- Opowiadanie: hethevel - W sprawie Bohdana - Epizod I

W sprawie Bohdana - Epizod I

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

W sprawie Bohdana - Epizod I

 

Diariusz Leofdroca

Skrobałem piórem po kartce, pisząc coś uporczywie.  „Coś” – to dobra nazwa. Powinienem wiedzieć czym to „coś” jest. Kolejnym prawem fizycznym, twierdzeniem matematycznym, wzorem? Próbowałem się uczyć, ale nie mogąc się skupić, w ogóle nie rozumiałem,  co czytałem? Nie wiem czy liczyłem, że przepisując z książki informacje, utrwalę je sobie, czy chciałem zrobić zwyczajną ściągę. Zamoczyłem narzędzie w atramencie zasysając go do pojemniczka

 i przyłożyłem do kartki, nie mogąc się zdecydować, jaki ruch ręką mam wykonać. Usłyszałem nagłe skrzypnięcie. Przestraszyłem się. Do komnaty wpadł Gotfird, z hukiem otwierając ciężkie drzwi.

– Co ty kurde robisz? Chcesz zbudzić wszystkich na uniwersytecie? – zapytałem.

Nie zważał jednak na mnie. Rozglądał się po pomieszczeniu, ewidentnie czegoś szukając. Schylił się, sięgnął pod swoje łóżko. Wyjął dzban z mocnym trunkiem, który trzymaliśmy na ucztę po zdaniu egzaminów.

– Będziesz teraz chlać? Czemu nic nie mówiłeś. Też bym chciał!

 Wiedziałem, że świadomość picia tej ambrozji w głównym pomieszczeniu naszej części zamku, tuż za moimi drzwiami, nie da mi spokoju i niczego już się dzisiaj nie nauczę. Zacząłem wycierać pióro z atramentu.

– No to chodź, nie pierdol – odparł kolega, patrząc na butelkę jak na piękną dziewczynę.

– A z jakiej okazji pijemy? – nieoczekiwana libacja budziła nie tylko ekscytację, ale jednocześnie ciekawość poznania jej przyczyny.

– Mamy nowego kolegę w naszej części mieszkalnej – oznajmił spokojnie

 i z uśmiechem.

– No co ty gadasz? – nie mogłem uwierzyć własnym uszom. –Znowu nam tutaj kogoś dali? Kurwa mać.

 Było tak miło i spokojnie, gdy byliśmy sami. Już zdążyliśmy się do siebie przyzwyczaić, pokornie znosiliśmy swoje nawyki. Żyliśmy po prostu jak rodzina.

– Zaraz… I ty z tego powodu się nie wkurzasz? – próbowałem zrozumieć, o co mu konkretnie chodzi?

– Wkurzałem się strasznie. Nienawidzę jak wsadzają tu nowych uczniów – spojrzał na mnie, unosząc brwi w zamyśleniu – Potem sobie jednak pomyślałem, że może powinniśmy mu dać szansę?

Całkowicie mnie zaskoczył. Zastanawiałem się czy ja przypadkiem nie zasnąłem nad tymi nudnymi księgami i to wszystko mi się po prostu nie przyśniło? Mógłbym się spodziewać wszystkiego, oprócz takiej postawy u mego współlokatora.

– Czy ty… czy ty zamierzasz… Z nim? – szok nie pozwolił mi nawet na sformułowanie normalnego pytania.

– No chodź, chodź.

 

***

 

Wyszedłem za nim zastanawiając się, czym jeszcze mnie zaskoczy? Złapałem się na tym, że tak naprawdę nie biegnę po to, by się napić – jak to mam w zwyczaju – tylko, żeby zaobserwować dziwną zmianę w moim kumplu.

Gotfrid dziarskim krokiem, z uśmiechem na gębie wpadł do części wspólnej, unosząc w górę butelkę niczym trofeum. Dostrzegłem, że w kącie sali siedzi jakiś wysoki facet. Przewyższał mnie o dwie głowy, jednocześnie będąc znacznie szczuplejszym ode mnie. Wyglądał na nienaturalnie wyrośniętego. Jego przykrótkie ubranie jeszcze bardziej potęgowało ten efekt. Poza tym był jakiś taki nijaki. Zwykłe jasne włosy, bezbarwne oczy. Brak jakichkolwiek znaków szczególnych. Gotfrid kiwnął na niego głową, odkorkowując butelkę.

– Ej ty! – zawołał. – Masz chwilkę? Chodź no tu.

Rozlał alkohol do trzech kufli, starając się przy tym nie uronić ani kropli. Nowy lokator niepewnie zbliżył się do stołu, powoli odgadując nasze intencje. Gdy Gotfrid skończył nalewać i podał nam kufle, sięgnął po swój, po czym rzekł:

– Panowie! Żeby nam się tutaj lepiej żyło, powinniśmy się poznać. Witamy cię w naszych progach. Ja jestem Gotfrid, a to Leofdroc – wskazał na mnie, lekko skinąwszy do mnie głową.

– Miło mi was poznać. Ja jestem Bohdan – wyrecytował jak z książki tamten.

Dziwny gość, pomyślałem. Mój towarzysz nie zastanawiał się jednak długo

i działał spontanicznie, według tylko jemu znanego planu.

– No to powiedz kolego Bohdanie, skąd do nas przybywasz? Świetnie mówisz po ordentańsku, ale słyszę, że akcent masz jakiś inny – uśmiechnął się jeszcze szerzej i łyknął trunek z kufla.

Nie byłem w stanie poznać własnego przyjaciela. Nigdy tak się nie zachowywał.

– Przyjechałem  z Temniludu  – odpowiedział ochrypłym głosem.

Gotfrid wcale nie był zdziwiony pochodzeniem nowego lokatora. Wróć! Był wręcz pozytywnie zaskoczony. Zaczął go wypytywać o życie w tamtych stronach. Prawili o polityce, historii i ogólnie – o różnicach w naszych społeczeństwach. Oczywiście, także brałem udział w debacie i żartowałem razem z nimi. Przez cały czas jednak, pomimo alkoholu przetaczanego przez moje żyły, nie straciłem poczucia świadomości. Przy trzeźwości trzymało mnie zdziwienie, wywołane działaniem kolegi. Żyłem z Gotfridem od dawna w jednej komnacie  i nigdy nie widziałem, by tak się zachowywał. Na co dzień był raczej nerwowy, stronił od ludzi, bądź popadał z nimi w konflikty. Do nowopoznanych osób odnosił się nie tyle z dystansem, co nawet z wrogością. Nie dostrzegałem w tym nic złego, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że ludzie są chujami

 i wcześniej czy później zawsze pokażą swą prawdziwą naturę. Nie byliśmy jakimiś aspołecznymi dziwakami. Po prostu, mieliśmy swoje niezależne zdanie

 i czuliśmy się samowystarczalni. Wywyższaliśmy się i jeśli ktoś chciał się

 z nami przyjaźnić, to sam musiał się pofatygować i zrobić pierwszy krok.

W życiu nie spodziewałbym się, ze Bohdan będzie tak mile przywitany. Zazwyczaj Gotfrid dawał wprost odczuć, że kogoś nie lubi, a obcy zawsze mu przeszkadzali. Tego wieczoru aż promieniał z radości. Nie wiedziałem, czym ten nowy lokator zasłużył sobie na takie traktowanie? Kiedy powiedział, ze pochodzi z Temniludu, myślałem, że miłą atmosferę diabli wezmą. Nie przepadaliśmy za obcymi nacjami. Nie, nie byliśmy rasistami, w końcu nasz uniwersytet przyjmował studentów z różnych stron świata, aczkolwiek woleliśmy się trzymać swojej rasy. Gotfrid jednak podszedł do sprawy, jakby był zupełnie innym człowiekiem. Nie pojmowałem tego.

Wracaliśmy do swojej sypialni, gdzie reszta naszych kolegów już spała

 i nie brała udziału w integracji. Bohdan zasnął we wspólnej komnacie przechodniej, a ja z trudem trzymając się pionu, pomagałem iść naprzód Gotfridowi, który w ogóle nie mógł złapać równowagi. Opierając się o siebie nawzajem, łatwiej było zbalansować nasz chód.

– Ej, Gotfrid, o co chodzi? Skąd takie przywitanie tego Temniludyjczyka? Co ty taki przyjacielski nagle?– dostałem czkawki.

 Podniósł ociężale oko.

– No kurwa, tak sobie pomyślałem, że przecież to też człowiek. Zawsze jestem dla wszystkich niemiły. W sumie wiesz…  Przyjechał z odległego kraju, sam. Może czuję się samotny? My tu jesteśmy razem, znamy się, czujemy bezpieczni, a on?

Nic nie odpowiedziałem. Gotfrid Miał rację. Też mi się żal zrobiło tego chłopaka. Może przez mego współlokatora przemawiała jakaś większa mądrość?

