- Opowiadanie: Scathach - Pod kopułą

Pod kopułą

Krótkie opowiadanie, w którym bez eksperymentów (jako że wciąż niezbyt dobrze poruszam się w gatunku) piszę o granicy między chęcią zysku, a zwykłym bestialstwem. Liczę na konstruktywną krytykę!

~ Scatty

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Finkla, Sethrael

Oceny

Pod kopułą

Jestem tu sam… Dlaczego? Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że w całym Legionowie nie została ani jedna żywa dusza prócz mojej…

Tak.

Ani jedna żywa.

Strach to mój dobry przyjaciel. Jest przy mnie, kiedy się budzę, i kiedy niespokojnie zasypiam, gdzieś w kącie kolejnego opuszczonego domu. Jest przy mnie, kiedy plądruję pokoje i sklepy w poszukiwaniu jedzenia czy przydatnych przedmiotów. Towarzyszy mi, kiedy przemykam się przez opustoszałe ulice, zawsze w dzień, zawsze ukradkiem, zawsze możliwie najszybciej… To te chwile lubi najbardziej, dmucha mi wtedy w kark zimnym strumieniem, sprawiając, że oblewa mnie pot, a serce łomocze w piersi tak mocno, że niemal to słyszę.

Już późno.

Prawie noc…

Czas znaleźć schronienie. Przeżyć kolejny miesiąc, kolejny tydzień, kolejną dobę, godzinę… Kolejną minutę…

Choć sekundę dłużej nie widząc ICH.

 

***

 

Przestronne pomieszczenie wyglądało tak, jakby nikt nie używał go od dziesięciu lat. Bo i tak właśnie było – przez całą dekadę nikt nawet tu nie zaglądał. Kurz urządził sobie królestwo na własną modłę, wciskając się we wszystkie szczeliny, obejmując w posiadanie blaty i panele kontrolne. Był niepodzielnym władcą każdego skrawka powierzchni, przykrywał przyciski, dźwigienki i ekrany, zasłaniając je zazdrośnie przed okiem postronnych.

Stalowe drzwi rozsunęły się bezgłośnie. Wszedł przez nie zgarbiony mężczyzna, mocno już posunięty w latach, ciągnąc za sobą staroświecki wózek na środki czystości.

– Noooo – mruknął do siebie pan Marian, przystając w progu. – Czysto to tu nie jest…

Nie zwlekając dłużej, pociągnął wózek dalej, by zabrać się do pracy. Samo się nie zrobi, a im szybciej się uwinie, tym lepiej mu zapłacą. Solidny układ, jakby go kto pytał… Chociaż komu by tam przyszło do głowy pytać o zdanie woźnego.

Pan Marian nie lubił całej tej… technologii. Za jego czasów dzieciaki miały internet i było dobrze. A teraz? Wszystkie te nowoczesne komunikatory, symulatory i Bóg wie co jeszcze… Na początku tego zakichanego stulecia było lepiej, znacznie lepiej. Teraz… Teraz nawet gdy chciał pracować przy użyciu mopa, pracodawcy patrzyli na niego z politowaniem. "Czy nie lepiej oszczędzić sobie pracy?", pytali. "Czy nie łatwiej zaprogramować robota i szybciej wykonać zlecenie…?". "Może i łatwiej", odpowiadał im w takich chwilach Marian. "Ale dla mnie z pewnością nie lepiej". Kto by tam chciał się lenić, kiedy robot odwala za niego całą robotę? Pan Marian wolał pracować sam i uczciwie zarobić na wypłatę. Nawet jeśli miał mu potem bardziej dokuczać reumatyzm.

– Dziesięć lat… Jeszcze tylko dziesięć lat i emeryturka – mruknął sześćdziesięciolatek, szperając w wózku w poszukiwaniu swojej ulubionej szmatki z mikrofibry.

Posprząta. Oczywiście, że posprząta. I to nawet nie tylko dlatego, że mu za to płacą. Może zlikwidują wreszcie tę paskudną kopułę i zrobią coś porządnego, pożytecznego… Przecież Legionowo to już właściwie Warszawa. A na co komu w stolicy ogromna kopuła na całą dzielnicę…?

Pan Marian zabrał się do strzepywania na podłogę najgrubszej warstwy kurzu z panelu kontrolnego. Musiał uważać, by niczego nie uszkodzić, straty musiałby ponieść z własnej kieszeni. Wtem jego słaby wzrok przykuło coś nieco powyżej miejsca, którym się zajął. Zmrużył oczy, by przyjrzeć się uważniej… W płaskim metalowym pudełku z okrągłym przyciskiem rozpoznał hologramowy przekaźnik obrazu. Gdy wreszcie doszedł do tego, co było z nim nie tak, zmarszczki na jego czole zmieniły się w głębokie bruzdy. Uniósł do ust nadgarstek opasany cienką chromowaną bransoletą i uruchomił komunikator. Po chwili odezwał się w nim znajmy głos.

– Tak, panie Marianie?

– Szefie… Bo ja mam takie pytanie. Czy ta dioda na hologramie to powinna tak migać na zielono…?

 

***

 

Coś porusza się w ciemności. Przyciskam się do ściany budynku, obok którego akurat przechodziłem, i wstrzymuję oddech w gorączkowym oczekiwaniu. Nie, tylko nie teraz… Przecież od tak dawna już ich nie widziałem!

A jednak. Żołądek podjeżdża mi do gardła, kiedy widzę przygarbioną sylwetkę wynurzającą się zza węgła. Stwór pocharkuje cicho i niemal powłóczy rękami po ziemi. Wygląda prawie jak człowiek, z pewnością dorównywałby mi wzrostem, gdyby się wyprostował. Natychmiast zauważam jak umięśnione ma nogi. Nie ma mowy, bym dokądkolwiek przed nim uciekł… W dodatku ten chorobliwy, bladozielony odcień skóry i ciało tylko miejscami przykryte strzępami brudnych szmat, które kiedyś pewnie były ubraniem… Z trudem powstrzymuję dreszcz.

Wiem, jak nazwać tę kreaturę, ale nie potrafię sformułować tego słowa nawet w myślach. Nie chcę. Nie, kiedy stoi zaledwie dwadzieścia kroków ode mnie, nie, kiedy wystarczyłby lekki ruch głową, by spojrzała prosto na mnie.

Stwór zatrzymuje się nagle w połowie ulicy. Zamieram jak sparaliżowany, zupełnie niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Patrzę tylko, jak kreatura podnosi swoją podobną do ludzkiej głowę i zaczyna węszyć. Z jej gardła wydobywa się głuche warknięcie, po czym rusza dalej, swoim pokracznym chodem pokonując ulicę i znikając po drugiej stronie.

Nie wiem, ile stoję tam, przyciśnięty do zimnej ściany, zanim jestem w stanie się poruszyć. Pięć minut? Godzinę? Serce powoli wraca do poprzedniego rytmu, ale strach nigdzie się nie wybiera, zimnymi kleszczami wciąż bezlitośnie ściska żołądek. Wróciły. Przez tyle czasu nie widziałem żadnego, a teraz wróciły. Może mnie szukają?

W końcu nabieram śmiałości, by postawić parę chwiejnych kroków. Budynek, przy którym stoję, to zwykły dom jednorodzinny, pomalowany na jasnopomarańczowy kolor, teraz zabrudzony i poszarzały. Naciskam klamkę frontowych drzwi, spodziewając się oporu… A jednak stają otworem, jakby zapraszając do wnętrza. Wchodzę bez namysłu, wciąż mając żywo w pamięci obraz stwora.

Momentalnie zatrzymuję się tuż za progiem, szeroko otwartymi oczami rozglądając się po wnętrzu… Niezupełnie tego się spodziewałem.

Dom wygląda jak pobojowisko. Doszczętnie zniszczone meble walają się bezładnie po korytarzu, w towarzystwie odłamków szkła. Tynk ze ścian w wielu miejscach odpada, jakby kiedyś, dawno temu, uderzyło w niego z impetem coś dużego i ciężkiego. Wykładzina, którą wyłożono kiedyś podłogę, jest cała w strzępach.

Kręci mi się w głowie, zataczam się na drzwi. Wszystkie domy, które do tej pory odwiedziłem, niemal nie nosiły na sobie śladów ataku. Mieszkańcy tego budynku najwyraźniej zostali siłą wywleczeni na zewnątrz, po ciężkiej walce…

Nie mam wyboru. Opierając się na ścianie, ruszam wgłąb korytarza, by znaleźć jakiś kąt, w którym mogę się schować i przeczekać.

Przecież jeśli w pobliżu jest jeden zombie, przyjdą też następne.

 

***

 

– Niewiarygodne!

– Cóż… Owszem.

– I kamery naprawdę przez cały ten czas działały? Dziesięć lat?

– Na to wygląda. Ta cholerna kopuła żyje własnym życiem. Pamiętasz, co mówili, kiedy ją budowali? Minimum pracy ludzi…

– … maksimum technologii. Ta, wiem. Trąbili o tym przez ładnych parę miesięcy…

– No, to teraz wreszcie na coś się przyda cała ta maszyneria… Efekty specjalne, psia ich mać…

– Biedny ten chłopaczek. Że też do tej pory nie ma o niczym pojęcia… Jak to w ogóle możliwe?

– Spójrz tylko na niego. Ile ma lat? Osiemnaście? Kiedy zaczynali całą tę błazenadę, mógł mieć siedem, może osiem… Dzieciak. Nic dziwnego, że uwierzył w te wszystkie bajery.

Pan Marian przysłuchiwał się rozmowie techników, podczas gdy paski materiału przy końcu mopa rytmicznie przesuwały się po podłodze. Prawo-lewo, prawo-lewo, i znów prawo… Niewysłowioną przyjemność sprawiały woźnemu te powtarzalne, monotoniczne wręcz ruchy.

Marian doskonale pamiętał, jak to było dziesięć lat temu. Na wszystkich kanałach w telewizji trąbili, jaka to nie będzie produkcja, cały ten film. Władowali w to calusieńki kilkuletni budżet państwa na kulturę, chyba nawet uszczknęli coś z oświaty. To miała być najnowocześniejsza produkcja na świecie. To miał być hit.

A wyszło jak zwykle…

Pan Marian poszedł wtedy do kina. Wszyscy chwalili, a dawno niczego nie oglądał, więc skusił się i kupił bilet… Do tej pory tego żałował. Mimo wszelkich znanych mu starań producentów i wykonawców, apokalipsa zombie w Legionowie była totalną porażką. Mieszkańcy, zupełnie nieprzygotowani do występowania przed kamerami, poruszali się sztywno i mówili nieskładnie. Nawet krzyczeli jakoś tak nieprzekonująco, mimo wspaniałych, zdaniem pana Mariana, postaci potworów za plecami.

Kilka lat budowy, kupa pieniędzy wyrzuconych właściwie w błoto, odcięcie dzielnicy Warszawy od reszty miasta… I tysiące ludzi, którym w zamian za oddanie domu do dyspozycji filmowców obiecano lokum bliżej centrum miasta.

I ten biedny chłopak, który został tam całkiem sam…

– … ej, właściwie to co my tu robimy, skoro kamery, a teraz i efekty, odpalają się automatycznie?

– Pilnujemy, żeby nic mu się nie stało, oczywiście.

Młodszy z techników zmarszczył brwi, najwyraźniej nie do końca rozumiejąc. Ale za czasów pana Mariana wciąż jeszcze dużo mówiło się o strachu. O tym, co może zrobić sobie człowiek przyciśnięty do ściany, doprowadzony do ostateczności. Pewnie o tym mówił starszy technik.

Zerknął na hologramy. Kamery bezgłośnie podążały za młodym chłopaczkiem, niemiłosiernie brudnym, ale, o dziwo, dobrze ubranym. Czarne, niewprawnie przystrzyżone, kręcone włosy zasłaniały mu część twarzy, na szczęce ledwo co sypał się zarost. Młokos. Prawie dziecko. Pan Marian nie mógł patrzeć, jak chłopak kuli się w kącie zdezelowanego przy pomocy technologii pokoju, przerażony, z całej siły przyciskając do piersi sportowy plecak. Woźny odwrócił wzrok i wbił go w podłogę, we wciąż przesuwającego się po podłodze mopa. Prawo-lewo, prawo-lewo, prawo…

 

***

 

Z niespokojnego snu wyrywa mnie mrożący krew w żyłach dźwięk, rozlegający się na zewnątrz. Sam nie wiem, jakim cudem w ogóle udało mi się zasnąć. Po chwili ryk powtarza się z innej strony. Czuję dreszcz, odzywający się w dole pleców i powoli wędrujący w górę wzdłuż kręgosłupa. Nawet te potwory nie są w stanie poruszać się na tyle szybko, co oznacza że… Że są przynajmniej dwa. I w dodatku postanowiły się ze sobą porozumieć.

Przez brudne okno z trudem przebijają się wątłe promienie księżyca. W napięciu patrzę, jak drobinki kurzu wirują po pomieszczeniu, niemal pewny, że już za moment szybę rozbije wpadające tu z impetem ciało bestii, zwabionej zapachem świeżego mięsa.

Sekundy mijają, ale atak wciąż nie następuje. Boję się rozluźnić, boję się pomyśleć, że może tym razem po prostu mi się upiekło. W każdej chwili jestem gotowy, by stanąć do nierównej walki lub uciekać.

Ryki powtarzają się jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem przyprawiając mnie o gwałtowne napięcie chyba wszystkich możliwych mięśni. Zwłaszcza te, które zdają się docierać z całkiem niedaleka przerażają mnie do granic wytrzymałości… Kiedy słyszę cichy stuk czegoś twardego o szkło, omal nie tracę zmysłów. Nic się jednak nie dzieje, żadne rozwścieczone potwory nie próbują dostać się do wnętrza. Po długiej chwili walki z ogarniającym mnie paraliżującym strachem, odważam się poruszyć i zbliżyć do okna. W słabym świetle widzę za nim… Drzewo. Zwykłe drzewo, którego gałęzie bujają się na wietrze tuż obok szyby. Jeden mocniejszy podmuch, i drewno z takim samym stukiem uderza o szkło…

Nagle zdaję sobie sprawę, że oddycham szybko, jak po długim biegu. Po plecach spływa mi zimny pot, ręce drżą. Dawno już nie czułem się tak, jak teraz – zupełnie bezbronny, nieludzko wyczerpany.

Muszę się stąd wydostać.

Miasteczko jest spore, może zombie zebrały się tylko w tym rejonie? Mógłbym odejść jak najdalej stąd, spróbować szczęścia gdzieś dalej… Właściwie powinienem był zrobić to już dawno temu. Nie wiem tylko, w którą stronę się udać. Byłem taki mały, kiedy zaatakowały… Nie wiem nic. A ten jeden, jedyny skrawek globu, który w jakiś sposób był mi znany i bliski, właśnie zmienił się na moich oczach w żerowisko, w teren polowania.

Polowania na mnie.

 

***

 

– Nudno tam… No rozumiem, chłopak autentycznie się boi, ale to nie wystarczy…

– Co masz na myśli?

– Jeśli to ma tym razem wypalić, naprawdę wypalić, to potrzebujemy akcji. Prawdziwej, a nie jakiejś tam psychologicznej zagrywki.

– Mówisz o jakimś pościgu? Jak na tych starych filmach, jeszcze w trzy de?

– Dokładnie. Trzeba go jakoś… Popchnąć do walki.

– To może dajmy mu broń?

– Głupi jesteś? A skąd on ma niby wiedzieć, jak się używa broni?

– Daj spokój, przecież nawet ośmiolatek musiał kiedyś widzieć na oczy jakiś staroświecki pistolet. Podrzuci się naładowany, dzieciak pomyśli, że ktoś chciał się nim bronić, weźmie żeby mieć coś na wszelki wypadek pod ręką. Sprawa załatwiona.

– Hmm… To chyba rzeczywiście może się udać. Dobra robota, młody.

 

***

 

Kiedy znowu się budzę, na zewnątrz jest dzień. Spałem na podłodze, zwinięty w kłębek pod jedną ze ścian zdezelowanego pokoju. Zombie widocznie nie wyczuły mojego zapachu. Żyję.

Z domu zabieram wszystko to, co może mi się przydać. Zadziwiające, ile długoterminowego jedzenia ludzie przechowywali przed atakiem… Wypełniam plecak przeróżnymi przedmiotami. Kiedy wchodzę do sypialni, wiedziony doświadczeniem od razu kieruję kroki ku niskiej komodzie nieopodal łóżka. Staram się nie zauważać tego, że również tutaj wszędzie natykam się na ślady walki, ale żołądek i tak podchodzi mi do gardła.

Drżącymi rękami wysuwam jedyną nieuszkodzoną szufladę mebla. Liczę na znalezienie zapalniczki, może baterii…

Zupełnie nie spodziewam się broni.

Leży tam, czarny pistolet połyskujący lekko w jasności poranka. Odruchowo sięgam po niego i ujmuję w dłoń. Widziałem takie… Dawno temu, kiedy jako całkiem jeszcze małe dziecko podglądałem filmy, które rodzice włączali sobie wieczorami. Mój palec wskazujący odruchowo wędruje na tę wystającą część pod lufą, coś na kształt małej dźwigienki. Nie wiem jak się nazywa, ale pamiętam, że jeśli za nią pociągnę, pistolet powinien wystrzelić… Czyżby ktoś nie zdążył wyjąć go przed atakiem? To smutne, że ci ludzie mieli środki, żeby się obronić, ale nie zdążyli ich użyć. Czy w ogóle ktokolwiek miał taką szansę?

Ostrożnie zatykam broń za pasek od spodni i z trudem odrywam od niej wzrok. Kusi mnie, by sprawdzić, czy działa, ale nie chcę niepotrzebnie zwracać uwagi bestii na tę okolicę. W dzień zazwyczaj się nie pokazują, ale wciąż… Lepiej, żeby nie wiedziały, gdzie szukać po zmroku. Przetrząsam resztę szuflady, i ku swojemu zdumieniu znajduję jeszcze jeden cenny przedmiot. To dziwne, że leży tutaj razem z bronią, choć znacznie lepiej ukryty między świstkami papieru i bezużytecznymi kablami. Jakby ktoś, w przeciwieństwie do leżącej na wierzchu broni, nie zamierzał go nigdy używać. Wąska, metalowa bransoleta, z kilkoma niewielkimi przyciskami z boku…

Komunikator?

Bez namysłu chowam go do kieszeni. Ostatni raz rozglądam się po pokoju, ale nie mogę dłużej znieść widoku tego domu, porozrzucanych i połamanych przedmiotów, zniszczonych mebli, poobtłukiwanych ścian. Nie chcę myśleć o tym, co musieli przeżyć mieszkańcy przed śmiercią, nie chcę myśleć, że to samo mogło przydarzyć się wtedy mnie. Wybiegam z domu najszybciej jak się da, zatrzymuję się dopiero w progu, kurczowo ściskając klamkę. Zimne powietrze uderza mi w twarz, odrobinę otrzeźwia. Rozglądam się po okolicy, ale prócz stojących przy ulicy opuszczonych domów, kilku latarni i porzuconych samochodów nie dostrzegam nic. Miasteczko jest ciche i puste, ale tym razem jeszcze silniej czuję, że nie jestem tu sam, że gdzieś tam, w ciemnych zakamarkach, bestie śpią, spokojnie oczekując na zmierzch. Zerkam w niebo.

Zbiera się na burzę.

 

***

 

Gotowe. Całe pomieszczenie kontrolne wysprzątane. Pan Marian uśmiechnął się z zadowoleniem. Z pracą, którą założył sobie na dzisiaj uwinął się szybko, znacznie szybciej, niż się spodziewał.

Dwaj technicy właśnie zbierali się do wyjścia. Pan Marian zdawał sobie sprawę, że prócz ich trzech, i paru jeszcze osób zajmujących się produkcją "filmu", o tym, co dzieje się pod kopułą nie wie nikt. Rzecz jasna, nikomu nie mógł powiedzieć, nawet żonie. Taka konspiracja! W drugiej połowie dwudziestego pierwszego wieku! Nie do pomyślenia…

Technicy zarzucili na ramiona lekkie torby z syntetycznego materiału i ze śmiechem opuścili pokój. Za jakieś dziesięć, może piętnaście minut zjawią się następni, by zastąpić ich na posterunku przy pilnowaniu zamkniętego chłopaka.

Odruchowo spojrzał na hologramy. Osiemnastolatek położył się właśnie na podłodze kolejnego domu, po przebyciu solidnego kawałka drogi. Szedł w stronę Nieporętu, pan Marian wyraźnie widział jego trasę zaznaczoną na wyświetlanej przez jeden z ekranów mapie. Nie był zbyt wytrzymały, poruszał się dość wolno, ale nawet w tym tempie pod granicę kopuły dotrze jutro, mimo że Legionowo było znacznie większe niż dawniej. Oczywiście, realizatorzy projektu mu na to nie pozwolą, będzie krążył pod tym ustrojstwem jak owieczka zaganiana przez psy…

Nagle chłopak sięgnął do kieszeni i wyjął z niej coś małego i połyskującego. Pan Marian przez chwilę nie mógł uwierzyć własnym oczom. Przecież to komunikator! Kamery automatycznie zrobiły najazd na trzymany przedmiot, a mężczyzna jak na dłoni dostrzegł jego numer seryjny. 1438…

Chłopak musiał zwędzić komunikator z tamtego zdezelowanego domu, podobnie jak pistolet. Ha! Takie mają nowoczesne te kamery, a niczego nie zauważyli! Z pewnością nie, bo gdyby tak było, zaraz wszyscy wpadliby w panikę.

Pan Marian nieświadomym ruchem potarł bransoletę, ciasno przylegającą do jego własnego nadgarstka. Wystarczy, że chłopak założy swoją… Ledwie o tym pomyślał, a nastolatek z niepewną miną rozpiął urządzenie i umieścił na przedramieniu. Komunikator wyraźnie przeznaczony był dla kogoś starszego, bo musiał wsunąć go niemal pod łokieć, by dotykał skóry. Zsunął rękaw ciemnej bluzy, kryjąc urządzenie przed wzrokiem kamer. Czy mógł przeczuwać, że powinien je schować…? Nie, oczywiście że nie. Zapewne wahał się tylko przed próbą skontaktowania się z kimkolwiek.

Wciąż pozostawało nieco ponad pięć minut do przybycia kolejnej zmiany techników… Pan Marian jednym przyciskiem zmienił przekaz swojego komunikatora na bezhologramowy.

Tysiąc czterysta trzydzieści osiem…

 

***

 

Mam złe przeczucia. Dzień się kończy, a ja rozpaczliwie usiłuję zagłuszyć gnający w moją stronę razem z ciemnością strach. Komunikator na ramieniu dodaje mi odwagi, ale wciąż nie wiem, czy powinienem spróbować go użyć. Czy to ma sens? Przecież i tak wszyscy nie żyją…

Chłopcze…?

Zrywam się z podłogi, omal nie mdlejąc ze strachu. Głos, a raczej szept, odzywa się ni z tego ni z owego wprost w mojej głowie.

Ćśś… Spokojnie. Nie bój się. To twój komunikator.

Na moment czuję ulgę, ale zaraz w głowie świta mi kolejna myśl.

Jesteś obserwowany, mówi głos, czy też człowiek po drugiej stronie przekazu.

Obserwowany?

Nie odzywaj się, to spróbuję… Spróbuję wydostać cię z tego piekła.

– Kim jesteś? – szepczę wbrew nakazowi pierwsze pytanie, które przychodzi mi do głowy.

Cicho, mówię… Jestem kimś, kto chce ci pomóc, wystarczy? Zaufaj mi. Wyprowadzę cię stąd i już nigdy więcej nie zobaczysz tych potworów. Tylko nie daj po sobie poznać, że masz komunikator…

Oszołomiony, odruchowo kiwam głową, nie zastanawiając się ani przez moment nad absurdalnością tej sytuacji. Mam w głowie tylko jedną myśl: nie jestem sam. Ktoś jest poza miastem i jakimś cudem zdołał nawiązać ze mną kontakt. Nie jestem sam…

Wkrótce robi się zupełnie ciemno. Pierwszy ryk potwora słyszę, kiedy właśnie opieram głowę na podłodze. Chwilę potem dołącza do niego drugi. I trzeci. Nie mogę nie zauważyć, że z każdą chwilą są głośniejsze.

Zrywam się na równe nogi i czekam w napięciu. Tym razem zombie trafiły bezbłędnie, słyszę, jak węszą i charczą na zewnątrz, na małym skrawku zaniedbanego trawnika za domem. Próbuję cicho cofnąć się pod drzwi. Wiem, że zaraz mnie wywęszą, czuję to. Są zbyt blisko, żeby mnie ominąć.

Potykam się. Lekko, ale i tak muszę przytrzymać się niskiego stolika, by nie upaść. Udaje mi się nie narobić przy tym zbytniego hałasu. Nasłuchuję odgłosów z zewnątrz, po czym oddycham z ulgą, dochodząc do wniosku, że bestie mnie nie usłyszały.

Z przechylonej kieszeni z przodu bluzy wysuwa mi się jakiś przedmiot. Czuję to dopiero, kiedy jest już za późno, kiedy gładko wymyka się z fałd materiału. Patrzę, jak bateria niemal w zwolnionym tempie spada, wirując powoli i jakby leniwie…

Ciszę przerywa głośny stuk metalu o drewno, a mój żołądek momentalnie uznaje, że znacznie wygodniej będzie mu tuż pod gardłem. Po paru pełnych napięcia sekundach słyszę przerażające wycie. Do głosu, z nieco większej odległości, dołączają dwa kolejne, podobne.

Rzucam się korytarzem, nie dbając już o to, by zachowywać się cicho. Wypadam na ulicę i biegnę ile sił w nogach. Za sobą słyszę huk rozbijanego szkła, kiedy trójka zombie wpada do domu po swoją ofiarę, jeszcze nie zorientowawszy się w sytuacji. Biegnę dalej, kiedy rozlega się odrobinę tylko przytłumiony ścianami budynku ryk.

 

***

 

– No… Wreszcie coś się dzieje. Zobacz, już go zwietrzyły…

– Serio…? O Jezu! Co za maszkary…

– A co ma być? W końcu to zombie. Raczej nie chodzą na manicure do Tech&Beauty…

– Chłopaki od efektów się postarały, nie ma co…

– Mówiłem ci. Najlepsi graficy w kraju.

– Dobra, już się tak nie pusz, przecież wiem… Ej, a tak właściwie, to co się stanie, jak on w takiego strzeli?

– Nic. Pocisk przeleci przez projekcję bez szwanku, a symulator uruchomi funkcję zadawania obrażeń. Pojawi się rana, krew… Wszystko. Ale system nie ucierpi.

– Czyli on nie może ich dotknąć?

– Ech… Głupi jesteś. Oczywiście, że może. Kiedy projekcja zbliży się do skóry, pole magnetyczne uruchamia przekaz bodźców sensorycznych. Chłopak będzie przekonany, że dotyka czegoś rzeczywistego.

Pan Marian mocniej ścisnął mopa. Od kiedy usłyszał głos chłopca przez komunikator, jeszcze bardziej uderzało go bestialstwo tego, co mu robią.

– Zaraz… To znaczy, że one mogą go zabić?! Przecież miało być bezpiecznie!

– Cicho siedź, młody. Po coś tu jesteś, nie? Wyluzuj, nie pozwolimy, żeby sprawy zaszły za daleko…

– Ale… Co jeśli…

– Nie ma "jeśli". Po prostu będziemy uważać.

 

***

 

Nogi palą mnie jak oblane wrzątkiem, ale nie zatrzymuję się, w histerycznym pędzie pokonując przecznicę za przecznicą. W głowie mam zupełną pustkę, chcę tylko biec, biec jak najszybciej i jak najdalej, w głupiej nadziei na to, że jednak uda mi się dzisiaj nie umrzeć…

Wycie, które rozlega się za mną, znacznie bliżej niżbym chciał, zagłusza nawet szum krwi w uszach. Oddycham spazmatycznie, walcząc o każdy, najmniejszy haust powietrza, który choć o minutę dłużej utrzymałby mnie przy życiu. Choć wydawało mi się to niemożliwe, przyspieszam.

Chcę żyć.

Bestie rozdzielają się, dwie doganiają mnie teraz od boków, a trzecia biegnie bezpośrednio za moimi plecami. Słyszę to wyraźnie, choć nie odważam się choćby na moment zerknąć w tył.

Nagle asfalt usuwa się spod moich stóp i jakimś cudem ląduje tuż przy mojej głowie, by ułamek sekundy później zacząć szaleńczo wirować. Coś uderza mnie boleśnie o biodro, słyszę odgłos darcia materiału gdzieś z tyłu…

Zatrzymuję się i natychmiast, wiedziony odruchem, unoszę głowę. Leżę na ulicy, twarzą do dołu, dwa metry dalej dostrzegam swój pistolet. Czołgam się w jego stronę, bojąc się spojrzeć za siebie. Robię to dopiero, kiedy już mam go w dłoni… W sam raz, by zobaczyć, jak jedna z bestii, ta biegnąca do tej pory pośrodku, podnosi się z ziemi i zwraca w moim kierunku. Przetaczam się na plecy i próbuję w nią wycelować trzymając broń oburącz, ale dłonie drżą mi tak mocno, że nie jestem w stanie zrobić tego dobrze. Zombie skacze w moim kierunku, a ja zamykam oczy i naciskam dźwigienkę pistoletu, przygotowany na śmierć.

Huk niemal rozrywa mi bębenki. Słyszę jeszcze przytłumione łupnięcie, po czym zapada cisza. Wciąż mam zaciśnięte powieki, w obolałych dłoniach kurczowo ściskam rączkę broni. Czy nie powinienem być martwy?

Otwieram oczy i gwałtownie wciągam do płuc powietrze.

Żyję.

Ta jedna myśl ledwo do mnie dociera, ale kiedy już zdaję sobie z tego sprawę, natychmiast atakuje mnie kolejna.

Co z pozostałymi?

Z trudem unoszę się na łokciach. Oba potwory wciąż stoją nieopodal, wpatrując się we mnie uważnie i jakby ze strachem. Odruchowo unoszę pistolet, choć wiem, że nie wystrzeli. Bestie zrywają się jednak do biegu, momentalnie znikając za rogiem najbliższego budynku…

Opadam bezwładnie na ziemię, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Nawet rytmiczne unoszenie klatki piersiowej rozrywa mi płuca niemiłosiernym bólem. Ale żyję. Tylko to się liczy.

 

***

 

Technicy, widząc wycieńczenie chłopaka, chyba postanowili zrobić sobie przerwę. Kiedy tylko wyszli, pan Marian przestał udawać, że pochłania go praca i natychmiast podbiegł, by spojrzeć na hologramy. Uruchomił też komunikator, naciskając sekwencję zero-jedynkowego numeru seryjnego. Tysiąc czterysta trzydzieści osiem. 1-0-1-1-0-0-1-1-1-1-0…

– Chłopcze… Musisz iść dalej – odezwał się Marian cicho. W odpowiedzi usłyszał tylko zduszony, pełen cierpienia jęk. Ścisnęło go w sercu na myśl, co musi przeżywać to dziecko, ale nie mógł pozwolić mu leżeć tam, aż tamci wrócą i znowu naślą na niego jakieś monstra.

– Posłuchaj… Masz niewiele czasu. Niedługo zjawią się następne bestie. Musisz uciekać – mówił pan Marian szybko, w gorączkowej nadziei, że chłopak zmusi się do jeszcze jednego wysiłku. Mapa wskazywała, że zostało mu raptem niecałe pół kilometra do granicy kopuły, w dodatku niemal na wprost do północnego wyjścia, w pobliżu miejsca, w którym przylegała do pomieszczenia kontroli.

Z niewysłowioną ulgą Marian patrzył, jak chłopak, pojękując z bólu, dźwignął się w klęczki i wstał. Lekko się co prawda zataczał, ale jednak stał.

– Doskonale… Brawo, chłopcze… Teraz skręć w lewo i idź prosto, najszybciej jak możesz – Pan Marian wziął głęboki oddech, szykując się na najgorsze. – Musisz o czymś wiedzieć…

 

***

 

Zupełnie oszołomiony stawiam krok za krokiem, co i rusz potykając się lub tracąc równowagę. Świat przed oczami to rozmazuje się, to znów wyostrza, by potem z kolei znikać za wirującymi czarnymi płatkami… Wciąż jednak jestem przytomny i słucham mężczyzny po drugiej stronie komunikatora. Nie wiem czemu, ale wydaje mi się bardziej realny, niż cokolwiek, co do tej pory przeżyłem, choć przecież nie wiem nawet, czy istnieje…

To co mówi, nie mieści mi się w głowie. Kopuła? Film? Efekty specjalne?

Czy to wszystko w ogóle jest możliwe?

Pulsujący gdzieś pod czaszką tępy ból nie pozwala mi zebrać myśli, które szaleją rozproszone po całej głowie, za nic nie chcąc się uporządkować. Chyba tracę zmysły.

A jednak… Jest sposób, żeby przekonać się, czy głos mówi prawdę. Dotrzeć do granicy kopuły, spróbować wyjść poza miasto.

Idę więc, krok za krokiem, nieprzerwanie, mimo bólu rozrywającego każdy mięsień. Nie wiem ile mi to zajmuje, ale w końcu mijam ostatnie zabudowania. Przede mną rozpościera się łagodna, falująca lekko łąka…

Falująca?

Wytężam wzrok. Trawa rzeczywiście faluje, ale nie tak, jakby można się było tego po niej spodziewać. Nie kołysze się na wietrze, ale unosi się i opada w jednostajnym rytmie.

Niewiele myśląc, sięgam do kieszeni bluzy po ostatnią baterię, która w niej została. Przez chwilę ważę ją w dłoni, a potem ciskam resztką siły w kierunku łąki…

Słyszę trzask, obraz łąki załamuje się na moment i mruga, by po chwili wrócić do poprzedniego stanu. Pod moje stopy wtacza się odbita bateria.

Kolana nagle odmawiają mi posłuszeństwa. Miękną, a ja upadam na ciemny asfalt ulicy, zupełnie bezsilny wobec przygniatającej świadomości, że…

To wszystko prawda.

Dziesięć lat…

Kryję twarz w dłoniach. Chcę uciec od tego świata, od tego miasta, od wszystkiego. Chcę się schować i nigdy więcej nie musieć oglądać tych budynków, brudnego asfaltu, ciemnego nieba. Właściwie, to…

Chcę umrzeć.

To śmieszne, bo jeszcze pół godziny temu walczyłem o każdy następny oddech, rozpaczliwie czepiając się życia, a raczej tej niewielkiej jego namiastki, którą miałem.

Słyszę kroki. Może to te sztuczne bestie przyszły wykończyć mnie na oczach kamer? Jeśli tak, rzuciłbym się ku nim z szeroko otwartymi ramionami.

Czuję dotyk na ramieniu. Wzdrygam się odruchowo, ale opuszczam dłonie i patrzę w jasne oczy mężczyzny, który stoi przede mną. Ma starą, pobrużdżoną zmarszczkami twarz o zatroskanym wyrazie i równo przystrzyżone, siwe włosy. Nadgarstek dłoni, którą ściska mnie za ramię, opasany jest bransoletą komunikatora.

Tak dawno nie widziałem drugiego człowieka…

– No już, chłopcze – odzywa się mężczyzna znajomym głosem. – Czas wracać.

Oglądam się za siebie, na miasto, które okryło fałszem połowę mojego życia. Zniszczona zielona tabliczka skrywa biały, tylko częściowo czytelny napis.

LE---N-WO

Odwracam się z powrotem ku mężczyźnie, który wydostał mnie spod kopuły.

Ma rację. Czas wracać.

Koniec

Komentarze

Mocny tekst, trzyma w napięciu. Wprawdzie nie rozumiem, dlaczego po zakończeniu zdjęć kopuła nie została zdemontowana, ale niech tam… Bardzo mi się podobało.

Babska logika rządzi!

Ładnie napisane. Fabuła o tyle o ile, nie jest zła, ale też nie zachwyca, trochę oklepanych motywów. Zombie to zresztą nie moje klimaty.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Nie wiem.

Z jednej strony w krzesło wbija przerażająca wizja chłopca, zostawionego samemu sobie, na dziesięć lat, w przerażającym świecie…

Z drugiej, nastrój zakłóca absurdalność pomysłu. Znaczy, że co, przez dziesięć lat nikt się nie zorientował, że system działa, a wewnątrz ktoś został uwięziony? Kto płacił za energię, której pracująca kopuła musiała zużywać całe megawaty? Chłopak musiał też coś jeść, zakładam, że karmiły go automaty, ale zapasy musiały przecież “znikać” z jakiegoś magazynu…

No i to, że dzieciak doszczętnie nie oszalał… Psychologiem nie jestem, ale jakoś trudno mi uwierzyć, iż nie dostał kompletnego pierdolca. Choć może dziecku łatwiej byłoby się dostosować do tak skrajnych warunków.

Chyba trochę zbyt dużo tych “ale”, jak dla mnie, mimo iż tekst jest bardzo dobrze napisany.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Przeczytałam z pewnym zainteresowanie, bo opowiadanie jest nieźle napisane i na swój sposób zajmujące, jednak sam pomysł, by taka historia mogła w ogóle zaistnieć, a potem trwać całe dziesięć lat, wydaje mi się absolutnie nonsensowny, by nie powiedzieć, niedorzeczny.

Podzielam wszystkie zastrzeżenia Thargone, a od siebie dodam, że język, którym posługuje się chłopiec, absolutnie nie przystaje do siedmio– czy nawet ośmiolatka. Bo przecież w tym wieku był dzieciak, kiedy został sam. Nie mając kontaktu z ludźmi ani dostępu do żadnych mediów, nie miał możliwości poczynić żadnych postępów. Żyjąc w skrajnym i permanentnym strachu prawdopodobnie nabył umiejętności radzenia sobie w tych okolicznościach, ale nie wierzę, że miał szansę na jakikolwiek rozwój intelektualny.

Nie wierzę też, by chłopiec, żyjąc w tak skrajnych warunkach, przez dziesięć lat nie miał żadnych problemów zdrowotnych.

 

Za jego cza­sów dzie­cia­ki miały in­ter­net i było do­brze. – Za jego cza­sów dzie­cia­ki miały In­ter­net i było do­brze.

 

Mu­siał uwa­żać, by ni­cze­go nie uszko­dzić, stra­ty mu­siał­by po­nieść z wła­snej kie­sze­ni. – Mu­siał uwa­żać, by ni­cze­go nie uszko­dzić, stra­ty mu­siał­by po­kryć z wła­snej kie­sze­ni.

 

Wy­kła­dzi­na, którą wy­ło­żo­no kie­dyś pod­ło­gę, jest cała w strzę­pach. – Może: Wy­kła­dzi­na, która kie­dyś wyścielała podłogę, jest cała w strzę­pach.

 

Opie­ra­jąc się na ścia­nie, ru­szam wgłąb ko­ry­ta­rza… – Opie­ra­jąc się o ścianę, ru­szam w głąb ko­ry­ta­rza

 

od resz­ty mia­sta… I ty­sią­ce ludzi, któ­rym w za­mian za od­da­nie domu do dys­po­zy­cji fil­mow­ców obie­ca­no lokum bli­żej cen­trum mia­sta. – Powtórzenie.

 

Woźny od­wró­cił wzrok i wbił go w pod­ło­gę, we wciąż prze­su­wa­ją­ce­go się po pod­ło­dze mopa. – Powtórzenie.

 

Zimne po­wie­trze ude­rza mi w twarz, odro­bi­nę otrzeź­wia.Zimne po­wie­trze ude­rza mnie w twarz, odro­bi­nę otrzeź­wia.

 

Z pracą, którą za­ło­żył sobie na dzi­siaj uwi­nął się szyb­ko… – Z pracą, którą wyznaczył sobie na dzi­siaj, uwi­nął się szyb­ko…

 

chło­pak, po­ję­ku­jąc z bólu, dźwi­gnął się w klęcz­ki i wstał. – …chło­pak, po­ję­ku­jąc z bólu, dźwi­gnął się na klęcz­ki i wstał.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

 Dzieci wbrew pozorom słabiej sobie radzą z odosobnieniem, choć jak zauważył Thargone: dzieci szybciej się przystosowują do zmian (nie zmienia to faktu, że zmiany te odbywają się w otoczeniu ludzi).  Jednym zdaniem: gdyby Twój bohater był realną postacią, byłby opóźniony w rozwoju – zwłaszcza w psychicznym (bo mowa mogłaby się rozwijać pod wpływem pisma, jeśli chłopiec umiał czytać, a sądzę że umiał w wieku 8 lat).

A tak poza tym dobrze się czytało.

 

F.S

Tekst wciągnął mnie – to jego główna zaleta. Przedstawiona historia – jak dla mnie – jest mieszanką fabuł filmów: “Truman show” oraz “Jestem legendą” .

Bardzo dziękuję za wszystkie uwagi. Teraz widzę, ile w tekście jest niedoróbek i niezałatanych dziur logicznych. Cóż, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, postaram się, by następny tekst był bardziej dopracowany i tyle…

Regulatorzy – jak zwykle nie sposób nie zgodzić się z poprawkami. Dziękuję, że chciało Ci się wypisywać te wszystkie potknięcia.

Wszystkim pozostałym dziękuję również, tak za krytykę, jak i za całą resztę. Cieszę się, że mimo wszystko nieźle się to czytało :)

 

~ Scatty

 

Radość pisania. Możność utrwalania. Zemsta ręki śmiertelnej.

Bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Trudno się nie zgodzić z wymienionymi nielogicznościami, ale gdy opowiadanie mi się podoba, zwykle przymykam na to oko. A to podobało mi się, nawet bardzo. Napisane dobrze, od początku widać pewien styl, nie jest to tylko nudne opisywanie wydarzeń. Fajnie też, że podzieliłaś narrację, by czytelnik mógł spojrzeć na wydarzenia z więcej niż jednej perspektywy. Tylko te dziesięć lat to wydaje mi się za dużo – nawet nie dlatego, że ktoś powinien się pokapować, ale po jakimś, znacznie krótszym czasie przebywania w zasięgu kopuły chyba powinno się osiągnąć pewną granicę, po której zachowanie się już tak bardzo nie zmienia. Nie na tyle, by warto było to ciągnąć.

Trochę jak “Truman show”.Ale to nie wada. 

Momentami przeszkadzał mi nadmiar zaimków, ale poza tym tekst czyta się gładko, a nawet z napięciem.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Również miałem skojarzenia z “Truman Show”, co jest akurat na plus. Błędy logiczne, a właściwie jeden błąd logiczny, na którym opiera się – niestety – cały tekst, cóż, razi bardzo. Z drugiej strony wyjątkowo sprawnie pokazałaś, jak ludziom łatwo przyzwyczaić się do totalnego skurwysyństwa (technicy), a nawet brać w nim udział. I za to klepnę bibliotekę. 

Sorry, taki mamy klimat.

Dzięki wszystkim za uwagi i… I za całą resztę :)

Radość pisania. Możność utrwalania. Zemsta ręki śmiertelnej.

Nie będę ukrywał, że poparcie dla nominacji jest nieco, hm, naciągane. Powtarzanie za wcześniej komentującymi, jakie dziury logiczne zieją w tekście, nie wniosłoby niczego nowego. Dlaczego więc popieram nominację? Po pierwsze styl i kompozycja. Po drugie sam fundament, czyli założenia początkowe. Gigantomania filmowców, przeoczenie faktu pozostania dzieciaka na byłym planie filmowym, postacie techników, powiadomionych o tym fakcie, odkrytym po latach dzięki przypadkowi – logice mogą przeczyć i niektóre jawnie przeczą, ale jednocześnie są, nie ma co ukrywać, takie ludzkie i takie nasze, polskie… Jakoś to będzie! I jakoś jest…

Aha – pan Marian bliski, jak dla mnie, doskonałości.

Z jednej strony nawet ciekawie się czyta – choć duża zbieżność z Truman Show nieco przeszkadza; partie z panem Marianem i same opisy emocji tej osoby w kopule są niezłe; to opowiadanie jako całość się rozłazi. Chodzi o to, o czym wszyscy już pisali: czyli kreacja bohatera wewnątrz kopuły, który jest zupełnie nierealny, pomysł utrzymywania funkcjonowania kopuły bez kontynuowania transmisji na żywo również jest naciągany ; P

I po co to było?

Nowa Fantastyka