i pozostawania anonimowym. Właściwie musiał udawać, że nie mówi, bo tembr jego głosu nie był już naturalny. Był bardzo suchy jak u astmatyka na tydzień przed śmiercią.

Faktycznie jego ciało było już coraz bardziej martwe. Kilka lat temu przekroczył granicę zza której się nie wraca. Teraz mógł co najwyżej przyspieszyć obumieranie resztek niepotrzebnych liczowi części. Nie chciał. Nie czuł się zbyt dobrze w tej roli i choć zgłębiał sekrety umarłych, to jednak doskonale rozumiał jaka była tego cena. Jaka jest i jaka będzie.

Osobista potęga i magia przesączająca się przez nieumarłe ciało mogły wynagrodzić brak smaku, węchu i cielesnych przyjemności. Wiedza i nigdy nie kończący się czas wynagradzały konieczność babrania się w najgorszym magicznym bagnie. Tylko towarzystwa innych nie dało się zastąpić bezrozumnymi zombiakami. Samotność niszczyła jego wnętrze dużo silniej niż nekromancja przemieniała ciało.

Opuścił swoje domostwo na bagnie, właściwie to uciekł, bo miał nadzieję na miejsce, w którym będzie ktoś oprócz niego kto nie ucieknie w panice gdy tylko on sam odsłoni twarz. Nie marzył o miłości, przyjaźni czy braterstwie. Był mu potrzebny ktoś z kim mógłby pogadać, choćby zamienić parę słów raz na miesiąc. Coś co mają wszyscy, tylko nie nekromanci. Nic dziwnego, że odrzuceni przez społeczeństwo, wypowiadają mu wojnę. Mają prawo siać śmierć i zniszczenie. Rządzić terrorem i podstępem. Nic lepszego ich nie czeka, więc dlaczego sami maja być lepsi?

Nie miał pojęcia, czy inni, albo chociaż jeden liczejący z dnia na dzień mag, spróbował tego co on. Tak czy inaczej nie byłoby o tym wzmianki. Gdyby komuś takiemu by się nie udało skończyłby standardowo dla nekromantów – zmasakrowany przez jakichś bożych/świętych/szalonych/wstaw cokolwiek mścicieli. Gdyby się udało, nikt by się o tym nie dowiedział. Niepewność wyniku podróży nie skłaniała go jednak do wahania. Wyruszył tej samej nocy, której wpadł na ten pomysł.

Teraz, siedem dni i sześć nocy później, siedział na samotnym, osłoniętym drzewami wzgórzu i patrzył na wschodzący księżyc. Jedna z niewielu rzeczy które lubił od dziecka. Nie miał dobrego życia. Ani jako zwykły, chudy varu (czyli półork dla jednych i półczłowiek dla drugich, chyba ze używali bardziej dosadnych określeń) , ani gdy już zaczął parać się mroczną magią. Zawsze było źle, ale księżyc tym bardziej wydawał się piękny. Nie mógł się już nawet uśmiechnąć, ale wyobrażał sobie uśmiech.

Wstał by wrócić z pagórka na szlak. Bezszelestnie podążył ku niemu najkrótszą drogą. Zaplątawszy się po drodze w jeżyny, dotknął łodygi dłonią i wyszeptał zaklęcie. Czuł jak mizerne, bezuczuciowe ciepło wycieka z rośliny. Jak jego palce zagłębiają się w Śmierć. Wyszarpnął dłoń z jej uścisku, choć nie drgnął mu nawet jeden mięsień. Roślina uschła częściowo, łatwo poświęcając swój pęd dla możliwości dalszego istnienia.

Nekromanta wyszedł na szlak i pomyślał, że księżyc będzie prześwitywał między rzadkimi drzewami, kiedy on ruszy dalej. Stąpał powoli i bezgłośnie, aż usłyszał za plecami.

„Hejże! Któż tam przed nami?” Wypowiedziane dudniącym po cichym lesie głosem.

Nie spodziewał się, ze ktoś będzie chciał, podobnie jak on sam, podróżować nocą. Odwrócił się powoli i zrozumiał. Wypakowany po brzegi wóz miał orczego woźnicę, a ciągnięty był przez olbrzymie, lokalne dziki. Głos, który go wołał należał do postawnego, bogato ubranego krasnoluda, który również jechał na dziku. Jego wierzchowiec zrobił się niespokojny czując zapach nekromanty i ten postanowił, że najlepiej zrobi, jeśli cofnie się kilka kroków w głąb lasu i przepuści wóz.