 

 

Myśli Gotfrida

Ciężko mi jednoznacznie określić powód mojej przyjaznej postawy wobec nowego mieszkańca naszych komnat. Ja i moi koledzy byliśmy zawsze negatywnie nastawieni do wszystkiego co nowe i nie lubiliśmy poznawać ludzi. Nie chodzi o to, że jesteśmy jakimiś aspołecznymi burakami, wręcz przeciwnie. Nie stronimy od zabaw, a tym bardziej nie zamykamy się we własnym świecie. Jednak z reguły jesteśmy nie tyle nieprzychylni nowopoznanym osobom, co wręcz wrodzy. Każdego obcego traktujemy z dużym dystansem

 i patrzymy jak na rywala. Nie jesteśmy źli do szpiku kości i wyznając zasady szeroko pojętego liberalizmu, w żaden sposób nie wpływamy i nie ograniczamy niczyjej wolności.

Z reguły jestem bardzo nieufny. Trudno obcym osobom dostać się do mojego serca. Nie otwieram się przed nikim, a wręcz staram zniechęcić do jakiejkolwiek eksploracji mojego wnętrza. Pewnie wszyscy określiliby mnie jako niesympatyczną osobę. Trudno. Nigdy nie miałem zamiaru się zmieniać.

Kiedy przyszedł Bohdan byłem zły. Wkurzyłem się, że moje środowisko będzie naruszone przez jakiegoś wieśniaka. O mało z poirytowania nie odgryzłem sobie wargi, gdy zdałem sobie sprawię, że na moje terytorium wtargnie intruz. Byłem na wykładzie, gdy wprowadził się nowy lokator. Nie spotkałem go od razu. Zobaczyłem tylko płaszcz zawieszony przed wejściem i usłyszałem głośny huk pracującej tłoczarki kąpielowej, a moi koledzy i ja mieliśmy zwyczaj nie mycia się w ciągu dnia (trzeba było rozpalić dużo węgla by ogrzać wodę

i przepompować ją do góry). Wyczułem jak pies obcy zapach, który delikatnie unosił się w przestrzeni. Był praktycznie nie dostrzegalny dla ludzkiego nosa. Kolega mi potwierdził, że wprowadził się nowy mieszkaniec. Moja twarz poczerwieniała, przez krew wrzącą mi w mózgoczaszce. Myślałem, że wygotuje sobie mózg, kiedy usłyszałem, że pochodzi z Temniludu. Tylko nam tutaj tych kozłojebców brakuje, pomyślałem.

Po chwili zmagania z samym sobą, gdy już prawie miałem wywalić ze złości jego płaszcz za okno, jakiś spokój ogarną moje serce, a cichy głos nakazał mi się uspokoić. Moje myśli zmieniły się całkowicie Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ogromna, nieokiełznana nienawiść, wprawiająca serce

 w niebezpieczne drgania przyspieszające mój puls, ustąpiła miejsca współczuciu i zrozumieniu. Zdałem sobie sprawę, że nie jest winą Bohdana skąd pochodzi, a jego narodowość  nie ma znaczenia. Moja złość była bezpodstawna. Nawet nie wiedziałem kim jest ten człowiek. Może wywodzi się z biednej rodziny? Może jej wcale nie ma. Jestem tutaj z kolegami, w swoim gronie, a on?  Los mógł mu stawiać na drodze liczne przeszkody i stwarzać trudności, a ja przez swoje wrogie nastawienie mogę być kolejną z nich. Być może tą najgorszą… Być może tą dobijającą. Postanowiłem po raz pierwszy w życiu pomyśleć sercem, a nie rozumem. Posłuchać uczucia i empatii, a nie mojego zwierzęcego instynktu samozachowawczego. Postanowiłem przywitać go jak człowieka

 i wyciągnąć do niego dłoń.

 

 

Diariusz Leofdroca

Rano obudziliśmy się bardzo późno. Po tak owocnej nocy głowy bolały nas straszliwie. Nie poszedłem na swój egzamin, ale przecież miałem jeszcze kolejne podejście. Dysząc jak największy męczennik na świecie, z trudem wstałem i włożyłem na siebie szatę. Gotfrid też nie spał. Komnata należąca do Bohdana była pusta, a on już dawno na nogach. Nalewał sobie wody do garnuszka. Gdy zobaczył mnie zmarnowanego po upojnym wieczorze, uśmiechnął się i przywitał słowem „cześć”, wypowiedzianym z jego oryginalnym, kanciastym akcentem. Gotfrid podszedł do Temniludyjczyka

 i klepnął go przyjacielsko w plecy. Ten wypił duszkiem wodę i udał się ponownie do komnaty.

– Co o nim myślisz? – zwrócił się do mnie Gotfrid.

– Czy ja wiem… – odparłem. – Temniludyjczyk jak Temniludyjczyk. Nic nie myślę.

Kolega poruszył dziwnie nosem. Zdaje się, że oczekiwał większej wylewności

 z mojej strony. Sam przejął inicjatywę.

– Ja sądzę, że naprawdę jest w porządku facetem. Przyjechał z drugiego końca świata. Ciężko mu coś zarzucić. Jednak nasze nacje są sobie bliskie. Łatwo znajdujemy wspólny język, przyznaj.

Szturchnął mnie lekko łokciem. Wiem, że próbował wymusić na mnie jakąś odpowiedź. Ja jakoś nie kwapiłem się do tego, ale widząc pragnienie mej szczerej opinii w jego oczach zdecydowałem mu ją podarować.

– Nic do niego nie mam. Nie wydaje mi się ani zły, ani dobry. Bardziej zastanawia mnie skąd u ciebie taka sympatia do niego? Nigdy się tak nie zachowywałeś. Takie powitanie… Wyciągnąłeś nawet alkohol… – ostatnie zdanie powiedziałem dużo ciszej.

– A no bo kurwa… – zmieszał się szukając jakieś odpowiedzi. – No bo wiesz. Zawsze byliśmy niemili dla nowych lokatorów. A ja sobie tak pomyślałem, że on jest sam i pewnie chciałby być miło przyjęty. Ty czy ja też możemy się kiedyś znaleźć w takiej sytuacji.

Spojrzałem na niego zdumiony opierając się o mur.

– No, z tego co pamiętam to byliśmy w takiej sytuacji i nikt nie był dla nas miły. Z trudem pośród tych wszystkich lamusów znaleźliśmy naprawdę równych gości – odrzekłem zgodnie z prawdą.

Gotfrid odwrócił się ode mnie udając do swojej komnaty. Gdy już pchnął ciężkie drewniane drzwi rzucił do mnie ostatnie słowo.

– No i dlatego właśnie świat jest taki do dupy i trzeba go kurwa zmienić.

 

 

 

 

 Diariusz Leofdroca

Dzień minął całkiem spokojnie. Przyznam, że nie do końca podzielałem zdanie Gotfrida na temat potrzeby naprawiania świata i wypleniania z niego zła. Nie chcę przez to powiedzieć, że to, co sądził, było nieprawdą. Oj nie. Tylko nie bardzo to do nas pasowało i nie czułem potrzeby integracji z tym Temniludyjczykiem. Rzeczywiście, nie wiedzieliśmy nic na jego temat. Problem w tym, że mógłby być samotnym, potrzebującym wyciągnięcia do niego ręki chłopcem, jak i kawałem chuja. Sceptycznie więc traktowałem te całą przyjaźń.

To co mnie najbardziej dziwiło, to zmiana stosunku Gotfrida do obcokrajowca już pierwszego dnia pobytu. Oczywiście, nie zmienił swojego zdania i nie wycofał planu pokojowego współżycia z nim, ale jego zachowanie ukazało pewną nieścisłość. Kiedy Bohdan kręcił się po komnatach i przygotowywał piec do napędzenia tłoczarki na kąpiel, Gotfrid podszedł i zwrócił się do mnie.

– Zauważyłeś, że on jakoś tak charka dziwnie? – zapytał mnie.

– Charka? – nie bardzo wiedziałem, co mój kolega ma na myśli.

– No tak chodzi w kółko i chrząka, a potem pluje kurwa tymi smarami – wyjaśnił mi dość obrazowo.

– No nie wiem. Może – wzruszyłem ramionami.

 Naprawdę nie zaobserwowałem tego zjawiska. Gotfrid zrezygnował z próby przekonania mnie.

Wieczorem nasze organizmy wróciły do dobrej formy po popijawie

 z poprzedniego dnia. Wykorzystaliśmy ten napływ sił na naukę. Niewiadomo kiedy trafi się okazja na następne picie, więc lepiej „chwytać moment”. Siedzieliśmy w części wspólnej. Zamknąłem okno, które uchylił wcześniej Bohdan. Wkurzało nas, że tak często je otwiera. Ręka Gotfrida latała szybko, wodząc pióro po notatniku. Ja z kolei czytałem i starałem się zrozumieć rozkład naprężeń w gruncie, jaki występuje po odpowiednim obciążeniu go.

– O! Słyszałeś? – przerwał ciszę kolega.

– Co? – zapytałem.

– No to chrząknięcie. Dobiegło z tamtej komnaty. Ten Temniludyjczyk tak charka głośno.

Pokręciłem głową. Byłem zaczytany w książce i skoncentrowany, więc połowa bodźców

z zewnątrz nie docierała do mnie. Wróciłem do lektury, ale przyznam że nie skupiając się w ogóle na tym, co czytam, nasłuchiwałem odgłosów z komnaty. Gotfrd dalej ruszał piórem po kartce, ale wyraźnie wolniej. Jego umysł był gdzie indziej. Też nadstawiał ucha. Usłyszałem chrząknięcie. Obrzydliwe. Potem plunięcie.

– Teraz słyszałem. Charknął okropnie i chamsko – przyznałem rację przyjacielowi.

– Co nie? – zapytał retorycznie, ciesząc się, że ma we mnie kompana. – Kurwa, jak świnia jakaś zajebana.

– No i to w naszej łaźni! – dodałem.

– No właśnie. Masz rację. Kurwa my się tam myjemy stając nagimi stopami na posadzce, a on bezczelnie  pluje.

 

 

Myśli Gotfrida

Powoli zaczynam żałować, że spoufaliłem się z tym całym Bohdanem. Chciałem dobrze, chciałem być miły. Chciałem… Wkurzało mnie jedynie  jego charkanie i plucie gdzie popadnie. Do tego, ile razy bym nie wszedł do sali głównej, to słyszałem pracę tłoczarki i pieca. Staraliśmy się oszczędzać to cenne paliwo, a on nagminnie włączał kocioł, podgrzewał wodę i tłoczył ją do góry by się umyć. Dziwi mnie, że aż tak bardzo mnie takie drobnostki drażnią. Mieszkałem w skrzydle zamku z wieloma facetami. Przyznaję, że byliśmy od siebie różni. Wielu w ten sposób charkało. Ba, ja sam tak charkałem. Sporo

z nas lubiło też zażywać ciepłej kąpieli. Problem polegał na tym, że ich znałem. Część kolegów była tu przede mną bądź przybyła wtedy co ja. Bohdan był nowy. Przyszedł do nas i nie miał żadnej krępacji. Pozwalał sobie chrząkać

i uruchamiać tłoczarkę kiedy chciał. Czuł się swobodnie. Wkurzało mnie to.

W głębi serca czułem jednak, że to ja mu pozwoliłem na takie luźne zachowanie. Nie, nie żałowałem, że przywitałem go mile. Jestem dumny

 z siebie i cieszę się, że tak wyszło. Sądziłem jednak, że Temniludyjczyk będzie bardziej się krępował życia z nami i pytał o pozwolenie na takie czynności jak rozpalanie pieca. Nie przypuszczałem, że po prostu nie bacząc na nic będzie sam decydował o wszystkim co go otacza. On się wcale nas nie wstydził, ani nie bał. Denerwował mnie momentami. Nie to, żeby robił coś złego. Był w porządku, tylko czasem… Czasem… No był w porządku, nic złego nie robi

Diariusz Leofdroca

Po bardzo miłym przywitaniu nowego lokatora w naszym gronie

 w kolejnych dniach odnosiliśmy się do niego z większym dystansem. Gotfid czuł pewną niechęć. Dało się to wyczuć. To charkanie i ciągłe kąpiele przez Bohdana tkwiło gdzieś głęboko w jego głowie. Tak jakby nie umiał mu tej drobnostki zapomnieć i wybaczyć. Rozmowy z Temniludyjczykiem sprowadzały się do zwykłego, zdawkowego rzucenia „cześć”.

Muszę tutaj wspomnieć, o pewnym wydarzeniu, które miało miejsce wieczorem. Gotfrid przyszedł do komnaty po wieczornych naukach. Nie miał zamiaru się uczyć. Znałem go i wiedziałem, że po tak ciężkim dniu ostatnią rzeczą jaką mógłby zrobić, to chwycić pióro do ręki. Usiadł zmęczony na stołku i wypuścił powietrze, jakby było jego ostatnim tchnieniem. Do pomieszczenia wszedł Bohdan i położył pióro na stole. Odwrócił się i wyszedł. Gotfrid zastanawiał się, dlaczego Temniludyjczyk przyniósł mu swoje narzędzie do pisania? Nagle oświeciło go. Ono należało do Gotfrida.

– Co on wziął moje pióro kurwa? – spytał sam siebie.

Podszedł do swojego stołu i oglądnął przedmiot w poszukiwaniu jakieś skazy bądź rysy. Jakiegokolwiek śladu zniszczenia. Nie znalazł niczego, ale to wcale nie polepszyło humoru. Bez słowa wybiegł z pomieszczenia do sypialnej komnaty Bohdana. Ruszyłem powoli za nim. Zobaczyłem jak Temniludyjczyk stoi zaskoczony i zdezorientowany całą sytuacją. Gotfrid podłożył mu pióro pod nos i krzyczał:

– Wziąłeś kurwa moje pióro, bez mojej wiedzy!

Jego oczy wręcz płonęły nienawiścią.

– Ja nie wiedziałem, że to twoje – wyartykułował nowy lokator, jąkając się przy tym ze zdenerwowania.

– No, ale wiedziałeś chyba, że na pewno nie twoje, nie?

– Przepraszam, zapytałem się kogoś, czy mogę wziąć – bronił się dalej Temniludyjczyk.

– Nie ściemniaj! Mnie się na pewno nie pytałeś! – Gotfrid był naprawdę nieprzyjemny, gdy się denerwował. Lepiej mu było nie wchodzić w drogę.

Wziął pióro sprzed oczu Bohdana, odwrócił się plecami i rzucił na pożegnanie.

– To teraz już wiesz. To jest moje pióro i więcej mi go kurwa nie bierz, bo cię zabiję.

Temniludyjczyk stał jak wryty. Widziałem, że zrobiło mu się smutno. Nie, nie zamierzałem pocieszać fiuta.

 

***

W następnych dniach relacje pomiędzy Temniludyjczykiem, a Gotfidem uległy totalnej przemianie. Bohdan zachowywał się zupełnie normalnie, tak jakby nic się nie stało. Zwyczajnie zapomniał o całej sprawie i postanowił wrócić do normalnego współżycia w naszym skrzydle mieszkalnym, wprowadzając znów miłą atmosferę. Chciał załatwić wszystko po męsku, czyli jak to się mówi, „dać sobie po pysku i zapomnieć o całej sprawie”. Gotfrid jednak nie potrafił, lub nie chciał przejść do porządku dziennego. Coś się w nim zablokowało. Z chłodem odnosił się do nowego lokatora. Niby odpowiadał na przywitanie, ale robił to z niezwykłą niechęcią, nie umiejąc wtedy nawet powstrzymać lekkiego grymasu na twarzy. Zauważyłem, że nie patrzy mu w oczy, odsuwa się i brzydzi kontaktu z nim.

Kiedy odpoczywaliśmy po południu siedząc sobie przy murku na dziedzińcu, dostrzegliśmy Bohdana. Przechodził przez środek placu, minął nas

 i krętymi schodkami, wykutymi w skale, prowadzącymi do szkoły, zaczął kierować się w górę zbocza, poza obręb naszego uniwersytetu. Nie opuścił jednak całkiem dolinki, tylko usiadł gdzieś na skalnym progu i zaczął coś rysować. Czułem jak Gotfrid drgnął na jego widok.

– Denerwuje mnie ten gość – zwierzył mi się.

– Kto? Ten Temniludyjczyk? – zapytałem, jakbym już wcześniej tego nie zauważył.

– No on – przytaknął.– Ile razy nie wejdę do naszej komnaty to słyszę, że się kąpie.

– No i to cię aż tak wkurza? – Próbowałem dociec, skąd taka zmiana w moim przyjacielu. Przecież jeszcze niedawno tak miło powitał u nas Bohdana.

– To może mu po prostu powiedz, żeby tak często tego nie robił? Będzie po sprawie – zasugerowałem.

– No chyba zwariowałeś! – obruszył się Gotfrid. – Czy ja wyglądam na jego matkę? Nie będę za nim chodzić i mówić co mu wolno, a co nie. Nie zamierzam robić z siebie jakiegoś idioty.

Przyznam, że całkowicie przestałem pojmować jego sposób myślenia. Dostrzegałem jednak, że jego odczucia są niezwykle oryginalne i niespotykane.

– Jasne przekazanie mu informacji, że nie życzysz sobie, by włączał tłoczarki

 i nie marnował węgla, nie jest robieniem z siebie idioty… – wyjaśniłem. – Może on po prostu nie zdaje sobie sprawy, że tobie czy komuś taka rzecz przeszkadza…

– Weź przestań! Co ty w ogóle mówisz!? – Zerwał się oburzony.

Widząc jak jego oczy płonął ze złości, zdałem sobie sprawę, że mogłem przesadzić. Niepotrzebnie się odzywałem. – Kurwa, przychodzi do nowego miejsca, znajduje się w obcym środowisku i pozwala sobie bez krępacji na otwieranie okien!

Gotfrid zaczął nerwowo chodzić w kółko, odkopując na bok kamienie, leżące pod jego stopami. Zupełnie jakby nie umiał wyładować swojej frustracji i szukał czegoś na czym mógłby się wyżyć.

– Zastanów się Leofdroc przez moment. Gdybyś był nowy to pytałbyś się

 o wszystko i obserwowałbyś zwyczaje panujące w danym miejscu. On tego nie robi, tylko zachowuje się bardzo pewnie. Są dwie możliwości – Gotfrid na chwilę zamilkł i podstawił mi pod nos palec wskazujący z środkowym, które kształtem przypominały literę „V” . – Albo jest na tyle bezczelnym gnojem, że pozwala sobie na wszystko…  Albo tak jak mówisz, nie zauważa, że robi coś nie tak. Ten drugi przypadek oznaczałby, że jest ułomny. Jak pies, który nie pojmuje oczywistych dla ludzi rzeczy.

Mój przyjaciel chyba się troszkę zagalopował. Mogłem zrozumieć, że po prostu nie lubi nowego lokatora i ma do niego pretensje o włączanie tłoczarki czy charkanie, ale to już zakrawało o jakąś czystą nienawiść. Wyznanie kolegi było na tyle szokujące, że zabrakło mi słów. Wytrącił mi wszelkie argumenty

 z ręki.

– Ale przecież sam na początku chciałeś się z nim zaprzyjaźnić. Nawet z nim biesiadowaliśmy, a teraz obrosłeś takim awersem do niego – pytałem desperacko.

– Chciałem się zaprzyjaźnić, to prawda – odrzekł spokojnie, po czym wybuchnął, krzycząc  na cały dziedziniec uniwersytetu – Ale kurwa! Niektórzy po prostu są świniami – nie ludźmi – i powinni żyć w swoim kraju, wśród temnijskich świń!

 

 

 

 

Myśli Gotfrida

Nienawidzę tego Bohdana. Jego przeklęte imię nie może przejść mi przez gardło. Leofdroc zawsze pyta mnie, dlaczego denerwuje się gdy go widzę, co mi takiego uczynił, że krew burzy się w mnie na jego widok bądź dźwięk jego głosu? Nie odpowiedziałem mu nigdy. Nie dlatego, że coś ukrywam, tylko, iż sam nie znam powodu swojej frustracji. Nie panuję nad swoimi myślami

i uczuciami. Nienawiść samoistnie rodzi się we mnie i niemalże fizycznie, wypełnia całe moje ciało.

Kiedy Temniludyjczyk wprowadzał się do nas pokonałem w sobie te czarne myśli i negatywne emocje. Postanowiłem nawet spróbować się z nim zaprzyjaźnić. Potem pewne drobne zachowania u tego „człowieka” (bardziej widzę w nim zwierzę niż osobę) odpychały mnie od niego i sprawiały, że stawał się dla mnie coraz bardziej odrażający. Nie umiem powiedzieć dlaczego. Po prostu nie lubię go, brzydzę się nim i chciałbym, żeby go nie było.

Z jednej strony jest mi go żal i jakiś głosik z tyłu mojej głowy doradza, by być dla niego miłym. Niestety, nie potrafię tego zrobić i odczuwać inaczej. Jest

w tym całym Bohdanie (albo we mnie) coś takiego, co powoduje, że go kurwa nienawidzę. Zastanawiałem się długo skąd to się bierze we mnie, co jest powodem nienawiści? Zdaję sobie sprawę, że mój gniew i złość na niego są zupełnie niewspółmierne do wykroczeń, które według mnie Temniludyjczyk popełnił. Charkanie, wieszanie płaszcza przy drzwiach, czy ciągłe włączanie pieca i tłoczarki by ogrzać i przetransportować wodę na kąpiel, nie mogą być głównym źródłem narastającej u mnie irytacji. Zatem co nim jest?

Ostatnio doszedłem do pewnego wniosku, bądź jak kto woli opracowałem pewną teorię, która nie wyjaśnia może przyczyn, ale pozwala zrozumieć sam mechanizm powstawania złości. Porównałbym swoją nienawiść do miłości… Tak. Ludzie często szukają rzeczy, za które kochają drugą osobę. Robiąc tzw. listę „za i przeciw”. Nierzadko zdarza się, że po stronie negatywów znajduje się cała masa rzeczy, które powinny powodować niechęć do partnera, a po stronie hipotetycznych cech, będących źródłem tego wielkiego uczucia, nie ma nic… Mimo to, wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi, miłość wygrywa i niejedna osoba, nie mając żadnego „wytłumaczenia”, po prostu wyrzuca ową listę i idzie za głosem serca, nie bacząc na nic innego. Co ciekawe, efekt taki występuje u wielu ludzi, różnego pochodzenia, z różnym wykształceniem i poziomem inteligencji. Nie zależnie kim się jest, jaką funkcję pełni się w społeczeństwie

 i jaki urząd piastuje, jesteśmy ofiarami tego niewytłumaczalnego

 i bezpodstawnego uczucia. Jedynym wyjaśnieniem  może być istnienie mistycznego „tego czegoś” we wnętrzu  ukochanej osoby. „To coś” przechyla szale zwycięstwa, sprawiając, że odrzucamy logikę i decydujemy się być z drugi człowiekiem. Uważam, że tak samo jest z nienawiścią, którą sterują te same mechanizmy. Nie da się stwierdzić wielu przyczyn tego uczucia, tak samo jak w wielu przypadkach nie da się stwierdzić przyczyn kochania. Także tutaj musi więc występować kontrowersyjne „to coś”, które tym razem rodzi zło

 i nienawiść. Ten kto potrafi pięknie kochać, musi umieć też okropnie nienawidzić. Prawdziwa bezinteresowna miłość zdarza się raz na milion. Być może u mnie wystąpiła jedna na milion bezinteresowna nienawiść…

.

 

Diariusz Leofdroca

Gotfrid nie przestaje mnie zadziwiać. Martwię się jednak coraz bardziej jego stanem. Zaobserwowałem, że sama obecność Temniludyjczyka wpływa na mojego przyjaciela bardzo negatywnie. Powoli zaczyna zakrawać to o jakieś szaleństwo.

Leżałem sobie na swoim posłaniu, gdy do komnaty wszedł Gotfrid. Kiwnął głową na przywitanie i zaczął nerwowo rozglądać się po całej komnacie.

– Szukasz czegoś? – zapytałem będąc pewnym, że zgubił coś cennego.

– Nie, tylko patrzę, czy ten śmierdzący Temniludyjczyk czegoś nie ruszał – oznajmił, wprawiając mnie w osłupienie.

– Przecież to jest nasza część sypialna. On tutaj nie wchodzi, ma swoją komnatę obok.

Zaintrygowany spoglądałem na niego, zaczynając się poważnie niepokoić.

– Dlaczego uważasz, że miałby tutaj wejść i coś ci wziąć? – spytałem po chwili.

Gotfrid otwierał i zamykał kolejne szuflady w komodzie, przeszukując je nerwowo. Gdy już obejrzał wszystkie, pospiesznie wstał i podbiegł do półki

 z książkami, kontrolując, czy wszystkie pozycje są na swoich miejscach. Wiedziałem, że następnym krokiem będzie kontrola ilości alkoholu.

– Nie wiem, dlaczego miałby tutaj wchodzić i coś brać – rzekł spokojnie, nie przerywając swoich czynności. – Nie mam pojęcia, dlaczego charka, ani dlaczego, zużywa cały węgiel na uruchomienie tłoczarki kąpielowej? Nie mam wytłumaczenia dla wielu rzeczy, które robi, doprowadzając mnie do szału. Może po prostu jest pieprzonym Temniludyjczykiem? Nie ufam mu, tak jak nie ufam zwierzętom.

Zapadła cisza po jego słowach, które brzmiały radykalnie. To prawda, że Bohdan był irytujący. Złość Gotfrida powoli mi także się udzielała. Jednak to, co mówił, było naprawdę mocne. Wykorzystał moje milczenie, by kontynuować dalej swój wywód.

– Jaki powód ma pies, żeby ugryźć? Dlaczego potrafi ukraść jedzenie swojego troskliwego pana? Bo jest zwierzęciem! Tak samo Bohdan.

 

***

 

W kolejnych dniach było coraz gorzej. Gotfrid zachowywał się normalnie – śmiał się i dokazywał – jak my wszyscy, dopóki w pomieszczeniu nie pojawiał się Temniludyjczyk. Nawet jeśli ten rzucił tylko „cześć” i zamykał się w swojej komnacie, to Gotfrid całkowicie tracił dobry humor. Po prostu zawieszał się wtedy i klął na współlokatora. Kiedy Bohdan na chwilę opuszczał swą komnatę, dostrzegałem jak ciałem Gotfrida targają drgania.  Nie mógł znieść obecności Temniludyjczyka, która miała ewidentny, destrukcyjny wpływ na jego psychikę. Każdy temat, o którym rozmawialiśmy momentalnie schodził na Bohdana. Tak jakby nic innego nie miało już znaczenia. Świat stawał w miejscu, dopóki

 w pobliżu znajdował się Bohdan. Wpadał wtedy w zupełnie inny stan, odrywając się kompletnie od rzeczywistości i prawdziwych problemów.

– Spróbuj może z nim pogadać – zaproponowałem kiedyś luźno, widząc jak Gotfrid bije się z myślami. – Powiedz mu może, co cię denerwuje u niego. Pomimo, że są to drobne rzeczy. Może to cię uspokoi.

– Nic nie rozumiesz Leofdroc – odpowiedział, siedząc przy stole z opartą na pięściach głową i wpatrując się w okno. – To nie ma sensu. Te drobne rzeczy nie są problemem. Problemem jest on sam. Nic już nie będzie w porządku dopóki on tu mieszka. Denerwuje mnie każdy jego oddech. Nawet świadomość, że jest w komnacie obok. Poza tym, nie zamierzam chodzić za nim i o wszystko opieprzać, bo po prostu…

Zamilkł na chwilę próbując wypluć te słowa, które były szczere, ale nie mogły przejść mu przez usta.

– Bo po prostu nie masz za co – pomogłem mu dokończyć.

– Tak – zgodził się ze mną i cieszył, że powiedziałem to za niego. Pewnie liczył, że całkowicie go rozumiem. – Wiem, że jest normalnym, niekonfliktowym człowiekiem. Wstydzę się tego, że tak myślę o nim i wypowiadam takie słowa. Są momenty kiedy chciałbym go za wszystko przeprosić i żyć w zgodzie z nim. Tylko, że kiedy tak myślę, zazwyczaj chwilę później wchodzi on. Otwiera okno, włącza tłoczarkę kąpielową, charka i wszystko szlag trafia.

Oderwał spojrzenie od okna i popatrzył mi głęboko w oczy, prostując się na krześle. Wiedziałem, że zaraz coś mi wyzna, ale nie spodziewałem się, że będzie to coś takiego.

– Powiem ci stary – zaczął – że po prostu w tych momentach tak go nienawidzę, że chciałbym go zajebać.

– No to dobra. To będzie pierwsze morderstwo w historii uniwersytetu Fonto de Scio! Zakopiemy go w lesie – odparłem z uśmiechem na ustach.

Po chwili ryknęliśmy śmiechem. Nie byliśmy czubkami. Gotfrid bardzo go nienawidził, ale nie aż tak by móc go skrzywdzić. Zaczęliśmy żartować z siebie i naszych czarnych myśli.

 

***

 

– Kurwa, ale zrobiłem świństwo stary! – krzyknął do mnie, wbiegając do komnaty i ciskając się na łóżko.

Przerwałem pisanie i odwróciłem się spoglądając na niego zaciekawionym wzrokiem.

– Co zrobiłeś?

Uśmiechnął się do mnie robiąc minę zwycięzcy. Założył ręce za głowę.

– Napisałem podanie do rektora z prośbą o przeniesienie Temniludyjczyka do innego skrzydła mieszkalnego w zamku – odpowiedział z dumą w głosie.

– No co ty gadasz? Serio? Jak to umotywowałeś? – zapytałem.

– Nie mogłem napisać, że ten chuj denerwuje mnie każdym swoim oddechem. Że myślę o nim jak wstaję rano i jak kładę się spać. Nie powiem, że mam ochotę zabić te temnijską świnię tylko za to, że jest.

– No zdaję sobie z tego sprawę – odparłem zgodnie z prawdą. Uważałem Gotfrida za oryginalnie myślącego, ale nie za idiotę, który mógłby napisać takie rasistowskie gówno do rektora. – To jak to ująłeś na piśmie?

– Napisałem, że ukradł mi oszczędności, robi częste biesiady i upija się do nieprzytomności. Żeby wzmocnić efekt dodałem, że zaprasza panienki na noc – do siebie.

Muszę przyznać, że ten człowiek nigdy chyba nie przestanie mnie szokować. Walka

 z Bohdanem weszła na znacznie wyższy etap.

– No, ale stary… Ty nakłamałeś… Przecież to nieprawda. Nie masz dowodów, ani świadków – zauważyłem trzeźwo jak infantylny był to pomysł.

– Jakie dowody mógłbym niby dać? Tutaj jestem tylko ja, ty i paru innych chłopaków. Nasze zeznania starczą – odparł spokojnie, wzruszając ramionami.

 Był pewny swego.

– Nawet jeśli, to przecież mogą go wywalić za to z uczelni…

– No i kurwa bardzo dobrze. Ja chce mieć tutaj spokój. Nie obchodzi mnie on. Poza tym, zwierzęta nie muszą mieć wykształcenia.

 

 

 

Myśli Gotfrida

Donoszenie na kogoś i kłamanie w ogóle nie było w moim stylu. Brzydziłem się tego, ale uznałem, że nie mam innego wyjścia. Zazwyczaj wyjaśniałem wszelkie problemy po męsku, rozmawiając twarzą w twarz. Z nim jednak nie chciałem rozmawiać, nie chciałem go widzieć. Najchętniej bym go zaciukał, więc wolałem nie podchodzić. Zresztą, co niby miałbym mu powiedzieć? „Ej słuchaj Bohdan, nienawidzę cię i wyprowadź się stąd”? To by było pozbawione sensu. Podanie do rektora mogło poskutkować. Karmiłem się nadzieją

 i z podnieceniem czekałem na pozytywną odpowiedź władz uczelni. Nie obchodziło mnie, co się z nim stanie. Marzyłem tylko o jednym: żeby nie było tu tego zawszonego Temniludyjczyka. Niech go wywalą, niech się wyprowadzi, niech umrze. Cokolwiek byle zniknął z mego życia.

Denerwowało mnie, ze ten brudas ma taki wpływ na mój humor. Powinienem dać sobie na wstrzymanie, zdystansować się, ale nie byłem w stanie. Obecność Bohdana (tfu! Paskudne imię) była dla mnie niewyobrażalnie toksyczna! Jak wirus atakuje ciało zdrowego człowieka, tak on niszczył mój umysł.

Nie potrafię napisać już nic mądrego czy konstruktywnego. Po prostu widzę czerń. Nienawiść przepełnia mnie. Wyczuwam ją na sobie. Prawie mogę jej dotknąć. Jeśli gdzieś istnieje piekło to właśnie tu, w moim sercu. Sam siebie nie poznaję. Jakbym był innym człowiekiem. Czuje, że zapadam w jakiś głęboki sen. Mój umysł zaczyna wariować. Efekt jest podobny jak po wypiciu alkoholu. Robimy wtedy rzeczy, których na co dzień nie moglibyśmy. Często jest tak, że mamy świadomość, ale jakby nie do końca. Kontrola nad sobą też w pewnym momencie się kończy, nie jest całkowita. Po wypiciu jednak, jest to raczej niegroźne, a jedynie zabawne i przyjemne. Nienawiść natomiast, zdawała się powoli zatapiać mój umysł w ciemności. „Resztka” mnie myśląca normalnie (jak przed pojawieniem się Bohdana) obawiała się tego i czuła wielkie niebezpieczeństwo. Miałem nadzieję, że z tej dziury zła wydobędzie mnie odpowiedź rektora.

 

 

Diariusz Leofdroca

Gotfrida nie było dziś na zajęciach z gospodarki gruntami. Nie żeby mój kolega był jakimś kujonem i systematycznie uczęszczał na zajęcia, ale jakoś mnie to zaniepokoiło. Lubił ten przedmiot. Wychodząc z sali, zobaczyłem go stojącego na drugim końcu korytarza. Na jego twarzy malował się smutek, wyrażający chyba wszystkie nieszczęścia jakie mogą spotkać człowieka.

– Co tam stary? – zapytałem, zbliżając się do niego.

– Mam negatywną odpowiedź rektora – oznajmił z żalem, jakby przekazywał informację co najmniej o śmierci ojca.

– Nie wywalą tego Temniludyjczyka? Dlaczego? – pytanie było trochę sztuczne. Bardziej bym się zdziwił, gdyby go faktycznie przenieśli.

– Nie ma dowodów – wybąkał. – Poza tym rektor powiedział, że nie może nikogo przenosić. Każdy Kierunek na uczelni ma swoje skrzydło w zamku. Studenci nauk o Apotogis muszą mieszkać razem.

Zapadła cisza. Żal mi było Gotfrida. Przyznam się, iż ja także trochę się zdenerwowałem na rektora. Niby dlaczego nie możemy mieszkać z kim chcemy. Pierdolę jego zasady. Sam niech sobie mieszka z Temniludyjczykami.

Szliśmy powoli do swoich komnat. Gotfrid był całkowicie załamany. Nagle usłyszałem „cześć” rzucone przez mijającego mnie z prawej strony wysokiego faceta. Popatrzyłem mu w oczy. Bohdan skinął głową i oddalił się. Wybąkałem swoje „cześć” trochę zaskoczony.

– A spierdalaj – przywitał się zmarkotniały Gotfrid.

 

***

 

Stan mojego przyjaciela pogorszył się całkowicie. Gdy wszedłem do naszej komnaty leżał na plecach z oczami wbitymi w strop i trzymał się za czoło. Odstawiłem swój worek z księgami na podłogę.

– Masz gorączkę? – zapytałem.

– Nie. Myślę o Temniludyjczyku.

Chyba to już była choroba psychiczna. Facet zamiast wziąć się w garść, olać tą całą sytuację, to załamany nie ruszał się z łóżka. Wkurzało mnie to. Wkurzał mnie Temniludyjczyk. Wszystko mnie wkurzało. Nie miałem jak pomóc Gotfridowi. Przysiadłem na krześle. Zdesperowany wpadłem chyba na najgorszy pomysł na świecie.

– Wpierdolmy mu… – wyskoczyłem nagle.

Gotfrid podniósł się i spojrzał mi w oczy. Moje zdanie nie tylko postawiło go na nogi

 i zaszokowało, ale chyba dało mu niezwykłą radość.

– Jak wpierdolmy? Za co? – spytał, nie dowierzając własnym uszom.

– Normalnie. Pobijemy go. Za żywota. Wyładujemy się – odparłem chłodno.

Sam nie wierzyłem, że mogę wypowiedzieć takie bezduszne słowa.

– Tak! – po raz pierwszy od wielu tygodni Gottrid rozpromienił się. – Masz rację! Mam gdzieś, że nic mi nie zrobił. To nie sąd, nie musi być sprawiedliwości. Ten Temniludyjczyk zatruł mi życie. Zajebię go jak psa! Dostanie trochę po mordzie to może się otrząśnie! Pomożesz mi stary, nie?

Jego pytanie, brzmiało bardziej jak stwierdzenie. Nie zamierzałem się kłócić. Sam przecież to zaproponowałem. Gotfridowi ewidentnie pomysł się spodobał. Ba! Facet normalnie odżył. Zaczął żartować, śmiać się. Po chwili nawet wtargnęliśmy na inne tematy niż Bohdan. Byłem szczęśliwy, ze wszystko wróciło do normy. Spędziliśmy miłe popołudnie.

Nagle z komnaty obok dobiegło charknięcie. Mój kolega spojrzał na mnie wymownie.

– Patrz kurwa jaka świnia śmierdząca! Pies temnijski! Nie mogę się doczekać jak skopie mu mordę.

No tak, wszystko było dobrze tylko… Teraz trzeba będzie dopełnić obietnicy. Powoli zaczynałem żałować swojej propozycji. Usłyszałem, że ktoś w komnacie obok uruchomił tłoczarkę kąpielową, a odgłos pompowanej wody mąci moje zmysły.

 

***

 

Na dworze ściemniało się. Słońce zbliżało się ku zachodowi. Bohdan, jak co wieczór, wziął coś do rysowania pod pachę i wyszedł z komnaty. Po cichu z Gotfridem podążyliśmy za nim. Nie mógł nas nikt zobaczyć. Zamierzaliśmy zrobić coś, za co obaj zostalibyśmy wywaleni ze szkoły. Temniludyjczyk zszedł krętymi schodami. Dotarł do głównego holu uniwersytetu i mijając komin, który wychodził z kotłowni przez podłogę, przebijał sufit wypuszczając spaliny ponad dach budynku. Bohdan skierował się do wyjścia. Bezszelestnie pobiegliśmy za nim. Opuszczając gmach założyliśmy kaptury naszych płaszczy na głowy

i włożyliśmy karnawałowe maski na twarze. Wyglądaliśmy co najmniej jak jacyś psychopatyczni mordercy. Temniludyjczyk opuścił teren uniwersytetu. Kierował się skalnymi schodami na pobliskie wzniesienie, obok którego

w dolince była umiejscowiona uczelnia Fonto de Scio. Śledziliśmy go, skradając się. Gdy dotarł na sam szczyt, usiadł na wystającym kamieniu i zaczął malować zachodzące słońce. Nie miał pojęcia, że skryliśmy się, kucając

w pobliskich krzakach. Gotfrid spojrzał na mnie, a ja na niego. Wyglądał przekomicznie

w swojej masce balowej z uszami kota. Ja musiałem wyglądać jeszcze śmieszniej. Moja była typowo damska z jakimiś błyszczącymi elementami i piórami. Skinęliśmy do siebie i jednocześnie wyszliśmy z ukrycia. Szliśmy powolnym, acz pewnym krokiem.

– Witaj Bohdan! – krzyknął Gotfrid.

Temniludyjczyk odwrócił się zaskoczony czyjąś obecnością tutaj. Zrobiło mi się go żal, gdy zobaczyłem jego przerażoną minę na widok naszych masek.

– Cześć… – odpowiedział nieśmiało. – Kim wy…

Nie dokończył pytania. Pięść mojego kumpla śmignęła z niezwykłą szybkością. Usłyszałem dźwięk uderzenia. Temniludyjczyk upadł na ziemię. Jęknął i wypluł krew na ziemie.

– No i co kurwa? Kolegów sobie szukasz? Charkaj teraz skurwysynie!

Bohdan próbował wstać z ziemi. Był kompletnie zaskoczony. Gdy już się wydawało, że uda się mu podnieść, Gotfrid lewym sierpowym znów posłał go na ziemie, rozbijając jego łuk brwiowy. Temniludyjczyk chciał zadać pytanie, ale nie miał jak.

– Ale za co? Co ja wam…

– Za to że się wprowadziłeś! Za to, że jesteś śmierdzącym bydlakiem i zepsułeś mi życie!

Gotfrid wyliczał powody, każdy z nich kwitując potężnym kopniakiem

 w leżącego Bohdana. Ten próbował chronić najbardziej wrażliwe miejsca. Gdy tylko chwycił się za trafioną wątrobę, mój kumpel wykorzystał chwilę i walnął go kolanem w nos, który aż chrupnął. Znów trysnęła krew. Temniludyjczyk upadł na wznak. Gotfid usiadł na nim, przygważdżając do ziemi swoim ciałem.

– Temnilud jest dla Temniludyjczyków. Wypierdalaj tam. Wy śmierdziele powinniście tam gnić. Jesteście zwierzętami. Trzymajcie się z daleka od ludzi.

Potężnym uderzeniem łokciem trafił Bohdana w szczękę. Usłyszałem jak ta pęka niczym twardy arbuz. Nie wytrzymałem, zwymiotowałem. Na twarz Temniludyjczyka spadły kolejne uderzenia. Wystraszyłem się, że Gotfrid przesadzi. Jak ja żałowałem tego wszystkiego! Nie było już odwrotu. Kolega uspokoił się w końcu. Chciał złapać oddech, zmęczony tłuczeniem przeciwnika. Zszedł z niego, posyłając kolejnego kopniaka w żebra nieruchomego Temniludyjczyka. Odwrócił się. Chyba się wyżył i wyrównał rachunki. Spojrzał na mnie, po czym zwrócił się do pobitego chłopaka.

– Mam nadzieję, że kurwa zrozumiesz, co do ciebie mówię. Dawałem ci już wcześniej sygnały, ale jak pies nie rozumiałeś ich. Teraz dostałeś znak, jaki zrozumie nawet kundel. Wypierdalaj z uniwersytetu!

Chciał się odsunąć, ale Bohdan nie stracił przytomności. Leżąc złapał za nogę Gotfrida, który upadł na twarz. Temniludyjczyk przeszedł do kontrataku. Nie mogłem patrzeć jak próbuje uderzyć Gotfrida. Ty skurwielu, pomyślałem. Więc taka jest twoja odpowiedź! Pokazał swoją agresywną twarz. Skoczyłem na pomoc kumplowi. Złapałem Bohdana za ręce i zaczęliśmy się szamotać. Nerwy rosły we mnie z każdą chwilą. Wkurzałem się, że ten śmieć ma czelność stawiać mi opór. Skumulowałem całą energię i ze wszystkich sił odepchnąłem go. Zapomniałem, że za nim była przepaść…

Usłyszałem przeciągły krzyk i głośny huk. Podbiegłem do krawędzi. Bohdan leżał na skalnej półce nienaturalnie wygięty, ale wciąż przytomny.

– Nie czuję, nie czuję nóg… – wybąkał.

 

***

 

Gotfrid przybiegł do mnie również spoglądając w dół. Nasze spojrzenia były wymowne. Byliśmy w szoku. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Mieliśmy mu tylko spuścić „młodzieżowy” wpierdol. Tymczasem…

– Co myśmy najlepszego zrobili… – Gotfrid chodził nerwowo w kółko, skrywając twarz w dłoniach.

Przysiadłem na kamieniu, przytłoczony tym wszystkim, pośród kałuży krwi naszej ofiary. Z trudem oddychałem. Serce waliło mi w piersi. Zdjąłem maskę

z twarzy. Z dołu słyszałem jęki Bohdana i błaganie o pomoc.

– Musimy pomyśleć jakie mamy wyjście – powiedziałem tak spokojnie jak mogłem, ale mój głos drżał niemiłosiernie. – Zostawmy go tu. Ktoś w końcu usłyszy te wrzaski.

– Nie usłyszy. Może dopiero rano. Do tego czasu on tutaj skona – słusznie zauważył Gotfrid.

– Weźmy go na dół. Zostawimy w widocznym miejscu i uciekniemy do naszej komnaty– moja druga propozycja była już trochę bardziej humanitarna.

– No co ty?! Przecież jak ktoś nas zobaczy, niosących drącego się, zakrwawionego Temniludyjczyka, to wylądujemy w więzieniu! – znowu miał rację.

Sytuacja była bez wyjścia. Poziom adrenaliny, który wzrósł podczas walki powoli opadał. Zaczynałem myśleć coraz trzeźwiej. Docierało do mnie jak strasznego czynu się dopuściliśmy i jakie mogą być konsekwencje. Przyjdzie nam z tym żyć do końca swoich dni. Okaleczyliśmy Bogu ducha winnego chłopaka. Czułem, że zaraz zemdleję. Wpadałem w panikę.

– Więc co? Co zrobimy? – załkałem. – Wpadliśmy. Mamy przerąbane, stary! Wplątaliśmy się w straszne gówno. To sytuacja bez wyjścia!

– Jest jedno wyjście… –  słowa Gotfrida zamroziły mi krew w żyłach.

Serce stanęło mi. Zbladłem. Popatrzyłem w twarz kolegi, która tak jak moja była sina. Oczy wychodziły mu z orbit. Nie rozpoznawałem w nim człowieka. W sobie też nie. Nie chciałem, by sens jego słów dotarł do mnie. Nie chciałem tego słyszeć. Nie, nie mów tego, pomyślałem! Nie chciałem rozważać ich znaczenia. Nie chciałem dojść do wniosku, że to może faktycznie być jedynie rozwiązanie.

– Musimy go dobić… – rzucił zimno Gotfrid, tym jednym zdaniem przebijając się przez moje wewnętrzne zapory w umyśle, które chroniły mnie przed ich sensem.

– Nie… – błagałem. – Nie zrobię tego.

– Nie ma innego wyjścia! – krzyknął na mnie. – Co, chcesz wrócić? Od razu oddaj się w ręce milicji i idź gnić w więzieniu!

– Nie będziemy mogli żyć z myślą, że… – nie umiałem wypowiedzieć tego zdania.

Zerwałem się na nogi, podbiegłem do Gotfrida, chwyciłem za barki i zacząłem nim potrząsać.

– Ty chory skurwysynie! Chcesz zabić człowieka? – rzuciłem mu w twarz to co myślę. Nie wytrzymałem. – On nam nic nie zrobił, a ty chcesz go zabić! Zamordować z zimną krwią! Jesteś chory!

Gotfrid przyjął to niezwykle spokojnie. Poczekał, aż wypluję mu w twarz wszystkie żale, po czym schylił się podnosząc z ziemi duży kamień. Wyprostował się mówiąc:

– Świetnie. Możesz też to wyznać na milicji jeśli wolisz. Chcesz czy nie, jesteśmy razem w tym gównie. Będziemy mogli żyć z tą myślą. To śmierdzący Temniludyjczyk, zapomniałeś?

Nie wierzyłem własnym uszom. Kiedy mój kolega, kompan, współlokator zdążył zamienić się w chorego psychopatę?

– To poszło za daleko stary. Nie mieliśmy… – znów nie potrafiłem dokończyć zdania. Dziw, ze w ogóle jeszcze nie zemdlałem.

– Nie, nie miało tak być. Ale tak jest. Nienawidziliśmy tego psa. Dostał za swoje. Teraz miał wypadek. Nie zamierzam wylecieć z uczelni i iść do pierdla przez takiego śmiecia.

– Jak… Jak możesz tak mówić… – Byłem w szoku. – To ty go nienawidziłeś. To nie jest zdrowe, to nie jest normalne. Stary! Otrząśnij się!

– To ty się otrząśnij! – Jego krzyk o mało nie zwalił mnie z nóg. – Masz rację! Jestem chory! Niech ci będzie! Przeze mnie to wszystko, więc ja mogę to skończyć. Skoro tak bardzo się tego boisz… Podaj mi jakiekolwiek inne rozwiązanie, a ja się na to zgodzę. Powiedz słowo, a jestem w stanie nawet pójść i zgłosić się na milicję. Przyjmę winę, na siebie.

– To nic nie da… – powoli zaczynałem zgadzać się z Gotfridem. – Jeśli Bohdan przeżyje, zezna, że napastników było dwóch.

– Podaj mi jedno inne rozwiązanie, a ja się posłucham.

Cisza. Nic nie odpowiedziałem. Czułem, że moja dusza zaczyna konać. Moje dotychczasowe życie umierało. Nic nie będzie takie jak dawniej, a ja nie będę mógł już nigdy spokojnie zasnąć.

– Chcesz to zrobić tym kamieniem? – spytałem.

Gotfrid podniósł go, ukazując w pełnej okazałości i podrzucając do góry jak piłkę.

– Nie mam nic lepszego.

 

***

 

Bohdan leżał i błagał o pomoc. Mój kompan powoli zsunął się po zboczu

z kocią lekkością i wylądował obok niego na skalnej półce. Obserwowałem wszystko z krawędzi urwiska. Gotfrid stanął nad swoją ofiarą w lekkim rozkroku, ściskając w ręce kamień.

– Proszę… nie rób tego… – wyszeptał cierpiący Temniludyjczyk.

Mój przyjaciel, student na najlepszym uniwersytecie na świecie wyglądał jak morderca. Zdjął kaptur, a na czoło nasunął maskę ukazując twarz ofierze. Szatańskie oczy wyrażały już tylko zło. Uniósł rękę dzierżącą kamień.

– Teraz charknij skurwysynie…

Stało się – pozbawił się człowieczeństwa.

 

***

 

Byłem współwinny temu wszystkiemu. Nie zadałem ostatecznego ciosu, ale przyzwoliłem na niego. Okropny czyn przeżywałem bardziej niż Gotfrid. On był już potworem. Ja tylko nędznikiem. Czułem, że umarłem razem

z Bohdanem. Teraz czekało mnie inne życie.

Schodziliśmy z urwiska na drugą stronę pagórka. Znosiliśmy ciało Temniludyjczyka. Szedłem przodem, trzymając go za nogi. Gotfrid natomiast ściskał go w nadgarstkach. Zmiażdżona głowa zwisała bezwładnie. Nie jestem w stanie wyrazić dokładnie co się czuje w takiej chwili. Myślę, że byłem

w szoku. Jestem w nim do dziś i nigdy się nie otrząsnę. Mam nadzieję. Nie chciałbym stać się kiedyś takim zimnym demonem jak Gotfrid.

– Tutaj – rzekł, przerywając nasz chód. Nieczule cisnął zwłoki Bohdana na ziemię. – Tutaj zakopiemy tego drania. Jak psa pod drzewem.

 Uśmiechnął się do mnie. Jeśli miał być to żart, to bezwątpienia nie na miejscu. Nic nie powiedziałem. Zaczęliśmy kopać dół gołymi dłońmi. Nie wiem, ile dokładnie minęło czasu. Powoli zaczynało się przejaśniać. Trwało to długo. Tylko własne ręce i kije. Stworzyliśmy dół o głębokości półtora metra. Świtało. Gotfrid spieszył się gdyż nie chciał, by ktoś nas tu przyłapał. Musieliśmy wrócić do swoich łóżek zanim uczelnia zbudzi się do życia. Dla mnie wszystko było już obojętne.

– Kopmy to szybciej! Cholera. Dziś po śniadaniu mamy zajęcia z gospodarki gruntami! Chciałem na nich być – oznajmił Gotfrid.

Kurwa mać, pomyślałem. Właśnie zabiliśmy człowieka i zakopujemy jego zwłoki, a on przejmuje się tym, że nie będzie wyspany na zajęciach?! Ten człowiek nigdy nie przestanie mnie zadziwiać!

Gdy grób był już gotowy chciałem złożyć w nim ciało Bohdana. Gotfrid jednak silnym kopnięciem wtrącił je do dziury . Pospiesznie zaczęliśmy zakopywać dół. Byliśmy pobrudzeni krwią i ziemią. Byliśmy mordercami.

 

 

 

***

 

W zasadzie na tym chciałem skończyć pisanie. Mój diariusz w ciągu ostatnich dni zmienił się w bezcenny materiał dowody okropnej zbrodni dla milicji. Nigdy nie przewidziałbym, że tak się może stać, ale cóż… Moje notatki nadają się na materiał dla psychoanalityków.

Winien jeszcze jestem jedno wyjaśnienie. Wróciliśmy do zamku. Gotfrid położył się spać i zasnął jak dziecko. W końcu oczyścił swoje myśli i uspokoił umysł. Ja, niestety nie. Nie wiem jak sobie poradzę z tym ciężarem. Wyszedłem z komnat i udałem się na spacer po zamku. Widziałem strażnika, który wbiegł przerażony do budynku. Zrobił się harmider. Ukryłem się w łaźni. Usłyszałem jak ktoś mówi, że odkryto ciało chłopaka. Kurwa, tak szybko? Chyba byliśmy naiwni myśląc, że nasze zabójstwo jest doskonałe. Widziałem jak dwóch milicjantów przemknęło przez korytarz kierując się do naszych komnat mieszkalnych. Wyciągnęli Gotfrida! Ktoś nas musiał zobaczyć. Ależ jesteśmy głupcami! O kurwa, milicjant idzie w moim kieru…

 

Myśli Gotfrida

Szybko znaleźli na nas dowody. Wziąłem większość winy na siebie, nie chcąc pakować Leofdroca w większe bagno. Dostałem dożywocie. Nie mam zamiar opisywać już więcej swoich uczuć i myśli. Skupię się teraz na prowadzeniu notatek z tego miejsca. Trafiłem do najcięższego więzienia dla psychicznie chorych morderców o nazwie Holle Welt. To prawdziwe piekło

 i droga w jedną stronę. Jeśli przez przypadek znajdzie się tutaj ktoś zdrowy umysłowo (jak ja), to szybko zamieni się go w psychola. Wtrącili mnie do tego miejsca, gdyż przyznałem się do wszystkiego. Uznali, że mówię to tak spokojnie, że muszę być wariatem.

To miejsce naprawdę robi wrażenie. Obskurne, wilgotne, śmierdzące lochy. Strażnicy nawet do nich nie wchodzą. Więzienie to zwykły labirynt, pośrodku którego znajduje się okrągła sala. Wzdłuż korytarzy porozmieszczane są cele, ale nie są zamykane i każdy więzień generalnie robi co, chce. Strażnicy w żaden sposób nie ingerują w nasze życie, wrzucając nam jedynie kleistą papkę przez sufit na posadzkę. Wybrałem prawie pustą celę, blisko głównej sali. Te bardziej skrajne były zajęte przez najsilniejszych więźniów. Cisnąłem się na łóżko. Opierając się o ścianę założyłem ręce za głowę. Widziałem jak w mojej celi jakiś zwariowany dziadek kuca i sra w kącie na podłogę. W głównej sali trzy grupki więźniów okładały się pięściami. Gdzieś obok jakiś gruby facet posuwał młodego chłopaka. Wychudzony gość ciął sobie paznokciami skórę na ręce, patrząc jak krwawi, a nagi dziad stojący za nim oglądał to

i wymiotował. Z innych cel dobiegały przekleństwa, krzyki i odgłosy walki. Jakiś świr starał się śpiewać jakąś pieśń, ale brzmiało to psychodelicznie.

To mój nowy dom. Rzuciłem jeszcze raz okiem na całe otoczenie. Uśmiechnąłem się sam do siebie, wypuściłem powietrze i wygodniej rozparłem na łóżku. Nie ma Temniludyjczyka, pomyślałem… Nareszcie mam spokój.

 

Koniec

Komentarze

Zamoczyłem narzędzie w atramencie zasysając go do pojemniczka

 i przyłożyłem do kartki, nie mogąc się zdecydować, jaki ruch ręką mam wykonać

Dziwny gość, pomyślałem. Mój towarzysz nie zastanawiał się jednak długo

i działał spontanicznie, według tylko jemu znanego planu.

Te zbędne entery w całym tekście pousuwaj, bo strasznie biją po oczach i przeszkadzają w lekturze.

 

Gotfrid Miał rację.

Gotfrid Miał de la Węglowy y Drobniutki Jak Piaseczek? :-D

 

a teraz obrosłeś takim awersem do niego

Droga Autorko, Autorka sprawdzi może znaczenie słowa “awers”…

 

 

Ogromna ilośc przecinków zbiegła. Polecam poradnię SJP w sjp.pwn.pl i zasady interpunkcji.

Nagromadzenie wulgaryzmów, które niczemu nie służą – no niby jakiś zabieg, ale mnie się wydało kiepskim umłodzieżowieniem na siłę.

 

Jeśli to jest fragmetn, powinnaś użyć taga ‘fragment’.

 

Takie sobie. Wyraźne zaznacznie zmieniających się POV wali po oczach nieumiejętnością ‘przeskoku’ między narratorami – imho, do poćwiczenia i przeredagowania. Gotfridowe zachowanie kompletnie niespójne, ale trudno coś powiedzieć, bo ten epizod wydaje się być niedomknięty. Fabuła dziwaczna, “wysilona”, główni bohaterowie niezby mnie zainteresowali. Język narracji przypominał mi trochę wypracowanie szkolne: prawie poprawne i mocno nużące.

Czyli jak dla mnie, takie sobie.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

A do opowiadania grafika to własna? Hę? Bo jak nie, to chyba napisać trza czyja. Bo Mr. Beryl będzie zły. :)

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Dziękuję za komentarze. Tak grafika własna. :)

hethevel, żeby być konstruktywnym:

 

“Myśli” warto zmienić na wpisy w dzienniku – bo niby w sumie takimi są. Zamiast tytułować na rympał, podac jakąś datę, wyróżnić typograficznie kursywą.

 

Chociaż, cholera, opisywanie w dzienniku popełnionego morderstwa jest skrajną głupotą i taki delikwent sam się prosi o usunięcie z puli genowej gatunku – to proponuję zmienić na opis z punktu widzenia narratora.

 

Styl wypowiedzi studentów – poza agresją jednego z nich, są praktycznie nierozróżnialni. Nie stosujesz powiedzonek, stylu wypowiedzi, nie wprowadzasz w atrybucjach charakterystycznych tików, po których potem czytelnik rozpoznaje bohatera nawet, jeśli jego imię ostatnio padło pięć stron temu.

 

Samo zawiązanie takie… Mało wiarygodne. Kaprys taki, znienacka przywitać kogoś jak człowieka? To rozwala dalszą część tekstu. Może, przy takim cynizmie, lepiej, żeby ten student przegrał jakiś zakład, w efekcie którego był taki miły na starcie, może toś mu taką pokutę naznaczył… Cokolwiek, co uwiarygondi późniejsze zbudowanie frustracji i agresji wobec nowego.

 

Wulgaryzmy – uważam, że strasznie źle ich używasz. Są bezcelowe, zaśmiecają wypowiedzi, nie wnoszą nic do języka bohaterów, a raczje sprawiają wrażenie, że autor na siłę chce być “cool”.

 

Mam nadzieję, że te uwagi bedą pomocne przy dalszej redakcji tekstu.

 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Na pewno będą pomocne. Dziękuję. To moje drugie opowiadania. Motywacją do napisania go była prawdziwa historia. Oczywiście bez końcówki. Bedąc studentką miałam kolegę, który tak właśnie czuł i tak się zachowywał w stosunku do studenta z zagranicy. Najlepsze jest to, że on wcześniej takich cech nienawiści nie wykazywał. To co zrobiłam to po prostu spisałam to co widziałam i słyszałam, no oczywiście wymyślając tę makabryczna końcówkę.

Trochę ciężko się czytało. 

Mimo rozdzieleń tekst się zlewał. I te przekleństwa… mięso powinno być soczyste i tylko wtedy jedzone kiedy jesteśmy głodni. U Ciebie mięso jest umaczane w zatęchłej czerwonej mazi i pozostawione na pastwę czerwi. 

 

F.S

Wydaje mi się, że ten tekst był już kiedyś zamieszczony na portalu. Prawda, Autorko? A jeśli nie tekst, to z pewnością ta grafika (widziałem ją już kiedyś na 100%). Si?

Sorry, taki mamy klimat.

Tak był :)

Hethevel, napisałaś przy tytule, że to pierwszy epizod. Czy będą następne?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka