Idę ulicą. Sklepowe witryny powoli zaczynają gasnąć, miejsca kolorowych wystaw zastępują czarne kwadraty, które w przeciwieństwie do tych pstrokatych, zachęcają do skrycia się w domostwach, albo zmuszają do poszukiwania innych rozrywek. Z naprzeciwka w moją stronę zmierza przystojny mężczyzna. Uśmiecha się do mnie. Ma proste białe zęby. Chcę mu ten uśmiech odwzajemnić, ale nie wychodzi mi to, nie potrafię unieść kącików ust.
Dotykam palcami miejsca gdzie powinny znajdować się moje wargi, ale ich po prostu tam nie ma – zadziwia mnie to ogromnie, o tej porze roku wszyscy, zupełnie wszyscy na świecie mają usta, one ot tak nie znikają, nie w jednej chwili, ani nawet w ciągu kilku zimowych miesięcy.
Zaczynam się histerycznie śmiać i słyszę ten śmiech, wydobywa się on wprost spod mojej skóry, wibruje na kawałku membrany rozpostartej pomiędzy szczękami. Mężczyzna już się do mnie nie uśmiecha, zniknął gdzieś za rogiem, za stadem czarnych kwadratów, a ja nadal chichoczę dotykając zębów przez miękką delikatną skórę i zastanawiam się co by się stało gdyby ją rozciąć albo rozerwać. Odsuwam od siebie ten pomysł, skutki takiego zabiegu mogłyby się okazać niezbyt przyjemne dla mnie jak i dla otoczenia – nikt nie lubi gdy bryzga się go krwią.
***
Przestaję się śmiać. To zbyt absurdalne. Ust nie ma już drugi dzień, może jest to halucynacja, ale nie jestem pewna. To człowiek wymyślił sobie halucynacje, albo było to jakieś potknięcie Boga, o którym on sam nie pamięta, jeszcze z czasów Kaina i Abla albo Wieży Babel. Nie jestem pewna czy to omamy – te trzeba przecież jakoś wspomagać – silną gorączką, malutkimi kolorowymi tabletkami, skrętem, strzykawką. A ja, przepraszam, halucynogennie się nie wspomagam i nie mam pojęcia kto i gdzie zabrał moje usta.
***
Miękka skóra opięta na zębach zaczyna mnie irytować, mam ochotę dotknąć językiem swoich zwykle lekko spękanych, suchych warg. Litery, sylaby, zdania przepływają przez skórę, ale mam ochotę na herbatę albo kawę z brązowym cukrem – proszę oddać mi usta.
***
Idę ulicą. Tym razem wszystkie witryny neonowo błyszczą. Niedogodne braki w moim ciele zakrywam beżową chustką, której materiał udaje jedwab. Widzę tego samego przystojnego mężczyznę. Ubrany jest w garnitur, pod pachą trzyma czarną teczkę. Z uśmiechem na twarzy wymija mnie – spoglądam za nim i odnajduję swoje wargi na spojeniu jego karku i głowy. Chyba wrosły się głęboko w czaszkę, bo kąciki ust drżą, ale nie chcą się unosić. Obawiam się, że już ich nie odzyskam.