Krasnolud uznał jednak, że obcy może mieć jakiś zły zamiar, skoro tak szybko zmyka. Zabrał pochodnię z rak pieszej krasnoludki i zeskoczył z kwiczącego stworzenia. Wolną rękę położył na stylisku przypiętego przy pasie topora.

„Czekaj no! Do ciebie mówię.”

Nekromanta odwrócił się, lecz jego twarz pozostała ukryta pod kapturem. Miał nadzieję, że uda się rozwiązać kwestię bez przemocy.

„Tak,… szlachetny.” Wydukał do połowę niższego od siebie szlachcica.

„Czego z drogi schodzisz?”

„Przepuścić.”

„Przecie żem widział, ze tam gdzie my idziesz. Razem bezpieczniej, od zbójów i wilków, prawda?”

„Tak”

„To pójdziesz z nami?”

„Nie chcę , szlachetny.”

„A to czemu, jeśli wolno spytać?” Krasnolud wyciągnął topór na dwa cale i rozejrzał się czy zakapturzony ork nie ma jakichś ukrytych sojuszników.

„Jam trędowaty, mnie nie z wami.”

„Do Domu Przeklętych idziesz?”

„Tak, szlachetny.”

„To z nami, bo widzisz, my trędowatym jeść wieziemy i łachów trochę. Więc z nami pójdziesz, co byś nie zabłądził.”

Nieumarłe oczy nie mogły nic wyrazić, a szkoda bo byłaby to najczystsza drwina z krasnoluda, który wciąż uważał go za zwiadowcę bandytów.

„Dziękuje, szlachetny”

„Hę?”

„Dziękuje, że pozwalasz się przyłączyć i zaprowadzisz mnie na miejsce. Żałuje, że nie zdołam zwrócić tej przysługi.”

„Um…eee…tak. Idź za wozem, żeby nie płoszyć dzików i nie dotykaj nikogo.”

„Obiecuje.”

Sytuacja z niebezpiecznej, zrobiła się dziwaczna. Maszerował wraz z czworgiem krasnoludów widocznie osłaniających przewóz towarów, siedzącym na koźle i odwracającym się nerwowo orkiem i szlachetnym Bałzzynem bo tak nazywał się szef krasnali. Po świcie uznali, że jeszcze tylko dwie godziny i najlepiej zrobią jak odpoczną w drodze powrotnej. Okazało się dlaczego krasnal był taki podejrzliwy.

Gdy wyjechali na otwarty teren, ktoś zakrzyknął hasło do ataku i zza pagórka wypadła grupa pieszych dowodzona przez trzech konnych. W innym wypadku po prostu oddałby torbę rabusiom i ewentualnie pozwolił się dla pozoru przebić mieczem. Jego kompani nie zamierzali się jednak poddać i zanosiło się na jatkę.

Spojrzał jeszcze na szlachcica, który jak każdy krasnolud niepewnie czuł się w siodle. Wskoczył on na wóz i dobywszy naraz pałasza i topora zamierzał użyć go jako ruchomego bastionu. Dwoje z jego podwładnych gramoliło się próbując zrobić to samo. Dwoje pozostałych złapało oburącz glewie, szykując się na heroiczną walkę i próbując nie zesrać ze strachu. Ork wiedząc, że wóz jest przeładowany i nie pojedzie szybciej, zatrzymał go i ścisnął w ręku oszczep.

Nekromanta zaczął uciekać do lasu. Jeden z jeźdźców dogonił go i nie bacząc na ciśniętą torbę zahaczył nadziakiem o kaptur, chcąc pobawić się chwile z ofiarą. Materiał rozdarł się, lecz zaatakowany nie upadł. Odwrócił się, drąc szatę i zdejmując skórzaną rękawicę. Tamten zamachnął się jeszcze raz, lecz widząc potworne oczy bez powiek, zawahał na ułamek sekundy. Wystarczyło. Na jego kolanie zacisnęła się koścista dłoń, a słowo „Trąd!” Niemal zrzuciło go z siodła.

Licz podziękował w myślach, że nie miał już zmysłu dotyku. Choć jego umysł pozostawał w rzeczywistym świecie, to jednak dłonie musiały sięgnąć głęboko w Otchłań. Ktoś inny już by ich nie wyciągnął. Zamierzał umknąć, ale powstrzymała go przekrzykująca zgrzyt metalu prośba o pomoc.

Walka wrzała, ale przewaga atakujących była widoczna na pierwszy rzut oka. Drugi z jeźdźców przyszpilił długim mieczem jedną z krasnoludek. W jego piersi utkwił rzucony przez spanikowanego woźnicę oszczep. Z dwóch metrów nie sposób było nie trafić. Bałzzyn Gradeff Zzamgaar rąbnął jego konia toporem w głowę i chlasnął pałaszem nacierającego piechura. Oburęczny i doświadczony w bojach, miał jednak tylko czworo po swojej stronie i dwunastu drabów naprzeciw. Był gotów walczyć do śmierci, ale był też skłonny skorzystać z każdej pomocy by przeżyć. Wraz z krótkowzrocznością kazało mu to zawołać na pomoc trędowatego wędrowca, który widocznie był wojownikiem, skoro w pojedynkę pokonał konnego.

„Trędowaty” nie pomyślał, że jest winien krasnoludowi przysługę, ani ze podróżował z nim przez kilka ostatnich godzin. Pomyślał, że po raz pierwszy od dwudziestu lat ktoś poprosił go o pomoc. No i przede wszystkim tamci sami się o to prosili.

Odchylił głowę do tyłu, jakby leżał na wodzie i postanowił zanurkować. To rzeczywiście było jak nurkowanie, tyle że zamiast wody ogarniał go dotykalny chłód. Zawsze trwało to o wiele dłużej niż w rzeczywistości. Tak jak umierający czuje swą śmierć znacznie dłużej niż czuwający przy nim żywi. Tym razem potrzebował wstawić tam jedynie głowę, szczególnie to co wciąż nazywał uszami. Natychmiast poczuł że Otchłań próbuje go wessać w siebie. Dla nekromanty był to zaledwie uścisk noworodka. Był na samej granicy Życia i mógł widzieć umierających właśnie w tej chwili, choć być może na drugim końcu świata. Przede wszystkim mógł ich słyszeć. Dźwięki już nie przerażały go. W tym momencie nie były aż tak straszne. Nie miał jednak czasu czekać. Wyszarpnął uszy z powrotem do rzeczywistości, a kilka skowytów przedarło się wraz z nim.

Nie dający się wyartykułować lament setek głosów wdarł się do umysłów walczących. Większość skuliła się i pokryła gęsią skórką. Szlachetnego zlał zimny pot, a jądra skurczyły mu ze strachu, ale jednak ustał na nogach i dokończył cios toporem w nie osłaniającego się teraz przeciwnika. Niepotrzebnie nawet. Jego wybawca w rozdartej szacie i z podróżnym kosturem spokojnie szedł na przeciw jego wrogom. Tym razem nie silił się nawet na udawanie, że jego płuca są żywe.

„Spierdalajcie stąd, bo żaden z was nie wróci do domu. Tego kretyna, który mnie zaatakował, zostawcie mi. Jest zarażony trądem.”

Żaden licz nie musi w takiej sytuacji powtarzać groźby. Napastnicy tez nie kazali sobie jej powtarzać, pamiętając ów przejmujący, upiorny skowyt, jaki słyszeli przed chwilą.

Bałłzyn przełknął głośno ślinę. Był zbryzgany krwią i sam tez krwawił. W prawej ręce ściskał topór, a lewej złomek strzaskanego buzdyganem pałasza. Niewiele dotąd miał wspólnego z magią, a już z nekromancją w ogóle. Nie miał pojęcia co powinien zrobić. Na szczęście nekromanta wiedział.

Odprowadzić go do trędowatych i zapomnieć o sprawie, a za „kretynem”, który już zdążył zwiać, rozesłać listy gończe. A przynajmniej za jego ciałem, bo nie zostało mu wiele czasu.

 

Dom Przeklętych znajdował się w tym miejscu na pewno jeszcze przed urodzeniem któregokolwiek z krasnoludów którzy eskortowali wóz, a niektórzy przekroczyli mocno setkę. Była to lejkowata kotlinka do której spływał jeden strumień i wpadał potem w otchłań podziemi. Chorzy mogli się myć w jego nurcie nie ryzykując zarażenia zdrowych. Dostatek drzew i krzewów zapewniał budulca na szałasy i prowizoryczne chaty, oraz sporo owoców i grzybów. Resztę dowozili okoliczni mieszkańcy. Woleli karmić trędowatych na odległość niż pozwolić by włóczyli się oni pośród chałup, żebrząc i śmierdząc nieprzyzwoicie. Najczęściej wśród chorych trafiały się orki i ludzie, ale i krasnoludy dotykał czasem smutny koniec.

Bałłzyn osobiście przyjechał tu bynajmniej nie z powodu pięknej panoramy. Jego brat zaraził się rok temu podczas walki z szalonym orkiem. Zielonoskóry nie mógł ścierpieć tego że jest chory, więc złapał maczugę w rozpadające się dłonie i ruszył na najbliższych zbrojnych jakich dostrzegł. Akurat krasnoludzkiego dziedzica z pachołkami. Teraz Wacłaź wyszedł na spotkanie brata, jako jeden z najlepiej trzymających się na nogach.

Atak bandytów, utrata jednej ze swoich towarzyszek, spotkanie licza, a teraz brata, na którym było już widać znaki choroby okazało się ponad siły Bałłzyna. Krasnolud rozpłakał się rzewnymi łzami i zatoczył do tyłu. Zatrzymało go ramię silne i zimne jak stal.

„Przepraszam…ja(smark)…tak nam wszystkim ciebie brakuje(siorb)”

„Lepiej uważaj! Nie dotykaj tamtego orka!” Odkrzyknął mu brat.

„Nie obawiaj się o niego. Nie jestem trędowatym.” Liczejęcy varu ściągnął kaptur źle zszytej szaty. Na obecnych trędowatych padł blady strach. Wacłaź mocniej ścisnął trzymany kostur.

„Czego się boicie? Przecież nie mogę wam zrobić nic więcej.” Powiedział nekromanta siląc się na uprzejmy ton. Tak strasznie bał się że i ci nieszczęśnicy go odrzucą. Młoda kobieta, którą przekleństwo dopiero zaczynało zżerać, zgodziła się z nim jednak.

„Już i tak jesteśmy martwi, tak jak on.”

Szlachetny ogarnął się nieco, przetarł oczy kułakiem.

„On, on pomógł nam. Napadli na nasz wóz i gdyby nie on nie byłoby nas tutaj. Chciał żeby go tu odprowadzić.”

Wacłaź nie był całkiem przekonany.

„Tylko czemu nie siedzisz w jakiejś wieży albo jaskini wysyłając hordy trupów, co?”

W jego spojrzeniu nekromanta nie dostrzegł ani krztyny strachu przed śmiercią, raczej gotowość do walki. Ale nie do samobójstwa. Gdyby mógł, uśmiechnąłby się.

„Z tego samego powodu co ty. Też mogłeś zamknąć się w narożniku krasnoludzkiej twierdzy, albo wziąć topór i samotnie ruszyć przeciw trollom z północy, prawda?”

„No tak, ale…”

„Daj mu spokój Wacło, on też nie chce być sam.” Dodała kobieta.

„To jak, mogę do was przystać?”

Wacłaź spojrzał na niego i skinął głową, potem przeniósł wzrok na brata.

„Przywiozłeś nam coś nicponiu?” Wysilił się na drwinę.

„Aha, zaraz rozpakujemy wóz. Mam dla ciebie ale i kruche ciastka od matki.”

Nekromanta po raz pierwszy od blisko 40 lat wykonywał pracę fizyczną – rozpakowywał wóz. Kiedy skończyli Bałłzyn pożegnał ich i odjechał. Teraz zaczęli nosić worki z mąką i fasolą do zabudowań. Trędowaci zatrzymali go.

„Hej, mógłbyś chociaż powiedzieć jak się nazywasz, ja jestem Wacłaź Gradeff Zzamgaar, ale mówią mi Wacło”

„Ja jestem Helita, ale mówią na mnie Szalona.’

„A ja Arnulf” Powiedział barczysty człowiek.

„Zwany Owcojebcą!” Dodała Helita.

Nekromanta nie lubił swego prawdziwego imienia, a jakoś nie mógł wymyślić żadnego na poczekaniu. Z drugiej strony Owcojebca, Wacek i Szalona…

„No dawaj Kostek!”

„Niech będzie Kostek, nie pamiętam mojego prawdziwego imienia.”

„Kostek! Kościuch!”

Towarzystwo innych bywało irytujące i właśnie sobie przypomniał dlaczego. Z trudem powstrzymał się od przycięcia języków do odpowiedniej długości.

 

Następne dni były ciężkie i męczące. Przystosowanie się do życia w społeczeństwie, nawet tak nietypowym jak obóz pięćdziesięciorga istot z wyrokiem śmierci, było trudne dla Kostka. Nekromanta jednak pamiętał dobrze ostatnie lata i byle co nie mogło go odepchnąć od pierwotnego zamierzenia. W pewnym momencie uznał, że jest trochę podobnie jak kiedy był młody. Wszyscy albo udawali że go nie widzą, albo schodzili mu z drogi, albo żartowali złośliwie. Tylko że on był już teraz kim innym. Rozumiał, że się go boją, wiedział, że nie daliby mu rady nawet wszyscy naraz. Coraz mniej go jednak kusiło żeby użyć wobec nich przemocy. Żarty wynikały raczej z beznadziejnej sytuacji autorów niż ich podłości. Może nawet był to ich sposób na oderwanie siebie i towarzyszy od widma pewnej śmierci.

W każdym razie Kostek początkowo obchodził wszystkich szerokim łukiem, co przychodziło mu tym łatwiej że nie musiał jeść, pić, ani korzystać z wychodka. Włóczył się po lesie, ale kiedy nocą wszyscy zasypiali, przemykał popatrzeć na śpiących niespokojnym snem chorych. Myślał o wielu sprawach, ale powoli zaczynały go zaprzątać te lokalne.

Po tygodniu zaczął pomagać przy pracach i zbieraniu owoców. Wszyscy byli zaskoczeni jak w takim chudzielcu może zmieścić się tyle siły. Najbardziej Szalona. Polubiła go odrobinę ta pogodzona z losem, dobra kobieta. Intrygowało go dlaczego nazywają ją tym mianem i wreszcie dziewiątego dnia zapytał ją o to.

„Wiesz, chyba dlatego, że im pomagałam i tak się zaraziłam. Ja nie widzę w tym nic szalonego. Gdyby wszyscy starali się pomóc…”

„To wszyscy trafiliby do Domu Przeklętych i umarli.” Dokończył za nią.

„Jesteś okrutny.”

„Jeśli prawda jest okrutna to i ja. Ciężko mieć złudzenia w moim wypadku.”

„Właśnie, przecież ty byś nie umarł.”

„Albo się nie narodził, zależy kiedy ktoś wpadłby na twój pomysł. Jeszcze nie zamierzam się zabić, ale długie życie wcale nie jest takim błogosławieństwem jak myślisz.”

„Nie mam pojęcia. Wiesz Kostek, ja się nigdy nie dowiem. Mam 21 lat, nie mam dzieci, ani nic co by po mnie zostało.” Chlipnęła. Miała podświadomie cień nadziei, że koścista dłoń ją przytuli, ale nekromanta nawet nie drgnął, wobec czego sama do niego przylgnęła. Po sekundzie zrozumiała że to był błąd. Jego serce jeśli nawet biło to straszliwie powoli, a przez brudną szatę czuła ucisk nieruchomych żeber. Mimo całych swoich wcześniejszych zapewnień, dopiero teraz zrozumiała, że on nie żyje. Że jest trupem.

 

Koniec

Komentarze

Nie wystawię oceny, bo widać, że autor nie przeczytał nawet pierwszego akapitu. Policz sobie słowo "był" w twoim opowiadaniu. Ta forma dialogów w języków polskim jest bardzo niemile widziana. Liczby piszemy SŁOWNIE. Zlituję się o oceniać dalej nie będę, bo brakuje podstaw.

Zgadzam się z Kamą, tekst wymaga od autora przeczytania jeszcze ze dwa razy i zwrócenia uwagi na sens każdego zdania, bo niektóre są bardzo "po polskiemu" - niby poprawne gramatycznie, ale... np. takie "Niepewność wyniku podróży nie skłaniała go jednak do wahania", itd., itp.. Wtedy może wyjść z tego coś naprawdę fajnego ;) Zwłaszcza że w fantasy (no, przynajmniej w tym, które ja czytałam :P) rzadko się spotyka punkt widzenia nieumarłego.
Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka